Włóczykij jest gierką, która wciągnęła mnie na dłuższy okres czasu.
Sądzę, że tym, co mnie w niej urzekło była (moim skromnym zdaniem) kapitalna
muzyczka (grająca również podczas gry, a nie tylko na początku, co nie
zdarzało się często w gierkach atarynkowych z dobrą muzyką), jakościowo
chyba dorównująca tej Adama Gilmore'a z początku Draconusa, oraz płynny
scrolling etapu w poziomie (co też było rzadkością w tego typu gierkach
na Atari, gdyż wśród przygodówek dominowały komnatówki).
Jednak do rzeczy. Włóczykij, produkt cudownego LK Avalon, jest gierką
przygodowo-zręcznościową typu "cały czas w prawo do celu" (podobnie jak
legendarny już Fred, stworzony też przez ludzi z Avalonu), w którym tytułowy
Włóczykij (jest to stworek w kształcie jajka, podobnie jak Dizzy z serii
podobnych gierek) chodzi po różnych platformach, skacze na głowy przeciwnikom
jego wędrówki (...jednak nie wszyscy dadzą się w ten sposób unicestwić) i
zbiera pewne migające, nieruchome cośki, których ilość w etapie jest podana
na górze ekranu, i po zebraniu każdego spada o jeden. Z etapu wychodzimy,
gdy mamy zebrane wszystkie te migające (migacze? - Lech), i przejdziemy przez prawą granicę etapu.
W przeciwieństwie do Freda, w grze można po dojściu do końca etapu (prawa
granica), cofnąć się na jego początek (lewa granica), w związku z tym owe
migające, co je trzeba zbierać, można pominąć, a potem się wrócić, jeśli
nie były nam wcześniej po drodze.
Jeśli dobrze pamiętam, to oryginalna fabuła brzmiała następująco:
tytułowemu stworkowi rozbił się statek kosmiczny i pogubili mu się przy tym
wypadeczku jego kolesie (to właśnie ci migający), spadając tu i tam
(konkretnie: w kolejnych etapach), a nasz Włóczykijek musi ich pozbierać
przed ewakuowaniem się do kolejnego etapu (ciekawe jak się ewakuuje, skoro
statek mu się zniszczył?!). Fabuła nie jest chyba zresztą tak ważna, liczy
się grywalność.
Główny bohater wygląda bardzo sympatycznie (uśmiechnięte jajko lub piłeczka,
jak kto woli). Sterujemy tym gościem joyem (czyli strzałkami z numpada),
a fire (czyli insert) jest potrzebny tylko po to, aby rozpocząć grę. (Marku, heretyk z Ciebie! Joystick jest potrzebny, a nie numpad jakiś ;-) - Lech)
Gdy przybysz robi swoje salta, można go również kierować w lewo lub w prawo,
a po spadnięciu można nim od razu odbić się znowu w górę, co się czasem
przydaje (i fajnie wygląda). Krótko mówiąc, ze sterowaniem nie ma żadnego
problemu (...a zwykle jak problemu nie ma, to tego nie doceniamy, natomiast
czepiamy się, gdy jest, więc napisałem :))).
Graficzce i muzyczce naprawdę nie można niczego zarzucić. Po prostu: cud,
miód, palce lizać! (ach, ten płynny scrolling!). Naprawdę autorom gierki
należą się wielkie brawa.
Szkoda, że gra ma tylko pięć etapów (może więcej nie wlazłoby do tej
niewielkiej ilości RAMu (65XE miał tylko 64 kB pamięci)...., a może to nie
to.
Poszczególne etapy, to:
1. ładna, zielona, plenerowa sceneria
2. jakiś zameczek (mniej lub bardziej stary)
3. jakieś zimne miejsce (dajmy na to Arktyka, bądź Antarktyda)
4. biuro
5. zabudowana powierzchnia jakiegoś ciała niebieskiego (dajmy na to
baza na księżycu lub międzynarodowa kosmiczna kolonia karna, bo
chodzą tam jakieś takie nieprzyjemne blaszane typy...)
Każdy etap ma swoje własne stworki-przeszkadzajki (lecz są też takie wspólne;
każdoetapowe) ruchome lub nieruchome i naliczyłem ich rodzajów około 13.
Były tam m.in.: żrące kwiatki, duszki, goście przypominający punków, mumie
(a może zombie?), pingwinki, bałwanki, króliki (a może zające?), piłki (do metalu? - Lech), jakieś mechaniczne ptaki, space walkery, itp.
Zadanie w każdym etapie bardzo nieznacznie utrudnia fakt, że na jego
przejście mamy ściśle określony czas. O tym ile już czasu upłynęło, a ile
pozostało, informuje nas piasek w klepsydrze umieszczonej po prawej stronie
na górze ekranu. Ciekawa rzecz jest w lewej-górnej części ekranu. Nasz bohater ma 5 żyć
i w zależności od tego, ile mu ich pozostało, zmienia się tam rysunek
pokazujący stopień jego zadowolenia. Pierwotnie jest tam uśmiechnięta piłeczka, a potem już niekoniecznie...
Trening doprowadzający mnie do ukończenia gry na Atari 65XE zajął mi chyba
jeden czy dwa tygodnie (bo oczywiście nie grałem non-stop, jak czynią
niektórzy :)))
Generalnie, gierka do trudnych nie należy. Jest raczej na umiarkowanym
poziomie trudności, dzięki czemu nie zniechęca do grania w nią. Na emulatorze
z zapisywaniem stanu dojście do końca zajęło mi chyba niecałe 90 minut.
Emulator Atari 800 Win 2.5c powoduje pewne utrudnienie w graniu, gdyż w
kilku etapach (np. w pierwszym) w górnej części ekranu zanikają potworki,
w związku z czym można się "nadziać" na coś niemiłego, czego nie bardzo
widzimy (być może emulator ten ma problemy z emulacją grafiki PM
(player/missile), czyli grafiki Graczy i Pocisków, zwanych krótko duszkami
(na Atari można było połączyć 4 pociski w piątego gracza, może tu leży
problem...)). Podobny efekt widziałem w Lasermanii (też LK Avalon :))),
gdzie na screenie tytułowym podczas animacji literek dygocze cały obraz, nie
czepiajmy się jednak.
Gierkę polecam każdemu. Jest super i naprawdę warto w nią zagrać.
Marek Kamiński
|
|