© TOWARZYSTWO MUZYCZNE im. EDWINA KOWALIKA

Oferta wydawnicza

NOWY MAGAZYN MUZYCZNY - WYBRANE ARTYKUŁY

Kącik wspomnień o Edwinie. Podróże amerykańskie - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 31/2009)

Po raz pierwszy do USA pojechaliśmy jesienią 1976 r. Pomógł nam w tym przedsięwzięciu znajomy męża, pianista, uczestnik V Konkursu Chopinowskiego, Tadeusz Kerner. Przygotował organizacyjnie dziesięć recitali, z których część odbywała się na uniwersytetach, a część w renomowanych salach stowarzyszeń polonijnych.

Wówczas wizę na wyjazd do Stanów można było uzyskać wyłącznie na podstawie zaproszenia, o ile nie był to wyjazd służbowy, całkowicie opłacony przez państwo, a nasz taki nie był. Nasz był tylko popierany przez Pagart, który niczego nam w USA nie gwarantował (choć po powrocie zobowiązani byliśmy wpłacić do jego kasy jakiś procent zarobków koncertowych). Ze względów formalnych pan Kerner nie mógł dać zaproszenia zapewniającego mieszkanie, utrzymanie itp., musieliśmy je zdobyć sami. I tu wielkoduszną pomoc okazała nam była redaktorka czasopism w PZN, współpracująca z Jerzym Szczygłem polonistka i poetka Anna Frajlich. Ja znałam ją bardzo mało, mój mąż lepiej, ale oboje, razem z naszymi dziećmi, odprowadzaliśmy ją w 1969 r. na słynny Dworzec Gdański w Warszawie, kiedy w późny listopadowy wieczór, zmuszona okolicznościami, odjeżdżała do Wiednia z mężem, siostrą i małym synkiem. Z czasem przez Wiedeń i Rzym dotarli wszyscy do Stanów Zjednoczonych. Mój mąż korespondował z Anią, ja przekazywałam tylko pozdrowienia, a teraz ona, bez żadnych zastrzeżeń i warunków, przysłała nam zaproszenie na okres sześciu tygodni. Tadeusz Kerner poszedł z nami na rozmowę do konsula urzędującego w ambasadzie i od ręki otrzymaliśmy wizy.

Należało już tylko przygotować foldery reklamowe, kupić maksymalną ilość płyt z nagraniami męża, uzupełnić garderobę i dostosować ją do zmiennych warunków klimatycznych (nasza "baza" znajdowała się w Nowym Jorku, ale koncerty miały się odbywać w różnych miejscach - od gorącej Florydy do zimnego Buffalo). Trzeba też było zakupić upominki dla wielu osób, załatwić urlop i wreszcie mogliśmy ruszyć w drogę.

Podróż przebiegła bez zakłóceń. Lecieliśmy liniami Lot-u, jedynym wówczas znajdującym się w zasobach polskiej floty powietrznej odrzutowcem TU 104, nazwanym na cześć naszego wielkiego astronoma "Kopernik". Na miejscu oczekiwał nas Tadeusz Kerner i z lotniska J.F.K. (John Fitzgerald Kennedy) zawiózł do swojego mieszkania w odległym Bronxie. Jechaliśmy przez cały Manhattan, zachodziło słońce, kilkudziesięciopiętrowe przeszklone budynki rozjarzały się światłami. Wokół panował przedwieczorny ruch, migały neony, mijały nas autobusy i samochody o niespotykanych w Polsce, intensywnych kolorach, było barwnie i podniecająco.

Pierwszy koncert odbył się dwa dni później w Fundacji Kościuszkowskiej, której piękna siedziba mieści się w samym sercu Manhattanu. Mimo potężnej burzy, która szalała nad Nowym Jorkiem przez noc i większą część dnia, wieczór był już spokojny i wbrew obawom publiczność dopisała. Duża sala, ozdobiona kilkudziesięcioma obrazami wybitnych polskich malarzy, wypełniona była do ostatniego miejsca.

Mąż grał dwuczęściowy recital Chopinowski. Były brawa, bisy, gratulacje, a potem w dolnych pomieszczeniach Fundacji - koktajl, spotkania ze słuchaczami, rozdawanie autografów, poznawanie nowych ludzi, a także rozpoznawanie dawnych znajomych i... długie rodaków rozmowy. Mam z tego wieczoru piękną pamiątkę. Otóż obecny na koncercie znany polski grafik Julian Żebrowski wykonał dużą, bardzo udaną karykaturę Edwina, opatrzoną datą i podpisem zarówno grafika, jak i mojego męża. Oprawiona przez dobrego ramiarza towarzyszy mi do dziś.

Po koncercie w Fundacji wyszliśmy spod opiekuńczych skrzydeł Tadeusza Kernera i przenieśliśmy się do Brooklynu, do Ani Frajlich i jej rodziny. U nich mieliśmy stałą bazę podczas tego pierwszego amerykańskiego tournee. Przyjęli nas jak najbliższych krewnych, mimo że mało się znaliśmy, a oni naprawdę nie mieli łatwej sytuacji mieszkaniowej i materialnej. Zorganizowali Edwinowi codzienny dostęp do instrumentu u znajomych mieszkających w pobliżu. Ułatwili kontakty z rozmaitymi osobami oraz instytucjami (m.in. z nowojorskim związkiem niewidomych). Starali się uatrakcyjnić nasz pobyt, ale przede wszystkim pomogli w bardzo wielu zwykłych, praktycznych sprawach, zapoznawali z amerykańskimi realiami, co umożliwiło nam samodzielne funkcjonowanie w tak ogromnym mieście, jakim jest Nowy Jork, a także odbywanie podróży koncertowych do odległych stanów. Podczas naszych następnych pobytów w USA również okazywali nam swoją życzliwość i pomoc.

W ciągu dwudziestu lat byliśmy w Stanach 13 razy, kilkakrotnie trasa obejmowała też Kanadę. Podczas każdego tournee mąż wykonywał kilkanaście koncertów, co wiązało się z podróżami po wielkich przestrzeniach amerykańskich. Korzystaliśmy z dalekobieżnych autobusów linii Greyhound (chart), gdyż była stosunkowo tania, punktualna i prowadziła sprzedaż biletów okresowych na dowolną ilość przejazdów w dowolnych kierunkach na terenie USA i Kanady. Kierowcy zmieniali się co osiem godzin, aby pasażerowie mogli jechać dalej bez dłuższych postojów. Nasza najdłuższa trasa przekroczyła nieco dwie doby.

Później, już w latach dziewięćdziesiątych podobne bilety oferowały niektóre linie lotnicze. Stanowiło to duże ułatwienie, ale istniał też pewien mankament. Pasażerowie z takimi biletami zabierani byli w miarę wolnych miejsc. Na ogół udawało się latać w wybranym przez nas terminie, jednak zdarzyło się nam podczas jakiejś przesiadki czekać na lotnisku Cincinnati na wolne miejsce całą dobę.

Koncerty zazwyczaj odbywały się w weekendy, więc wyruszaliśmy w podróż (mimo bagażu) pieszo do metra. Potem z przesiadkami na dworzec autobusowy lub z jeszcze większą ilością przesiadek na lotnisko. Na powszednie dni tygodnia wracaliśmy do naszej bazy. Na czas każdego pobytu wynajmowaliśmy pokój na odległych przedmieściach Nowego Jorku lub w jego bliskiej okolicy. W znalezieniu lokum pomagali nam znajomi. Z czasem poznawaliśmy coraz więcej życzliwych osób, z niektórymi zaprzyjaźniliśmy się trwale i serdecznie. Kontakty z nimi mimo upływu lat trwają do chwili obecnej, chociaż jestem sama i nie jeżdżę już do Stanów.

Przy wynajmowaniu pokoju zadowalały nas najskromniejsze warunki, ale nieodzowna była możliwość samodzielnego dojazdu i dostęp do instrumentu, który niejednokrotnie znajdował się u sąsiadów, w pobliskiej plebanii czy w jakimś klubie lub szkole. Często w podziękowaniu mąż grał lokalny albo rodzinny koncert.

W zwyczajne dni, kiedy nie mieliśmy żadnych terminowych zobowiązań i spraw, zazwyczaj rano mąż ćwiczył, a potem wyruszaliśmy do Nowego Jorku. Poznawaliśmy miasto, zwiedzaliśmy muzea, centra kulturalne, miasteczka uniwersyteckie, parki, kościoły, w których przysiadaliśmy na chwilę dla odpoczynku i refleksji. Czasem mogliśmy posłuchać ćwiczącego organisty lub próby chóru. Trafiliśmy do dzielnicy włoskiej, żydowskiej i chińskiej, do słynnego polskiego Greenpointu (tam nawet mieszkaliśmy podczas jednego z pobytów). Dotarliśmy do Greenwich Village - dzielnicy skupiającej cyganerię artystyczną i do Harlemu, przed którym wszyscy nas przestrzegali. Oglądaliśmy porty i przeprawy promowe, centra handlowe, ruch uliczny w godzinach szczytu, wjeżdżaliśmy na tarasy widokowe ponad stupiętrowych budynków, by obserwować panoramę miasta. Obydwoje wręcz uwielbialiśmy włóczęgi po tym pełnym kontrastów, ale nieodmiennie fascynującym mieście.

Nowy Jork oferował obfitość imprez artystycznych. Kusiła Avery Fisher Hall (główna siedziba filharmonii nowojorskiej), Metropolitan Opera, Carnegie Hall i cały szereg innych sal koncertowych - wszystkie z doskonałym repertuarem i świetnymi wykonawcami. A były jeszcze liczne teatry na Broadwayu ze znanymi na cały świat musicalami.

W miarę możliwości finansowych i czasowych staraliśmy się korzystać z tych dobrodziejstw kulturalnych. Byliśmy na wielu koncertach symfonicznych i recitalach, na kilku operach Wagnera i Pucciniego - w jednej z nich śpiewała Teresa Żylis-Gara. Słyszeliśmy Wiesława Ochmana w "Chowańszczyźnie" i "Borysie Godunowie" Musorgskiego. Zafascynował nas "Peter Grimes" Brittena, niezapomniane wrażenie pozostawiła bardzo amerykańska "Porgy and Bess" Gershwina, słyszeliśmy Pavarottiego. Obejrzeliśmy też kilkanaście musicali. Mój mąż podziwiał wysoki poziom wykonawców i wręcz rozsmakował się w tej muzyce lżejszego autoramentu.

Bilety zdobywaliśmy w najrozmaitszy sposób. Kilkakrotnie na mniej oblegane koncerty symfoniczne znajoma skrzypaczka ofiarowała nam bilety służbowe i wejściówki na próby generalne. Kiedyś dostaliśmy bilety do opery od przyjaciół, którzy kupili je dużo wcześniej, a kiedy nadszedł termin, nie mogli z nich skorzystać. Zdarzały się też sytuacje niezwykłe. Najczęściej jednak kupowaliśmy bilety sami, w miarę możności z wyprzedzeniem, na popołudniówki, na spektakle długo utrzymujące się w repertuarze, nie gardziliśmy miejscami stojącymi. Właśnie po takie bilety staliśmy kilka godzin w potężnej kolejce, w czasie lutowej zawieruchy, na występ Pavarottiego kreującego główną partię w "Napoju miłosnym" Donizettiego. Kilka lat później byliśmy z synem na koncercie Pavarottiego w Houston. Śpiewał (część repertuaru) z Joan Sutherland na krytym i klimatyzowanym stadionie, gdzie zgromadziło się ponad dwadzieścia tysięcy słuchaczy. Bilety były drogie, ale kupił je syn, który wtedy mieszkał w Stanach i bardzo chciał zrobić przyjemność tacie.

Nie pamiętam już, w którym roku miał odbyć się w Carnegie Hall jedyny recital Itzhaka Perlmana. Kiedy przyjechaliśmy do Stanów, wszystkie bilety były już wyprzedane, choć termin koncertu wypadał za kilkanaście dni. Zajęliśmy się swoimi sprawami i w dniu koncertu rano, po uciążliwej podróży, wróciliśmy do naszej bazy w Jersey City. Mój mąż był jednak człowiekiem niezwykle zdeterminowanym. Nie zapomniał o Perlmanie. Bez należytego wypoczynku ruszyliśmy w drogę do Nowego Jorku z nadzieją wysłuchania tego recitalu. Do Carnegie dotarliśmy na długo przed oznaczonym terminem. Z daleka zobaczyłam duży napis informujący o braku biletów. Mąż nie przyjął tego do wiadomości. Weszliśmy do holu, gdzie mieściły się kasy. Okienek było kilka, mąż podchodził do każdego i kiepską angielszczyzną prosił o jakąkolwiek szansę wejścia na koncert - oczywiście bez skutku. Nie zrażał się jednak i kilkakrotnie powtarzał swoją wędrówkę do każdej kasy. Kiedy przybliżała się godzina koncertu, zaczęło pojawiać się coraz więcej osób. Niektórzy mieli nadzieję kupienia wejściówki, inni odbierali wcześniej zamówione bilety. Powoli zaczął gromadzić się tłum. W pewnym momencie otwarto wejścia, gęsto obstawione bileterami. Wiele osób przechodziło, by dotrzeć na swoje miejsca. Potem tłum przerzedził się, ale w holu nadal zostało sporo ludzi. Okienka kasowe po kolei zamykano, ktoś przez megafon prosił o opuszczenie holu, wreszcie wyszło dwóch pracowników obsługi, którzy grzecznie, ale zdecydowanie wszystkich wyprosili. Wyszliśmy ledwie za próg i stanęliśmy przy przeszklonych drzwiach. Przyznam się, że byłam zmęczona, głodna i trochę zła na męża, że nie umie pogodzić się z rzeczywistością. Było już zupełnie pusto, gdy mąż nacisnął klamkę. Ustąpiła. Weszliśmy do środka. Natychmiast zjawił się jeden z kasjerów, a mąż spytał go naiwnie, czy w holu będzie słychać muzykę. Kasjer nas nie wyrzucił, więc staliśmy niezdecydowani w progu. Po chwili wrócił, podał nam kopertę z dwoma biletami i podprowadził do bocznego wejścia. Tłumaczył przy tym coś o rezerwowych biletach, które może oddać dopiero po rozpoczęciu koncertu. Nie chciał żadnych pieniędzy, wskazał bardzo strome schody i kazał się spieszyć, bo krótka część oficjalna zaraz miała się skończyć. Nawet nie mieliśmy czasu na podziękowanie. Wspięliśmy się błyskawicznie na piąty balkon, ale miejsca mieliśmy świetne, w pierwszym rzędzie pośrodku sali. Ledwie do nich zasapani dotarliśmy, a zza lewej kulisy wyłonił się Perlman. Poruszał się z trudem, wsparty na dwóch drewnianych, solidnych kulach. Akompaniator niósł jego skrzypce. Wraz z pierwszymi dźwiękami zniknęło zmęczenie, wszelkie troski, zniknął cały świat. Został tylko zachwyt.

Mimo upływu wielu lat nadal czuję wielką radość, że nie ominęło mnie to wspaniałe przeżycie. Zawsze słuchając nagrań Perlmana, mam przed oczyma widzianą z dużej wysokości, jasno oświetloną, wielką scenę Carnegie Hall, czarny fortepian i grającego na siedząco, uśmiechniętego skrzypka. Słyszę piękną muzykę i czuję niezwykle ciepły, serdeczny klimat emanujący z każdego dźwięku.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Ziarnko do ziarnka - Część III. Helena Jakubowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 31/2009)

W Krakowie uczyło nas troje niewidomych nauczycieli. Byli oni dla mnie (i chyba również dla wszystkich moich kolegów) pewnego rodzaju wzorem, namacalnym dowodem na to, że człowiek niewidomy może samodzielnie żyć, pracować i wykonywać tę pracę nie gorzej od pełnosprawnych. Pani Maria Rószkiewicz uczyła nas matematyki, pan Julian Wójcik - muzykografii, a pan Czesław Sokołowski - historii i języka rosyjskiego. Wszyscy troje przyjeżdżali do szkoły samodzielnie i bez niczyjej pomocy prowadzili sprawnie lekcje.

Panią Rószkiewicz poznaliśmy (jeszcze jako panią Oczkowską) na tzw. lekcjach zbiorczych. Były to zajęcia organizowane dla młodszych klas w "okienkach", których przy najlepszym nawet ułożeniu programu zajęć nie dało się uniknąć. Na te lekcje pędziliśmy jak na skrzydłach, bo pani Maria opowiadała nam bajki. Opowiadała, nie czytała. Dla dzieci mieszkających daleko od rodziców było to coś bardzo cennego, duża dawka ciepła i piękna. Siedzieliśmy zasłuchani w spokojny głos nauczycielki, która roztaczała przed nami cudne opowieści o małej Syrence lub o żołnierzu z czarodziejską fajką. Od czwartej klasy spotykaliśmy panią Marię już regularnie - w roli nauczycielki matematyki. Nie zapomnę pierwszej lekcji o ułamkach, bo pani Rószkiewicz posłużyła się jako modelem tabliczką czekolady, którą dało się podzielić na pół, na cztery i na osiem części. Kiedy już uznała, że pojęliśmy istotę ułamków, czekoladę wolno nam było zjeść, a w tamtych czasach nie co dzień jadało się takie frykasy. Pani Maria dbała też o to, żebyśmy potrafili rysować figury geometryczne na specjalnych kliszach. Czasem zadawała nam jako pracę domową wycięcie z tektury i sklejenie brył geometrycznych. W tak precyzyjnych zajęciach pomagali nam wychowawcy internatowi, ale tylko tyle, ile było to konieczne. Jeszcze jedną ważną rzecz propagowała pani od matematyki - zachęcała nas mianowicie do pisania skrótami. Sama dobrze je umiała i przekonywała, że są niezbędne, jeżeli chce się dużo i porządnie notować. Przeciwko naszemu pisaniu skrótami oponowała trochę pani Samuszkiewicz, widząca, znakomita nauczycielka geografii, która nie umiała brajlowskich skrótów, a chciała mieć możliwość skontrolowania od czasu do czasu, jak prowadzimy notatki.

Pani Rószkiewicz mówiła nam, że lubi wymyślać coraz to nowe pomoce naukowe dla nas i że nieraz wyskakuje w nocy z łóżka, żeby zanotować jakiś ciekawy pomysł, który jej przyszedł do głowy, żeby do rana nie przepadł. A mąż... już się nawet nie dziwi, bo wie, ile ta praca pedagogiczna zajmuje miejsca w jej sercu.

O panu Julianie Wójciku była już mowa na łamach naszego czasopisma. Jako uczniowie wiedzieliśmy, że ma rodzinę - żonę i dzieci, że daje się czasem nakłonić do opowiadania w czasie lekcji anegdot z dawnych lat, ale dopiero wtedy, kiedy napiszemy dyktando nutowe i że pali dużo papierosów, co szczególnie chłopcom bardzo imponowało. Do muzykografii nie mieliśmy żadnych podręczników. Pan Wójcik wykładał z głowy i dyktował różne ważne rzeczy do zeszytu. Dziś, w dobie rozwiniętej techniki, dostępu do komputerów i drukarek brajlowskich, można by takie lekcje poprowadzić inaczej. Z powodu braku technik powielania tekstów brajlowskich przepisywaliśmy niekiedy pod dyktando pana Juliana utwory, które były potrzebne w kilku egzemplarzach. Robiąc teraz niezliczone korekty naszych nutowych pozycji wydawniczych, zastanawiam się, na ile poprawny był ten nasz zapis, bo przecież niewiele można było poprawić w tekście pisanym na tabliczce.

W każdym razie dzięki lekcjom muzykografii przynajmniej niektórzy uczniowie dawnej szkoły na Józefińskiej wynieśli całkiem przyzwoitą znajomość nut brajlowskich. Ja sama odkryłam po latach, kiedy nuty miały mi się na powrót przydać, że je pamiętam i mogę zapisywać partie poszczególnych głosów nawet w czasie prób chóru.

Historia i rosyjski były przedmiotami, które pojawiały się w programie szkolnym w starszych klasach. Uczył ich pan Czesław Sokołowski. Był pierwszym nauczycielem, który zastosował magnetofon, aby nam zademonstrować materiał uzupełniający. Teksty takie nagrywała jego żona. Magnetofon marki Szmaragd był ogromny i ciężki, robił na nas niesamowite wrażenie. Kiedyś też został użyty w czasie lekcji rosyjskiego do nagrania piosenek - "Podmoskownyje wieczera" i "Odinokaja garmoń". Najpierw ktoś z uczniów czytał tekst, a potem wszyscy śpiewali. Bardzo nam się podobała taka lekcja. Nadsłuchiwaliśmy, jak brzmią nasze głosy nagrane na magnetofon. Cóż, takie piosenki pamięta się chyba do końca życia.

O tym, że nauka rosyjskiego była skuteczna, przekonałam się już po roku, czyli po piątej klasie, kiedy wyjechałam do Czechosłowacji na międzyszkolne, a zarazem międzynarodowe kolonie letnie. Oprócz Polaków i Czechów była tam młodzież niemiecka i mój rosyjski okazał się zupełnie dobrym narzędziem porozumiewania się. Już po kilkunastu dniach z Joachimem Haarem dało się o wszystkim rozmawiać po rosyjsku, ba, nawet żartować. On bardzo lubił ten język i, tak mi się przynajmniej wydawało, miał bardzo dobry rosyjski akcent.

Niekiedy wychowawcy internatowi upominali nas, żebyśmy się dobrze zachowywali, szczególnie na lekcjach z niewidomymi nauczycielami, bo oni przecież nie widzą, że siedzimy niedbale, coś sobie nawzajem podajemy albo gramy w karty pod ławką. Z perspektywy czasu oceniam, że z tym naszym zachowaniem nie było tak źle. Po pierwsze, nasi niewidomi nauczyciele wiedzieli doskonale, czego się po nas spodziewać i potrafili utrzymać dyscyplinę, po drugie, na lekcjach innych nauczycieli rozrabialiśmy mniej więcej tak samo.

Nabieraliśmy naszych nauczycieli i wychowawców nie tylko z okazji "prima aprilis". Ale jedna z primaaprilisowych sztuczek przeznaczona dla niewidomego pana Wójcika nie udała się właśnie dlatego, że jej wykonawcy byli niewidomi. Postanowili oni udać, że nikogo nie ma w klasie i stanęli na ławkach szkolnych, żeby panu Wójcikowi klasa wydała się pusta. Nauczyciel się spóźniał, a chłopcom nudziło się tak stać, więc wysłali na zwiady Romka Krempę, który trochę widział. Po chwili drzwi się otworzyły i Janek Wuls, sądząc, że to wraca wysłany kolega, zapytał: "Widziałeś pana Wójcika?" W odpowiedzi usłyszał głos rozbawionego nauczyciela: "Widziałem, widziałem". I tak znakomity pomysł spalił na panewce.

Popularny wówczas wśród uczniów język lwiński pomagał nam przekazywać sobie w obecności nauczyciela lub wychowawcy różne informacje. Młodszym Czytelnikom należy się wyjaśnienie, co to był język lwiński. Otóż był to całkiem zgrabny system porozumiewania się, polegający na zamianie jednych głosek na inne, np. spółgłosek dźwięcznych na bezdźwięczne i na odwrót oraz samogłosek odpowiednio między sobą, np. a na e itd. Ci, którzy doszli do wprawy, mogli się całkiem sprawnie porozumiewać i np. ostrzec niewidomego kolegę wchodzącego do klasy, że "bem hazd", czyli "pan jest", więc uważaj, co mówisz.

Jeden z lepszych, moim zdaniem, dowcipów uczniowskich, takim naprawdę z klasą, było wynalezienie przez dwóch chłopców systemu odgadywania liczb na odległość. Po szkole rozeszła się wieść, że ci dwaj - Irek Adach i Olek Bogus - posiadają nadzwyczajną zdolność odgadywania nawzajem na odległość liczby, którą jeden z nich wymyśli. Nawet dorośli trochę uwierzyli, że są to jakieś nadzwyczajne zdolności. Chłopcy stawali na dwóch różnych końcach korytarza i jeden szeptał na ucho wychowawcy jakąś liczbę, a ten drugi miał ją odgadnąć. Rzeczywiście, po minucie odgadywał i wcale się nie mylił. Dziś już wiemy, jak to się działo. Oni po prostu umówili się, jakimi sygnałami będą sobie przekazywali poszczególne cyfry - np. za pomocą słów: "już", "zaczynaj", chrząknięcia lub ziewnięcia. Z tych ukrytych podpowiedzi ten drugi odgadywał liczbę bardzo szybko i bez pudła. Inteligentne były to żarty, co tu dużo mówić.

Do dziś nie pojmuję, w jaki sposób w wypełnionych po brzegi dniach znajdowaliśmy czas na zajęcia dodatkowe, takie jak harcerstwo, nagrywanie słuchowisk, jazdę na łyżwach, naukę maszynopisania (prowadzoną przez panią dyrektor) i czytanie książek nieprzewidzianych jako lektury.

Dzień powszedni w krakowskiej szkole wyglądał tak. Wstawaliśmy o godz. 6.30 i po porannej toalecie oraz porządnym zaścieleniu łóżek (chodziły komisje czystości, które czasem robiły tzw. lotnika, jeżeli prześcieradło było nie dość naciągnięte), schodziliśmy na śniadanie. Przed lekcjami zostawało mniej więcej pół godziny na odrobienie zapomnianych zadań domowych oraz pospacerowanie wzdłuż korytarza z koleżanką. Potem zaczynały się lekcje z przerwą po trzeciej lekcji na drugie śniadanie, które najczęściej stanowiła bułka i dwie kostki cukru albo pięć śliwek. Zdarzył się kiedyś niezapomniany okres luksusu. Szkoła dostała podobno w darze z zagranicy mleko w proszku, z którego początkowo gotowano nam zupy mleczne, ale że mleko słabo się rozprowadzało w wodzie i zupa była pełna grudek, wreszcie jakiś dobry człowiek postanowił wymienić je w pobliskiej cukierni na pączki. Dzięki temu przez kilka tygodni mieliśmy najsmaczniejsze drugie śniadania. Żywienie dzieci w tamtych czasach rzeczywiście pozostawiało wiele do życzenia. Do dziś nie znoszę kaszy gryczanej, którą podawano nam na kolację w postaci zbitej bryły ze zsiadłym mlekiem do popijania. Ponieważ więcej było takich, którzy tej potrawy nie znosili, pewnego razu złożyliśmy tę kaszę z kilku talerzy na jeden ogromny stos, czym doprowadziliśmy dyżurującego wychowawcę do szału. Najpierw wyrzucił nas za drzwi, a potem zreflektował się, wezwał z powrotem i próbował namówić do zjedzenia znienawidzonej kaszy, jednak nie mógł tego dokonać, bo kasza była przecież wymieszana z kilku talerzy. Upiekło nam się, ale za to poszliśmy spać głodni. Nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz. Bo było kilka takich dań, których dzieci ogólnie nie znosiły, a potrawy, które cieszyły się powodzeniem, zdarzały się rzadziej i szybko się kończyły, więc chłopcy nie mogli liczyć na dokładkę.

Po tej kulinarnej dygresji wracam do typowego rozkładu zajęć. Lekcje trwały do obiadu (o wpół do drugiej) i potem były dwie godziny na spacer, jazdę na łyżwach oraz gimnastykę korekcyjną albo naukę maszynopisania. Od czwartej po południu zaczynały się lekcje muzyki i odrabianie prac domowych. O siódmej kolacja i potem trochę wolnego czasu, z którego część należało poświęcić na ćwiczenie na instrumencie. Jakim cudem pani Halina Strawińska, wówczas kierowniczka internatu, potrafiła skłonić niektóre dzieci, żeby przepisały swoje role (na tabliczce) i przychodziły na próby słuchowisk? Nagraliśmy bajkę o Mai, przygotowywaliśmy "Królową śniegu", której nie zdążyliśmy dokończyć. Były to nie tylko role mówione, ale także piosenki. Szkoda, że nic się nie zachowało w archiwum. Wspomnę jeszcze przedstawienie "O krasnoludkach i sierotce Marysi" - mój aktorski debiut (i jedyny występ) na scenie w stroju wypożyczonym podobno z teatru... Przedstawienie było kilkakrotnie powtarzane dla gości z zewnątrz i zawsze się udawało. Raz tylko miała miejsce zupełnie anegdotyczna pomyłka. Otóż po odzyskaniu gąsek Marysia zawsze biegła za nimi z wyciągniętymi rękami i wołała: "gąski moje, gąski". Ale któregoś razu pan Franek Śmietana montujący dekorację skierował gąski odwrotnie i pojechały na sznurku w przeciwnym kierunku. Wtedy wydało się, że Marysia to rzeczywiście sierota, w dodatku niewidoma, bo nie pobiegła za gąskami, ale od nich uciekła.

Zdaję sobie sprawę, że nie opowiem o mojej szkole wszystkiego, co bym chciała. Nie mogę wymienić wszystkich, którzy na to zasługują ze wszech miar. Wiem jedno, że jak na tamte warunki zostaliśmy nadzwyczajnie obdarowani przez naszych pedagogów i wyposażeni na przyszłość. To pani Samuszkiewicz zabrała nas na pierwsze w życiu górskie wycieczki, chociaż narażała się na krytykę mijających nas turystów i rzeczywiście ryzykowała, prowadząc w stosunkowo trudne trasy kilkanaścioro niewidomych dzieci z jedną tylko lub dwiema osobami pełnosprawnymi do pomocy. To ona też prowadziła drużynę zuchów i dekorowała nas odznaką zuchową przy sztucznym ognisku, które udawała spirytusowa kuchenka. Nie zapomnę, jak mówiła: "Ogrzewam ten znaczek nad ogniem, aby był ciepły jak twoje serduszko i zawsze przypominał ci ten dzień". Na lekcjach geografii robiliśmy własnoręcznie pod jej nadzorem obrys kontynentów, wbijając małe gwoździki do deski z rozciągniętą na niej brajlowską siatką kartograficzną, a potem łącząc zaznaczone punkty cienkim sznurkiem. I tyle jeszcze wspaniałych rzeczy, których tu nie sposób opowiedzieć, zawdzięczam mojej szkole.

Z moimi wspomnieniami będzie chyba tak, jak wydarzyło się jednego roku z okazji dnia nauczyciela. Starsze klasy przygotowały uroczystość z programem artystycznym, zupełnie bez pomocy dorosłych. Ułożyliśmy m.in. wiązankę piosenek, w której poszczególne zwrotki były poświęcone różnym nauczycielom. W dowcipnych rymach celowała Dorotka. Niektóre zwrotki były nawet trochę uszczypliwe. Zaśpiewaliśmy m.in. "Pani Klimczakowa często stawia dwóje i z miłym uśmieszkiem czyn ten wykonuje". Śpiewaliśmy, jak się to mówi, z duszą na ramieniu, bo baliśmy się reakcji nauczycieli i wychowawców. A potem okazało się, że urażeni byli tylko ci, o których nic nie zaśpiewaliśmy.

Więc wybaczcie mi, przebywający już głównie w zaświatach, wszyscy ci, o których tu nie napisałam - z braku pamięci, braku miejsca i dlatego, żeby nie zanudzić naszych Czytelników moimi osobistymi wspomnieniami.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Osobliwości ptasiego śpiewu. Henryka Kwiatkowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 31/2009)

Od dzieciństwa interesuję się przyrodą, a moją szczególną namiętnością są ptaki. Poniższy artykuł jest wyrazem tej pasji, którą chcę się podzielić z Czytelnikami. Stanowi on pierwszą z trzech części materiału, który opracowałam. Dla odbiorców brajlowskiej formy czasopisma jest dołączona płyta z wszystkimi przykładami głosów omawianych ptaków. Jeśli chodzi o odbiorców wersji elektronicznej, to przykładów głosów ptaków będą mogli posłuchać przez uaktywnianie odpowiednich linków (uwaga! przesłuchiwanie przykładów wymaga połączenia z internetem). Czytelników interesujących się ptakami w Polsce i na świecie zapraszam na moją stronę ptaki w Polsce i na œwiecie

Ptaki są niezwykłe nie tylko dlatego, że są pokryte piórami i potrafią latać, ale również dlatego, że wiele z nich umie śpiewać. Do wytwarzania dźwięku służy ptakom aparat głosowy, który jest inny niż u ssaków, w tym u ludzi. U ssaków krtań ze strunami głosowymi umieszczona jest na szczycie tchawicy, natomiast u ptaków aparat głosowy zwany krtanią dolną umieszczony jest u ujścia tchawicy, tam gdzie rozdziela się ona na 2 oskrzela. W krtani dolnej znajdują się błony pełniące funkcję strun głosowych. Krtań dolna zaopatrzona jest w szereg drobnych i silnych mięśni, które kurcząc się, zmieniają napięcie błon. Dźwięk powstaje wtedy, gdy powietrze wychodzące z płuc przepływa przez krtań dolną i wprawia w drgania jej elementy. Ptaki modyfikują wysokość dźwięku poprzez zmianę napięcia błon oraz kontrolują głośność dźwięku poprzez regulowanie siły przepływającego przez krtań dolną strumienia powietrza. U ptaków śpiewających aparat głosowy składa się z dwóch komór, z których każda może być kontrolowana oddzielnie. Pozwala to wielu ptakom śpiewającym na wytwarzanie dwóch dźwięków jednocześnie. Budowa narządu głosowego, zwłaszcza ptaków śpiewających, sprawia, że ptaki mogą wytwarzać dźwięki niespotykane w świecie zwierząt.

Pieśni ptaków, niekiedy bardzo skomplikowane, składają się z świergotów, szczebiotów, wdzięcznych kląskań, melodyjnych gwizdów, dźwięcznych okrzyków i perlistych trylów. Czasami do miło brzmiącej dla ucha pieśni wkradają się trzaski, zgrzyty i chrzęszczące dźwięki. Na przykład u jednego z najlepszych naszych śpiewaków, u słowika szarego, pojawiają się w śpiewie charakterystyczne trzaski przykład 1. W piosence kopciuszka, prawie czarnego ptaszka, trochę mniejszego od wróbla, pojawia się chrzęszczący przykład 2 fragment, po którym bez trudu można go zidentyfikować. Warto dodać, że słowiki przylatują do nas wiosną z Afryki, a kopciuszki - z Basenu Morza Śródziemnego. Zarówno słowik szary, jak i kopciuszek należą do rzędu ptaków wróblowych i podrzędu śpiewających.

Miły dla ucha śpiew ptaków jest źródłem natchnienia dla kompozytorów. Wiele ptaków zostało uwiecznionych w muzyce. Na przykład kukułka doskonale kuka w urokliwym utworze fortepianowym skomponowanym przez Louisa Claude'a Daquina, a kura bardzo udatnie gdacze w klawesynowej kompozycji Jeana Phillipe'a Rameau. O Beethovenie krąży anegdota, że gdy słuchał ptaków w ogrodzie, zainteresował się piosenką ortolana. Śpiew ten został potem przekształcony w umyśle kompozytora i stał się początkowym motywem V Symfonii. A oto przykład śpiewu ortolana przykład 3. Słuchając V Symfonii aż trudno uwierzyć, że początkowy jej fragment został napisany pod wpływem śpiewu tego ptaka. Nawiasem mówiąc, ortolan, ptak wielkości wróbla, występuje też w Polsce. Przylatuje do nas na lęgi z Afryki Środkowej. Można go spotkać w sadach i ogrodach.

Śpiew służy ptakom do oznaczania granic własnego terytorium, odstraszania konkurentów i przywabiania chętnych samiczek. Chociaż śpiew jest głównie domeną samców, to u niektórych gatunków śpiewają również samice. W lasach Wenezueli i północnej Brazylii żyją kapucyny, ptaki, które w nieco szczególny sposób rywalizują o względy samic. Ptaki oczyszczają gałęzie z gałązek i liści, siadają na nich rzędem i śpiewają przykład 4. Ten ryk, to naprawdę śpiew! Chodzi o to, który ptak głośniej się zaprezentuje. Kapucyny są dość dużymi ptakami o długości do 34 cm, ich upierzenie jest brązowe, a ogon czarny.

Również w Ameryce Środkowej i Południowej żyją inne ptaki, ziołosieki, których śpiew przypomina skrzypienie nienaoliwionych drzwi przykład 5. Jednak dla samic śpiew ten brzmi niezwykle powabnie, a dla niepożądanych gości - całkiem groźnie. Ziołosieki są liściożerne. Mają dzioby zaopatrzone w rzędy zębopodobnych tworów, którymi żują liście. Żucie pokarmu jest niezwykłym zjawiskiem wśród ptaków. Zarówno kapucyny, jak i ziołosieki są ptakami wróblowymi, ale nie należą do ptaków śpiewających.

W wilgotnych nizinnych i górskich lasach Wenezueli, Ekwadoru, Peru i Kolumbii żyje grdacz soplowaty, ptak z rzędu kuraków. Jest to duży, czarny ptak, o długości ok. 75 cm i wadze dochodzącej do 1550 g. Cechą charakterystyczną jego wyglądu jest zwisająca z szyi długa i cienka fałda skórna o barwie żółto-czerwonej. Grdacz soplowaty nie należy do ptaków śpiewających, ale w czasie godów potrafi wykonać imponujące glissando przykład 6. No cóż - każdy śpiewa, jak potrafi.

Niektóre ptaki śpiewają tylko na jednym tonie. Powtarzają ten sam dźwięk (lub prawie ten sam) w seriach po 2, 3 i więcej razy. Występująca w Polsce przez cały rok sikorka czarnogłowa (tylko te osobniki, dla których nasz klimat jest za surowy na zimę przenoszą się na południe, do stref o łagodniejszym klimacie), w skrócie czarnogłówka, śpiewa, kilkakrotnie powtarzając swój wysoki ton głosem o miłej barwie przykład 7. Przylatujący do nas z afrykańskich zimowisk dudek powtarza jeden ton przykład 8 o niskiej, fletowej barwie w seriach po 2, 3, a nawet 4 razy.

Niektóre ptaki śpiewają na jednym tonie swoiste tremolo. Tak śpiewa np. dzierzbowik przykład 9. Jest to mały (do 15 cm długości) ptak wróblowy śpiewający, zamieszkujący afrykańskie suche lasy. Niekiedy nieco skrzekliwym głosem odpowiada mu samica i powstaje ptasi duet. Dzierzbowik znany jest z tego, że potrafi zniszczyć swoje gniazdo szczególnie wtedy, gdy jest czymś zaniepokojony.

Na jednym tonie można śpiewać jeszcze inaczej. Koralniczek z górskich lasów centralnej Nowej Gwinei śpiewa swoją pieśń składającą się tylko z jednego tonu śpiewanego przeciągle przykład 10, bez seryjnego powtarzania; powtórzenie dźwięku następuje dopiero po dłuższym czasie. Koralniczek jest małym (17 cm długości) ptakiem wróblowym śpiewającym. Cechą charakterystyczną tego gatunku jest to, że u samców występuje duża, różowa narośl (koral) na policzku.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Podróże koncertowe - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 30/2009)

Pierwszy wyjazd za granicę, w którym towarzyszyłam Edwinowi, miał miejsce w 1957 roku. Głównym celem podróży było Rio de Janeiro, gdzie Edwin miał reprezentować Polskę na Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym. Odniósł tam zresztą duży sukces, zajmując szóste miejsce. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się we Francji, Belgii i Niemczech, próbując nawiązać kontakty w środowisku muzycznym. Była to wyprawa fascynująca (dla mnie pierwszy w życiu wyjazd zagraniczny), uwieńczona sukcesami Edwina, ale także poznawcza, egzotyczna, a przy tym romantyczna. Niestety, zakończyła się nieszczęśliwie, poważnym wypadkiem samochodowym, który zdarzył się w drodze powrotnej - niedaleko Łodzi.

A potem była długa przerwa w podróżach, w dużej mierze spowodowana właśnie wypadkiem, w którym najbardziej ucierpiał Edwin. Jego rekonwalescencja trwała długo. W międzyczasie przekroczył on wiek pozwalający na uczestnictwo w konkursach, które ułatwiały wyjazdy i przynosiły atrakcyjne propozycje koncertowe w kraju i za granicą. Należało rozpocząć zupełnie inne działania organizacyjne związane z dalszą karierą artystyczną. W tym okresie spadły też na nas bardzo ciężkie przeżycia osobiste. Zmarł nagle, w wieku pięćdziesięciu kilku lat, ojciec męża, skromny, bardzo pracowity rzemieślnik, który serdecznie kochał swego utalentowanego syna, był z niego niezmiernie dumny i zawsze gotowy do wsparcia finansowego. Poza czworgiem dorosłych dzieci zostawił sześcioletniego synka z drugiego małżeństwa i niepracującą żonę. Wkrótce potem po ciężkiej chorobie zmarła moja mama, ledwie osiągnąwszy wiek emerytalny. Była owdowiałą urzędniczką, borykającą się z powojenną biedą i nie mogła wspierać nas materialnie, ale dopóki była zdrowa, choć nie mieszkała w Warszawie, mogliśmy liczyć na jej pomoc w każdej istotnej potrzebie. Zostaliśmy więc sami, zdani wyłącznie na własne siły.

Kiedy zaczęły się pojawiać realne możliwości wyjazdów koncertowych, okazało się, że dużo łatwiej znaleźć osobę chętną do towarzyszenia mężowi niż kogoś do opieki nad bardzo małymi dziećmi. Zresztą wyjazdy były okazjonalne, a mnie i tak zawsze brakowało urlopu. Miałam świadomość, że mężowi mimo jego wielkiej zaradności, było trudno dostosowywać się każdorazowo do innej osoby towarzyszącej, ale lepszego rozwiązania nie potrafiliśmy znaleźć.

Chętnych do współpracy szukaliśmy zwykle wśród studentów zarówno Akademii Muzycznej, jak i innych uczelni. Chcę tu opowiedzieć o kilku z nich, z którymi zaprzyjaźniliśmy się serdecznie.

Jednym z pierwszych był Józef Pacholczyk, student w klasie prof. Marii Wiłkomirskiej. Był to chłopiec smukły, o delikatnej, chopinowskiej wręcz urodzie. Przegrywał z mężem aktualny repertuar, dyktował nuty nowych utworów dla Edwina, a także dla potrzeb redakcji muzycznej PZN, czasem towarzyszył podczas wyjazdów koncertowych, a nawet odwiedzał nas towarzysko z miłą panienką, również studentką konserwatorium. Poza muzyką interesowała go kultura Indii i podjął studia w tej dziedzinie. Po jakimś czasie wyjechał z Warszawy, my przeprowadziliśmy się, zmieniliśmy adres i nasze kontakty ustały. Spotkaliśmy się po upływie chyba ćwierćwiecza podczas jednego z amerykańskich tournee. Było to spotkanie tak niezwykłe, że wymagałoby oddzielnej opowieści.

Potem pojawił się w Warszawie mój kuzyn Eugeniusz. Przyjechał z Wybrzeża na studia muzyczne. Często chodził z mężem na koncerty, współpracował przy redagowaniu nut, parę razy wyjeżdżał z nim na trasę koncertową. Czasem ćwiczył u nas w domu na fortepianie - grywali też z mężem na dwa fortepiany. Nie zapomnę naszych skromnych uroczystości rodzinnych uświetnionych wykonaniem w domowych warunkach Koncertu b-moll Czajkowskiego lub któregoś z koncertów Chopina. Kuzyn grał również na puzonie, a ilekroć przyszedł z tym instrumentem, nasze dzieci wręcz terroryzowały go, aby im grał - bez względu na porę dnia - Hejnał Mariacki.

Studenci spoza konserwatorium nie mieli umiejętności muzycznych i spełniali tylko rolę osoby towarzyszącej niewidomemu w podróżach, czasem pomagali też w załatwianiu spraw organizacyjnych. Jednym z takich młodych ludzi był Staszek Grzymski, syn nauczycielki z małej miejscowości w Wielkopolsce. Urodził się pod koniec wojny już po śmierci ojca (też nauczyciela), w okrutny sposób zabitego przez Niemców. Studiował anglistykę. Był bardzo miły, zdolny, pracowity i ambitny. Wyjeżdżał z mężem na trasy koncertowe, często przebywał u nas w domu. Interesował się osiągnięciami nowoczesnej elektroniki, a tę pasję podzielał też mój mąż. Wspólnie cieszyli się pierwszym tranzystorowym radiem zdobytym podczas pewnej podróży koncertowej. Wybierali się razem do sklepów Pewexu (obowiązywała tam wyłącznie waluta zachodnia), żeby chociaż obejrzeć niedostępne w innych sklepach nowości. Wymieniali się rozmaitymi informacjami, nagraniami, z czasem aparatami radiowymi i magnetofonami. Staszek został dobrym, solidnym dziennikarzem, wyjeżdżał jako korespondent na placówki, głównie na Daleki Wschód. Po powrocie opowiadał interesująco o tym, co widział i przeżył. Do końca życia męża utrzymywali kontakty, może niezbyt częste, ale serdeczne. A niedawno ja odprowadzałam go na Cmentarz Bródnowski w Warszawie, gdy przedwcześnie zmarł po ciężkiej chorobie.

Andrzej Wróblewski to kolejny anglista współpracujący z Edwinem. Jego ojciec też zginął podczas wojny, mama mieszkała poza Warszawą. Miał wiele walorów intelektu i charakteru, a ponadto był obdarzony nieprzeciętną urodą. Podobał się nie tylko nastolatkom. Nierzadko również szacowne panie na jego widok nie potrafiły ukryć zachwytu. Nazywano go bożkiem albo Apollem. Na początku lat sześćdziesiątych dużo podróżował z mężem. W czasie wyjazdów zdarzały im się rozmaite przygody, które jednak zawsze kończyły się dobrze, a często nawet zabawnie.

Kiedyś podczas powrotu z trasy koncertowej zepsuł się autobus. Na następny trzeba było czekać kilka godzin w szczerym polu. Obydwaj panowie byli głodni, więc odważnie ruszyli przez pola do najbliższej wsi. W jakiejś zagrodzie zostali poczęstowani ziemniakami i mlekiem, po czym wdali się w pogawędkę z niemłodymi już gospodarzami. Pochwalili dorodność drobiu kręcącego się po obejściu, a ponieważ zbliżała się Wielkanoc, mąż poprosił o sprzedaż indyka. A tak nawiasem mówiąc, dla Edwina szczytem luksusu kulinarnego było właśnie mięso indycze, w tamtych czasach niestety rzadko dostępne w stołecznych sklepach. Gospodyni wręcz oburzona krzyczała, że drób hoduje dla siebie i nie chciała nawet słuchać takich propozycji. Żadne argumenty nie pomagały. Po dłuższej chwili do próśb męża dołączył się Andrzej... i wtedy serce gospodyni zmiękło. Podreptała w głąb swego obejścia, znalazła ogromnego, dorodnego indora i oświadczyła, że dla najładniejszego "chłopa", jakiego w życiu widziała, wybrała najlepszy okaz. Transakcja została zawarta, ptaszysko straciło życie i owinięte w jakieś szmaty dotarło do Warszawy. Z tak wielkim indykiem nigdy - ani wcześniej, ani później nie miałam do czynienia. Niemal całą noc skubałam go i patroszyłam, odcięłam też uczciwie spory kawałek dla Andrzeja, aby miał czym obdarować swoją mamę. A my mieliśmy obfite i wykwintne święta.

Andrzej zaprzyjaźnił się serdecznie z naszą rodziną i odwiedzał nas często, czasem nawet bez uprzedzenia. Mieszkał w akademiku i nieraz brakowało mu po prostu domu. Był zawsze mile widzianym gościem, a nasz mały wówczas synek przepadał za nim. Po niespełna dwóch latach współpracy z mężem Andrzej otrzymał jakieś prestiżowe stypendium zagraniczne i wyjechał z Polski. Nie wrócił w terminie i straciliśmy z nim kontakt. Odwiedził nas bez zapowiedzi po kilkunastu latach, kiedy uzyskał pozwolenie na wizytę w kraju, by mógł odwiedzić chorą matkę. Jak dawniej, po prostu zadzwonił do drzwi. Otworzył mu Piotr, wówczas uczeń klasy maturalnej. Choć zobaczył przystojnego mężczyznę w średnim wieku, z włosami przyprószonymi siwizną, nieznaną kobietę i dwóch kilkuletnich chłopców, zaalarmował cały dom radosnymi okrzykami: "Pan Andrzej, chodźcie szybko, pan Andrzej przyjechał!" Poznał go mimo upływu lat. Były uściski, domowy koncert, improwizowana kolacja, długie opowieści i mnóstwo serdeczności.

Studentów współpracujących z mężem było jeszcze kilku, ale po ukończeniu studiów nasze drogi rozchodziły się. Wybieraliśmy też parę razy przypadkowe osoby, polecone przez kogoś, ale z niektórymi z nich bywały kłopoty. Zdarzało się też, że Edwin wyjeżdżał z pracownikami swojej redakcji albo z kolegami muzykami.

Podczas wakacji w 1960 r. poznaliśmy (w trakcie przejażdżki statkiem z Gdyni na Hel) zapamiętałego melomana i organizatora koncertów, głównie Chopinowskich, Kazimierza Pussaka. Był on nauczycielem historii w liceum w Ostrowie Wielkopolskim, ale edukował też młodzież na koncertach szkolnych, które odbywały się przeważnie w weekendy. Do udziału w takich koncertach zapraszał często Edwina. Tych koncertów było bardzo wiele. Początkowo jeździłam z mężem. Brałam dzień urlopu (soboty były pracujące), jak kukułka podrzucałam komuś z przyjaciół dziecko i wyjeżdżaliśmy z Warszawy na dzień lub dwa. Ale gdy urodziło się drugie dziecko, przestało to być możliwe. Na szczęście panowie zaprzyjaźnili się na tyle, że radzili sobie beze mnie. Odprowadzałam więc męża na dworzec, pomagałam mu wsiąść do pociągu, a pan Kazimierz dosiadał się na trasie. Powrót odbywał się na tych samych zasadach. Współpraca z panem Pussakiem, w różnych formach i z różną intensywnością, trwała 30 lat.

Edwin zaprzyjaźnił się także z aktorem Januszem Ossowskim, z którym brał udział w cyklicznych objazdach koncertowych organizowanych przez Filharmonię Narodową. Kiedyś, na kolejną trasę Edwin wybrał się bez osoby towarzyszącej, ale poradził sobie znakomicie dzięki pomocy Janusza. Odtąd wyjeżdżali razem na koncerty łączące muzykę i poezję, także za granicę. Ta współpraca przetrwała do końca życia męża. Wiele lat później, gdy mieliśmy już samochód i dzieci były w miarę samodzielne, jeździłam na koncerty jako kierowca. Wracaliśmy często głęboką nocą z niedzieli na poniedziałek, a o świcie rozpoczynał się nowy tydzień pracy i wszelkich obowiązków.

Nie byłam z mężem na koncertach w Związku Radzieckim, Czechosłowacji, Jugosławii, Bułgarii. W Niemczech towarzyszyłam mu trzykrotnie dopiero w latach osiemdziesiątych. Byliśmy też razem w Anglii, na drugim tournee w Hiszpanii, kilkakrotnie w Austrii i na wszystkich - aż trzynastu - wyjazdach do Stanów Zjednoczonych.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Muzyczne ścieżki życia. Anna Faderewska-Kuszaj
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 30/2009)

Muzyka jest wielkim darem, który został mi ofiarowany przez los. Dzięki muzyce moje życie jest piękniejsze i ma większy sens. Kiedyś wybrałam tę drogę i podążam nią, realizując kolejne zadania i osiągając coraz to nowe cele. Z muzyką idę przez życie tak jak z aniołem stróżem. Ona towarzyszy mi w pracy, w nauce i we wszystkim, co robię każdego dnia.

Obecnie jestem studentką V roku Muzyki Kościelnej na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie; w najbliższym semestrze zakończę też Międzywydziałową Specjalizację z Kształcenia Słuchu. Studiując muzykę kościelną, mam do czynienia z wieloma przedmiotami. Do przedmiotów głównych należą oczywiście organy - w każdym semestrze muszę opanować inny program, poznaję różnorodne dzieła i stykam się z wieloma formami muzycznymi. Wszystkich utworów uczę się z nut brajlowskich. Podczas zajęć z dyrygentury dyryguję utworami chóralnymi z akompaniamentem bądź a cappella. Na lekcjach emisji głosu śpiewam coraz to nowe utwory. Zgłębiam też przedmioty teoretyczne, takie jak historia muzyki, analiza dzieła muzycznego itp.

Specjalizacja z kształcenia słuchu natomiast nieoczekiwanie odkryła we mnie nowe, jeszcze kilka lat temu nieznane powołanie do pracy z dziećmi. I tak oto pojawiło się przede mną wyzwanie, któremu staram się sprostać.

W ubiegłym roku szkolnym podjęłam pracę w szkole muzycznej I stopnia w Laskach, o której pisałam już trochę w artykule do poprzedniego numeru Magazynu. Wiedziałam, że nie będzie to łatwa praca, ponieważ nie miałam jeszcze doświadczenia w zakresie nauczania dzieci niewidomych. Dobrze, że jest już wydany w brajlu "Solfeż elementarny" Marii Wacholc do wszystkich klas. Pozostała do rozwiązania sprawa dyktand, które dotąd nie zostały wydane pismem brajla. Dowiedziałam się, że do "Dyktand Elementarnych" Marii Ćwiklińskiej i Małgorzaty Rogozińskiej zostały wydane płyty CD. Okazało się jednak, że na płycie CD jest około 80 dyktand, a w podręczniku o wiele więcej. Przy współpracy kilku koleżanek z uczelni przepisałam więc wszystkie dyktanda, a dodatkowe ćwiczenia wymyślałam sama, dobierając je odpowiednio do tematów zajęć.

Trzeba było zaplanować poszczególne zajęcia. Początkowo podczas lekcji nie rozstawałam się z konspektami, które sporządzałam zgodnie z programem nauczania. Potem było to już zbyteczne, gdyż samo napisanie konspektu wystarczało, bym zapamiętała zagadnienia, które chciałam wprowadzać bądź kontynuować na lekcjach.

Po roku pracy pedagogicznej mam już trochę doświadczenia i znam realia pracy z uczniami niewidomymi. Moim zdaniem, dzieci są wspaniałe, prawie nigdy nie sprawiały mi kłopotów wychowawczych. Wiadomo, że zdarzały się różne nieporozumienia, ale zawsze wspólnymi siłami udawało nam się je rozstrzygać. Praca z niewidomymi wymaga od niewidomego nauczyciela o wiele większego zaangażowania i skupienia niż od osoby widzącej. Oprócz tego, że na każde zajęcia uczyłam się na pamięć akompaniamentu do ćwiczenia czy piosenki, musiałam uważnie słuchać, co dzieci robią, jak się zachowują, pilnować, żeby nie leżały na ławkach, żeby stosowały się do moich poleceń. Nie było problemów ze sprawdzaniem dyktand, gdyż ja i one posługujemy się brajlowską notacją muzyczną. Początkowo najtrudniejsze chyba były ćwiczenia solfeżowe dwugłosowe, gdzie jeden głos śpiewają dzieci, a drugi realizuje nauczyciel. Trzeba przecież sprawdzać, co dzieci śpiewają, czy nie robią błędów i równocześnie śpiewać inną partię. Uczenie się na pamięć było niewykonalne, gdyż takich ćwiczeń podczas lekcji czasem było kilka. Opracowałam więc metodę czytania obu partii jednocześnie - każdej partii jedną ręką i wyćwiczyłam umiejętność kontrolowania obydwu głosów. Początkowo myślałam, że jest to zbyt trudne, prawie nierealne, ale po jakimś czasie udało się, a nawet stało się proste.

Tak więc przez cały rok uczyliśmy się od siebie wzajemnie wielu cennych rzeczy: ja - starałam się być miła, uprzejma, ale też stanowcza i wymagająca, wykazując wiele cierpliwości, a moje dzieci - poznawały nowe zagadnienia, realizowały to, o co prosiłam, skrzętnie odrabiały prace domowe, chociaż tego nie lubiły. Przyjęta wspólnie zasada: "pod żadnym pozorem nie wykorzystujemy tego, że nie widzimy", była przestrzegana przez obie strony i przyniosła bardzo dobre rezultaty.

W roku bieżącym nie będę kontynuowała pracy w Laskach, ponieważ czeka mnie dyplom i obrona pracy magisterskiej, jednak po ukończeniu studiów chciałabym wrócić do pracy w szkole muzycznej.

Kolejnym, równie ważnym wyzwaniem jest dla mnie działalność artystyczna, z której nie chciałabym rezygnować. Zamierzam wziąć udział w Międzynarodowym Konkursie dla Niewidomych Muzyków i Kompozytorów w Pradze w 2010 r., a następnie podejmę jeszcze jedną próbę zdawania na śpiew solowy do którejś z naszych uczelni. Chciałabym osiągnąć te cele, gdyż śpiew jest również jedną z moich muzycznych ścieżek życia.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Echa sprzed lat. Józef Szczurek
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 30/2009)

Czytając Nowy Magazyn Muzyczny, który do odbiorców zawitał w lipcu br., natknąłem się na list Ireneusza Morawskiego. Autor w barwny sposób opowiadał o roli, jaką pismo brajla odegrało w jego życiu, a przy okazji wspomniał o nieprzeciętnym znawcy nut brajlowskich z wrocławskiej szkoły dla dzieci niewidomych - Stefanie Wantuchu, zmarłym 11 lat temu. Lektura listu wprawiła mnie w refleksyjno-wspomnieniowy nastrój i skierowała myśli na życie tego wybitnego muzyka, bo też jemu zawdzięczam wiele wzniosłych przeżyć sprzed kilkudziesięciu lat. Pomyślałem, że warto do nich wrócić, aby ukazać Czytelnikom fragment jego życia, którego poza mną chyba nikt już nie pamięta.

Stefan Wantuch, dzięki szlachetności charakteru i ofiarnej pracy nakierowanej na pomoc bliźnim, miał wielu przyjaciół i dobrze zapisał się w ich pamięci. Gdy rozstał się ze światem, napisano o nim sporo serdecznych wspomnień. Najpełniejsza jego biografia wyszła spod pióra niewidomego muzyka, także już nieżyjącego Tadeusza Golachowskiego i była opublikowana w Nowym Magazynie Muzycznym w 2003 roku. Jej autor należał do uczniów i wychowanków mistrza Wantucha.

W moich zbiorach biograficznych publikacji o wybitnych niewidomych znajduje się również wywiad pani Grażyny Wojtkiewicz zamieszczony w Pochodni z 1994 roku, a więc przeprowadzony na cztery lata przed śmiercią rozmówcy. Wtedy jeszcze Stefan był zdrowy i miał wiele ambitnych planów i marzeń, ale zrealizowanie większości z nich już nie było mu dane. Jednak w tych wspomnieniach nie ma ani słowa o ważnym etapie życia Stefana, który miał miejsce w pierwszych miesiącach po zakończeniu II wojny światowej. Chciałbym zatem temu okresowi poświęcić nieco więcej uwagi.

Heroiczne zmagania

We wrześniu 1945 roku, mimo ogromnych wojennych zniszczeń, w laskowskim zakładzie dla niewidomych, w budynkach choćby częściowo ocalałych z wojennej pożogi, rozpoczęło się normalne nauczanie, ale olbrzymie trudności piętrzyły się na każdym kroku. Jak w całym wówczas kraju, brakowało żywności, odzieży, narzędzi pracy. Mimo to kierownictwo zakładu otworzyło bramy szkoły dla ponad stu uczniów z całego kraju. Wśród nich było około 30 dawniejszych wychowanków, którzy mieli sześcioletnią, wojenną przerwę w nauce. Stanowili oni grupę uczniów przerośniętych, w wieku od 16 do 20 lat. Do tej grupy należałem i ja, i o niej chcę opowiedzieć.

Chłopcy mieszkali w budynku, który przed wojną był internatem dziewcząt. Teraz trzy czwarte jego pomieszczeń leżało w zwęglonych gruzach, a do użytku nadawało się jedynie pół pierwszego piętra i parter. Na dole znajdowała się stołówka i klasy szkolne, w których uczniowie przebywali przez cały dzień. Tu przed południem odbywały się lekcje, a po południu sale służyły jako pomieszczenia mieszkalne. Na I piętrze było kilka sypialni, łazienki i większy pokój służący jako świetlica.

Każdego dnia po obiedzie (z wyjątkiem niedziel) uczniowie z najstarszej grupy mieli dwie godziny obowiązkowej pracy fizycznej, gdyż zespół pracowniczy nie mógł się z jej nadmiarem uporać. Ponadto zajęcia te miały istotny walor wychowawczy, uczyły bowiem rozmaitych czynności praktycznych, które w późniejszym życiu bardzo się nam wszystkim przydały.

Do najtrudniejszych zadań należało codzienne ręczne pompowanie wody do zbiornika znajdującego się na najwyższym poziomie obiektu (bez napełnienia go krany w łazienkach byłyby suche), a także wypompowywanie ścieków kanalizacyjnych i przenoszenie ich na pobliskie pole. Cały czas trwały też prace mające na celu przywrócenie do użytku zrujnowanych części budynku. Uczestniczyli w nich najbardziej sprawni fizycznie uczniowie - ci z górnych pięter. Wynosili w koszach gruzy i wsypywali je do dołów będących pozostałością po wybuchach pocisków artyleryjskich.

Ponieważ były duże trudności ze zdobyciem węgla, do częstych zajęć należało piłowanie kloców przeznaczonych na opał i przenoszenie drewna do kotłowni. Wobec tak uciążliwych i męczących czynności niemal przyjemnością było przywożenie z centrali na ręcznym wózku pieczywa, owoców i innych artykułów żywnościowych. Centralą nazywano rozległy budynek, w którym znajdowały się magazyny, piekarnia, pralnia i centralna kuchnia.

Prace wykonywano w dwu- lub czteroosobowych zespołach. W taki sposób niewidomi i słabowidzący uczniowie przyczyniali się do działania zakładu w tych bardzo trudnych powojennych czasach i do odbudowy obiektów szkolnych.

Po pracy przychodził czas na czytanie książek i odrabianie lekcji. Dobrze chociaż, że nie brakowało papieru do pisania w brajlu. Zawdzięczaliśmy to młodzieży z warszawskich szkół. Z inicjatywy kierownictwa Zakładu ogłoszono w szkołach apel, aby zapisanych zeszytów nie wyrzucać, lecz składać je w kancelarii szkolnej. Zeszyty te były przekazywane do Lasek i służyły niewidomym uczniom.

Śpiewanie

Wieczory, zwłaszcza jesienne i zimowe, należały właśnie do Stefana Wantucha. Nie mieliśmy radia ani żadnych płyt, ale w jednym z większych pomieszczeń stał fortepian i to było królestwo Stefana. Właśnie tam wszyscy gromadzili się wokół niego i rozpoczynało się wielkie śpiewanie. Chwile przy fortepianie były piękne, dostarczały wzniosłych przeżyć i pozwalały zapomnieć o codziennych kłopotach. Stefan znał dziesiątki, a może setki piosenek i uczył nas z oddaniem. Już wtedy przejawiał zadziwiające zdolności pedagogiczne i organizacyjne i pewnie dlatego wieczory z jego muzyką były tak oczekiwane i beztroskie.

Uczył nas głównie piosenek patriotycznych, harcerskich i turystycznych: "Hej, chłopcy, bagnet na broń", "Jak dobrze nam zdobywać góry", "Czerwony pas", "Płonie ognisko i szumią knieje" i dziesiątki podobnych. Wiele z nich, mimo upływu czasu, dobrze pamiętam do dziś.

Stefan cieszył się przyjaźnią i uznaniem kolegów i nauczycieli. Był skromny, nie unosił się, starał się nie wyróżniać, a jego dominująca pozycja ujawniała się jedynie wtedy, gdy jego ręce tańczyły po klawiszach i wszystko stawało się muzyką. To przez muzykę ofiarowywał nam chwile twórczych i radosnych uniesień. Bez niego wieczory w Laskach byłyby szare, puste i smutne. On rozśpiewał całą grupę. Toteż gdy pod koniec 1946 roku do Lasek przyszedł profesor Witold Friemann, zastał ukształtowane, wyrobione muzycznie i wokalnie głosy chłopców, dzięki czemu mógł w krótkim czasie utworzyć chór, który występował na wielu scenach w Warszawie i cieszył się dużym powodzeniem.

Polepszenie

I tak niespełna osiemnastoletni chłopiec, dzięki swym zdolnościom i umiejętnościom artystycznym pomógł w istotny sposób przeprowadzić całą grupę swych rówieśników przez najtrudniejszy powojenny okres. Później było już coraz lepiej i łatwiej.

W 1946 roku Zakład w Laskach zaczął w większym stopniu korzystać z pomocy Polskiego Czerwonego Krzyża, unrowskich paczek z żywnością i odzieżą oraz wsparcia zagranicznych fundacji dobroczynnych. W rok później otrzymał od władz państwa większą dotację czy może pożyczkę i zakupił silniki elektryczne oraz niezbędne urządzenia. Mogło więc z czasem odejść w mroki przeszłości ręczne pompowanie wody i oczyszczanie kanalizacji, a kotłownia napełniła się koksem.

W 1947 roku odbudowany został Dom Św. Teresy i chłopcy przeprowadzili się do własnego internatu. W czerwcu tego samego roku z własnych składek młodzież warszawskich szkół licealnych zakupiła dla uczniów laskowskiego Zakładu wspaniały, sześciolampowy aparat radiowy i od tego czasu mogli oni wolne chwile spędzać przy radiu. Życie zaczęło wkraczać na normalne szkolne tory. Stefan Wantuch na piątkę odrobił lekcję zadaną mu przez trudne powojenne czasy, teraz mógł przystąpić do pogłębiania swych muzycznych i ogólnych kwalifikacji, aby dobrze przygotować się do nowych zadań czekających go na kolejnych etapach życia.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Ziarnko do ziarnka - Wspomnienia ze szkoły krakowskiej (II). Helena Jakubowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 30/2009)

Lekcje muzyki mieliśmy codziennie (a były to czasy, kiedy w soboty chodziło się do pracy i do szkoły), przy czym dwa razy w tygodniu lekcja trwała 45 min., a w pozostałe dni - po pół godziny. Pianiści byli, można powiedzieć, uprzywilejowani, bo ich salą muzyczną mogła być sypialnia albo klasa szkolna, nigdy zaś, jak się zdarzało skrzypkom, łazienka, w której pod wieczór rozpalano w piecu, aby nagrzać wody na mycie. Ta sama "nierówność społeczna" ujawniała się w rozkładzie ćwiczeń indywidualnych na instrumencie, które dla "smyczków" wyznaczano nawet na schodach prowadzących na strych.

Moja pani Maraszewska miała swoją klasę w sypialni, gdzie stała całkiem przyzwoita Calisia (jakość większości instrumentów była bardzo kiepska). Uczennice pani Julii dostawały przy okazji lekcji muzyki lekcje dobrych manier: wchodząc do klasy, należało się przywitać, a wychodząc, podziękować za lekcję, pożegnać się, a przy tym dygnąć z wdziękiem, jak przystało dobrze wychowanej panience. Od mojej nauczycielki dostawałam czasem łakocie, i to wcale nie za wyjątkowo dobrą grę, ale dlatego, że "właśnie przechodziła koło sklepu, w którym zapachniały krakowskie chrupanki albo tzw. pomadki". Pani Julia opowiadała ze śmiechem, że sprzedawczyni chciała je odważyć w grubym i wielkim kawałku papieru, ale ona potrafiła jej wytłumaczyć, że jeśli go zastąpi cieniutką serwetką, będzie o jedną czekoladkę więcej.

W szkole niewiele było wtedy brajlowskich nut, ale jednak czasem uczyłam się utworów z nut. Czasem też moja Pani dyktowała mi krótkie kompozycje. Bardziej na serio przepisywała nuty z panem Julianem Wójcikiem, który uczył nas muzykografii. Tę pracę wykonywali w duecie przed lekcjami, poświęcając na to swój wolny czas i bez wynagrodzenia, dziś powiedzielibyśmy - w ramach wolontariatu.

Ponieważ czytanie nut nie sprawiało mi trudności, często służyłam jako model demonstrujący odwiedzającym nas wycieczkom i hospitacjom, jak to niewidome dzieci jedną ręką czytają nuty, a drugą grają. A pokazy takie zdarzały się często. Przychodziły do naszej szkoły grupy studentów kształcących się na nauczycieli, jakieś wycieczki zagraniczne oraz wizytatorzy i zakłócali zwykły tok naszej pracy.

Pani Maraszewskiej zawdzięczam również to, że dość wcześnie - może w drugiej klasie - zaczęła mi, jakby mimochodem, wyjaśniać, jak wygląda zapis nut na pięciolinii. Często też, wybierając dla mnie program, przegrywała różne utworki, żebym je usłyszała i powiedziała, czy mi się podobają.

Egzaminy z głównego instrumentu odbywały się po każdym okresie, których w tamtych czasach było aż cztery w roku szkolnym. Teraz mówi się często, że egzaminy to straszny stres dla uczniów i może należałoby je znieść, ale ja myślę, że mają one także dobre strony: przygotowują bowiem młodego człowieka do publicznego pokazania swoich umiejętności, mobilizują do pracy, choćby na krótko przed egzaminem i uczą, jak pokonywać tremę.

Do naszej szkoły przyjeżdżali od czasu do czasu wspaniali artyści i wtedy w świetlicy odbywały się prawdziwe koncerty. Pamiętam na przykład, że grała dla nas kiedyś Bronisława Kawalla, o której nasi nauczyciele mówili po prostu Bronia. Młodsze dzieci nudziły się trochę na tych koncertach, a nawet przysypiały czasem, ale przecież dla wszystkich był to niezastąpiony, żywy kontakt z muzyką na najwyższym poziomie, który z czasem nauczyliśmy się cenić.

Niektórzy uczniowie, ci starsi, mieli szczęście pójść na prawdziwy koncert do krakowskiej filharmonii. Kiedy w Krakowie występował Witold Małcużyński, jeden z nauczycieli muzyki, pan Łoś (podobno hrabia Łoś) zabrał kilku starszych chłopców na jego koncert, kupując bilety za własne pieniądze. Był wielbicielem wielkiego wirtuoza. Mówił podekscytowany: "Wiecie, jak on gra? Trzaskaj, Małcużyński!" Pan Łoś miał ze mną przez krótki czas lekcje fortepianu, te krótsze, dodatkowe. Byłam już wtedy podlotkiem, a on zachowywał się jak prawdziwy gentleman. Zwracał się do mnie "panienko" i na zakończenie lekcji prosił: "niech panienka pięknie zagra walczyka Schuberta". A kiedy któregoś dnia tabun pędzących po schodach chłopców przewrócił go, pan Łoś wstał, otrzepał ubranie i... to on zażenowany przeprosił łobuziaków.

Kiedy zanurzam się we wspomnienia, postacie nauczycieli wyłaniają się jak żywe, prawie o każdym mogę opowiedzieć jakąś historyjkę, prawie z każdym coś mnie łączyło.

Pamiętam, jak zaczęła się nasza pierwsza lekcja rytmiki. Weszła do sali pani i powiedziała ciepło i serdecznie: "Dzień dobry, moje kochane pyszczki! Ja się nazywam Maria Gogólska. Powtórzcie trzy razy". Powtarzamy nieco zdumieni i trochę nieśmiało. A ona mówi: "Głośniej, dziecięta! Wszystkie nowe trudne rzeczy będziemy powtarzać trzy razy. Wtedy na pewno zapamiętacie". I tak było rzeczywiście. W późniejszych latach powtarzaliśmy więc po trzy razy: "polirytmia", "Claude Debussy" i wiele innych trudnych określeń i nazwisk. Pani Gogólska przez pierwsze trzy lata uczyła nas rytmiki, a w ostatnich dwóch klasach - audycji muzycznych (trochę historii muzyki, podstawy form muzycznych itd.).

W rytmice brali udział wszyscy uczniowie, zupełnie niewidomi także. Przebieraliśmy się w specjalne kostiumy do rytmiki i wykonywaliśmy wszystkie ćwiczenia, maszerując w równych (w miarę możliwości) odstępach dookoła świetlicy. Oprócz poważnych ćwiczeń, których rezultaty pani Maria oceniała, ogłaszając, kto już "robi to na piątkę", były zabawy przy muzyce. Bawiliśmy się w leśne duszki albo w burzę: zbieraliśmy na niby kwiatki i poziomki, aż tu nagle nadchodziła burza, którą oznajmiały basowe uderzenia fortepianu. Wszyscy musieli skryć się przed deszczem. Tłoczyliśmy się pod fortepianem, a kiedy muzyka obiecywała, że burza ustała, wychodziliśmy znowu na łąkę, zrazu nieśmiało, potem coraz pewniej. Nieraz jednak trzeba było zawracać ze środka sali, bo burza nagle wracała i była jeszcze groźniejsza niż poprzednia. Niektóre zabawy przy fortepianie przeniosłam po latach do swojego domu i korzystały z nich również moje dzieci. Wyćwiczone przez nas układy rytmiczne były często elementami ważnych występów i podobno bardzo się podobały widzącej publiczności.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Nasz bielański dom - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 29/2009)

Nadszedł dzień, w którym wyprowadziliśmy się z naszego, z takim trudem zdobytego ongiś, żoliborskiego mieszkania, gdzie przeżyliśmy ponad ćwierć wieku, gdzie wychowaliśmy dzieci i byliśmy zakorzenieni. Opuszczałam to mieszkanie z nostalgią i obawą o przyszłość.

Dlaczego podjęliśmy taką decyzję? Zostaliśmy już sami, bo dzieci dorosły i rozpoczęły własne życie. Syn od wczesnej młodości przebywał poza krajem. Córka jeszcze podczas studiów założyła własną rodzinę i wyprowadziła się. Młodzi mieszkali kilka przystanków autobusowych od nas w niewielkim mieszkanku. Ponieważ Ola jest pianistką, zabrała z domu swój fortepian. Zięć - też muzyk - miał swój kontrabas, również duży instrument. Od początku więc było tam dość ciasno. Po paru latach urodził się im synek i wtedy stało się jeszcze ciaśniej.

Prawdę mówiąc, nie uważaliśmy, że nasze mieszkanie, które miało osiemdziesiąt kilka metrów, jest dla nas zbyt duże, ale pamiętaliśmy nasze własne trudności sprzed lat i bardzo pragnęliśmy pomóc młodej rodzinie. Próbowaliśmy więc zamienić nasze duże i ich małe mieszkanie na dwa średnie, położone blisko siebie, najlepiej w jednym domu. Jednak mimo usilnych starań nie znaleźliśmy takiej możliwości. Poszukiwania rozpoczęliśmy jeszcze w czasach, kiedy obowiązywały przydziały, rejonizacja, limity metrażu i inne uciążliwe przepisy. Nasze starania nasilały się po takich zdarzeniach losowych jak choroba, gdy niezbędna wzajemna pomoc była utrudniona przez odległość.

Kiedy urodził się nasz drugi wnuk, rozważaliśmy możliwość zamiany mieszkań między nami a córką. Prawie już pogodziliśmy się z przeprowadzką do małego mieszkania, ale na przeszkodzie stanęła jego lokalizacja. Chcąc dojść od przystanku do domu, trzeba było pokonać istny labirynt ruchliwych jezdni i zawiłych osiedlowych ścieżek, co odebrałoby mężowi samodzielność. I tak płynął czas. Zmienił się ustrój, wnuki rosły, a my dawaliśmy liczne ogłoszenia, rozpytywaliśmy bliższych i dalszych znajomych, oglądaliśmy wiele mieszkań, niestety, problem pozostawał nierozwiązany.

Aż wreszcie w trudnym, wręcz dramatycznym momencie naszego życia nadeszła atrakcyjna oferta, będąca odpowiedzią na dużo wcześniej zamieszczone ogłoszenie.

Mój mąż leżał w szpitalu po bardzo ciężkiej operacji. Choroba pojawiła się niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba. Diagnoza była przerażająca. Opiekujący się Edwinem doskonały chirurg, a zarazem wspaniały człowiek dawał bardzo umiarkowaną nadzieję. Na domiar złego wystąpiły komplikacje (zapalenie otrzewnej) i związane z nimi nowe zagrożenia. Był to okres urlopowy, a wszystko działo się tak szybko, że córka, wyjeżdżając parę dni wcześniej na wakacje z chłopcami (młodszy miał niewiele ponad rok), jeszcze nie wiedziała o chorobie ojca. Tkwiłam przy szpitalnym łóżku całymi dniami i zapomniałam o bożym świecie.

I właśnie wtedy nadeszła ta oferta, taka, jaka przy dużym szczęściu zdarza się raz w życiu. Proponowano nam na cichej uliczce na warszawskich Bielanach dwa średniej wielkości, trzypokojowe mieszkania, stanowiące oddzielną część domu, z własną klatką schodową i własnym niedużym ogródkiem.

Poczułam skurcz serca i mrowienie na całym ciele, bowiem Bielany stanowią dla mnie miejsce szczególne, z którym wiążą się moje najgłębsze przeżycia. Tu jako małe dziecko zamieszkałam z rodzicami i rodzeństwem na początku wojny, gdy nasza rodzina, po rozstaniach, dramatycznych wywózkach i ucieczkach, spotkała się w okupowanej Warszawie. Tu poznałam nieludzki strach i zagrożenie życia. Tu przeżyłam tragiczną wojenną śmierć mojego ojca. Stąd po siedmiu tygodniach Powstania Warszawskiego pędzono nas do obozu w Pruszkowie. Ale również na Bielanach rozpoczynałam naukę, nawiązywałam pierwsze dziecięce przyjaźnie, między innymi z wychowankami słynnego "Naszego Domu" prowadzonego przed wojną przez Janusza Korczaka. W tych okolicach uczyłam się tolerancji i solidarności, dzielenia się z potrzebującymi wszystkim, nawet biedną okupacyjną kanapką.

Po wielu latach, kiedy na końcowy okres studiów przeniosłam się z Krakowa do Warszawy i nie otrzymałam miejsca w domu akademickim, udało mi się na jeden semestr wynająć dosłownie łóżko w małym, zagęszczonym mieszkaniu na Bielanach, na tej samej uliczce, o której mówiła oferta. A tak nawiasem mówiąc, właśnie podczas tego semestru odbywał się V Konkurs Chopinowski, w którym uczestniczył Edwin. Uznałam, że takiej propozycji nie można zlekceważyć.

Na umówione spotkanie poszłam z zięciem i moim bratem. Furtkę otworzył nam rozmowny mężczyzna. Szarmancko uścisnął mi rękę i głośno się przedstawił. Słysząc jego nazwisko, znowu poczułam ciarki, bowiem tak nazywał się jeden z kolegów mojego brata w okresie okupacji. Razem chodzili do szkoły i należeli do Szarych Szeregów. Ale wiedziałam, że tamten chłopiec nie przeżył wojny. Mężczyzna przywitał się z kolei z moim zięciem i bratem, a gdy usłyszał jego nazwisko, ucichł i przystanął. Dopiero po chwili wprowadził nas do środka. Zanim jednak pokazał nam mieszkania, posadził nas w swoim pokoju i zaczął rozpytywać, czy my się już przed laty nie zetknęliśmy ze sobą. Okazało się, że był młodszym bratem tamtego chłopca, ale pamiętał dawne czasy.

Ten pan ze swoją rodziną zajmował mieszkanie na parterze. Na piętrze mieszkała jego dużo młodsza, urodzona już po wojnie, siostra z mężem i córeczką. Byli to altowioliści grający w znanych warszawskich orkiestrach, oni z kolei wiedzieli dużo o moim mężu. I tak przestaliśmy być anonimowi. Zrozumieliśmy, że możemy sobie zaufać, co miało później wielkie znaczenie przy załatwianiu trudnych spraw formalnych.

Zięć był zachwycony propozycją i chętny do działania, rozumiałam go dobrze. Sama natomiast długo zastanawiałam się, czy mogę przy aktualnym stanie zdrowia męża podejmować takie rewolucyjne decyzje. Poza tym Edwin zawsze lubił wszystko dokładnie sam obejrzeć i omówić, a dopiero potem decydować. Wolał nie polegać na nikim, nawet na kimś najbliższym. Teraz jednak czuł się źle i chyba pierwszy raz w życiu nie miał dość energii, by podjąć wyzwanie. Tymczasem działać trzeba było szybko, bo inni chętni też odpowiadali na ofertę.

Przyznam, że bałam się tego wszystkiego. Jednak od pierwszej chwili zastanawiałam się, i nie potrafię tego rozstrzygnąć do dziś, czy ta oferta była tylko przypadkiem, czy też zrządzeniem losu albo wręcz Opatrzności. A to przecież zobowiązuje. Umacniał mnie w tym przekonaniu mój brat. Przypominał nawet Edwinowi o jego marzeniach o domku z ogródkiem.

W końcu przekonałam męża, ale mam do dziś wyrzuty sumienia, że przez to wprost ze szpitala dostał się niejako w oko cyklonu. Transakcja była skomplikowana. Uczestniczyło w niej aż sześć rodzin, bo my na nasze mieszkania musieliśmy sami znaleźć kupców. Trzeba było załatwić sprawy finansowe, administracyjne, szukać notariuszy, wystawać w kolejkach w różnych urzędach, zmieniać meldunki, adresy w dokumentach, organizować remonty, przeprowadzki, a wszystko to przy pracy zawodowej, małych dzieciach i chorym Edwinie. Ale przebrnęliśmy przez to i jesienią 1991 roku zamieszkaliśmy na Bielanach, rozpoczynając kolejny etap wspólnego życia, który trwał prawie sześć lat.

My zajęliśmy mieszkanie na piętrze, córka z rodziną - na parterze. Im było wygodniej na dole (małe dzieci, wózek, rowerek itp.), nam zaś - na piętrze, bo byliśmy do tego przyzwyczajeni, a poza tym malcy nam nie skakali nad głowami. Byliśmy blisko, ale każdy u siebie. W razie potrzeby mogliśmy sobie pomagać w bardzo naturalny sposób w sprawach zawodowych i rodzinnych. Podczas tych sześciu lat mąż odbył jeszcze trzy tournee koncertowe po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, wydawał nuty, pracował w redakcji. Córka, pracująca jako wykładowca w Akademii Muzycznej, uzyskała po pomyślnie przeprowadzonym przewodzie kwalifikacyjnym, stanowisko adiunkta. .

A gdy odwiedzał nas syn, który z czasem ożenił się i też ma dwoje dzieci, byliśmy jedną wielką rodziną. Mamy nawet takie zabawne zdjęcie, jak siedzimy wszyscy na schodach w naszym domu.

Po przeprowadzce zdrowie męża poprawiło się i bardzo szybko poznał okolicę. Wkrótce sam chodził na spacery (zawsze bardzo cenił sobie taką możliwość), a zimą, gdy spadł śnieg, twierdził, że na naszej ulicy słyszy taki sam pogłos jak w górach.

A kiedy choroba wróciła i był już tak słaby, że nie miał siły się ubrać, zszedł raz w szlafroku do ogródka i położył się na wymoszczonej kocami ławce pod kwitnącą jabłonką. Powiedział mi wtedy, że czuje się jak w raju.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Ziarnko do ziarnka. Wspomnienia ze szkoły krakowskiej - Helena Jakubowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 29/2009)

Może nigdy nie doszłoby do zapisania tych wspomnień, gdyby nie fakt, że pewnego dnia poruszyła mnie zamieszczona w pewnym materiale informacja, zgodnie z którą Państwowa Szkoła Muzyczna dla Dzieci Niewidomych w Krakowie istniała zaledwie kilka lat - od 1952 do 1956 roku. Po tym okresie podobno był już tylko dział muzyczny przy krakowskiej szkole podstawowej dla niewidomych. Jako absolwentka szkoły przy Józefińskiej byłam przekonana, że ukończyłam szkołę muzyczną. Tak samo zresztą wszyscy moi koledzy, z którymi mam kontakt. Od tamtej pory próbuję ustalić, kiedy formalnie zmienił się status szkoły, bo rzeczywiście kiedyś to nastąpiło. Niestety, nie jest to łatwe. Nawet w archiwach nie udaje się na razie znaleźć potrzebnej dokumentacji. Jednakże gdyby nawet sprawa ta nigdy nie miała zostać do końca wyjaśniona, warto może przywołać trochę konkretnych, bardzo indywidualnych wspomnień, na podstawie których będzie można choćby ustalić, że niektóre innowacje wprowadzane w Krakowie obecnie w ramach eksperymentu, takie jak muzykografia od najmłodszych klas, są po prostu wskrzeszaniem dawno zarzuconych praktyk. Do zbierania rozsypanych w pamięci ziaren wspomnień zachęcił mnie również obecny dyrektor szkoły muzycznej w Krakowie, pan Waldemar Król, któremu jestem za to wdzięczna. Niełatwo bowiem bez jakiejś mobilizacji z zewnątrz podjąć trud spisywania przyprószonych już mocno upływem czasu wydarzeń i przeżyć.

Część I

Tamtego roku szkolnego (1958/59) pierwsza klasa w krakowskiej szkole dla dzieci niewidomych była wyjątkowo liczna - aż dwanaścioro dzieci: osiem dziewczynek i czterech chłopców. W innych klasach było znacznie mniej uczniów - sześcioro lub ośmioro, a pierwsi absolwenci szkoły muzycznej stanowili chyba najmniejszą grupę. Było ich czterech: Rysio Socha, Jurek Wojciechowski, Marian Kutyniak i Miecio Kosz. Pamiętam jak przez mgłę ich pożegnanie - coś w rodzaju balu. Jako mała, chuda dziewczynka wirowałam w tańcu z każdym z naszych "pierwszych absolwentów", którzy wydawali mi się bardzo wysocy i dorośli. Żegnali nas, młodszych kolegów, i odchodzili w samodzielne życie, na dobre i złe. Gdzie są teraz? Tylko o znakomitym Mieczysławie Koszu wiem na pewno, że nie żyje. I wiem także, że był on jedną z najwspanialszych postaci muzycznych, jakie wyrosły właśnie na Józefińskiej. Dzisiejsza szkoła muzyczna powinna się nim chlubić.

Wróćmy jednak do mojej pierwszej klasy. Przyjechały do niej dzieci wybrane do szkoły muzycznej przez tzw. komisję rekrutacyjną, która jeździła po wszystkich zakładach dla niewidomych i przesłuchiwała najmłodsze dzieci, proponując najzdolniejszym muzycznie naukę w Państwowej Szkole Muzycznej dla Dzieci Niewidomych. Ja zostałam złowiona w Owińskach wraz z Halinką Jasińską i Krzysiem Grycmacherem. Inni przyjechali z Bydgoszczy, Wrocławia, Lasek. Byliśmy więc jakby po dzisiejszej zerówce, bo umieliśmy już czytać i pisać. Mówiono o nas, że to zdolna klasa. Wkrótce stanowiła bardzo rozśpiewaną grupę, co o wiele później, bo w ostatnich klasach szkoły podstawowej, zaowocowało samoistnym powstaniem żeńskiego zespołu wokalnego śpiewającego repertuar popularnych wówczas Filipinek. Działo się to, niestety, trochę wbrew życzeniom naszych muzycznych pedagogów, którzy niechętnie tolerowali nasze odejścia w kierunku jakiejkolwiek muzyki rozrywkowej. No cóż, takie to były czasy.

W porównaniu ze skomplikowanym, rozległym otoczeniem szkoły w Owińskach budynek przy Józefińskiej był ciasny, ale dzięki temu bardzo przyjazny i łatwy do "opanowania przestrzennego". Klasy szkolne, rozmieszczone wzdłuż korytarza na parterze, służyły nie tylko jako sale lekcyjne, ale również jako pomieszczenia, w których po południu odrabialiśmy lekcje. Na dodatek nierzadko podczas naszych zajęć popołudniowych w tych salach odbywały się indywidualne lekcje muzyki i wtedy mieliśmy przykazane trzymać buzie na kłódki i nie kręcić się niepotrzebnie po klasie. Niekiedy ktoś się wyłamywał i dostawał burę, ale na ogół stosowaliśmy się grzecznie do tego zalecenia, chociaż dzisiaj nie mogę się nadziwić, jak nam się to udawało.

Pamiętam pierwszą inaugurację roku szkolnego. Pani dyrektor Maria Janik (trochę męski typ kobiety, ubrana zawsze w tzw. kostium, czyli garsonkę, z siwymi od młodości włosami, energiczna, ale w moim odczuciu bardzo miła i dobra) przedstawiała wszystkim zebranym pierwszoklasistów. W tej szkole wszyscy się naprawdę znali z imienia, nazwiska, z głosu... Po siedmiu latach tam spędzonych przeżyję w liceum mały szok, słysząc, jak nauczyciele zwracają się do uczniów początkowo tylko po nazwisku. Więc podczas tej pamiętnej dla mnie uroczystości rozpoczęcia roku w pewnym momencie padło pytanie, czy ktoś z pierwszaków chciałby się popisać jakąś piosenką. Mała, rezolutna Ewunia Drążkowska (z którą, notabene, siedziałam potem kilka lat w jednej ławce) zgłosiła się i ku uciesze starszej młodzieży i nauczycieli zaśpiewała: "Jak to dobrze tym żonom, co tych mężów mają. Zaprzęgną do wozu, pojadą do gaju". Ewa zaśpiewała i dalsze zwrotki... A potem już chyba na żadnym rozpoczęciu roku szkolnego pani dyrektor nie prowokowała takich niezaaranżowanych występów najmłodszych dzieci.

Od tamtego dnia zaczęła się moja edukacja w szkole muzycznej. W jednopiętrowym budynku przy ulicy Józefińskiej 10 oprócz szkoły realizującej równolegle program ogólny i muzyczny mieścił się także internat, a ponadto mieszkało na stałe kilka osób: rodzina państwa Włodarczyków (pełniących obowiązki woźnego i sprzątaczki), pani Palczarska (również sprzątaczka), pani Leontyna (kucharka, pełniąca potem często tzw. dyżury nocne w internacie) oraz tajemniczy pan wizytator z rodziną, którego właściwie nie znaliśmy. Jasne, że w takich warunkach lokalowych sypialnie były ciasne i, podobnie jak klasy, wielofunkcyjne. W sypialni młodszych dziewcząt stało obok siebie kilkanaście metalowych łóżek i nie każde było oddzielone od sąsiedniego nawet wąskim przejściem. Podobnie wyglądała sypialnia młodszych chłopców. Co więcej, stanowiła ona pokój przejściowy, ustawiony w amfiladzie ze świetlicą. Świetlica zaś była największym pomieszczeniem w budynku. Służyła jako sala gimnastyczna, sala koncertowa, konferencyjna (kiedy zbierała się rada pedagogiczna) oraz prawdziwa świetlica, w której odbywały się wszelkie akademie i uroczystości szkolne. Pod ścianami były drabinki, kozioł i skrzynia. W świetlicy stał też najlepszy fortepian (właściwie jedyny fortepian koncertowy, bo w innych pomieszczeniach były jedynie pianina, i to w nie najlepszym stanie technicznym). Chyba każdy, kto mieszkał na Józefińskiej, pamięta lekkie wzniesienie podłogi pomiędzy świetlicą a sypialnią młodszych chłopców. Dzieci wyczuwały pod nogami ten wzgórek za każdym razem, kiedy chciały się dostać do swojej sypialni bez łamania zakazu używania schodów frontowych, przeznaczonych dla dorosłych. Zakaz ten, rzecz jasna, łamaliśmy pod byle pozorem, bo po pierwsze, tymi drugimi schodami było nam do obu sypialni bliżej, a poza tym schody frontowe uczniowie odbierali jako bardziej luksusowe, gdyż były wyłożone chodnikiem i drewniane. Za to na tamtych, "gorszych" można było zjeżdżać po poręczach, co, zwłaszcza chłopcy, uprawiali z zapałem na przerwach. Dobrze, że tego nie widzieli nasi rodzice, bo chyba włos by im się zjeżył na głowie. Cud, że nikt nie złamał karku. Ale i owszem, łamali sobie czasem inne części ciała, szczególnie chłopcy - jeden złamał palec, zjeżdżając w Parku Bednarskiego na sankach, a inny nogę przy jakiejś potyczce z kolegą.

Z pewnością dzieci chowane w warunkach internatowych miały większe szanse, ba, konieczność usamodzielniania się niż te, które mieszkają w domu. Kiedy obserwuję, jak współcześni rodzice (w tym moje własne dzieci) opiekują się swoimi maleństwami, to myślę sobie, że dobrze, że moje wnuki są pełnosprawne. Inaczej kiepsko by było z ich samodzielnością w przyszłości.

Nasi nauczyciele i wychowawcy internatowi byli, bez przesady, nadzwyczajni. Niektórzy poświęcali pracy w tej szkole tak dużo serca, zaangażowania i czasu, że aż trudno w to uwierzyć. Nigdy potem, na mojej dalszej drodze kształcenia, takich ludzi nie spotkałam, no, może z jednym wyjątkiem anglistki z liceum ogólnokształcącego. Ale wróćmy do naszych krakowskich pedagogów. Miałam szczęście być w najmłodszych klasach pod opieką pani Stefanii Morawskiej. Wtedy była już samotna, więc chyba wszystkie swoje siły nam poświęcała. Nie zapomnę "montaży literacko-muzycznych", które przygotowywała pieczołowicie z różnych okazji. Uczyliśmy się na pamięć wierszy, długich ról do inscenizacji. Pamiętam, że byłam słowikiem w przedstawieniu "O krasnalkowym gniewie i słowikowym śpiewie", przygotowanym na podstawie książki Lucyny Krzemienieckiej "Z przygód krasnala Hałabały". Na Krakowskim Rynku można było w tamtych czasach kupić glinnianego kogucika, do którego nalewało się wody i udawał całkiem zgrabnie słowiczy śpiew. Jak przystało na uczniów szkoły muzycznej, niemal w czasie każdego występu śpiewaliśmy piosenki. Jaka szkoda, że nie ma nagrań tamtych naszych popisów. Pani Stefania uczyła nas kultury słowa, logicznego układania programu artystycznego i ćwiczyła wytrwale naszą pamięć. Jeszcze dzisiaj pamiętam sporo wierszy i piosenek z tamtych czasów. Jestem pewna, że nie tylko przez sentyment myślę o tamtych dziecięcych występach jak o prawdziwych, kunsztownych cackach, dopracowanych w każdym szczególe i wykonywanych przez nas z dużą ochotą.

Poza tym nasza wychowawczyni klasowa przez cały czas mimochodem nas wychowywała. Mówiła, co jest dobre, a co złe. Do dziś pamiętam, jak na czyjś żart z nazwiska kolegi powiedziała, że tego typu żarty są najniższej wartości i bardzo źle świadczą o człowieku, który je robi.

Zabierała nas na wycieczki do pobliskiej wsi Rybitwy. Zapewne ustalała wcześniej z gospodarzami, żebyśmy mogli dotykać zwierząt, narzędzi rolniczych. Dzieci pochodzące z miast bały się nawet małych kaczątek, ale nasza Pani przekonywała, ośmielała i zawsze doprowadzała w końcu do tego, że dziecko się przełamywało i dotykało żywego stworzenia, ziemi, roślin. Jako zapłatę za udostępnienie "eksponatów" gospodarze otrzymywali piosenkę lub dwie w wykonaniu rozśpiewanych dzieci.

Kiedy byliśmy już w trzeciej klasie (a więc od następnego roku wychowawstwo naszej klasy miał objąć jakiś inny nauczyciel), pani Morawska postanowiła każde dziecko zaprosić do swojego domu, ale nie wszystkich na raz, lecz po dwoje, żeby było kameralnie, żeby każdy poczuł się wyróżniony. A w domu pozwalała nam zaglądać do szuflad i szafek, dziewczynkom - przymierzać swoją biżuterię, pokropić się perfumami, częstowała nas czymś pysznym i na chwilę dawała namiastkę prawdziwego domu rodzinnego. Po spędzonej w jej mieszkaniu nocy, szło się w poniedziałek rano razem z nią do szkoły. Pamiętam, że była to wiosna i po drodze pokazywała nam różne cuda natury: kwiaty i drzewa, które uczyła nas rozpoznawać dotykiem.

Pani Anna Satora była naszą wychowawczynią w internacie, czyli zajmowała się klasą po południu. Mała, drobniutka i dość surowa miała tak wielkie i dobre serce, że do tego wychowawstwa dopłacała zapewne po cichu ze swej niewygórowanej pensji. W sezonie truskawkowym cała nasza klasa (bez względu na zerowy stan kieszonkowego wielu z nas) zajadała kilka razy truskawki z cukrem - na owe czasy rarytas nie lada. Ugniataliśmy je w kubku łyżeczką, dosypywaliśmy cukru i były naprawdę pyszne. Teraz mi już tak nie smakują. Dlaczego?

Wszystkie szkolne uroczystości, akademie i przedstawienia odbywały się w udekorowanej przez panią Annę świetlicy. A dekorowała ją nierzadko nocą, kiedy sala była pusta. Wycinała z tektury litery, z których układała potrzebny napis. Prasowała olbrzymie połacie płótna, a potem jakimś cudem zawieszała je na ścianach. Całe grono pedagogiczne zachwycało się tą pracą, a i dzieci posiadające resztki wzroku podziwiały dekoracje, bo przemieniały one zwykłą codzienną salę w odświętną i uroczystą.

Dzieci bały się trochę pani Satory, bo była bardzo zasadnicza i krótko trzymała swoich wychowanków. Kiedy nadchodziła, wszyscy robili wokół siebie gwałtownie porządek i starali się czymś zająć. Miała bowiem niewzruszoną dewizę, że najgorsza dla niewidomych jest bezczynność. Nawet kiedy czytała nam książkę w wolnym czasie, którego przecież, realizując równolegle dwa programy - ogólny i muzyczny, prawie nie mieliśmy, lubiła, byśmy czymś zajmowali ręce. Wyplataliśmy więc paski z sutażu albo robiliśmy szaliki na drutach.

Jako osoba głęboko religijna dbała o to, żeby chętnych przynajmniej raz w miesiącu zabrać w niedzielę do kościoła. Odbywało się to przed pobudką. Teraz wiem, że nasza wychowawczyni przez tę konspiracyjną jak na tamte czasy działalność ryzykowała zwolnieniem z pracy. Kiedy byłam już w klasie VI, zorganizowała potajemnie bierzmowanie dla najstarszych uczniów przy cichej aprobacie kierowniczki internatu, pani Haliny Strawińskiej. A mój ojciec przyjechał, żeby być świadkiem bierzmowania dla wszystkich chłopców. Przywiózł nam wielką torbę cukierków, które spałaszowaliśmy z zachwytem po powrocie z kościoła. Pamiętam, że wracaliśmy w strugach deszczu i przy grzmotach wiosennej burzy.

Pani Satora nigdy nie mogła zapamiętać, że moja pani od fortepianu nazywa się Maraszewska, a nie Moraczewska. Pani Julia Maraszewska była moją najukochańszą, najlepszą nauczycielką. To do jej mieszkania pokonałam pierwszą swoją samodzielną trasę z białą laską. Ale to już było po opuszczeniu szkoły podstawowej.

Jak to się stało, że trafiłam pod opiekę muzyczną pani Maraszewskiej? Zanosiło się przecież na to, że będę grała na skrzypcach. Jednak na wieść, że mam uczyć się gry na skrzypcach, tupnęłam nogą i zaprotestowałam. Było to dość niezwykłe, bo byłam dzieckiem raczej nieśmiałym i dobrze ułożonym. Jednak w tym wypadku nie mogłam dać za wygraną. Na długo zanim trafiłam w ogóle do szkoły, marzyłam o tym, żeby grać na fortepianie, którego dźwięk znałam tylko z radia. O dziwo, mój protest potraktowano poważnie i pani Maraszewska stała się na siedem lat moją "panią od fortepianu", moją drugą mamą.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Tak bardzo niedawno. Wspomnienie o Mieczysławie Koszu - Józef Szczurek
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 29/2009)

Przyp. red.: 31 maja br. minęło 36 lat od tragicznej śmierci wybitnego niewidomego muzyka, Mieczysława Kosza. Coraz trudniej o ślady po nim, o żywe świadectwa o tym, jaki był, i dlaczego jego młode życie zakończyło się tragicznie. Udało się jednak dotrzeć do kilku osób, które miały z Mieczysławem osobisty kontakt i obiecują podzielić się swoimi wspomnieniami. Zanim jednak zamieścimy te relacje na łamach Nowego Magazynu Muzycznego, chcemy przypomnieć sylwetkę tego muzyka narysowaną na podstawie różnych materiałów przez redaktora Józefa Szczurka.

Mieczysław Kosz urodził się 10 lutego 1944 r. we wsi Antoniówka koło Tomaszowa Lubelskiego. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa Stanisława Kosza z Agatą. Ojciec miał bardzo niechętny, wręcz wrogi stosunek do syna, matka natomiast otaczała go troską i miłością.

Najwcześniejsze dzieciństwo chłopiec przeżył w bardzo trudnych warunkach (w jednoizbowym mieszkaniu gnieździło się aż 16 osób), co na pewno miało niekorzystny wpływ na zdrowie dziecka. Wcześnie ujawniła się choroba oczu, która w ciągu dziesięciu lat doprowadziła do całkowitej utraty wzroku.

Witaj, szkoło

Gdy Mietek miał pięć lat, dzięki pomocy miejscowego proboszcza matka umieściła go w Laskach, gdzie wśród innych przedszkolaków zapewniono mu serdeczną opiekę. W wieku 7 lat rozpoczął naukę w szkole.

Wkrótce okazało się, że chłopcu nie wystarczają zwykłe zajęcia internatowe. Gdy nadchodził wieczór, siadał w najdalszym kącie i na harmonijce ustnej przywiezionej z rodzinnej chaty wygrywał melodie - stare, nie wiadomo gdzie i kiedy zasłyszane, i nowe - swoje własne.
"Chłopak ma talent" - mówili nauczyciele. Toteż gdy ukazał się okólnik Ministerstwa Oświaty zalecający, żeby wszystkie muzykalne niewidome dzieci skierować na egzamin wstępny do podstawowej szkoły muzycznej, zapadła decyzja o wysłaniu Kosza do Krakowa.

I tak oto ośmioletni Mietek znalazł się 23 czerwca 1952 r. w sali egzaminacyjnej krakowskiej, podstawowej szkoły muzycznej dla niewidomych, która w tym właśnie roku rozpoczęła swą działalność.

Wtedy właśnie ukazał się pierwszy, obszerniejszy artykuł o Mieczysławie Koszu. Wydrukowano go w krakowskim Dzienniku Polskim z 2 lipca 1952 r. Maciej Rudziński, który obserwował pierwsze egzaminy do szkoły muzycznej, swej publikacji nadał tytuł: "Mały Mietek zostanie muzykiem". Oto fragment artykułu.

"Długi stół, w rogu pokoju zamiast tablicy - czarny, błyszczący fortepian. Profesor Weber - przewodniczący komisji egzaminacyjnej, podprowadza chłopca do instrumentu. Egzamin trwa krótko: sprawdzenie pamięci słuchowej - powtórzenie melodii granej na fortepianie i próba poczucia rytmu. Profesorowie uśmiechają się z życzliwą aprobatą: dobrze, bardzo dobrze. Mietek zaś, nie wstając od fortepianu, pyta z niepokojem w głosie:
- Czy zdałem? - A gdy pada odpowiedź potwierdzająca, chłopiec z wrodzoną sobie bezpośredniością reaguje na radosną wiadomość: podskakuje, obejmuje profesora Webera za szyję, zachowuje się tak, jak chyba nie zachowywał się żaden zdający podczas egzaminu".

W 1959 r. Mieczysław Kosz rozpoczął naukę w średniej szkole muzycznej w Krakowie, w klasie fortepianu prof. Romany Witeszczakowej. Chłopiec miał niebywałe szczęście, że trafił do tak świetnego i życzliwego pedagoga. Prof. Witeszczakowa poświęcała mu dużo czasu. Wyrobiła w nim smak muzyczny, w dużej mierze jej zawdzięczał swoją karierę. Do końca życia utrzymywał z nią kontakt listowny i telefoniczny.

Na drodze sławy

Po ukończeniu średniej szkoły muzycznej Kosz rozpoczął pracę w krakowskim klubie "Helicon", a po roku przeniósł się do Zakopanego. Tu także grał w lokalach rozrywkowych. Wkrótce dał się poznać jako wielki talent, zwłaszcza w improwizacji. Tam gdzie grał Kosz, sale były wypełnione do ostatniego miejsca. Nic więc dziwnego, że właściciele lokali gorliwie zabiegali o współpracę z niewidomym artystą. Tu właśnie odkryli go przedstawiciele Polskiej Federacji Jazzowej i namówili do przeniesienia się do Warszawy. I tak rozpoczął się jego szybki marsz do wielkich sukcesów artystycznych. Zaproszenia do udziału w koncertach, rozmaitych konkursach i festiwalach w kraju i za granicą sypały się jak z rogu obfitości. Grał solo lub we współpracy z najwybitniejszymi muzykami jazzowymi: w trio z basistą Wiktorem Wellsem i perkusistą Wiktorem Perelmutterem, które zadebiutowało w klubie "Helicon", w okazjonalnych składach; w trio z basistą Januszem Kozłowskim i perkusistą Sergiuszem Perkowskim (1968), z basistą Bronisławem Suchankiem i perkusistą Czesławem Bartkowskim (1970), a nawet w duecie z Marianną Wróblewską. Jego debiut na Festiwalu Jazz Jamboree w 1967 roku stał się sensacją tej imprezy. Artysta olśnił swą grą jurorów i słuchaczy. Wszędzie spotykał się z entuzjazmem publiczności, z oszałamiającymi brawami, z wyrazami uznania, artykułami pełnymi pochwał i podziwu.

Występował we wszystkich krajach Europy Zachodniej i Środkowej, a także w Kanadzie, na festiwalu w Montrealu. Zdobył wiele nagród. Pozostały po nim niezbyt liczne nagrania (dwupłytowy album "The complete recordings of Mieczysław Kosz" wydany przez firmę Polonia Records).

W jednym ze swych artykułów Edwin Kowalik pisał: "Miał dar tworzenia. Każdą niemal tematykę bez trudu brał na improwizacyjny warsztat - harmonizacja, rytmika, kolorystyczne, błyskotliwe tyrady biegników, metamorfozy stylów w różnorodnych jego kompozycjach, pozorna szorstkość brzmienia, przeradzająca się nagle w bogactwo rozwiązań tonacyjnych - oto, co charakteryzowało ten niebywały, jedyny w swoim rodzaju talent".

I tak było do końca, niestety, krótkiego życia Mieczysława Kosza, gdyż, oprócz świetlistych blasków, gromadziło się nad nim coraz więcej i coraz głębszych cieni. Prawdopodobnie nie mógł sobie poradzić ze swą indywidualnością. Było w nim wiele smutku, aż doszło do dramatu - tragicznej śmierci nocą 31 maja 1973 roku.

Zabrakło przyjaznych serc

Najbogatszym źródłem wiedzy o Koszu jest książka Krzysztofa Karpińskiego, prawnika i amatora muzyka, zatytułowana: "Tylko smutek jest piękny" - tę sentencję często powtarzał jej utalentowany bohater.

Książka Krzysztofa Karpińskiego to biografia i charakterystyka osobowości Mieczysława Kosza, a także próba analizy jego twórczości i synteza wiedzy o nim. Portret artysty został zrekonstruowany na podstawie różnych źródeł: wywiadów, rozmów z nauczycielami, rodziną, przyjaciółmi, artykułów z prasy. Autor "Opowieści o Mieczysławie Koszu", bo taki podtytuł ma książka, zadał sobie wiele trudu, by dotrzeć tam, gdzie przed nim nie dotarł nikt, znaleźć dokumenty, wyszperać dawno zapomniane nagrania.

Po przeczytaniu tej książki Danuta Tomerska, pracująca wtedy jako redaktor książek w PZN, w swych rozważaniach napisała: "Mieczysław Kosz osiągnął sławę. Przez cały czas zdobywał ją sam ciężką, heroiczną pracą. Miał chwile załamań, depresji. Był człowiekiem wyjątkowo wrażliwym. Przeżywał wszystko gwałtowniej i mocniej niż inni. Takie osobowości potrzebują moralnego wsparcia, pomocnej przyjaznej dłoni, mądrej rady, miłości i zrozumienia. A tego mu zabrakło. Zawsze sam musiał przedzierać się przez ciemny labirynt pracy, kłopotów, zmartwień. Mimo sławy Kosz był postacią samotną i tragiczną".

W opinii kolegów i znajomych Kosz jawi się jako człowiek miły, delikatny, skromny, ale zamknięty w sobie, niezaradny i niepraktyczny, żyjący jakby w zawieszeniu ponad codziennością. Był uzależniony od innych ludzi, nie potrafił samodzielnie się poruszać. Nie wyszedł z domu nawet na obiad, jeśli nikt po niego nie przyszedł.

Wróćmy jeszcze raz do artykułu Edwina Kowalika: Prasa podaje, że jego śmierć była skutkiem tragicznego wypadku, ale ja czuję w głębi duszy, że kryje się za tą przegraną tragedia samotnej, bezsilnej walki, brak pomocnej dłoni, zapomnienie o potrzebie moralnego, serdecznego poparcia, niezbędnego każdemu zdolnemu niewidomemu. Co tu wiele mówić - niewidomemu artyście nie wystarczy kariera, równocześnie niezbędna jest mu przyjaźń, serdeczność bliska i szczera.

Samotność

W roku 2007 zrealizowany został film o Mieczysławie Koszu "Esencja nastroju" w reżyserii Roberta Kaczmarka. Jest to opowieść o oszałamiających sukcesach artystycznych i problemach osobowościowych muzyka, o jego życiu. Z treści filmu wynika, że pod koniec życia Mieczysław Kosz popadł w alkoholizm, coraz częściej przeżywał napady depresji, coraz bardziej był samotny, bo przecież jednostek pasożytniczych, zdegenerowanych, które lgnęły do pieniędzy artysty i otaczały go coraz ciaśniejszym kręgiem, nie można uznać za ludzi przyjaznych. Film został nadany przez wiele kanałów telewizji, m.in. TVP 2, TVP Kultura, TVP Polonia. Jest to bardzo interesujący, a nawet wstrząsający dokument, wykorzystujący wywiady radiowe z Mieczysławem Koszem i relacje osób z nim związanych. Jeden z sąsiadów niewidomego artysty opowiada, że widział ostatnią chwilę jego życia. Gdy poza parapet okna na drugim piętrze przy ulicy Pięknej 10 w Warszawie wysunęła się jedna noga, zaczął krzyczeć, aby się nie ruszał, że zaraz tam będzie. Niestety, Kosz nie zareagował. Może był w stanie depresji połączonej z działaniem alkoholu. Zaraz też ukazała się druga noga. Nastąpił ostatni krok ... w nicość.

Mieczysław Kosz został pochowany na cmentarzu w Tarnawatce w województwie lubelskim. Grobem opiekuje się młodzież miejscowego gimnazjum. Imię zmarłego tragicznie pianisty i kompozytora nosi Jazz Club, prowadzony przez stowarzyszenie Zamojski Klub Jazzowy im. Mieczysława Kosza.

Wybitny polski poeta Edward Stachura po śmierci Kosza napisał:
"Pojechałem na cmentarz do Tarnawatki, na szlaku z Tomaszowa do Zamościa, na grób Mieczysława Kosza, który teraz pod ziemią, a przedtem leciał w powietrzu, zanim na ziemię runął. A przedtem grał muzykę jazzową na fortepianie. To wszystko tak bardzo niedawno, tak bardzo niedawno, tak bardzo niedawno. Wystarczyło tylko obejrzeć się lekko. Nawet nie za siebie, do tyłu, ale w bok, wzdłuż linii ramienia...".

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Radio w różnych postaciach (4-5). Narzędzia do odbierania radia internetowego. Stanisław Jakubowski
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 29/2009)

Do odbierania internetowego radia na żywo służą specjalne programy. Najpopularniejszymi z nich są: Windows Media Player, Real Player i Winamp. Każdy z nich posiada swój własny format strumienia audio/video. Ponieważ nadawcy nie zawsze transmitują jednocześnie w trzech formatach, wielu internautów instaluje w swych komputerach wszystkie wymienione programy. Ten brak unifikacji stanowi pewien kłopot, gdyż trudno pamiętać, jakie stacje radiowe może odebrać każde z wymienionych "narzędzi". Dlatego wymyślono proste w obsłudze programy zwane tunerami internetowymi, które zawierają gotowy wykaz dostępnych stacji radiowych i telewizyjnych.

Taki właśnie tuner radiowy, łatwy w obsłudze dla osób z dysfunkcją wzroku, znajduje się na witrynie o adresie screamer-radio.com. Jego twórcą jest pochodzący z Zanzibaru i studiujący w Szwecji Dawid Zidan. Programu tego nawet nie trzeba instalować. Wystarczy go uruchomić. Dzięki współpracy internautów w aplikacji tej aktualizowane są regularnie adresy stacji radiowych. Pozwala nie tylko na zapisanie w menu Ulubione dużej ilości najczęściej słuchanych stacji, lecz także wprowadzenie własnych adresów. Wyszukiwanie rozgłośni ułatwia ich alfabetyczny podział na kontynenty i kraje, na rodzaj audycji (słowne, muzyczne itd.) oraz rodzaj sieci radiowej. Program Screamer-radio ma jeszcze tę zaletę, że po zupełnym wyciszeniu odbioru pozwala na nagrywanie audycji przy jednoczesnej pracy z syntezatorem mowy. Przy szybkim łączu internetowym można wywołać program nawet dwu- lub trzykrotnie i jednocześnie nagrywać dwie lub trzy audycje. Omawiany program korzysta niejawnie z innego tunera pn. Windows Media Player, co oznacza, że trzeba ten program zainstalować, by Screamer Radio mógł odbierać pełny repertuar audycji.

Specjalny tuner radiowy, przeznaczony dla niewidomych opracował młody naukowiec z uniwersytetu w Manchester, Alasdair King. Najpierw utworzył on przeglądarkę internetową pod nazwą Webbie, która z czasem rozrosła się do pakietu większej ilości programów, które ułatwiają osobom niewidomym pozyskiwanie informacji z internetu. Cały pakiet można pobrać z witryny webbie.org.uk. Podobnie jak wcześniej omówiony, Webbie korzysta z programu-tunera. W tym przypadku jest to program pod nazwą BBC iPlayer, który dodatkowo należy zainstalować we własnym komputerze. Na witrynie Webbie.org.uk znajduje się odpowiedni odsyłacz, wskazujący miejsce w internecie, skąd należy ściągnąć iPlayera. Pakiet Webbie zawiera m.in. program kierujący na witrynę gutenberg.net, gdzie znajduje się bez mała 30 tys. książek w wersji elektronicznej (większość w języku angielskim). W skład pakietu wchodzą również programy służące do odbioru radia internetowego. I tak Accessible BBC iPlayer umożliwia odbiór bodaj wszystkich radiostacji należących do sieci BBC. Do listy radiostacji odbieranych przez inny program należący do omawianego pakietu pn. Accessible Radio Tuner można dołączać swoje ulubione, wyszukane w internecie linki do rozgłośni. Z kolei program Accessible Podcatcher pozwala na wpisywanie odsyłaczy do dowolnych podcastów i ich automatyczne ściąganie przez program Podcast Downloader z tego samego pakietu. Dla osób doskonalących język angielski z pewnością bardzo przydatny jest jeszcze inny program, BBC iPlayer Listen Again, dający dostęp do archiwów wszystkich radiostacji sieci BBC. Oznacza to, że każdej audycji możemy słuchać o dowolnej porze i dowolną ilość razy przez cały czas jej obecności w internecie (dla sieci radiowej BBC okres ten wynosi 7 dni). Wspomniany program pozwala wybranej audycji słuchać interaktywnie. Do tego celu służą takie funkcje jak zatrzymywanie odbioru i ponowne uruchamianie, przewijanie do przodu i wstecz.

Pakiet Webbie ma już interfejs w kilkunastu językach. Z autorem programu nad spolszczeniem go współpracowała nasza Czytelniczka, Dorota Czajka. Pan Alasdair King jest sympatycznym człowiekiem, który chętnie kontaktuje się z użytkownikami swej aplikacji. Przekonać się mogłem o tym osobiście. Kiedy we wrześniu ubiegłego roku sieć BBC dokonała zmian w strukturze swej witryny, należący do pakietu Webbie program BBC iPlayer Listen Again przestał działać na terenie naszego kraju. Wówczas za pomocą komunikatora Skype i internetowego połączenia dwóch komputerów udało się znaleźć przyczynę. Poprawka została natychmiast wprowadzona i polscy słuchacze mogą nadal cieszyć się dostępem do pełnego archiwum sieci radiowej BBC.

Klango Network

W rzeczywistości Klango Network jest społecznym serwisem internetowym, który oferuje następujące usługi: administrowane publiczne forum dyskusyjne, przesyłanie prywatnych wiadomości, zamieszczanie tzw. blogów (prywatnych opinii internautów), możliwość tworzenia indywidualnych witryn internetowych, organizowanie grup dyskusyjnych. Klango otwiera też dostęp do setek tysięcy mediów, wśród których można znaleźć ogromną ilość podcastów i stacji radiowych. Klango oferuje wreszcie dedykowane indywidualnie oprogramowanie oraz możliwość włączania do ogólnego zbioru własnych nagrań. Do odtwarzania podcastów i stacji radiowych służy program Klango Player, który można pobrać z internetowego adresu setup.klango.net. Klango Player pełni jednocześnie funkcje wewnętrznego programu odczytu ekranu (Screen Readera); korzysta przy tym z dowolnego syntezatora spośród zainstalowanych na danym komputerze.

Podstawowym źródłem informacji dźwiękowych jest otwarty katalog mediów, dostępny z menu programu. Katalog ten zawiera dziesiątki tysięcy adresów pogrupowanych według kategorii, takich jak region pochodzenia, styl muzyki, temat audycji, gatunek czy grupa docelowa. Są również kategorie specjalne, takie jak "ostatnio dodane", "najczęściej odtwarzane", "ostatnio odtwarzane". Katalog określony jest jako "otwarty", ponieważ wszyscy posiadacze konta w sieci Klango mogą brać udział w jego tworzeniu - np. mogą dodawać nowe media do otwartego katalogu. Jednakże prawo do usuwania zbiorów posiada tylko specjalna grupa użytkowników zwanych Edytorami.

Za unikalną cechę programu można uznać to, że większość najważniejszych funkcji odtwarzania i nagrywania jest jednakowo dostępna dla wszystkich typów mediów: stacji radiowych, podcastów, książek mówionych i rozmaitych plików dźwiękowych. Na przykład za pomocą klawisza spacji można zatrzymywać i wznawiać odtwarzanie plików dźwiękowych i stacji radiowych. Z kolei klawisz R służy do włączenia nagrywania pliku w formacie mp3, natomiast strzałki lewo-prawo - do przesuwania procesu odtwarzania w obydwu kierunkach. Oznacza to, że w dowolnym momencie można cofnąć odtwarzanie strumienia radiowego, włączyć nagrywanie i kombinacją klawiszy Control plus strzałka w prawo - szybko powrócić do aktualnego czasu odtwarzania strumienia. W ten sposób można nagrać z internetowego radia utwór, który już się zakończył.

Wszystkie odtwarzalne w programie Klango Player pliki mogą być przekształcone na format mp3. Podobnie jak program Screamer-Radio, Klango Player umożliwia nagrywanie przy zupełnie ściszonym odbiorze oraz jednoczesną pracę z innymi aplikacjami (np. edytowanie tekstów lub korzystanie z internetu). Klango Network i związane z nim programy są wynikiem współpracy międzynarodowej grupy pasjonatów, do której ze strony polskiej należeli m.in. Sebastian Smyczyński, Iza i Tomasz Kuriata, Maciej Muszytowski, Waldemar Radzik.

Na zakończenie cyklu artykułów poświęconych radiu ośmielę się wyrazić pogląd, że wynalazek ten w ciągu swej liczącej sto lat historii staje się coraz doskonalszym środkiem pozyskiwania informacji i źródłem rozrywki, dla którego granice państwowe i odległości nie są już żadną przeszkodą. Można się spodziewać, że w najbliższej przyszłości, dzięki rozwojowi transmisji satelitarnej i rozpowszechnieniu się bezprzewodowego internetu, radio stanie się dla swych słuchaczy jeszcze bliższym przyjacielem, wrażliwym na ich indywidualne zamiłowania i potrzeby.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Nasza działka - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 28/2009)

Mój mąż marzył o domku z ogródkiem (najlepiej nad rzeką) albo chociaż o działce. Często wspominał z wielkim sentymentem swój pobyt w Laskach. Barwnie opowiadał o ptasich trelach, cykających świerszczach, żabich koncertach, a nawet o jesiennych szarugach i zimowych zawiejach. Wracał też nieraz pamięcią do swego rodzinnego domu w ubogiej dzielnicy Częstochowy, gdzie spędził wczesne dzieciństwo i dokąd jeździł na wakacje. Do szczególnych atrakcji tamtych czasów należały wyprawy na podmiejską działkę, którą uprawiała jego babcia. Do końca życia był przekonany, że rosły tam najsmaczniejsze na świecie warzywa (a zwłaszcza fasolka szparagowa). Działka znajdowała się w pobliżu Warty i zdarzało się, że wyprawa połączona była z kąpielą w rzece. Wtedy szczęście było niemal doskonałe.

Niektórzy nasi znajomi z zapałem uprawiali działki pracownicze, hodowali rośliny, budowali altanki, a my odwiedzaliśmy ich od czasu do czasu. Od chwili gdy przeprowadziliśmy się na Żoliborz, ulubionym miejscem spacerów Edwina stały się pobliskie tereny działkowe i zawsze wtedy słyszałam narzekania, że inni to mogą mieć krzewy i drzewa, a my tylko pelargonie w skrzynkach na balkonie. Jeden z kolegów męża kupił starą chatę pod Warszawą i tam całą rodziną spędzali wakacje i wszystkie wolne chwile. Inni znajomi nabyli rekreacyjny domek nad Świdrem. Tłumaczyłam mężowi, że kolega jest literatem, ma nienormowany czas pracy i niepracującą żonę, a znajomi mieszkają z babcią emerytką, która może jeszcze prowadzić dom, zajmować się dziećmi i wspomagać ich we wszystkich poczynaniach. My byliśmy sami i obydwoje pracowaliśmy przez sześć dni w tygodniu (nie było wtedy wolnych sobót). Poza tym mąż grał i musiał mieć na co dzień dostęp do instrumentu, zwłaszcza że dużo wyjeżdżał w celach koncertowych. W ogóle uwielbiał podróże i poznawanie nowych miejsc. W dodatku mieliśmy jeszcze nie do końca spłacone zobowiązania związane z zamianą mieszkania. Po prostu byłam przekonana, że jakakolwiek działka jest dla nas całkowicie nierealnym pomysłem.

Ale z marzeniami nikt jeszcze nie wygrał, zwłaszcza jeśli nawiedzają one tak zdeterminowanego człowieka, jakim był mój mąż. Nie będę już wchodziła w szczegóły dotyczące podejmowania tej trudnej decyzji, gromadzenia środków oraz poszukiwań odpowiedniego obiektu. Dość na tym, że na początku lat siedemdziesiątych staliśmy się właścicielami podwarszawskiej działki o powierzchni 230 m kwadratowych, położonej z dala od wiejskiej drogi, na pograniczu skarpy i jaru malowniczo schodzącego do rzeki.

Kiedy pojechaliśmy tam po raz pierwszy we wczesnowiosenny niedzielny poranek, panowała tak gęsta mgła, że nie było widać nic. Nie mogłam uwierzyć, że kilka metrów niżej rzeczywiście płynie rzeka. Zeszliśmy ostrożnie jarem w dół i przekonaliśmy się, że to jednak prawda. Mąż był oczarowany bliskością wody, spokojem, ciszą, zapachem rozmarzającej wilgotnej ziemi i jakimś niezwykłym pogłosem, który powstał chyba na skutek mgły. Ja znów prozaicznie ucieszyłam się, że działka jest mała i wąska, ograniczona skarpą i nie nadająca się do upraw warzywnych, a więc łatwiejsza w utrzymaniu. Właściciel działki, który nas przywiózł, był sympatyczny, wręcz dobroduszny. Nie żądał zbyt wygórowanej zapłaty. Zgodził się nawet na odłożenie jej części do jesieni. Zostawił dwa piętrowe łóżka z wojskowego demobilu, trochę naczyń, jakąś miednicę, konewkę, grabie i nie wziął za to dopłaty, mówiąc szczerze, że transport byłby dla niego droższy, niż to wszystko warte. Tak więc transakcja została dokonana.

Na działce znajdował się (i jest tam nadal) mały domek kempingowy z tarasem, który stanowi największą płaską powierzchnię całej "posiadłości". Domek nie ma żadnych podmurówek ani fundamentów, jedną stroną opiera się o skarpę, a drugą wspierają drewniane słupki połączone belkami. Różnica wysokości pomiędzy najniższym a najwyższym punktem działki wynosi ponad dwa metry, więc taras pięknie góruje nad pochylonym w dół terenem i widać z niego ponad nadbrzeżnymi drzewami nurt rzeki i przeciwległy brzeg.

Pierwsze dwa sezony były wręcz pionierskie. Nie mieliśmy samochodu, trzeba więc było dojeżdżać pociągiem i około 10 kilometrów rowerami. Mieliśmy tandem, moją starą damkę i tzw. młodzieżówkę. Najbliższy sklep był odległy o 4 kilometry, o tyle samo kościół. Kilkaset metrów od nas znajdowały się dwa zakładowe ośrodki wczasowe i sanatorium, skąd początkowo woziliśmy na bagażniku roweru kanistry z wodą. Gotowałam na turystycznej kuchence spirytusowej, potem na gazowej.

Z biegiem lat ośrodki się rozrastały, powstawały też nowe, lepiej wyposażone. W jednym nawet pojawiło się pianino, na którym mąż niekiedy mógł ćwiczyć (zwykle na działce korzystał z martwej klawiatury), a my dorobiliśmy się samochodu. Przybywało też działkowiczów i dzięki wspólnym staraniom cały teren został wyposażony w bieżącą wodę i prąd. Zmieniły się czasy, zmieniło się zaopatrzenie, nie jesteśmy już odcięci od świata, bo są telefony komórkowe. Ubyło wprawdzie pól uprawnych i trzeba wybrać się na dalszy spacer, żeby zobaczyć kwitnące łany zbóż, wypatrzyć skowronki czy kuropatwy. Jest więcej ludzi i gwaru, ale z naszego tarasu nadal widać płynącą rzekę i nadal wiosną słowiki kląskają niemal do świtu. Na działce rosną trzy coraz starsze dęby. Rozrosły się krzaki bzu i forsycji, które posadziłam wiele lat temu. Skarpa obrosła konwaliami i skalnymi roślinami, a słupki, na których wspiera się domek i taras - pnączami. Udało mi się też wygospodarować grządkę wielkości blatu stołu, na której z wielką starannością uprawiam dość rachityczne poziomki, bo na tej piaszczysto-żwirowej ziemi nie chce rosnąć fasolka ani żadne inne warzywa.

W okolicznych ośrodkach zawsze istniała możliwość wynajęcia sprzętu pływającego i korzystaliśmy z tego w pełni. W tym wczesnym okresie mieliśmy wypożyczalnię bardzo blisko naszego siedliska. Mężczyzna w niej pracujący był równocześnie ratownikiem dbającym o bezpieczeństwo amatorów kąpieli. U niego też chętni mogli zdawać egzamin na kartę pływacką. Syn był już szczęśliwym posiadaczem takiego dokumentu, córka właśnie dorosła do wieku, który pozwalał na uzyskanie pierwszej, dziecięcej karty i zdecydowała się podjąć próbę zdobycia upragnionego certyfikatu. Pływała całkiem dobrze, ale nie była pewna, czy potrafi przepłynąć 50 metrów na plecach i ileś metrów pod wodą bez wynurzania się. Postanowiła sprawdzić swoje umiejętności przed egzaminem, lecz tata i brat przeszkadzali jej w tym skutecznie. Gdy już niemal osiągała zamierzony cel, podtapiali ją, spychali na środek rzeki, zmuszali do skoków i koziołkowania, opryskiwali wodą itp. Na takich igraszkach upłynęło dużo czasu i wreszcie ratownik gwizdkiem ogłosił koniec strzeżonej kąpieli. Moją rodzinę zaprosił do swojej budki, poprosił o dane i wypisał karty pływackie córeczce i mężowi. Obydwoje byli zdumieni. Mąż, bo kiedyś odmówiono mu wystawienia karty ze względu na brak wzroku, córka z kolei oczekiwała oficjalnego i bardzo trudnego egzaminu. Ratownik zaś ze śmiechem powiedział, że nie pierwszy raz już obserwował te wodne harce, i że każdemu z ich uczestników należy się nie jedna karta, ale co najmniej trzy.

Wypożyczaliśmy też rowery wodne, ale chętniej kajaki i wiosłowaliśmy z nurtem rzeki aż do mostu albo pod prąd do zapory wodnej. Często dobijaliśmy do wysepki na środku rzeki i tam wśród tataraków podglądaliśmy kacze i łabędzie gniazda. Przeprawialiśmy się też chętnie na przeciwległy brzeg, bo była tam najładniejsza w okolicy plaża i wygodniejsze zejście do wody. To tam po wielu latach mąż uczył pływać naszego wnuka. W nieco chłodniejsze dni chodziliśmy na dalekie spacery, a wieczorami oglądaliśmy gwiezdne konstelacje - takiego nieba nie można zobaczyć w mieście.

Każdego roku odwiedzaliśmy działkę co najmniej dwa, trzy razy zimą, żeby sprawdzić, czy nic złego się nie zdarzyło. Mieliśmy niestety kilka włamań, dwukrotnie zarwał się taras, a raz pod ciężarem śniegu nawet dach naszego domku.

Te zimowe wyprawy także miały swój niezwykły urok. Co kilka lat, kiedy mróz utrzymuje się przez dłuższy czas, rzeka zamarza i lód na niej staje się na tyle mocny, że można po nim bezpiecznie chodzić. Robiliśmy to z prawdziwą przyjemnością, nawet ciągnęliśmy na sankach naszych wnuków. Pewnego razu trafiliśmy na regaty bojerów. Był mroźny, ale słoneczny dzień, zawodnicy właśnie przygotowywali się do startu. Mąż był ciekaw wszystkiego. Zeszliśmy na sam brzeg i usiłowałam opisać mu słowami konstrukcję bojera. Jeden z zawodników, słysząc dociekliwe pytania, podszedł do męża, podał mu rękę, ukląkł z nim na lodzie i pozwolił dotykać płóz przymocowanych do zewnętrznej części dna, a potem zamocowań żagli. Wreszcie ten przypadkowy znajomy zaprosił nas oboje na próbny ślizg po zamarzniętej rzece. Było to niezapomniane, piękne doświadczenie.

Na działkę staraliśmy się jeździć jak najczęściej, chociaż na parę dni albo chociaż na kilka godzin - początkowo z dziećmi, często też z przyjaciółmi lub krewnymi, a kiedy dzieci wydoroślały, wybieraliśmy się sami. Zwykle zabieraliśmy ze sobą maszynę do pisania, żeby zrobić jakąś pracę redakcyjną. Na działce załatwialiśmy zaległą korespondencję, czytaliśmy. Mąż ćwiczył na swojej martwej klawiaturze i w ten sposób uczył się nowych utworów. Nadal cieszyliśmy się wodą i spacerami. Poznaliśmy tam wielu sympatycznych, niebanalnych ludzi, pozawieraliśmy specyficzne "działkowe" przyjaźnie. Z czasem jeździliśmy z wnukami, a potem przez następne lata już ja sama z wnukami. Ale i oni dorośli i na szerszych wodach realizują swoje wodniackie zamiłowania.

Teraz już jeżdżę tam prawie zawsze sama. Z żadnym miejscem przez całe swoje życie nie byłam związana tak długo ani tak głęboko. I nie chodzi mi tylko o wspomnienia spędzonych tam chwil. Myślę o tym, jak piękne było moje życie, bo przeżyłam je z człowiekiem, który miał wyobraźnię, fantazję i marzenia i potrafił je realizować przez konsekwentne działania, nie zważając na wysiłek i wyrzeczenia.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Brawo - Halina Kuropatnicka-Salamon
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 28/2009)

Przypatrując się ludzkim fascynacjom, odczuwam zawsze pokusę dociekania ich początku. Jak to się zaczęło? Kiedy dało znać o sobie? Dla zaprezentowania tego zjawiska wybrałam czworo rozmówców.

Zinaida Karolewicz urodziła się w Gobiatach. Pierwsze wspomnienie urzeczenia muzyką sięga czwartego roku życia. Małą dziewczynkę zachwyciły śpiewane przez wesołą ciocię i grupkę młodzieży białoruskie piosenki, zwłaszcza "Zineczka". Słysząc rozczulającą harmonię, przystawała oczarowana, a po chwili zaczynała tańczyć przy podwórzowej studni. Sporo jeszcze wtedy widziała. Olśnił ją kiedyś podczas wiejskiego wesela ognisty taniec panny młodej z przyjaciółką. Furkotały białe sukienki, śmiały się usta i oczy rozbawionych dziewcząt. Zinka klaskała i nuciła. Wydawało jej się, że dźwięki przepływają przez nią i radowała się całą sobą.

W 1954 r. znalazła się w bydgoskiej szkole dla niewidomych. Od razu włączyła się do chóru prowadzonego przez Henryka Mikołajczaka. Wnet rozpoczęła naukę gry na fortepianie, potem na mandolinie i skrzypcach. Jako wyróżnienie traktowała możność działania w zespole instrumentalnym. Już wówczas uświadamiała sobie, jak muzyka wpływa na jej emocje i postawy. Stała się potrzebą zwyczajnych dni. Pracując w dziewiarni białostockiej spółdzielni dla niewidomych, śpiewała w zakładowym sekstecie. Później, w Gdańsku, wykonując zawód masażystki, upiększała muzyką domowe popołudnia i wieczory. Śpiewała, gotując czy porządkując dom. Zmęczona powszedniością dni, zaglądała do latami gromadzonych nagrań. Był to folklor rosyjski, białoruski, ukraiński, śpiewne melodie cygańskie i żydowskie. Obecnie może bardziej niż kiedykolwiek Zina cieszy się swoją pasją. Zawdzięcza jej bowiem klimat odświętności, udoskonalający zwykłą rzeczywistość. Gdy odzywa się kaseta czy płyta, słucha wraz z Ziną jej 94-letnia mama. Synowie - Andrzej i Leszek, obaj rzeźbiarze - przynoszą do posłuchania interesujące utwory muzyczne. Pod tym dachem wszyscy wiedzą, że łatwiej żyje się wśród godzin barwiących się frazami.

Izabela Hoffmann, masażystka z Opola, zawsze lubiła stare piosenki, nawet przedwojenne. Słuchała ich chętnie w młodziutkich latach, będąc uczennicą wrocławskiej szkoły dla niewidomych. Pod kasztanami spontanicznie śpiewało się wiele. Wkrótce Iza zaczęła nabywać bądź rejestrować ulubione nagrania, zżywając się z nimi jak z przyjaciółmi. Któregoś razu usłyszała zespół, wykonujący na ulicy folkową muzykę z Ekwadoru. Od tego czasu wręcz łakomie zbierała pociągający ją folk różnych narodów: irlandzki, szkocki, rosyjski, ukraiński, potem polski. Wciąż wzbogaca swoją kolekcję. Posiada już folk afrykański, indyjski, grecki, norweski, włoski, francuski. Postrzega muzykę jako wielce przydatny składnik pospolitych dni. Słucha jej, sprzątając, prasując, reperując drobiazgi. Niezbyt ciekawe zajęcie staje się milsze i weselsze. Podobnie postępuje w pracy zawodowej. Stosując masaż relaksacyjny, odtwarza odpowiednio dobrane utwory muzyczne. Lubi jednak też podniosłość przeżyć estetycznych. Z przyjemnością bywa na koncertach. Utrzymuje, że prawdziwie dobre dni oprawione są w muzykę.

Adam Ćwikła, dyrektor Dolnośląskiego Okręgu PZN, twierdził w dzieciństwie, że zbiera różne dźwięki. Słuchał ptasich świergotów, cykania zegarów, szemrania strumyka, a przede wszystkim audycji z głośnika. Wyśpiewywał potem przyswojone piosenki. Najpierw sąsiedzi prosili, żeby im pośpiewał, a potem nauczyciel, w nagrodę za pilność, polecał wyuczać klasę popularnych zwrotek, np. "U mojej babusi były dwie kaczusie".

W 1957 r. z okolic Ząbkowic Śląskich trafił do szkoły dla niewidomych we Wrocławiu. Pierwsze lekcje muzyki pobierał u Stefana Wantucha. Grał na fortepianie, akordeonie, mandolinie. Wspomina, że ciągle ocierał się o muzykę. Na biwakach harcerskich urzekały go ogniskowe piosenki. Pogwizdywał w marszu bądź zbierając chrust. Zdawał sobie sprawę, że muzyka ma dla niego walor praktyczny. Musi korespondować z nastrojami, uczuciami, sytuacjami.

W liceum ogólnokształcącym dostał od rodziców gitarę. Był uszczęśliwiony. Mógł wreszcie grać i śpiewać w zespole młodzieżowym. Z czasem zrobił weryfikację muzyka zawodowego drugiej kategorii. W czasie studiów (psychologia) udzielał się w Zespole Piosenki Romańskiej. A dziś, gdzie impreza turystyczna, tam i on z gitarą i piosenką. Przepada za żaglami i górami. Zbiera związaną z tym hobby muzykę, lecz nie wyłącznie. Jego płytoteka obejmuje także utwory elektroniczne, poezję śpiewaną, klasyczne utwory cerkiewne. Smakuje muzykę dla uatrakcyjnienia chwili. Mówi o "przytulaniu" muzyki. Nadmienia, że obecność jej w codziennym życiu umieszcza każdą rzecz na właściwym miejscu. Zapoczątkowane niegdyś zbieractwo dźwięków uświetnia mu teraz niejeden moment dojrzałości.

Józef Łechtański we wrześniu 1965 r. trafił do spółdzielni dla niewidomych Jedność w Elblągu. Rychło przystał do zespołu instrumentalno-wokalnego i wsiąkł. Został perkusistą samoukiem. Pod kierownictwem p. Wolskiego sześć dziewcząt śpiewało, a grupa chłopaków grała. To była prawdziwa przygoda. Same próby dostarczały dobrych przeżyć, bo w gromadzie wesoło. Każdy koncert, miejscowy czy wyjazdowy, stanowił ważne wydarzenie. Od tego czasu datuje się umiłowanie muzyki przez Józefa i zainteresowanie jej kolekcjonowaniem. Ma już pokaźne zbiory utworów rozrywkowych, muzyki poważnej, jak też polskiego folkloru. W gromadzeniu wybranych pozycji bardzo pomocny okazuje się internet. Zdaniem Józefa, muzyka rozjaśnia powszednią codzienność, co odczuwa się szczególnie po powrocie z pracy. Słuchając miłych motywów, odpoczywa się bezwiednie. Józef ceni wysoko wartości tekstowe utworów wokalnych. Sfera słowna ma dla niego duże znaczenie.

I znowu poznaliśmy losy czterech osób, dla których muzyka jest, jak sami twierdzą, nieodzowna.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Z klawiaturą w palcach - Henryk Szczepański
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 28/2009)

Jarosław Kozłowski to kompozytor zasłuchany w muzyce świata i odkrywający jej sekrety. Z wdziękiem i fantazją maluje akustyczne pejzaże śródmiejskich ulic lub sielankowe obrazki, pachnące świeżo skoszoną trawą. Dla niego partytura jest malowidłem, a klawiatura pędzlem. Natchnieniem są mu odgłosy życia codziennego. Pisze utwory realistyczne, które mają jednak również coś z francuskich impresjonistów, dwudziestowiecznej awangardy czy też z tego, czym fascynuje Marc Chagall. Słyszymy w nich tupot końskich kopyt, chrzęst i stukot kół tramwajowych, pogwizdujące z oddali lokomotywy, szelesty i podmuchy wiatru, bicie dzwonów i szmer ludzkich rozmów. Pulsują tajemniczym rytmem. Dyskretnie wyśpiewują melodię, po mistrzowsku uchwyconą i uformowaną przez muzyka opiewającego akustyczną urodę cywilizacji przenikającej się z naturą.

Artysta ten jest już znany Czytelnikom Magazynu z opublikowanego w numerze 21 artykułu "Marzenia się spełniają". Ma 28 lat. Na jego dossier składa się kilkadziesiąt dzieł zaliczanych do muzyki elektronicznej.
- Nie jest to muzyka, która posiada swój tekst melodyczno-harmoniczny - wyjaśnia mój rozmówca. - To trochę tak, jakbyś pozbierał różne odgłosy otaczającego cię świata i połączył je w najróżniejszy sposób z dźwiękami, które sam wygenerowałeś na komputerze, syntezatorze lub jeszcze inaczej. Wiele moich kompozycji należy do prądu elektroakustyki, który właśnie opisałem. Jeżeli przypadkiem ci się to nie spodoba, nie zdziwię się. Wielu ludziom nie podobają się takie utwory, bo twierdzą, że ich nie rozumieją. Tymczasem my, kompozytorzy, wychodzimy z założenia, że tego nie można próbować nawet zrozumieć, trzeba to tylko kontemplować i adaptować tak, jak pozwala nam na to wyobraźnia.

Od kołyski Jarka "ojczyzną najmniejszą" i sercu najbliższą jest Poznań z wiekowym Śródmieściem i dziesiątkami zabytkowych budowli; tętniący wielkomiejskim gwarem, tupotem i stąpaniem przechodniów lub dudnieniem pojazdów; uspokajający ciszą kościelnych krucht i szeptem orantów.

Najbardziej poznańskim utworem Kozłowskiego jest - napisane 6 lat temu - "Serce miasta". Prawykonanie kompozycji miało miejsce w Wielkopolskim Centrum Kultury Zamek, a kolejne podczas koncertu kompozytorskiego w Auli Akademii Muzycznej w Poznaniu. Stało się ono inspiracją dla powstania barwnej akwareli nagrodzonej podczas "Biennale sztuki dziecka", która przedstawia wieżę ratuszową na Starym Rynku. Z jej okien płyną nutki symbolizujące miejski hejnał. Utwór jest dźwiękową opowiastką o turystach, którzy przyjeżdżają autobusem na jeden z parkingów opodal poznańskiej Starówki. Szybkim krokiem zmierzają, by zdążyć na "występ" trykających się koziołków, a przy okazji posłuchać trąbiącego hejnalisty. Pośpiech przy przekraczaniu jezdni kończy się nerwowymi klaksonami i piskiem opon hamujących pojazdów. Na barokowej wieży dostojnie bije zegar, a potem dwukrotnie rozbrzmiewa hejnał. Gwar i odgłosy miejskiego życia stopniowo cichną, a w uszach słuchaczy, niczym pogłos, powoli zamiera melodia wygrywana przez trębacza.

Kozłowski jest też autorem sugestywnej panoramy elektroakustycznej zatytułowanej "World Press Photo"; ukazuje w niej różne fragmenty rzeczywistości i w innej konwencji flirtuje z nieznaną krainą muzykującego, pobrzękującego, gwarzącego albo szemrzącego kalejdoskopu.
- "World Press Photo" to taka wystawa fotograficzna zapisana dźwiękiem - mówi artysta. - Jak to zrobiłem? W stosowne miejsca powklejałem trzask pstrykającej migawki aparatu fotograficznego, który przedziela kolejne obrazki: nocne wycie wilków, podróż wozem zaprzężonym w konie, spotkanie kawiarniane, pobyt nad otwartym morzem no i wreszcie wędrówkę przez pustynię. Więcej o tym nie opowiadam, teraz ty musisz tego posłuchać i ocenić, czy jest dobrze skomponowane.

Urodził się z klawiaturą w palcach. Podejrzewają go o to ci, którzy wiedzą, że ten laureat konkursów pianistycznych w ciągu jednego wieczoru potrafi zaprezentować chyba wszystkie tradycje i gatunki muzyczne począwszy od chorałów gregoriańskich, przez klasycyzm i ekspresjonizm, a na jazzie, rock and rollu i piosence biesiadnej skończywszy. Grając takie maratony, nie korzysta z żadnej ściągi; imponuje niezwykłą pamięcią i podobnie jak legendarna niewidoma śpiewaczka prof. Irena Lewińska "widzi świat muzyką". Gdy gra, ludzie z otoczenia stają się piękniejsi; cenią sobie taki terapeutyczno-hipnotyczny relaks. Tak jest na każdym jego recitalu i podczas salonowych koncertów u przyjaciół.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie - Koncertowe ubrania - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 27/2008)

Podczas podróży na konkurs do Brazylii w 1957 r. zaginął nam cały bagaż, w którym mieliśmy frak, smoking, koszule, kamizelki, spinki, lakierki oraz mnóstwo innych akcesoriów i rzeczy codziennego użytku.

Z Polski wyjechaliśmy bez dewiz, złotówka była niewymienialna. Mieliśmy więc sporo kłopotów. Na każdy występ trzeba było wypożyczać galowe ubranie, oczywiście niezbyt dobrze dopasowane. Dopiero po zakończonym konkursie, kiedy mąż odebrał nagrodę pieniężną, kupiliśmy w jakimś podrzędnym sklepie najtańszy smoking, naprędce dopasowany przez sprzedawcę. W tym ubraniu mąż występował podczas kilkutygodniowego tournee po Brazylii.

Po powrocie do Polski należało uzupełnić garderobę. Potrzebny był smoking i frak - wymagany dla solisty na koncerty z orkiestrą. Czekał nas duży wydatek, ale przede wszystkim nie wiedzieliśmy, kto w ówczesnych siermiężnych czasach potrafi takie rzeczy uszyć. W tamto ubranie, które zaginęło podczas podróży, mąż został wyposażony niejako z urzędu, po przejściu do ostatniego etapu Konkursu Chopinowskiego i nie wiedział, jak można znaleźć potrzebnego nam krawca.

W tym czasie Filharmonia Narodowa ubrała członków orkiestry w nowe fraki. Zauważyłam to w czasie jednego koncertu. Doniosła też o tym fakcie prasa, podkreślając troskę władz o muzyków. Wpadłam na pomysł, aby zatelefonować do biura Filharmonii i poprosić o kontakt z krawcem. Potraktowano mnie bardzo życzliwie i dostałam adres ekskluzywnej spółdzielni "Ambasador", gdzie był zatrudniony znakomity krojczy, pan Zdzisław.

Materiał mogliśmy kupić na miejscu i nawet po załatwieniu formalności w pracy i poręczeniu dwóch żyrantów, zapłacić zań w systemie ratalnym, tylko opłatę za robociznę należało uiścić od razu.

Pan Zdzisław wziął miarę, wyznaczył termin pierwszej przymiarki i poinformował nas, że spółdzielnia dysponuje podszewką, guzikami itp., ale czarny atłas na klapy marynarki i lampasy naszywane na boczne szwy spodni musimy dostarczyć sami, najpóźniej do czasu drugiej miary. Zainteresowałam się, gdzie taki materiał można kupić, ale pan Zdzisław nie wiedział.
- A skąd pochodził atłas dla filharmoników? - dopytywałam przebiegle.

Okazało się, że został wykonany na specjalne zamówienie dyrekcji Filharmonii w fabryce jedwabiu w Milanówku i krojczy musiał rozliczyć się ze zużycia materiału bardzo precyzyjnie.

Poszłam do sklepu firmowego "Milanówka" w nadziei, że może uda mi się kupić jakąś resztówkę atłasu. Niestety nie był w ogóle wstawiony do ogólnodostępnej sprzedaży. Szukaliśmy uporczywie po całej Warszawie. Rozesłaliśmy "wici" do krewnych i znajomych z innych miast. Atłasu nigdzie nie było. Czas uciekał i ubrań nie można było wykończyć.

Którejś niedzieli wybraliśmy się do Lasek, aby wymienić książki. Gawędziliśmy w starym baraku bibliotecznym z siostrą Moniką i w pewnej chwili mąż opowiedział o swoim kłopocie. Siostra zamyśliła się, potem serdecznie go przytuliła i pocieszyła:
- Nie martw się, spróbujemy Ci pomóc.

Po paru dniach dotarła do nas paczuszka zawierająca duży kawałek czarnego atłasu, wprawdzie używanego, ale fachowo wypranego i uprasowanego. Podobno była to połowa najlepszej gatunkowo, zakonnej halki, jaka znajdowała się w laskowskim zakładzie.

Pan Zdzisław pochwalił materiał, a nawet uznał, że wyprany atłas jest lepszy, bo nie będzie się kurczył podczas chemicznego czyszczenia całego ubrania. Wszystko skończyło się dobrze i jeszcze kilka razy korzystaliśmy z umiejętności sympatycznego krojczego.

Minęło kilkanaście lat. Realnych kształtów zaczął nabierać nasz wyjazd na pierwsze tournee po Stanach Zjednoczonych. W odpowiednim czasie przejrzałam starannie garderobę męża i stwierdziłam, że kilkuletni smoking jest już zbyt wysłużony i należy uszyć nowy.

Ruszyliśmy do "Ambasadora", ale pana Zdzisława już tam nie było, a spółdzielnia przestała przyjmować zamówienia na wykonywanie fraków i smokingów.

Zaczęliśmy gorączkowo poszukiwać krawca, bo przecież nie każdy, nawet dobry fachowiec potrafi wykonać to dość specyficzne zamówienie. I tu przyszedł z pomocą nasz własny syn. Okazało się, że jeden z jego szkolnych kolegów ma ojca dyplomatę i od niego otrzymaliśmy odpowiedni kontakt. Był to krawiec "indywidualny". Umówiliśmy się telefonicznie i pojechaliśmy na Lwowską. Jest to jedno z bardzo nielicznych miejsc w Warszawie, gdzie się zachowały stare secesyjne kamienice. Dotarliśmy rozklekotaną, nie budzącą zaufania windą na szóste piętro. Weszliśmy do bardzo wysokiego mieszkania, które składało się z malutkiego przedpokoju, sporej kuchni i dużego pokoju z balkonem ozdobionego prześlicznymi roślinami. Mieszkanie było zarówno pracownią (taką z manekinem i maszyną do szycia), jak i siedzibą czteroosobowej rodziny.

Pan Świątek okazał się doskonałym krawcem, świetnie obeznanym z niuansami mody męskiej, prawdziwym warszawiakiem i uroczym człowiekiem. Jego żona fachowo przyszywała guziki, obrabiała ręcznie dziurki w marynarkach, bardziej precyzyjnie niż maszyna, kupowała dodatki krawieckie potrzebne mężowi do pracy, pilnowała ładu i porządku w domu oraz nauki dwóch córek.

Z czasem naprawdę zaprzyjaźniliśmy się i odwiedzanie krawca wprowadzało nas zawsze w dobry nastrój. Zanim to jednak nastąpiło, panowie musieli wzajemnie lepiej poznać swoje potrzeby i wymagania. Pamiętam zabawną scenkę, jaka zdarzyła się podczas przymiarki tego pierwszego "amerykańskiego" smokingu.

Krawiec zadowolony ze swej pracy uznał dopasowywanie marynarki za skończone, ale mój mąż poprosił o chwilę zwłoki. Najpierw usiadł przy stole, rozstawił ramiona (chciał sprawdzić swobodę ruchów podczas grania), potem przerzucał ręce, niby od basów do wiolinów, przechylał się w różne strony, a panu Świątkowi oczy zaczęły wychodzić z orbit ze zdumienia. Wreszcie zapytał:
- Panie Kowalik, co pan wyrabia! Czy pan zamierza węgiel kopać na przodku?

Mąż wstał, wskazał kilka miejsc na marynarce i orzekł kategorycznie:
- Tu ma być szerzej, tu ma być krócej, ten guzik trochę proszę przesunąć do góry.

Na to krawiec zbuntował się i prawie krzyknął:
- Panie Kowalik, jak pan będzie w tym wyglądał? Smoking musi być dopasowany.

A mój mąż też poirytowany odpowiedział:
- Panie Świątek, jak pan będzie mi szył garnitur, to pan go dopasuje, jak pan będzie chciał, bo w garniturze to ja chodzę do teatru albo na zebrania, a teraz pan mi szyje ubranie robocze, które musi być wygodne.

Na takie dictum poczciwy pan Świątek wybuchnął tak szalonym śmiechem, że najpierw chwycił się za brzuch, a potem, słaniając się, upadł na stojącą pod ścianą kanapę i nie mógł powstrzymać radości.

Z kuchni przybiegła zdumiona odgłosami śmiechu żona i obie córki. Mój mąż stał skonsternowany, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Wreszcie pan Świątek się opanował na tyle, że odzyskał zdolność mówienia i z błyskiem oczu stwierdził, że po wielu latach pracy dowiedział się czegoś nowego o swoim zawodzie. Był bowiem przekonany, że umie ubrać dyplomatów, a właśnie teraz mój mąż uświadomił mu, że szyje robocze kombinezony.

Smoking okazał się i ładny, i wygodny, bo wyszedł spod ręki dobrego fachowca. Pan Świątek był ambitny i wynalazł jakieś starodawne wskazówki dotyczące specyfiki ubrań dla muzyków i przy kolejnej wizycie zasypał nas informacjami o tym, że skrzypkom należy szyć jeden rękaw dłuższy i lekko zaokrąglony w łokciu, wiolonczelistom inaczej kroić plecy marynarek itp.

Przez ponad dwadzieścia lat, do końca życia, mój mąż korzystał z usług pana Świątka, który, nawiasem mówiąc, liczył za swoją pracę zdecydowanie mniej niż spółdzielnia. Zaś każdy nasz telefon kwitował pytaniem:
- A co będziemy szyć? Garnitur czy kombinezon roboczy?

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Pochylać się nad życiem - Wspomnienie o Jerzym Kozaku - Józef Szczurek
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 27/2008)

W XX wieku w krajach zachodnioeuropejskich upowszechnił się wśród niewidomych zawód stroiciela fortepianów. Brak wzroku nie był przeszkodą w dobrym wykonywaniu tej wysoko cenionej i atrakcyjnej pracy. Fach ten szybko rozwinął się wśród niewidomych w Niemczech, Austrii i Francji, w Polsce zaś dopiero w okresie powojennym niewidomi sięgnęli po klucz stroicielski. Zawód ten zdobywali przede wszystkim w szkołach istniejących przy dwóch dużych fabrykach pianin i fortepianów w Kaliszu i Legnicy. Pewnie już mało kto pamięta, że chlubą niewidomych stroicieli w tamtym czasie był wszechstronnie utalentowany i znany niemal w całym kraju muzyk - Jerzy Kozak. Chciałbym opowiedzieć o jego trudnym życiu, osiągnięciach i dramatach, zwłaszcza że w bieżącym roku mija 20 lat od chwili, gdy na zawsze rozstał się z nami.

Przyjaźń

Jerzy Kozak urodził się w Sosnowcu w 1930 roku. Gdy miał osiem lat, na skutek wypadku stracił całkowicie wzrok. W pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny dostał się do Lasek. Tu skończył szkołę podstawową oraz rozpoczął przyśpieszony kurs gimnazjalny. Nauczyciele szybko odkryli u niego wielkie zdolności muzyczne i słuch absolutny. Przez cały czas uczył się muzyki, a jego mistrzem był prof. Witold Frieman. Jurek odznaczał się fenomenalną techniką gry na fortepianie i zdolnościami improwizacyjnymi.

W szkole podstawowej uczyliśmy się w tej samej klasie, toteż spędzaliśmy razem wiele czasu, zwłaszcza że łączyła nas szczera, młodzieńcza przyjaźń. W wolne od nauki dni często we dwójkę wypuszczaliśmy się na dłuższe spacery po pobliskim lesie, a on z niezwykłą precyzją określał tonację śpiewu i gwizdu każdego ptaka. Nieraz gubiliśmy powrotną drogę, ale w końcu zawsze jakoś trafialiśmy do internatu.

Podczas tych spacerów Jerzy z przejęciem opowiadał mi o swej ukochanej dziewczynie - licealistce Danusi, która co najmniej raz w tygodniu przyjeżdżała do niego z Warszawy. Spotykali się poza internatem w tajemnicy przed wszystkimi. Danusia była piękna, delikatna, subtelna i mądra. Uczyła się również muzyki i śpiewu. Miała słodki, łagodny głos, a jej pocałunki były źródłem niewypowiedzianej rozkoszy. Oczywiście wiedziałem, że Danusia jest wytworem wyobraźni Jerzego, ale nigdy nie dałem mu do zrozumienia, że znam prawdę o jego ukochanej. Wiedziałem, że zraniłbym go boleśnie.

W czasie wakacji często spotykaliśmy się, gdyż nasze mieszkania dzieliło zaledwie kilkanaście kilometrów. W jego domu panowała wspaniała atmosfera, nacechowana tolerancją i życzliwością. Ojciec pracował na eksponowanym stanowisku jako dyrektor sosnowieckiej walcowni stali. Mama była bardzo otwarta, wyrozumiała i serdeczna, z dużym poczuciem humoru. Starsze rodzeństwo szczyciło się wszechstronnymi zdolnościami brata. Jerzy miał też wśród rówieśników oddanych przyjaciół.

Pierwszy krok w dorosłe życie

W czerwcu 1949 roku Jurek opuścił Laski i wyjechał do Kalisza, gdzie podjął naukę w szkole strojenia i korekty instrumentów klawiszowych, istniejącej przy wytwórni fortepianów, a także w miejscowym liceum ogólnokształcącym. Nauka strojenia trwała dwa lata.

Naczelny konstruktor fabryki, mistrz budowy fortepianów Gustaw Fibiger w wydanej o Jerzym Kozaku opinii pisze: "Ob. Jerzy Kozak przeszedł pod moim kierunkiem szkolenie w dziale korekty, strojenia i intonacji, zapoznając się jednocześnie z wiedzą ogólną o budowie fortepianów i pianin - teoria menzur, akustyczne zasady budowy, konstrukcja den rezonansowych, ramy metalowej i szkieletu. Wykazał wybitne zdolności nie tylko jako stroiciel intonator, ale także jako korektor trudnych do opanowania mechanizmów fortepianowych. Wrodzony talent, absolutny słuch i poważny zasób wiedzy teoretycznej oraz umuzykalnienie pozwalają wysunąć obywatela Kozaka na jednego z najlepszych stroicieli-intonatorów w naszym kraju".

Po ukończeniu nauki Jerzy nie rozstał się z Kaliszem. Podjął pracę w fabryce fortepianów na stanowisku stroiciela-intonatora, poszerzając stale teoretyczną wiedzę w dziedzinie budowy instrumentów klawiszowych oraz zagadnień akustycznych pod kierunkiem prof. Marka Kwieka - konsultanta państwowego przemysłu muzycznego. Przebywał w tym mieście pięć lat.

Jurek cieszył się wielkim powodzeniem u dziewcząt. Niebawem zakochał się w młodej Jugosłowiance, jednej z uczennic licealnych i po kilku miesiącach wzięli ślub. Wkrótce urodził im się syn.

Sława i kariera

Pod koniec 1954 roku Jerzy Kozak wrócił w rodzinne strony i wraz ze swą młodą rodziną osiedlił się w Katowicach. Nie miał problemu z zatrudnieniem. Otrzymał pracę na stanowisku stroiciela i konserwatora fortepianów w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Sława wybitnego fachowca szybko się roznosiła, a konsekwencją były kolejne oferty pracy z innych instytucji. Jurek przyjął jeszcze dwie propozycje - konserwatora instrumentów klawiszowych Katowickiej Filharmonii i Wojewódzkiego Domu Kultury.

Obowiązków miał niezwykle dużo. Nie dziw więc, że musiał odrzucać zaproszenia właścicieli fortepianów, niejednokrotnie bardzo cennych i zabytkowych, z innych miast.

W 1971 r. Zbigniew Skalski zamieścił w "Pochodni" artykuł obrazujący jego działalność zawodową. Z tej publikacji zaczerpnąłem dwie opinie zwierzchników i współpracowników Jerzego w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach. Doc. Wiktor Gadziński: "Sądzę, że utrata wzroku w przypadku pracy zawodowej ob. Jerzego Kozaka, nie przeszkadza w jego fachowości i wysokiej specjalizacji. Przykładem może być nie tylko rozróżnienie form fortepianów czy pianin, lecz również określenie, z małym odchyleniem, roku ich budowy. Jego praca w uczelni, charakteryzująca się dobrą organizacją, dużym wkładem serca i inicjatywy, zasługuje na jak najwyższą ocenę i prawdziwe uznanie". Mistrz budowy instrumentów dętych - Stanisław Więckowski: "Pracuję w swoim zawodzie 50 lat i jeszcze takiego fenomenalnie uzdolnionego stroiciela i korektora nie spotkałem. Cechuje go wielka sumienność, dokładność i zdolności do ulepszania pracy. M.in. Jerzy Kozak zbudował generator kamertonowy dla Wielkiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia oraz przyrządy do lutowania przez niewidomych elementów w urządzeniach radiowo-elektronicznych. Opracował też metodę i wykonał oprzyrządowanie do filcowania przez niewidomych młoteczków fortepianowych".

Tu godzi się przypomnieć, iż Jurek otwarty był na współpracę z Chorzowskim Okręgiem PZN i chętnie pomagał innym niewidomym stroicielom. Przy każdej okazji zapraszał ich do siebie, służył im swą wiedzą i doświadczeniem zawodowym. Można było odnieść wrażenie, że te kontakty były mu potrzebne. Czekał na nie, jakby potrącały jakąś ważną, nieznaną strunę w skomplikowanym mechanizmie jego bogatej osobowości.

Dramaty

Z tego, co dotychczas napisałem, można by wywnioskować, że życie Jurka składało się z samych blasków. Niestety, byłby to obraz nieprawdziwy - wciskało się w nie coraz więcej cieni.

Nie układało się i z każdym rokiem pogarszało jego współżycie małżeńskie. Mówił o tym niechętnie, zwłaszcza że nasze spotkania z biegiem czasu stawały się coraz rzadsze. On mieszkał na Śląsku, a ja - w Warszawie. Ponadto obaj mieliśmy dni wypełnione po brzegi obowiązkami zawodowymi i społecznymi, a to bardzo utrudnia bliskość między ludźmi.

Jerzy systematycznie, z przyczyn sobie tylko znanych, oddalał się od swego domu. Wychodził przed siódmą rano i nie wracał przed godziną 22. Sprawował przecież nadzór konserwatorski nad instrumentami trzech bardzo prestiżowych instytucji muzycznych. W PWSP, która już w tamtym czasie przybrała nową nazwę Akademii Muzycznej, miał swój gabinet, w którym spędzał każdą wolną chwilę. Wpadali do niego uczelniani koledzy, na których prawie zawsze czekał kieliszek koniaku. I tak się zaczęło. Alkohol miał być remedium na narastające napięcia wewnętrzne Jurka. Do tego coraz częściej dołączały się środki psychotropowe. Na zewnątrz, wobec innych ludzi, był niby pewny siebie, opanowany, nawet pogodny. Nikt nie domyślał się, jakie kłębią się w nim chmury. Może też dlatego jego syn, wtedy już doktor medycyny, dostarczał mu "według zapotrzebowania" leki psychotropowe.

Drugi brzeg

Jednej z jesiennych nocy, w 1988 roku, dosięgła go samobójcza śmierć. Prawdziwy szok, poczucie klęski, głęboka żałoba ogarnęły jego bliskich i znajomych. W przemówieniu nad grobem rektor katowickiej Akademii Muzycznej powiedział: "Mogło się wydawać, że ma wielu przyjaciół, a tak naprawdę Jurek był bardzo samotny. W tym sensie wszyscy jesteśmy winni tej tragicznej śmierci". Z poczuciem tragedii żegnała go śląska prasa.

Patrząc na życie Jerzego Kozaka z czasowego dystansu, można by przypuszczać, że gdyby na progu swej młodości inaczej zarządził swym losem, gdyby tak wcześnie nie wziął na swe barki zbyt dużych zobowiązań rodzinnych, gdyby ukończył studia i połączył je ze swymi wszechstronnymi talentami, może wszystko ułożyłoby się lepiej. Taką refleksję można odnieść do każdego człowieka, dlatego ani mądre, ani pożyteczne jest tu wszelkie gdybanie.

Można natomiast z dramatu Jurka wyciągnąć wnioski, że powinniśmy bardziej pochylać się nad życiem swych bliskich, starać się lepiej dostrzegać ich wnętrze i nie dawać się zwodzić pozorom. Chciałbym mieć nadzieję, iż przedstawione tu fakty i refleksje spowodują, że Jerzy Kozak znajdzie godne miejsce w naszej serdecznej pamięci.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Nasz śpiew rozbrzmiewał nad Wełtawą - Helena Jakubowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 27/2008)

"Ukonczete, prosim, wistup a nastup, dwerze se zawiraji".

Uśmiechamy się, słysząc ten komunikat płynący z głośnika w praskim metrze, do którego wsiedliśmy rankiem 25 września. Zaraz potem spikerka zapowiada nazwę następnej stacji. Nadstawiamy pilnie ucha na otaczający nas język czeski. Początkowo, jak zawsze Polakom, czeska mowa wydaje nam się trochę zabawna, zgodnie z tym, co sugeruje piosenka Rosiewicza: "Gdybym wydał się za Czeszkę, umarłbym ze śmiechu". Całkiem sporo jednak rozumiemy, co budzi nasze zadowolenie. Mamy przecież spędzić w Pradze pełne cztery dni, zaśpiewać pięć koncertów, spotkać się z chórem niewidomych i pospacerować po pięknym, zabytkowym mieście. Wyjazd udało nam się zorganizować dzięki dofinansowaniu z Dzielnicy Wilanów. Nie jest to więc wycieczka turystyczna, lecz tzw. projekt obejmujący warsztaty muzyczne i koncerty. Jest nas razem dwanaścioro - ośmioro członków zespołu Signum, skrzypek, który swoje muzyczne wykształcenie zdobył przed laty w praskim konserwatorium dla niewidomych i trzy osoby towarzyszące. W plecakach wieziemy brajlowskie nuty - te, z których będziemy korzystali, jak również przeznaczone do przekazania czeskiemu chórowi, płyty wydane przez Towarzystwo Muzyczne, które pozostawimy naszym słuchaczom na pamiątkę oraz gadżety do rozdawania - od Urzędu Dzielnicy (lizaki i smycze na telefony lub klucze). W osobnej walizce jadą garnitury naszych panów, żeby się nie wygniotły w plecakach.

Na miejsce zakwaterowania przybyliśmy wcześniej, niż się nas spodziewano, więc czekamy na śniadanie i z nudów zaczynamy próbę. Będziemy mieszkać w maleńkim pensjonacie, który mieści się w jednej ze starych kamienic Pragi. Jeżeli kiedyś właściciele tego domu będą mieli sporo pieniędzy, zrobią z hoteliku cacko, a na razie urządzenie wnętrza jest raczej skromne, no, w każdym razie nie luksusowe. Ale przecież w hotelu będziemy spędzać niewiele czasu.

Już pierwszego dnia o wpół do drugiej śpiewamy koncert w szkole dla słabowidzących, całkiem blisko Hradczan. Dla młodzieży przygotowaliśmy dość duży program: po polsku, angielsku, łacinie, a nawet po czesku, bo w związku z wyjazdem nauczyliśmy się kilku czeskich utworów. Słuchaczom podobają się utwory w stylu gospel i "Stary kogut" węgierskiego pochodzenia, bo na końcu słychać prawdziwe pianie koguta w wykonaniu jednego z naszych tenorów. Franciszek gra na skrzypcach i potem słyszy od dyrektora szkoły, że od wielu lat nie widział niewidomego skrzypka. Popołudnie i wieczór są wolne - rozmawiamy z przedstawicielami stowarzyszenia Integracja, które nas zaprosiło, niektórzy degustują słynne czeskie piwo, inni spacerują po praskiej starówce. Trzeba też odespać podróż i pierwszy pełny wrażeń dzień, bo w piątek przed dziesiątą mamy się stawić w Konserwatorium im. Jana Deyla.

Młodzież z konserwatorium niezwykle żywo i sympatycznie reaguje na nasz występ. "My ich tego uczymy - mówi Ema Gallova, wicedyrektor szkoły - żeby zachowywali się na występach innych artystów tak, jak sami chcieliby, żeby publiczność reagowała, gdy oni grają i śpiewają". Rzeczywiście pięknie dla nas grali (na klarnetach, fortepianie, wiolonczeli), a także śpiewali. Słyszeliśmy solistkę i szkolny chór. Ten chór będzie za kilka tygodni śpiewał również nasze ludowe piosenki w opracowaniu na cztery głosy: "Kokoszka jarzębata", "Zachodzi słoneczko" i "Szła dzieweczka", bo podarowaliśmy im nuty. Przekazaliśmy również brajlowski komplet Etiud i Preludiów Fryderyka Chopina wydanych w ubiegłym roku przez nasze Towarzystwo. Opowiadaliśmy o Towarzystwie Muzycznym, o zespole Signum. Franciszek Ślusarczyk odnowił kontakty z dawnym kolegą, który obecnie pracuje w konserwatorium jako nauczyciel. Było ciepło i serdecznie. Okazało się też, że czeskie konserwatorium chętnie widziałoby u siebie studentów z Polski. Warto może, aby nasza młodzież brała taką możliwość pod uwagę, gdyż w Konserwatorium im. J. Deyla poziom jest wysoki, a absolwenci wychodzą z dobrym wykształceniem muzycznym oraz ze znajomością nut brajlowskich. Ciekawe, że w Republice Czeskiej niewidomi uczą w ogólnodostępnych szkołach umuzykalnienia i gry na instrumentach. Jest to ugruntowana tradycja, której możemy chyba Czechom pozazdrościć.

Piątkowy wieczór nie jest wolny. Czeka nas koncert w przyklasztornej kaplicy ojców kapucynów na Hradczanach. Kontakt z ojcem Markiem, polskim księdzem, nawiązaliśmy przez korespondencję mailową, kiedy jeszcze nasz program pobytu w Pradze nie był do końca wypełniony, a potem szkoda nam było rezygnować z możliwości zaśpiewania na Lorecie. Dlatego drugi dzień pobytu zrobił się dość intensywny. Śpiewaliśmy w czasie mszy św. o godz. 18.00, a potem wykonaliśmy prawie godzinny koncert muzyki religijnej - kompozytorów polskich i obcych, a zgodnie z duchem ekumenizmu zaprezentowaliśmy również utwory prawosławne. Franciszek wykonywał pięknie utwory Bacha. Ksiądz Marek zaprosił nas na kolację do klasztornego refektarza, a potem śpiewał przy gitarze. Zlecił też komuś dokonanie nagrania naszego koncertu, które ma do nas wkrótce dotrzeć na płycie.

Sobota była głównym dniem warsztatów i zakończyła się wspólnym koncertem czeskiego chóru niewidomych Vokal Klub oraz zespołu Signum. Jako rezultat naszej współpracy, która zaczęła się na kilka tygodni przed wyjazdem, połączone chóry wykonały pięć utworów. Było to wzruszające i bardzo jednoczące wszystkich chórzystów przeżycie.

Koncert odbywał się w klubie twórców im. Józefa Manesa i był elementem obchodów czwartej rocznicy powstania Vokal Klubu. W czasie wspólnej kolacji również śpiewaliśmy - już nieco lżejszy repertuar. Ondrej Czanecki, kierownik Vokal Klubu, otrzymał, na specjalne życzenie wyrażone wcześniej przez telefon, nuty i tekst pieśni "Góralu, czy ci nie żal", która mu się bardzo podoba. A nawiasem mówiąc, w Polsce pieśń ta jest zupełnie niedoceniana i kojarzy się głównie z suto zakrapianą libacją.

Z pewnym zdziwieniem słuchaliśmy opowiadania Ondreja o tym, że członkowie jego chóru mieszkają w większości daleko od Pragi. Niektórzy jadą na próbę kilka godzin. Mimo to grupa śpiewaków spotyka się przeciętnie dwa razy w miesiącu, bierze udział w festiwalach i koncertuje, kiedy nadarzy się okazja.

Nasz odjazd miał miejsce 28 września - w dniu św. Wacława, który jest jednym z najważniejszych religijnych świąt Czechów. Mieliśmy zaszczyt uświetnić ten dzień oprawą uroczystej mszy św. i koncertem w kościele Bożego Serca Pana Jezusa. Przy organach zasiadała niewidoma organistka, Leonarda Bayerova. Wyemigrowała z Polski ponad 30 lat temu i mieszka w Pradze. Prowadzi również chór. Pani Leonarda skarży się, zupełnie jak my, na brak młodych, chętnych do śpiewania w chórze. Przekazujemy jej trochę brajlowskich nut, z których się bardzo cieszy. Pyta nas o technikę pracy w zespole, o to, jak zaczynamy utwory, żeby było równo i pewnie.

Mimo że w ostatnim dniu występów nie wszyscy członkowie Signum są w najlepszej dyspozycji głosowej, koncert uważamy za udany. Wysłuchało go sporo ponad 100 osób. Franciszek grał wzruszająco, czuliśmy, że trochę jakby na pożegnanie dla nas, bo zaprzyjaźniliśmy się w czasie wspólnej wyprawy. My wracamy do Warszawy, a on wysiądzie po drodze w Katowicach.

W ostatnie popołudnie mamy wreszcie trochę czasu na zwiedzanie starej Pragi. Jest piękna i ma swój klimat. Zauważyliśmy z zazdrością, że na bardzo wielu skrzyżowaniach ulic zainstalowano sygnalizację akustyczną.

Ostatnia kolacja w naszym małym hoteliku kończy się piosenkami dla naszej gospodyni. Mimo przeziębienia wiernie chodziła na nasze koncerty i jeszcze na pożegnanie chciała posłuchać ulubionych utworów.

Znów jesteśmy w metrze. To już ostatni raz. "Prziszti stanice hlawni nadrażi". Ojej, następny przystanek to dworzec. Przed nami cała noc w podróży, po której niektórzy pobiegną prosto do pracy. Ale nikt nie żałuje trudu. Są i tacy, którzy pytają, kiedy następny wyjazd. Tak szybko minęły te praskie dni, kiedy nasz śpiew rozbrzmiewał nad Wełtawą.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie - Łączyło nas wiele - Józef Szczurek
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 26/2008)

Od trzech lat czytanie Nowego Magazynu Muzycznego rozpoczynam od "Kącika wspomnień". Nic w tym dziwnego, bo przecież blisko Edwina Kowalika przeżyłem ponad trzydzieści lat i byłem świadkiem bardzo wielu ważnych dla niego wydarzeń i przeżyć.

Edwina Kowalika poznałem w drugiej połowie lat 40., kiedy to przebywałem w Laskach jako uczeń i wychowanek, a on od czasu do czasu przyjeżdżał z Łodzi do Zakładu, już jako student Wyższej Szkoły Muzycznej. Gdy zjawiał się w świetlicy laskowskiego Ośrodka, najczęściej siadał przy fortepianie i wyczarowywał wspaniałe dźwięki. Otaczał go krąg bliskich kolegów. Gdy cichła muzyka, żywo opowiadał o swych łódzkich doznaniach i problemach. Przyjeżdżał przeważnie w sobotnie popołudnia, a odjeżdżał w niedzielę wieczorem.

W pierwszej połowie lat 50., gdy mieszkałem w Katowicach, o jego pianistycznych osiągnięciach i artystycznych podróżach dowiadywałem się głównie z publikacji zamieszczanych w Pochodni, ale tak naprawdę do Edwina zbliżyłem się dopiero na początku lat 60., kiedy spotkaliśmy się w jednym zakładzie pracy - w dziale wydawniczym Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie. O tej sferze działalności Edwina dotychczas nie pisano za wiele, postaram się więc naświetlić ją szerzej, zwłaszcza że praca dziennikarska i wydawnicza odgrywała bardzo ważną rolę w jego życiu. Był nie tylko dobrym pianistą, lecz równie świetnym dziennikarzem. Jego wypowiedzi publicystyczne, reportaże z podróży, szkice wspomnieniowe czyta się jednym tchem. A napisał ich wiele. Zamieszczał je głównie w miesięczniku, który sam stworzył i przez ponad trzydzieści lat redagował - w Magazynie Muzycznym, a także w Pochodni. Najczęściej są one poświęcone problematyce muzycznej i ludziom zajmującym się tą dziedziną sztuki. Aby przybliżyć Czytelnikom kunszt dziennikarski Edwina, przytoczę fragment jego artykułu poświęconego Żelazowej Woli i koncertom w zabytkowym dworku Chopinowskim. Reportaż został opublikowany w Magazynie Muzycznym w kwietniu 1990 roku.

"Komu ja tu nie grałem - rzeszom zwykłych turystów, ale i specjalnym wyprawom do Chopinowskiej mekki: naukowcom, japońskim i angielskim studentom języka polskiego, Rosjankom, które po raz pierwszy przyjechały do Polski i roniły łzy przy dźwiękach wielkiego Chopina, słuchał też mnie jakiś szejk arabski, obdarzywszy potem pięknym pudełeczkiem z laki, wyściełanym miękkim atłasem. Iluż też było literatów, malarzy i mężów stanu - trudno opisać. Jako niewidomy nie byłem jedynym, który tu koncertował. Sprowadziłem na tournee dobrego wykonawcę hiszpańskiego, Ortigę Belmonte, i jego trasa koncertowa objęła także zabytek chopinowski.

Zdarzało mi się grywać po kilka razy w ciągu roku, gdy jakaś grupa lub osobistość zamawiały dla siebie specjalny koncert. Tutaj też, w Żelazowej Woli, nakręcono jedną z sekwencji filmu "Chopin zapisany brajlem" - o mojej działalności koncertowej i muzycznej. Nagrywałem wtedy Scherzo h-moll z kolędą "Lulajże Jezuniu". Zdjęcia kręcono w scenerii zimowej. Grupa ludzi siedziała w salonie, za oknem spadały płatki śniegu, wielkie gałęzie drzew obsypane zwałami puchu robiły wspaniałe wrażenie. Żelazowa Wola na długo została ze mną, utrwalona dla przyszłych widzów - byłem z tej Żelazowej Woli dumny. To tak, jakbym zawarł z samym Fryderykiem przyjaźń, jakbym spędził z nim chwile zabawy, dni wspólnego muzykowania".

Jednym z moich pragnień jest, aby teraz, korzystając z programu komputerowego, dzięki któremu można skanować teksty z wydruku brajlowskiego, przenieść na dysk komputerowy wszystkie artykuły Edwina Kowalika i udostępnić je szerszemu ogółowi czytelników. Wtedy każdy posiadacz cyfrowego dyktafonu, a stają się one coraz bardziej popularne, mógłby je z łatwością przeczytać. Byłby to najlepszy sposób uczczenia, przypadającej na rok bieżący, osiemdziesiątej rocznicy urodzin artysty.

Po tej dziennikarskiej dygresji wróćmy do redagowania Magazynu Muzycznego. Temu zajęciu Edwin poświęcał mnóstwo czasu i energii. Praca wydawnicza stanowiła podstawowe źródło utrzymania jego rodziny.

Edwin Kowalik odznaczał się dużym poczuciem humoru. W czasie spotkań towarzyskich żartował na różne tematy, choć kpina w jego wykonaniu nie była złośliwa. Jednak żarty nigdy nie miały dostępu do jego pracy zawodowej. W tej mierze był zawsze bardzo stanowczy i kategoryczny.

W latach 60. i 70. w dziale wydawniczym PZN na ulicy Konwiktorskiej każdego miesiąca odbywały się zebrania, w których uczestniczyli redaktorzy wszystkich czasopism i innych wydawnictw związkowych. Podczas tych spotkań omawiano różne sprawy organizacyjne i merytoryczne. Od czasu do czasu oceniano poszczególne czasopisma. Na tym tle niejednokrotnie dochodziło pomiędzy uczestnikami do ostrych spięć, jeśli pojawiały się jakieś opinie krzywdzące lub złośliwe.

Na jednym z zebrań oceniano miesięcznik Magazyn Muzyczny. Któryś z redaktorów próbował ośmieszyć zamieszczony w Magazynie artykuł poświęcony polskiej muzyce ludowej. Uwaga zawierała subiektywne odczucie i doprawdy, trudno było ją zaakceptować. Nic więc dziwnego, że redaktor Kowalik bardzo się zdenerwował, wpadł w gniew i po wyrażeniu w niezbyt eleganckich słowach opinii, co myśli o autorze krzywdzącej uwagi, opuścił salę. Potem długo nie mógł się uspokoić, a na następne zebrania przez dłuższy czas przychodził bardzo nieufnie i niechętnie. Taka reakcja staje się zrozumiała, ponieważ Edwin pracę redakcyjną traktował również jako jedną z form służenia sztuce. Za pośrednictwem czasopisma ukazywał wiedzę o znaczeniu muzyki w życiu człowieka. Wszelkimi sposobami chciał odkrywać i naświetlać jej piękno. Magazyn pod jego kierunkiem w części zawierał przedruki z ogólnie dostępnych wydawnictw muzycznych, ale dużo w nim było artykułów oryginalnych, ukazujących sylwetki niewidomych muzyków oraz artystyczną i kulturalną działalność tej grupy inwalidów w Polsce.

Dziś mało kto pamięta, że w latach 60. i 70. wychodził co tydzień dodatek do Magazynu Muzycznego - brajlowski program radiowy. To także zasługa Edwina Kowalika, któremu bardzo zależało na tym, aby niewidomi świadomie i aktywnie korzystali z radia - środka kultury najbardziej dla nich dostępnego. Zadanie nie było łatwe, bo szybkie wydobycie programu od Polskiego Radia i wymuszenie na PZN-owskiej drukarni, aby wydawnictwo na czas doszło do odbiorców, wymagało nieraz dużego samozaparcia.

Na łamach Magazynu Edwin Kowalik często występował z propozycjami, a raczej konkretnymi programami, mającymi na celu ułatwienie pracy i działalności kulturalnej niewidomym artystom. Najważniejsze w nich miejsce zajmował postulat, aby przy Zarządzie Głównym PZN, pod nadzorem Ministerstwa Kultury i Sztuki, utworzyć komórkę, która zajmowałaby się organizowaniem niewidomym artystom z różnych dziedzin koncertów muzycznych, wokalnych i recytatorskich. W tamtym czasie istniały podobne instytucje zajmujące się pełnosprawnymi ludźmi sztuki. Jedną z nich była Państwowa Agencja Artystyczna - "Pagart", która organizowała krajowe i zagraniczne występy. Trzeba pamiętać, że wówczas wszystkie organizacje społeczne i związki zawodowe, zakłady pracy, a także ośrodki wypoczynkowe i lecznicze miały ustawowo zagwarantowane fundusze na opłacanie imprez artystycznych i rozrywkowych. Gdyby więc znalazł się instytucjonalny organizator koncertów dla artystów niewidomych, byłyby duże szanse powodzenia przedsięwzięcia. Niestety, tego pragnienia Edwinowi Kowalikowi, mimo jego uporu i wytrwałości w dążeniu do wyznaczonych celów, nigdy nie udało się zrealizować. Nie umniejsza to jednak wielkiego znaczenia jego pracy wydawniczej i publicystycznej.

Latem 1964 roku przebywałem na wczasach w Świnoujściu. W tym samym ośrodku wypoczynkowym mieszkał Edwin Kowalik ze swymi przyjaciółmi. Sporo czasu spędzaliśmy razem na plaży. Przegadaliśmy wiele godzin, często o sprawach codziennych, mało ważnych, ale nie pomijaliśmy również tematów trudnych, które nasuwają się każdemu myślącemu człowiekowi. Ten okres także mocno zbliżył nas do siebie.

Edwin świetnie pływał. Wiele godzin spędzał w morzu. Czasem napominałem go, aby nie wypływał zbyt daleko od brzegu, bo przecież może pomylić kierunki i popaść w trudne sytuacje. Odpowiadał, że to mu nie grozi, gdyż ma jeszcze (co prawda bardzo nikłe, ale jednak) resztki wzroku i widzi światło słońca, a to wystarczy, aby orientować się, gdzie jest brzeg i bezpiecznie wrócić na plażę.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Codzienna praca - Aleksandra Kowalik-Burdzy

(Nowy Magazyn Muzyczny nr 26/2008)

Wychowywałam się w domu pełnym muzyki. Mój tata ćwiczył codziennie na fortepianie, słuchaliśmy audycji radiowych i płyt, chodziliśmy na koncerty (również na jego koncerty do Łazienek i Żelazowej Woli). Najpierw mój brat, a później i ja rozpoczęliśmy naukę w szkole muzycznej.

Praca mego ojca nad nowymi utworami i utrzymywanie w gotowości wielkiego repertuaru z literatury fortepianowej, z którym występował na estradach całego świata przez kilkadziesiąt lat, była dla mnie początkowo czymś codziennym i oczywistym. Dopiero z czasem, gdy sama dorastałam do coraz większych programów i konieczności opanowania ich pamięciowo i wykonawczo, uświadomiłam sobie, jak ogromnego talentu i pracowitości wymaga praca mego ojca.

Tata wspominał, że z nutami brajlowskimi zetknął się już przed wojną w Laskach. Pamiętajmy, że były to czasy, kiedy nie było jeszcze powszechnego dostępu do radia, a cóż dopiero mówić o magnetofonach, dyktafonach czy komputerach, ułatwiających dziś naukę niewidomym muzykom. Przypuszczam, że pierwsi nauczyciele Edwina Kowalika - prof. Bielajew i prof. Dolański - uczyli go metodą słuchowo-pamięciową. Na pewno jednak już wtedy w Laskach znał bardzo dobrze brajlowski zapis nutowy. W późniejszych latach, gdy kontynuował naukę w Łodzi, korzystał z nut wydanych w Polsce, a także sprowadzał niektóre utwory z zagranicy. Opowiadał, jak do jego mieszkania przychodzili koledzy-studenci, którzy dyktowali mu nuty na system brajla bądź uczyli go utworów na pamięć. Edwin Kowalik w jednym ze swoich artykułów pisanych dla Magazynu Muzycznego tak wspomina swoich profesorów z czasów studiów: "Mój pierwszy profesor Władysław Kędra, energiczny, zawsze życzliwy dla swoich uczniów, poświęcał mi całe godziny. To stał wyprostowany przy fortepianie, to znów biegał po sali, przekonując mnie do interpretacji zdaniami pełnymi żarliwości. Kiedy prof. Kędra opuścił Łódź, zostałem studentem klasy prof. Marii Wiłkomirskiej, która stała się moim największym przyjacielem, opiekunem i powiernikiem w trudnościach i kłopotach pianistycznych, a także życiowych". To właśnie podczas studiów Edwin Kowalik opanował ogromny repertuar, dzięki czemu niedługo po ich ukończeniu mógł uczestniczyć z sukcesami w konkursach pianistycznych w Bukareszcie, w V Konkursie Chopinowskim, a później w konkursie w Brazylii. Jestem pewna, że pracę nad opanowaniem tekstu muzycznego tak wielkiego programu wykonywał sam z nut brajlowskich lub z pomocą kolegów, a ze swoimi profesorami pracował nad ich interpretacją i rozwiązywaniem problemów czysto pianistycznych.

"Pianistyka bez wzroku" to artykuł, w którym Edwin Kowalik daje rady dotyczące pracy nad rzemiosłem pianistycznym.

"Codzienne ćwiczenia techniczne (gamy, pasaże, trudniejsze fragmenty dzieł) należy uzupełnić godzinną kontrolą tekstu granych utworów poprzez wolne ich powtarzanie i porównywanie, by uniknąć zniekształceń tekstowych, które kreuje niedoskonała ludzka pamięć. Inne zalecenie to codzienne studiowanie odcinka z nut brajlowskich w celu systematycznego poszerzania repertuaru. Grę niektórych utworów niewidzący pianista może opanować przy zastosowaniu takich metod jak: uczenie się tekstu nagranego na taśmę poprzez jej przegrywanie, studiowanie utworu przy udziale przegrywającego muzyka widzącego, a także przez stosowanie obu metod jednocześnie - studia z nut i przegrywanie tego samego dzieła z widzącym. Ten system zapewnia najlepsze wyniki pracy nad repertuarem. Niewidomy muzyk-pianista powinien także opracować i realizować (poprzez codzienny trening) specjalne ćwiczenia, uwzględniające trudności charakterystyczne dla pianistyki niewidomego. Mam tu na myśli rzuty rąk w odległe rejony klawiatury, atakowanie niektórych rozbudowanych akordów wymagających potężnego uderzenia i brzmienia, pracowanie nad różnorodnym rodzajem dźwięków i ich barwą".

W wywiadzie udzielonym Eugeniuszowi Drozdowskiemu Edwin Kowalik opowiada, że "okoliczności przygotowywania się niewidomego do konkursu są bardzo skomplikowane: każdy niewidomy musi przejść trudną drogę - po pierwsze, psychiczną, a po drugie, długą drogę techniczną, tzn. okres przygotowania, nauczenia się nut brajlowskich, wreszcie opracowanie tego całego programu. W brajlu niewidomy uczy się jednak nuta po nucie, akord po akordzie, nie widzi utworu w całości. A scalanie całego utworu z kawałków, z poszczególnych elementów w całość, wreszcie opracowanie go artystycznie przebiega trudniej, bo trzeba to robić bez oparcia o tekst pisany. To wszystko musi mieć w pamięci, w głowie, wreszcie niejedno też musi tworzyć z własnego serca, z własnej duszy. Ta droga techniczna, psychiczna i muzyczna jest bardzo skomplikowana i trudna. Trzeba tu jeszcze powiedzieć o samym sposobie grania, o tym, że klawiatura jest niewidoczna.

Nuty brajlowskie studiuje się w ten sposób, że niewidomy uczy się najpierw odcinka utworu prawej ręki, później odcinka lewej ręki, a następnie, już bez nut, stara się te dwie ręce połączyć. Od tego momentu zaczyna się czysto pamięciowa praca, wysiłek, żeby ten kawałek utworu, powiedzmy ośmiotaktowy, wszedł w krew i pamięć grającego. Widzący może grać utwór od początku do końca, równolegle prawą i lewą ręką, widzi jego całość. Niewidomy musi nieznany zupełnie tekst, kawałek po kawałku, osobno każdą ręką wbijać w umysł.

System słuchowo-pamięciowy polega na tym, że ktoś z widzących muzyków przegrywa, znowu po kawałku i też osobno prawą i lewą ręką z dokładnym wyliczeniem wartości poszczególnych nut, a następnie niewidomy powtarza, przyswaja sobie pamięciowo i technicznie, ćwicząc wielokrotnie dany utwór. Metoda ta nie jest niestety doskonała, dlatego że pozostawia pewne szczegóły na boku; przekazanie słuchowe nie jest tym samym, czym jest przekazanie zapisowe, które daje pełną dokładność artykulacji, łukowania, dynamiki. Przy metodzie słuchowo-pamięciowej to wszystko trzeba później podawać osobno".

Pamiętam, że mój ojciec ćwiczył codziennie, bardzo regularnie, starał się, jeśli to było możliwe, aby rozpoczynać pracę zawsze o tej samej godzinie, najlepiej w godzinach rannych, kiedy umysł i ciało są w pełni sił. Swoją codzienną pracę dzielił na trzy fazy: naukę nowego tekstu, powtarzanie niedawno nauczonych utworów oraz utrwalanie i utrzymywanie w gotowości koncertowej całego, szerokiego repertuaru. Gdy wracał do jakiegoś utworu, którego nie grał przez wiele lat, celowo nie korzystał z nut, tylko próbował odtworzyć go z pamięci. Kiedy później z nutami sprawdzałam zgodność z tekstem, zawsze ogarniało mnie zdumienie, że popełniał tylko drobne błędy, np. w przewrocie jakiegoś akordu, i zazdrościłam mu wręcz niewiarygodnej pamięci.

Wspominam nasze wakacje spędzane czasem w ośrodkach wczasowych, domkach campingowych czy pod namiotem, podczas których zawsze towarzyszyła tacie tzw. martwa klawiatura, na której ćwiczył, jeśli nie miał dostępu do instrumentu. Nawet jadąc samochodem w dalszą podróż, zabierał ją ze sobą, by utrzymywać ręce w stałej kondycji. Często podczas drogi uczył się z nut brajlowskich "na sucho" na pamięć, by po dotarciu na miejsce usłyszeć przy instrumencie to, co podczas podróży usłyszał słuchem wewnętrznym. Przygotowując się do wykonania koncertu z orkiestrą, by być niezależnym od prób z akompaniatorem, korzystał ze specjalnie sprowadzonej z USA płyty z nagranym w wersji orkiestrowej akompaniamentem danego koncertu fortepianowego.

Edwin Kowalik obdarzony był ogromnym talentem, ale w osiągnięciu tak wielkich sukcesów równie ważna była konsekwencja, pracowitość, odpowiedzialność, a nade wszystko wielka miłość do muzyki.

[początek strony]
[powrót do spisu treści]

Marek Andraszewski - muzyk i nauczyciel - Zofia Krzemkowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 26/2008)

- Zawód wyuczony: muzyk - z dyskretną dumą mówi Marek Andraszewski.
- Mówią, że jak na niewidomego ma Pan wyjątkowo ożywioną twarz, a białą laską włada Pan jak batutą.
- Od młodości staram się o kondycję fizyczną. W przeszłości uprawiałem sport. Zdobyłem osiem medali na mistrzostwach Polski i dwa na mistrzostwach świata (w skoku w dal i w biegu na 100 m). Sprawność fizyczna umożliwia mi dobre funkcjonowanie i daje mi poczucie wolności. Sam chodzę po ulicach miasta i podróżuję. Minimalizuję w ten sposób zależność od innych.
- Kim chciał Pan zostać w życiu?
- W dzieciństwie chciałem być lotnikiem, ale szybko musiałem się z tymi marzeniami pożegnać. Urodziłem się w 1950 r. w Poznaniu, a dzieciństwo spędziłem w podpoznańskiej wsi Szreniawa. W wieku 8 lat zachorowałem na nieuleczalną chorobę siatkówki. Zacząłem tracić wzrok. Dlatego mając 10 lat (od 1960 r.), musiałem kontynuować naukę w szkole dla dzieci niewidomych w Owińskach i w Bydgoszczy.
- Skąd wzięły się Pana zainteresowania muzyczne?

Pochodzę z rodziny, w której istniał kult muzyki. Mama śpiewała w chórze kościelnym, a tata grał na skrzypcach. Na swojej życiowej drodze spotkałem trzech niewidomych nauczycieli, którzy rozbudzili moje muzyczne zainteresowania. Byli to: mój starszy brat Andrzej, który ukończył Konserwatorium dla Niewidomych w Pradze i Akademię Muzyczną w Brnie, a także dwaj profesorowie muzyki - Leon Gronek z Owińsk i Henryk Mikołajczak z Bydgoszczy. Szczególnie wiele zawdzięczam bratu, bo był moim pierwszym nauczycielem, później zaś umiał najlepiej z wszystkich moich nauczycieli przekazywać wiele tajników pianistycznych, zachęcał do pracy i finansował moje kształcenie w Pradze, ponieważ Ministerstwo Kultury nie przyznało mi stypendium. Kiedy w Owińskach na zajęciach pozalekcyjnych uczyłem się gry na fortepianie i akordeonie, nie przypuszczałem, że muzyka stanie się moim zawodem i że ta moja aktywność będzie cieszyć nie tylko mnie, ale będzie też dumą środowiska niewidomych. Lubię sprawiać innym przyjemność, a zawód muzyka bardzo temu sprzyja. Już jako uczeń szkoły podstawowej i zawodowej występowałem w zespole muzycznym i solo na imprezach szkolnych i poza szkołą. W Bydgoszczy w zawodówce uczyłem się na metalowca. Na szczęście zainteresował się mną prof. Henryk Mikołajczak i zaczął mnie uczyć gry na fortepianie. Początki gry na klarnecie natomiast zawdzięczam Ignacemu Kramskiemu - klarneciście Filharmonii Pomorskiej. Kontynuowałem naukę w szkołach muzycznych pod kierunkiem czterech klarnecistów; dwaj ostatni nauczyli mnie muzykowania na najwyższym poziomie - byli to: profesor Konserwatorium dla Niewidomych w Pradze Rudolf Krauze i profesor Poznańskiej Akademii Muzycznej Zdzisław Nowak. Uczyli staranności gry, precyzji i niuansów muzykowania.

Po zawodówce wróciłem do Poznania i podjąłem pracę w wyuczonym zawodzie w Spółdzielni "Simpo". Byłem robotnikiem, ale po południu uczęszczałem do szkoły muzycznej. Praca w charakterze metalowca i szczotkarza była ważnym epizodem w moim życiu - była to ciężka, fizyczna praca, ale może właśnie dlatego z takim zapałem uczyłem się potem, gdy w wieku 20 lat pojechałem do Pragi. Doceniłem to, że mogę się zająć tylko muzyką.

W latach 1970-74 kształciłem się w Konserwatorium dla Niewidomych w Pradze. Otrzymałem tu pod każdym względem dobre wykształcenie. Pobyt w Pradze zakończyłem maturą (odpowiednik polskiego liceum muzycznego). Gdybym studiował tam jeszcze 2 lata, ukończyłbym całe Konserwatorium. Nie chcąc jednak nadal korzystać z dobroci brata, w roku 1974 przystąpiłem do egzaminów wstępnych na Akademię Muzyczną w Poznaniu. Okazało się, że byłem lepiej przygotowany, niż mogłem sobie wyobrazić. Po pierwszym etapie egzaminów znalazłem się na pierwszym miejscu wśród zdających na Wydział Instrumentalny. Z gry na instrumencie głównym - klarnecie i obowiązkowym fortepianie jako jedyny z 50 instrumentalistów otrzymałem maksymalną ilość punktów. Powoli zacząłem pozbywać się kompleksu osoby niewidomej, czyli gorszej. Nowe utwory poznawałem z brajlowskiego zapisu muzyki. Atmosfera i stosunek koleżanek, kolegów i wykładowców był fantastyczny, podobnie zresztą jak w Pradze. W roku 1979 ukończyłem Akademię Muzyczną z oceną bardzo dobrą.

Do Pragi powróciłem jeszcze po latach na 3-etapowy Międzynarodowy Konkurs Muzyków Niewidomych i zdobyłem II nagrodę.
- Od kiedy na stałe związał się Pan z Bydgoszczą?
- Od 1980 roku.
- A jaki zawód uważa Pan za główny w swojej karierze? Czy jest Pan bardziej muzykiem, czy nauczycielem?
- Niełatwo na to odpowiedzieć. Nie zamierzałem być nauczycielem, chociaż do dzisiaj czuję takie predyspozycje i lubię uczyć. Jednak moje plany były zupełnie inne. Przygotowywałem się do zawodu muzyka-instrumentalisty i prowadzenia zespołów instrumentalnych. Jeszcze w czasie studiów występowałem z koncertami muzyki poważnej, grałem nawet jako klarnecista-solista z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej. Potem w latach 1980-88 pracowałem w Ośrodku Louisa Braille'a jako nauczyciel muzyki niewidomych dzieci i młodzieży. Byłem następcą prof. Mikołajczaka. W latach 90. przy bydgoskim Ośrodku Rehabilitacji i Szkolenia pod patronatem Archidiecezji Gnieźnieńskiej uruchomiono studium organistowskie dla niewidomych. Uczyłem w nim zasad muzyki, harmonii, kształcenia słuchu i nabywania umiejętności uczenia się utworów organowych z nut brajlowskich. Tym razem byli to dorośli niewidomi. Zdobyłem ponadto kwalifikacje do nauczania pisma brajla. Przez 5 lat we wspomnianym Ośrodku Rehabilitacji uczyłem nowoociemniałych tego pisma na turnusach rehabilitacji podstawowej. Swoje doświadczenia z tej pracy wykorzystałem w podręczniku "Już czytam", którego jestem autorem. Opracowałem też przewodnik do podręcznika dla instruktorów uczących pisma brajla. Przygotowuję książeczki do doskonalenia czytania brajlem z odpowiednimi odstępami w tekście. - Co ułatwia Panu pracę?
- Sprawnie posługuję się komputerem. Dzięki temu np. drukuję dla Okręgu Kujawsko-Pomorskiego PZN kwartalnik "OKO" i inne potrzebne materiały.
- Jaki poza tym kontakt utrzymuje Pan ze środowiskiem niewidomych?
- Współpracuję z Kieleckim Centrum Kultury Niewidomych. W 2006 r. występowałem we Florencji na Kongresie Esperantystów. Występuję w Muzeum Tyflologicznym w Warszawie. Od czerwca 2007 r. jestem członkiem zarządu Koła PZN w Bydgoszczy. Nasze Koło jest duże, ma ponad 1000 członków. Jest więc co robić. Gram na imprezach związkowych Koła i Okręgu, gdzie potrzebny jest podkład muzyczny, np. do poezji, przerywnik czy po prostu recital. Występuję też poza środowiskiem niewidomych, np. grałem na Ekumenicznym Międzynarodowym Kongresie Esperantystów w Pelplinie, a także w spektaklu "Tren o Matce" w Warszawie z udziałem autora - Grzegorza Walczaka i słynnego aktora - Wojciecha Siemiona. Była to dla mnie niezapomniana przygoda artystyczna.
- A co ze swojej tak bogatej działalności muzycznej wspomina Pan najlepiej?
- Na III roku studiów przyjąłem najciekawszą i wymarzoną dla mnie propozycję gry na klarnecie w estradowym zespole "Night Jazz Orchestra". Zostałem współliderem zespołu. Zaliczano mnie do czołówki polskich klarnecistów jazzowych. Ale ta działalność bardzo nadwątliła moje zdrowie. Po dwóch latach musiałem zrezygnować z udziału w zespole. Jednak w dalszym ciągu lubię nowe wyzwania. Towarzyszą mi trzy dewizy, dzięki którym wszystko jest łatwe i mniej męczące: odwaga, rutyna i dobry humor.
- A czy obecnie występuje Pan gdzieś regularnie?

- Od półtora roku można mnie słuchać w bydgoskiej pierogarni Caritasu "Pod Aniołami", gdzie gram dwa razy w tygodniu. - Lubię słuchać Pana muzyki, ale tej relaksującej, uspokajającej, czyli z dawnych lat. Muzyki agresywnej, zbyt głośnej po prostu nie lubię. - Zapraszam "Pod Anioły". Z pewnością coś się Pani spodoba. - Dziękuję za rozmowę i życzę wielu ciekawych spotkań muzycznych ze słuchaczami.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Początki życia w akordach - Attila Varro, oprac. Halina Kuropatnicka-Salamon
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 26/2008)

(Przyp. red.) Attila Varro, Węgier, budapesztanin, jest muzykiem, nauczycielem szkoły specjalnej, redaktorem esperanckiego czasopisma dla niewidomych "Esperanta Ligilo".

W ostatnich latach obserwuje się wzrost zainteresowania percepcją muzyki w okresie łonowym życia. Stwierdza się, że dzieci, którym śpiewa się na tym etapie, rozwijają się szybciej, są spokojniejsze i mniej agresywne od pozostałych. Dlatego sugeruje się jak najwcześniejsze wychowywanie dzieci przez muzykę. Atilla Varro prezentuje sylwetkę kilkuletniej dziewczynki i wypowiedzi jej bliskich. Mała śpiewa przy zabawie znaną pieśń Franciszka Schuberta. Można utwór rozpoznać mimo zaburzonego lekkim seplenieniem tekstu, zachwianego rytmu i dalekiej od oryginału melodii. Matka małej mówi: "Śpiew sam w sobie stanowi osobny świat. Właśnie z tym rodzajem muzyki spotykamy się w życiu najwcześniej.

Zauważenie przez dziecko własnego głosu i głosu matki jest wręcz cudownym przeżyciem, nieporównywalnym z niczym innym. Ja sama lubię muzykę od zawsze, choć nie otrzymałam muzycznego wykształcenia; stale tego żałuję. Mam nadzieję, że kiedy córka przejawi zainteresowanie muzyką, będę w stanie wyedukować ją stosownie. Gdy byłam z nią w ciąży, obie słuchałyśmy Mozarta. Teraz chciałabym rozbudzić w mojej córeczce umiłowanie muzyki. Pragnę, żeby moje dziecko było szczęśliwe, bo muzyka - czy to wokalna, czy instrumentalna - jest pokarmem dla ludzkiego ducha".

Babcia dziewczynki dodaje: "W naszej rodzinie wszystkie dzieciaki grały na fortepianie. Jego wieko było zwykle podniesione. Byłam dziesiąta wśród rodzeństwa. Uczyła mnie grać starsza siostra - oczywiście bez nut. Miałam niewiele ponad 3 lata, gdy wystukiwałam pierwsze melodie. Wkrótce grałam stosunkowo biegle i fantazjowałam przy tym z lubością. Naprzeciw mnie wisiało na ścianie 6 portretów - Haydna, Mozarta, Beethovena, Liszta, Gounoda i Chopina. Patrzyłam na ich twarze, nawet przy graniu gam, i pewnie dlatego polubiłam ćwiczenie. A kiedy zaczęłam wreszcie grać utwory tych kompozytorów, rozmawiałam z nimi w myślach: "Teraz ty mówisz do mnie; teraz ja do ciebie". Uwielbiałam te "spotkania", przynosiły mi ogromną radość. Jestem przekonana, że należy jak najwcześniej uczyć dzieci słuchania i, jeżeli to możliwe, również wykonywania muzyki - choćby tylko dla takich wzruszeń".

Prawie każde niemowlę posiada słuch absolutny. Jednakże ta zdolność zanika po ósmym roku życia. Aby uniknąć utrudnień w wychowywaniu dzieci poprzez muzykę, trzeba rozpoczynać ten proces na jak najwcześniejszym szczeblu wiekowym.

Inny bardzo ważny okres w życiu dzieci przypada na wiek 8-11 lat. Muzyka wówczas jest łatwo przyswajana i długo zachowywana w pamięci. Z czasem i to uzdolnienie słabnie bądź ginie całkowicie. Odpowiednie wykorzystanie tych charakterystycznych etapów życia decyduje o osiągnięciu pożądanych skutków w kształceniu muzycznym. Zyskujemy przy tym możność wpływania na rozwój osobowości dzieci i pogłębiania ich wrażliwości na sztukę. Wypada sobie życzyć jak najczęstszej świadomości społecznej w tej dziedzinie.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Koncert w Łazienkach - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 25/2008)

Pamiętam jeden z koncertów Edwina w Łazienkach z początku lat sześćdziesiątych. Umowa była podpisywana na początku roku i nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ten odległy czerwcowy dzień nie jest niedzielą, ale czwartkiem, a w dodatku przypada w święto Bożego Ciała. No cóż, zamiast procesji centralnej musieliśmy wybrać koncert.

Nasz czteroletni syn cieszył się, że pojedzie z nami taksówką do Łazienek. Był już na tyle "dorosły", że potrafił doskonale zachowywać się na koncertach taty. Córka była niemowlęciem i planowaliśmy zostawić ją pod opieką kogoś ze znajomych. Okazało się, że dwie kandydatki odmówiły; wybierały się na procesję. Została ostatnia, też pobożna, lecz niezawodna. Miała ciężko chorą matkę i woleliśmy nie nadużywać jej dobroci, ale sytuacja była wyjątkowa i poprosiliśmy o pomoc. Na szczęście znajoma zgodziła się zająć maleńką Olą. Niestety w ostatniej chwili z ulicznej budki telefonicznej zadzwoniła do nas zrozpaczona, że stan zdrowia matki pogorszył się, właśnie wezwała pogotowie i nie może nam pomóc.

Powiedziałam mężowi, żeby się nie przejmował, wsadzimy małą do wózka, postawimy z boku w alejce, braciszek przy niej postoi przez czas, kiedy będziemy podchodzić do fortepianu i wszystko będzie dobrze. Problemem było tylko to, że z wózkiem nie mogliśmy wsiąść do taksówki.

Mieszkaliśmy wtedy na warszawskim Nowym Mieście i naszym najbliższym środkiem lokomocji były trolejbusy. Miały tę zaletę, że dojeżdżały do samych Łazienek, no i przede wszystkim wejście do nich było na tyle szerokie, że mieścił się wózek. Wprawdzie mąż miał trochę zastrzeżeń, że będzie paradował w słoneczne południe przez miasto w smokingu i lakierkach, ale pozwoliłam sobie zażartować, że przecież nawet przysłowiowy cieć stroi się elegancko na Boże Ciało.

Trzeba było się spieszyć. Upakowałam w kieszenie wózka pieluchy, butelki, chusteczki i wszystkie potrzebne drobiazgi, a nawet portmonetkę, dokumenty i klucze, aby mieć wolne ręce.

W ostatniej chwili mąż postanowił zostawić swój portfel w domu, bo nie chciał podczas koncertu mieć wypchanych kieszeni. Upewnił się przy tym, czy ja zabrałam pieniądze, co skwapliwie potwierdziłam.

Pomyślałam o wszystkim, tylko zapomniałam o zmianach w kursowaniu komunikacji miejskiej w związku z trasą procesji. Ruszyliśmy na przystanek przekonani, że czasu mamy wystarczająco dużo, aby zdążyć.

Na ulicach było pusto, na przystanku też. Czas uciekał, robiło się niebezpiecznie późno. Wreszcie pojawił się jakiś przechodzień i życzliwie poinformował nas, że oczekiwanie jest daremne, bo trolejbusy nie kursują.

Co robić? Iść w upale kilkaset metrów do tramwaju, a potem około kilometra od tramwaju do Łazienek? To byłoby dość męczące i zajęłoby ponad godzinę. Wracać do domu, zostawić wózek - to około dwudziestu minut, następnie dojść do postoju taksówek - to drugie tyle, a w ogóle znalezienie wolnej taksówki w tej odciętej komunikacyjnie części miasta - to jak trafienie szóstki w totolotka. Do rozpoczęcia koncertu zostało niewiele ponad pół godziny, a ja miałam pełną świadomość, że nie wolno mi zmęczyć fizycznie ani zestresować artysty.

W pobliżu znajdował się kościół (katedra polowa). Postanowiłam zostawić tam wózek i próbować złapać jakieś przygodne auto. Zostawiłam na przystanku męża i synka i przykazałam im, aby machali na każdy nadjeżdżający samochód i próbowali go zatrzymać. Sama na skos przez skrzyżowanie dosłownie pognałam z wózkiem do kościoła. Główne drzwi były otwarte, ale wnętrze zamknięte na głucho. Z boku w kruchcie stał konfesjonał. Wepchnęłam za niego wózek, mając świadomość, że wprawdzie zostawiam go w godnym szacunku miejscu, ale tak naprawdę to na łasce losu. Złapałam dziecko i wybiegłam. I w tym momencie na pustej ulicy pojawiła się taksówka. Zaczęłam dramatycznymi gestami ją zatrzymywać. Stanęła. Była bez pasażerów. Teraz należało sprowadzić do niej moich panów. Widziałam ich doskonale, byli odwróceni w przeciwną stronę i pochłonięci złapaniem jakiegoś auta. Ulica była jednokierunkowa i żeby taksówką do nich dojechać, należało wykonać bardzo duży objazd, co zabrałoby czas, a poza tym moglibyśmy się nie spotkać. Taksówkarz nie chciał wykonać manewru "pod prąd" mimo braku ruchu. Właściwie nie rozumiał, o co mi w ogóle chodzi. Bałam się, że jeśli ja odejdę, by przyprowadzić męża i chłopca, taksówkarz odjedzie. Położyłam więc córeczkę na tylnym siedzeniu i pobiegłam w kierunku przystanku. Mała zaczęła natychmiast głośno, rozpaczliwie płakać. Na szczęście odległość była naprawdę niewielka i wszyscy bardzo szybko dotarliśmy do samochodu. Zaniepokojony był tylko taksówkarz. Przyznał potem, że podejrzewał mnie o podrzucenie mu dziecka.

Wreszcie ruszyliśmy. Kierowca znał wyznaczone objazdy. Spojrzałam na zegarek, czasu było dość, aby spokojnie dojechać na koncert. Ogarnął mnie błogi spokój. I w tym samym momencie zorientowałam się, że z wózka zabrałam tylko dziecko. Nie miałam pieniędzy, dokumentów, kluczy, nie mówiąc o potrzebnych drobiazgach.

Zaczęłam opowiadać taksówkarzowi o naszych perypetiach i tak dojechaliśmy na miejsce. Pomogłam wysiąść mężowi i synkowi i wtedy dopiero powiedziałam kierowcy, że nie mam pieniędzy. Podałam mu nazwisko, adres, telefon, prosiłam, by sprawdził na plakacie wiszącym przed bramą parku, że nie kłamię. Nie był zachwycony. Samochód nie stanowił jego własności, należał do miejskiego przedsiębiorstwa, kierowca musiał więc, przekazując taksówkę zmiennikowi, wyłożyć za nasz kurs swoje prywatne pieniądze. Wreszcie uzgodniliśmy, że następnego ranka odniosę pieniądze do zarządu przedsiębiorstwa, które na szczęście mieściło się bardzo blisko miejsca mojej pracy. Przeprosiłam go bardzo i podziękowałam. A mąż już denerwował się, dlaczego tak długo przeciągnęłam wysiadanie. Przyznaję ze wstydem, że nie chcąc go denerwować, dałam mu jakąś wykrętną odpowiedź.

Dalej wszystko potoczyło się szczęśliwie. Zdążyliśmy. Jakaś miła pani potrzymała córeczkę, gdy podprowadzałam męża do fortepianu. Koncert okazał się udany. Były oklaski, kwiaty, gratulacje. Pojawili się nawet jacyś znajomi, od których dyskretnie pożyczyłam parę groszy na wszelki wypadek. Jakaś dawna szkolna koleżanka ofiarowała mężowi butelkę wody sodowej, bo zawsze był spragniony po graniu.

W międzyczasie procesja się skończyła i komunikacja powróciła na normalną trasę. Gdy wysiedliśmy z trolejbusu przy kościele, w którym zostawiłam wózek, bałam się wejść do środka. Wyobraźnia podsuwała mi najczarniejsze scenariusze. Wreszcie przemogłam strach i weszłam do kruchty. Zza konfesjonału wystawała rączka wózka, a więc był. Podeszłam bliżej i stwierdziłam, że nic nie zostało nawet poruszone. Opatrzność czuwała nad nami. Ale od tego czasu nigdy więcej mąż nie grał koncertów w dniu Bożego Ciała.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Legendarny organista z Bydgoszczy - Zofia Krzemkowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 25/2008)

3 kwietnia br. uczestniczyłam w uroczystości odsłonięcia w Bydgoszczy tablicy dla upamiętnienia Szczepana Jankowskiego (1900-1990) - niewidomego organisty, chórmistrza i kompozytora. Wykonana przez bydgoskiego plastyka Marka Ronę tablica została umieszczona na domu przy ul. Śniadeckich 55, w którym muzyk mieszkał przez 37 lat. Przedstawia artystę grającego na organach, a w tle Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa (NSPJ), gdzie przepracował aż 65 lat. Oprócz mszy św. oprawę uroczystości stanowiły koncerty - organowy i chóru "Harmonia", którym kiedyś Szczepan Jankowski dyrygował, oraz wspomnienie wygłoszone przez dr hab. Barbarę Gogol-Drożniakiewicz (kierownik Katedry Polifonii na KUL-u). Odsłonięcia tablicy dokonali przedstawiciele władz miasta. Obecna była młodzież z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących, jak również członkowie Okręgowego Klubu Aktywności Twórczej i Kulturalnej należący do sponsorów. W imieniu rodziny podziękowania składał syn Szczepana Olaf, kontynuujący profesję ojca. Uroczystość znalazła szeroki oddźwięk w prasie bydgoskiej i w programach telewizyjnych.

O Szczepanie Jankowskim wspominałam krótko w numerze 17 Magazynu, tym razem zdarza się szczególna okazja, aby opowiedzieć o nim trochę więcej.

Urodził się 26 grudnia 1900 r. w Wudzyniu k. Bydgoszczy w rodzinie kowala, który kiedy 8-letni chłopiec w wyniku przebytej odry stracił wzrok, sprzedał swoją kuźnię, aby leczyć dziecko. Niestety, wzroku chłopca nie udało się uratować. Już w szkole dla niewidomych zauważono jego zdolności muzyczne i już wtedy wiedział, że chce zostać organistą. Wizytujący szkołę biskup zdziwił się, słysząc taką deklarację z ust malca w czasach, kiedy głównym przeznaczeniem niewidomych był zawód szczotkarza.

Szczepan Jankowski zdobył gruntowne wykształcenie muzyczne: od 1915 r. uczęszczał do Konserwatorium w Bydgoszczy, w latach 1926-30 - do Konserwatorium w Poznaniu. W roku 1930 uzyskał tytuł organisty wirtuoza. Od roku 1935 studiował zaocznie w Akademii Muzycznej w Lipsku i Monachium. Wybuch wojny uniemożliwił mu studia w Paryżu, na które uzyskał stypendium Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Pracę w Kościele NSPJ rozpoczął w roku 1921 najpierw jako drugi organista, a w 1928 już jako organista samodzielny. Ponieważ jego działalność miała również miejsce w okresie okupacji, a organy były skrzynką kontaktową, w której przechowywano ulotki, był wzywany na gestapo, a nawet musiał opuścić zajmowane mieszkanie.

Szczepan Jankowski sporo koncertował - m.in. w katedrze oliwskiej, w Chełmnie, w bydgoskiej Farze, przed mikrofonami Polskiego Radia. Dyrygował trzema chórami. Do dziś wspomina go Janina Witkowska-Kochel, niewidoma chórzystka, jako dyrygenta wymagającego, o dużym autorytecie, ale z poczuciem humoru.

W pracy Szczepan Jankowski posługiwał się nutami brajlowskimi, zapisywał w ten sposób swoje kompozycje, m.in. pieśni i hymny.

W roku 1964 papież Paweł VI przyznał Szczepanowi Jankowskiemu medal za rozpowszechnianie muzyki kościelnej. O tym muzyku napisano 6 prac magisterskich. Wspomina go Jerzy Sulima-Kamiński w książce "Most królowej Jadwigi". Barbara Gogol-Drożniakiewicz przygotowuje o nim książkę. Wszystko to sprawia, że Szczepan Jankowski pozostanie w ludzkiej pamięci, a szczególnie w pamięci mieszkańców Bydgoszczy.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kolacja w ciemności - Karolina Perdek
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 25/2008)

Dobry wieczór Państwu. Mam na imię Karolina i dzisiaj będę Państwa przewodniczką i kelnerką. Proszę się niczego nie bać. Jeśli Państwo będą czegoś potrzebować, to ja postaram się pomóc.

Goście stoją przede mną trochę wystraszeni, trochę przejęci i czekają, co dalej. Wcześniej musieli zostawić swoje torebki, telefony komórkowe i wszystkie świecące przedmioty, żeby ich nie kusiło i żeby nie chcieli sobie poświecić w czasie kolacji. Niektórzy mają w ręce szklankę z jakimś napojem, inni czekają swobodnie.

- Zabawimy się jak dzieci w przedszkolu - uśmiecham się. - Proszę ustawić się w pociąg, jeden za drugim.

Goście ustawiają się w linii. Przechodzę wzdłuż mojego pociągu i sprawdzam, jak są ustawieni. Pytam ostatnią osobę, jak ma na imię, żeby móc potem kontrolować, czy mam wszystkich.

- Stanę na początku i będę lokomotywą. Czy wszyscy gotowi? No, to ruszamy.

Powolutku ruszamy. Goście są coraz bardziej przejęci i coraz bardziej spięci. Czuję za sobą kłąb uczuć i doznań. Opowiadam, co się dzieje, gdzie skręcamy, że mijamy trzy kotary, które wprowadzają nas w krainę ciemności. Stopniowo zanurzamy się w ciemność. Goście reagują bardzo różnie. Niektórzy zaczynają się bać, inni nerwowo się uśmiechają. Wreszcie dochodzimy do stołu.

- Uwaga, stop - mówię. - Podzielę Państwa na dwie grupy, które będą siedziały naprzeciw siebie.

Odliczam połowę uczestników i prowadzę do krzeseł. Każdemu z gości pokazuję krzesło, kładąc jego dłoń na oparciu. Notabene, właśnie tak powinno się pokazywać krzesło niewidomemu, zamiast mówić: "O, tu jest krzesło. Ale nie tak, w drugą stronę". Wracam po drugą grupę i postępuję tak samo.

- Opowiem Państwu - zaczynam - co Państwo mają przed sobą. Po prawej stronie jest serwetka z materiału i nóż, a po lewej widelec. Przed nami jest łyżeczka oraz kieliszek do wina i szklanka na wodę. Proszę spokojnie się zapoznać z otoczeniem i przyzwyczaić. Zaraz do Państwa wrócę.

Odchodzę do kuchni po przystawki. Zanim wrócę do moich gości, opowiem trochę o restauracji w ciemności. Pomysł wywodzi się z Paryża, gdzie został rozpropagowany i szybko się rozrasta. Firma otworzyła już tego rodzaju restauracje w Londynie i Moskwie. Po tych miastach przyszedł czas na Warszawę. Eksperyment zorganizowano w Nowotelu - dawnym Hotelu Forum. Myślę, że dla nas, niewidomych kelnerów, jest to również nie lada wyzwanie i spore doświadczenie. Mamy do czynienia z gośćmi różnego rodzaju i jesteśmy naprawdę za nich odpowiedzialni. Widzący chyba pierwszy raz muszą nam zaufać w sprawach, w których to niewidomi zwykle szukają pomocy osób widzących. To buduje wiarę w siebie. Myślę jednak, że do takiej pracy powinny się zgłaszać osoby ze sporym poczuciem pewności siebie.

Dobrze, wróćmy do naszych gości, pewnie się już nie mogą doczekać, jak to będzie na tej kolacji. Idę z kuchni z wózkiem, który ciągnę za sobą. Zanim zacznę rozdawać jedzenie, muszę im powiedzieć, że jestem z powrotem. Przecież oni mnie nie widzą i mogą się wystraszyć, jak ich nagle zaskoczę. Znów opowiadam gościom, że stawiam im talerz, że nóż mają po prawej, a widelec po lewej stronie. Życzę wszystkim smacznego i odchodzę do kuchni, żeby odwieźć wózek. Pewnie jeszcze nie raz po niego przyjdę.

Kiedy przychodzę ponownie do sali, pytam gości, czy niczego im nie brakuje i staję z boku. Słyszę, jak, najpierw bardzo nieśmiało, ale stopniowo coraz pewniej, próbują jeść w ciemności swoje danie. Najpierw sztućcami, a potem, jak im nie wychodzi, po prostu palcami. Przecież i tak nikt ich nie widzi. Słychać rozmowy. Ludzie zgadują, co mają na talerzach.

- O, to chyba pomidor. - A ja tu mam chyba paprykę! - prześcigają się w odkryciach.

Kiedy kończą, zbieram naczynia i odwożę do kuchni. Powoli goście stają się coraz swobodniejsi i zaczynają zadawać pytania. Chcą wiedzieć na przykład, czy stół, przy którym siedzimy, jest okrągły, jak duża jest sala, ile jest dzisiaj osób na sali, ile osób siedzi przy stole, czy ktoś to nagrywa... Interesują się też mną:

- Czy pani ma noktowizor na oczach?

- Jak pani może się tak pewnie poruszać po sali?

Staram się spokojnie odpowiadać na wszystkie pytania. Oczywiście goście wiedzą, że kelnerzy są niewidomi, ale mam wrażenie, że ciągle nie mogą uwierzyć.

Po przystawce czas na danie główne, które jest gorące. Tutaj goście już muszą radzić sobie nożem i widelcem. Jakoś to im wychodzi. Oczywiście również zgadują, co mają na talerzu. Jeśli mają różne menu, wymieniają się przysmakami. Są trzy rodzaje menu, przygotowane przez pana Alaina Czapki, który przygotowuje również menu dla gości Nowotelu.

Po daniu głównym podaję deser. Zazwyczaj stanowi on dla gości odpoczynek. Tutaj smaki są znane i konkretne. Zresztą goście są już rozluźnieni i przyzwyczajeni do sytuacji.

Niekiedy podczas takich kolacji odbywają się nawet recitale muzyczne. Nie jest to częste i chyba nie ma wielkich perspektyw. Myślę, że osoby, które gościmy w restauracji, jeśli nie widzą, nie potrafią słuchać. Miałam okazję zaśpiewać na dwóch takich recitalach i proszę mi wierzyć, nie jest to łatwe.

Goście chwilę odpoczywają po kolacji, a potem wyprowadzam ich na zewnątrz. Postępuję tak samo jak przy wejściu. Powoli zbieram gości i ustawiam w linię. Wychodzimy w stronę światła. Goście dziękują nam za przeżycie i koleżanka zabiera ich do sali, gdzie wypełniają ankietę i odpoczywają po wrażeniach.

Myślę, że jest to bardzo ciekawe doświadczenie zarówno dla gości, jak i dla kelnerów, którzy pracują w tego rodzaju restauracji. Pracownicy hotelu też się już do nas przyzwyczaili i nie jesteśmy dla nich zjawiskiem niezwykłym.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Żoliborskie lata - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 24/2008)

Dom, w którym mieszkaliśmy na warszawskim Żoliborzu, jest tak duży, że posiada swój własny kod pocztowy. Składa się z 24 klatek schodowych wychodzących na podwórko; ma też trzy wyjścia prowadzące na różne ulice, a jego długość wynosi kilkaset metrów. My mieszkaliśmy w klatce tzw. przejściowej wychodzącej zarówno na podwórko, jak i na ulicę. Na każdej kondygnacji tej klatki oprócz wejść do mieszkań, znajdowały się dodatkowe drzwi prowadzące na galerie, którymi można było przejść do dalszych klatek. Dawało to lokatorom możliwość dojścia do mieszkania różnymi drogami. Wspominam o tym, gdyż w ciągu ćwierćwiecza, które tam przeżyliśmy, miały miejsce rozmaite wydarzenia historyczne, które pozostały żywo w mojej pamięci.

W tym wielkim domu w zdecydowanej większości mieszkali wartościowi, kulturalni, życzliwi ludzie, ale zdarzyła się też melina pijacka, dom schadzek, prominent wysokiego szczebla z żoną w ostatnim stadium choroby alkoholowej, "złota młodzież" z autentycznym trupem w wannie. Bywały więc pogonie, ucieczki przez galerie zewnętrzne i naszą klatkę.

Na parterze mieszkał Jacek Kuroń i w jego mieszkaniu odbywały się konferencje, spotkania, wykłady "Latającego Uniwersytetu", rozpędzane brutalnie przez milicję i ZOMO. Byliśmy świadkami pałowania uczestników tych spotkań, widzieliśmy leżącego w śniegu, zakrwawionego ojca Jacka Kuronia i pobitego jego syna. Bywało, że na podeście schodów przed naszymi drzwiami siedzieli milicjanci czyhający na przechodzących opozycjonistów. Kiedyś mój mąż, wychodząc z mieszkania, potknął się o jednego z nich, przewrócił się, po czym został posądzony o napaść. Obronili go sąsiedzi i dozorczyni. A potem mieliśmy kilka wizyt "smutnych panów". Przychodzili zawsze po moim wyjściu do pracy i córki do szkoły. Dziwili się, że niewidomy nie boi się otwierać drzwi, bo przecież ktoś może go napaść. Straszyli odebraniem mieszkania, bo za duże. Wypytywali o syna, który wyjechał do Anglii i nie wrócił w terminie. Potem dowiedzieliśmy się, że bez powiadomienia nas wymeldowano go "z urzędu". Wreszcie dali nam spokój.

U wylotu podwórka otaczającego dom po drugiej stronie jezdni usytuowany jest kościół św. Stanisława Kostki. Przez naszą klatkę przepływały tłumy ludzi zdążające na słynne msze św. za ojczyznę, odprawiane przez ks. Jerzego Popiełuszkę. My mogliśmy wysłuchiwać ich z własnego balkonu.

Przeżyliśmy każdym nerwem zabójstwo księdza, poszukiwanie zwłok, niezapomniany pogrzeb, rodzący się kult, wiele uroczystości. Obserwowaliśmy pielgrzymki odwiedzające to historyczne miejsce. Przyzwyczailiśmy się do licznych szykan, jak ciągłe legitymowanie, utrudnienia w parkowaniu samochodu, podstawianie milicyjnych nysek pod klatkę, tak, że wychodząc z domu, wchodziło się, zamiast na ulicę, wprost do "suki". Nawet na pewien czas drzwi wejściowe zostały zabite deskami i trzeba było przechodzić galeriami, podwórkiem do bocznego wyjścia, a potem dochodzić ulicą do przystanku, który był tuż przy "zabitym" wejściu.

Ale to usytuowanie domu miało też swoje walory. W 1987 roku podczas trzeciej pielgrzymki do Polski Papież Jan Paweł II odwiedził grób księdza Popiełuszki. Była to wizyta poza oficjalnym protokołem. Dowiedzieliśmy się o niej przez tzw. "pocztę pantoflową", a wiadomość uwiarygodniły obserwacje, gdyż późnym wieczorem nasz dom i dojście do kościoła obstawione zostało specyficznymi barierkami.

Następnego ranka miała być odprawiona przez Papieża msza św. w centrum Warszawy, na placu Defilad pod Pałacem Kultury. Mieliśmy karty wstępu na całkiem dobre miejsca, ale należało tam być trzy godziny wcześniej. Postanowiliśmy nie jechać tak wcześnie do Centrum i wyszliśmy na podwórko. Stanęliśmy u jego wylotu, tuż przy jezdni. Czekało tam wiele osób, była "obstawa", służba porządkowa, liczni fotoreporterzy i zwykli ludzie. Wkrótce nadjechały samochody, zatrzymały się na pobliskim parkingu. Papież wysiadł i poszedł w skupieniu z pochyloną głową pustą jezdnią wzdłuż bocznego ogrodzenia terenu kościelnego, skręcił, idąc przez główną bramę i doszedł do grobu ks. Popiełuszki. Tam ukląkł i modlił się dłuższą chwilę. Dopiero potem przywitał stojącego przed kościołem proboszcza i nie wchodząc do wnętrza, udzielił błogosławieństwa. A tak nawiasem mówiąc, proboszcz, ks. Bogucki, był wtedy już ciężko chory. Uzyskał przepustkę ze szpitala tylko na to spotkanie. Drogę powrotną do swego papamobilu Papież odbył również pieszo. Tym razem głowę miał podniesioną, zatrzymywał się i rozmawiał ze stojącymi ludźmi.

Doznaliśmy niezwykłego uczucia. Nie potrzebowaliśmy słów, dotyku, całowania ręki. Papież przyszedł wprost do naszego życia, do naszego kościoła, do naszego domu, na nasze podwórko, był z nami.

Na placu Defilad nie dostaliśmy się do naszego sektora, bo był już zamknięty. Słuchaliśmy nabożeństwa w bocznej ulicy przez głośnik, ale nie żałowaliśmy naszego wyboru.

Z kościołem św. Stanisława byliśmy blisko związani przez te żoliborskie lata. Tam nasze dzieci uczyły się religii, przystępowały do I Komunii św., były bierzmowane. Córka, jako mała dziewczynka, sypała kwiatki podczas procesji, potem śpiewała w zespole młodzieżowym, syn czasem służył do mszy św., próbował grać na organach, przyjaźnił się z niektórymi księżmi i organistą.

Na początku lat siedemdziesiątych parafii udało się zagospodarować nieużywaną wcześniej podziemną część kościoła. Proboszcz pragnął urządzić tam salę, w której mogłyby się odbywać imprezy kulturalne, wystawy i rozmaite spotkania. Brakowało instrumentu, więc zwrócił się do wiernych z prośbą o sprzedaż lub ofiarowanie jakiegoś starego fortepianu. Odzew był nadzwyczajny. W tym czasie powstawała w pobliżu nowa dzielnica i wielu ludzi przeprowadzało się do nowych, małych mieszkań. Jeśli nie byli zawodowymi muzykami, pozbywali się fortepianów. Zgłoszeń było więc dużo. Ponieważ ksiądz nie potrafił ocenić jakości instrumentu, zwrócił się do mojego męża o radę i pomoc. Pierwszą selekcję mąż zrobił sam. Odwiedziliśmy kilkanaście mieszkań. Czasem trudno byłoby nawet przypuszczać, że w rozsypującym się domku, a raczej chałupie na Starym Marymoncie może znajdować się instrument. W zdecydowanej większości były to jednak fortepiany całkowicie zdewastowane, tak zniszczone, że nie kwalifikowały się do remontu, choć właściciele byli przekonani o ich wspaniałości.

Mąż wytypował kilka instrumentów, które wydawały się najlepsze i zwrócił się z prośbą o dokonanie ostatecznego wyboru do opiekującego się instrumentami filharmonii, a także naszymi, doskonałego korektora fortepianów i wspaniałego człowieka, pana Rosłonia.

Fortepian został wybrany, przewieziony do kościoła i rozpoczął się jego remont. Pamiętam trudności związane ze zdobyciem potrzebnych części i żmudną pracę pana Rosłonia. Polakierowanie fortepianu było już drobiazgiem wykonanym przez znalezionego przez księdza rzemieślnika. Całość uwieńczona została precyzyjnym nastrojeniem instrumentu przez pana Dzięgielewskiego. Zarówno korektor, jak i stroiciel nie przyjęli zapłaty za swą pracę.

I tak w pewien zimowy wieczór odbyło się otwarcie sali, które uświetnił koncert - Zofia Małynicz deklamowała "Psalmy" Kochanowskiego, a mój mąż grał utwory Chopina. To był piękny i wzruszający wieczór. Na zakończenie ksiądz dziękował za pomoc w zdobyciu instrumentu i za występ. Powiedział, że nie daje zapłaty, bo koncert był charytatywny, ale nie zapomni o ludziach, którzy się do tego przyczynili.

Kilka lat po tym zdarzeniu Jan Paweł II miał przyjechać na pierwszą pielgrzymkę do Polski. Zastanawialiśmy się, czy istnieje szansa na zdobycie karty wstępu i gdzie się po nią zwrócić. A tu dzwonek do drzwi i mały chłopiec podał nam kopertę, mówiąc, że to od księdza. W środku były dwie karty wstępu na Plac Zwycięstwa do najlepszego sektora z miejscami siedzącymi.

Upłynęło wiele lat, wyprowadziliśmy się do innego mieszkania, nie ma już między nami mojego męża, ale niedawno zdarzyła mi się okazja zetknięcia się z tym fortepianem.

Spokrewniona z nami rodzina miała chrzcić swoją córeczkę w kościele św. Stanisława Kostki w Warszawie. Na ojca chrzestnego dziecka wybrali naszego syna. Były pewne trudności z ustaleniem terminu, bo syn mieszka za granicą, z kolei matka chrzestna jest lekarką i ma problemy z dyżurami. Wreszcie gdy uzgodniono datę na jakąś majową sobotę, okazało się, że tego dnia są uroczystości w kościele i termin nie jest odpowiedni. Aby wszystkiego nie rozpoczynać od nowa, podjęto decyzję, że chrzest może się odbyć w dolnym kościele. Kiedy dowiedziałam się o tym, zapytałam, czy stoi tam jeszcze fortepian i opowiedziałam jego historię, której ani rodzice dziewczynki, ani ksiądz nie znali. Ksiądz nawet się zawstydził, że instrument jest zaniedbany. Ale podczas chrztu małej Marysi fortepian ożył, gdyż grała na nim nasza córka.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Rahsaan Roland Kirk - Tadeusz Golachowski
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 24/2008)

Każdy prawdziwy artysta to człowiek niezwykły, gdyż samo pojęcie sztuki określa sferę, w której coś do powiedzenia mają tylko ludzie o silnej osobowości, dużej wrażliwości i nieprzeciętnych umiejętnościach. Wśród tych niezwykłych postaci są jednak takie, które szczególnie wyróżniają się swą barwnością i oryginalnością. Niewidomy muzyk jazzowy Rahsaan Roland Kirk z pewnością zalicza się do grona artystów, którzy wzbogacili nasz świat o jakiś świeży, kolorowy powiew fantazji zaprawionej odrobiną szaleństwa i ekstrawagancji.

Roland Kirk urodził się w miejscowości Columbus w stanie Ohio 7 sierpnia 1936 r., a zmarł 5 grudnia 1977 r. We wczesnym dzieciństwie stracił wzrok, ale źródła nie podają jaka była tego przyczyna. Pierwotnie nosił imię Ronald, ale pewnego razu duchy, z którymi miewał kontakt w snach, zaleciły mu, by zmienił je na Roland i dodał drugie, Rahsaan. Tak też uczynił. Kirk uczył się w stanowej szkole dla niewidomych, gdzie w wieku 12 lat zaczął grać w zespole na klarnecie i saksofonie. Po dwóch latach prowadził już własne, zyskujące lokalną popularność formacje grające do tańca muzykę rhythm-n-bluesową. Gdy miał lat 16, znów za sprawą inspiracji otrzymanej we śnie, zrodziła się w nim idea grania równocześnie na trzech instrumentach. Następnego dnia udał się do sklepu muzycznego i zaczął wypróbowywać różne instrumenty dęte. Ale dopiero w piwnicy sklepu, gdzie zmagazynowany był muzyczny złom, Kirk znalazł coś dla siebie. Były to dwa archaiczne saksofony używane w hiszpańskich orkiestrach wojskowych pod koniec XIX w. Nosiły one nazwy: manzello i stritch. Manzello był zbliżony brzmieniem do saksofonu sopranowego, lecz miał kształt lekko wygięty. Stritch brzmiał podobnie do altu, ale miał długi, prosty korpus zagięty przy samym końcu i posiadający szeroki roztrąb. Jego trzeci saksofon to typowy tenor, na którym grał dotychczas. Kirk zaczął dokonywać we wszystkich trzech saksofonach przeróbek umożliwiających mu równoczesne ich obsługiwanie. Za sprawą rozmaitych zmyślnych dźwigienek, drutów i gumek, no i, rzecz jasna, wytrwałych ćwiczeń, Roland Kirk dopiął swego i zaczął grać na tych trzech instrumentach na raz. Trzeba tu dodać, że Kirk na swoich saksofonach grał potężnym, szorstkim dźwiękiem, z iście murzyńską, niepohamowaną ekspresją. Oczywiście trudno było perfekcyjnie kontrolować intonację i idealnie stroić, gdy miało się w ustach trzy ustniki na raz, więc zdarzały się pewne drobne niestrojności i kiksy, ale to także należało do Kirkowskiej estetyki, nie oglądającej się na europejskie konwenanse. Mimo wszelkich zastosowanych udoskonaleń, możliwości realizowania niezależnych melodycznie, rytmicznie i artykulacyjnie partii na trzech saksofonach były ograniczone, ale i tak Kirk potrafił robić na swoich instrumentach rzeczy, które wydawać by się mogły niewykonalne. Potrójne brzmienie stosował przede wszystkim, grając zaaranżowane i opalcowane uprzednio przez siebie tematy utworów. Improwizowane solówki przeważnie wykonywał na pojedynczym instrumencie, ale dodanie w trakcie improwizacji jakiegoś dwudźwięku czy quasi big-bandowego riffu nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Kirk poza trzema saksofonami miał w swoim arsenale jeszcze inne instrumenty: klarnet, dwa flety, na których też potrafił grać równocześnie, obsługując jeden ustami, a drugi nosem, gwizdki, syreny, gongi i inne instrumenty perkusyjne oraz harmonium. Zdarzało się także, że śpiewał. Opanował w grze na saksofonie rzadko spotykaną technikę oddechu rotacyjnego, pozwalającą na prowadzenie bardzo długiej, kilku- czy kilkunastominutowej frazy bez najmniejszej pauzy. Polega to na zmagazynowaniu w wydętych policzkach zapasu powietrza i podtrzymaniu przy jego pomocy dźwięku przy jednoczesnym szybkim zaczerpnięciu nosem nowego oddechu.

Roland Kirk wytrwale rozwijał swoje nietypowe, ekwilibrystyczne umiejętności warsztatowe i samodzielnie starał się zgłębiać tajniki wykonawstwa jazzowego. Z czasem wykrystalizowała się jego oryginalna stylistyka, w której współistniały elementy najstarszej murzyńskiej tradycji na równi z ówczesną awangardą. Kirk potrafił bez żadnych zahamowań mieszać prastare bluesy z free jazzowymi, atonalnymi "odlotami", a pomiędzy tym znajdowało się także miejsce na liryczne ballady i bebopowe, rozpędzone frazy oraz na soulowe i rhythm-n-bluesowe groovy. Krytyk jazzowy Joachim Ernst Berendt określił Kirka jako muzyka etnicznego, który do jazzu lat 60. i 70. wniósł tradycję naiwnych, wędrownych muzykantów. Trzeba powiedzieć, że to, co w muzyce Kirka można poczytać za etniczne, jest zdecydowanie czarne. Właśnie murzyńska tradycja, rodem jeszcze z prehistorii jazzu, rozwijana przez takich artystów jak Jelly Roll Morton, Louis Armstrong, Duke Ellington i późniejszych kontynuatorów aż po Charliego Parkera i Johna Coltrane'a, to domena Rolanda Kirka.

Wróćmy jednak do historii życia naszego bohatera. W drugiej połowie lat 50. Kirk nagrał pierwsze swoje płyty. Jednakże początki kariery nie były łatwe, gdyż formuła muzyczna, jaką proponował, stanowiła tyleż kuriozalną atrakcję dla publiczności co i pewien powód do nieufności dla krytyków i innych muzyków jazzowych, a także ludzi biznesu koncertowego i nagraniowego. Kirk musiał zapracować na to, by za ekscentryczną fasadą obwieszonego instrumentami jak świąteczna choinka, muzykującego clowna dostrzeżono w nim coś więcej. Muzycy jazzowi jako pierwsi zaczęli orientować się, że Kirk jest podążającym własną, może trochę dziwaczną drogą, autentycznym i szczerym artystą o witalnym temperamencie i bogatej inwencji.

Znany pianista Ramsey Lewis zarekomendował go chicagowskiej wytwórni Cadet i w 1960 r. została tam nagrana i wydana płyta pt.: "Introducing Roland Kirk". W opiniotwórczym środowisku miasta Chicago Rahsaan Roland Kirk zyskiwał coraz większy rozgłos, któremu towarzyszyły liczne kontrowersje. Jego estradowe triki i muzyczne gadżety dla wielu były trudne do zaakceptowania. Kirk tłumaczył, że w swej wyobraźni słyszy brzmienia, które urzeczywistnia przy pomocy tych właśnie środków. W zamierzchłej przeszłości pionierzy jazzu dla ubarwienia swych utworów stosowali, poza normalnymi instrumentami, gwizdki, syreny i trąbki samochodowe, a Kirk nawiązywał bezpośrednio właśnie do tych tradycji.

Rahsaan grał na swych saksofonach i flecie naprawdę świetnie i zwłaszcza muzycy jazzowi zaczęli poznawać się na jego rzeczywistej wartości. Wybitny jazzman - kontrabasista, pianista i oryginalny kompozytor - Charles Mingus w 1961 r. zaangażował go na pewien czas do swojego zespołu, z którym Kirk odbył kilka tras koncertowych oraz wziął udział w nagraniu albumu Mingusa "Oh Yeah!". Od tego czasu pozycja Kirka w świecie jazzu nie ulegała już kwestii. Bywał zapraszany do udziału w najważniejszych festiwalach jazzowych, odbywał tournee po niemal całym świecie, grywał w prestiżowych klubach jazzowych i nagrywał płyty. Od 1963 r. prowadził swoją grupę "Vibration Society". Zapraszano go jako solistę do różnych projektów i sesji, z których najbardziej nobilitującym był udział w nagraniu kilku albumów z orkiestrą Quincy Jonesa.

Roland Kirk wydał kilkadziesiąt autorskich płyt, będących zapisem sesji studyjnych, jak i rejestracją występów na koncertach. Pracując w studiu, nigdy nie korzystał z możliwości zwielokrotniania swoich partii poprzez dogrywanie ich na kolejnych ścieżkach. Kirkowi to nie było potrzebne - grał w studiu tak samo jak na koncercie - wszystko w stu procentach live. Najbardziej znane jego płyty to: "We Free Kings", "Domino", "I Talk with the Spirits", "Rip Rig & Panic", "The Inflated Tear", "Blacknuss" i "Bright Moments".

Intensywną działalność artystyczną przerwał Kirkowi wylew, którego doznał w 1975 r. Jednakże mimo paraliżu prawej strony ciała Roland wypracował sobie sposób grania na swych instrumentach przy pomocy tylko lewej ręki i powrócił po kilku miesiącach do występów i nagrań. W 1977 r., gdy multiinstrumentalista miał 41 lat, nastąpił drugi wylew, którego już nie przeżył.

Gdy zastanawiam się, co poza nagraniami pozostawił po sobie ten wyjątkowy muzyk, to w pierwszej kolejności mogę powiedzieć, że zajął on trwałe miejsce w pamięci odbiorców jazzu jako ktoś inny niż inni, jako oryginalna, wielce sympatyczna osobowość muzyczna. Według opinii krytyków nie można Kirka ściśle zakwalifikować nawet do tak podstawowych kategorii jak jazz tradycyjny czy nowoczesny. On sam nigdy nie przejmował się etykietkami i w swej muzyce wykorzystywał zarówno tradycję, jak i nowoczesność, a doboru środków artystycznych dokonywał w oparciu o swój własny smak, ukształtowany przez odziedziczoną afroamerykańską tradycję i teraźniejszość. Wielu wybitnych czarnych muzyków zaczęło w drugiej połowie XX w. używać pojęcia "classical black music", uważając słowo jazz za nieprecyzyjne i wypaczone znaczeniowo przez niemurzyńskich muzyków. W określeniu "classical black music" uwypuklona jest cała odrębność kulturowa czarnych Amerykanów, którzy uważają swoje afrykańskie korzenie za shedę równie ważną dla Ameryki co tradycja europejska, a którym zależy na wyraźnym rozgraniczeniu tych dwóch źródeł tradycji. W określeniu tym z powodzeniem mieści się blues, jazz, soul, funk, a ostatnio także czarny rap i hip-hop. Muzyka Rolanda Kirka idealnie wpasowuje się w tę formułę. Trzeba powiedzieć, że była to muzyka na wskroś emocjonalna, pełna energii, witalności i spontaniczności.

Podobno Kirk miał niespożyte siły i w czasie wielogodzinnych występów klubowych cały czas zadziwiał niesłabnącym zapałem do gry, gdy inni muzycy już "wysiadali" ze zmęczenia. O takim fakcie opowiadał mi kiedyś znajomy, który był słuchaczem wrocławskiego "Jazzu nad Odrą" w latach sześćdziesiątych, na którym gościł Roland Kirk. Poza udziałem w dużym koncercie chętnie zgodził się wystąpić w nocnym jam session w klubie "Pałacyk", gdzie podobno do szóstej rano nie opuszczał sceny.

Ja osobiście też mam dla tego muzyka ogromny sentyment. Roland Kirk dostarczył mi bowiem jednego z pierwszych impulsów, które skłoniły mnie do zainteresowania się jazzem. W czasach, które wspominam, nabycie w Polsce zachodnich płyt było prawie niemożliwe. Na naszym rynku jednak ukazała się płyta Rolanda Kirka wydana przez czeski Suprafon, którą szczęśliwie nabyłem i niemal doszczętnie "zajeździłem" na gramofonie słynnej marki "Bambino".

Byłem wówczas zupełnie początkującym muzykiem i pamiętam do dziś to niesamowite wrażenie, jakie na mnie wywarło brzmienie saksofonowego trójgłosu w utworze "The Inflated Tear" oraz emanującą z każdej frazy Kirka radość muzykowania, której jakoś nie mogłem odnaleźć u nieco przeintelektualizowanych polskich jazzmanów, jakich dotąd dane mi było słuchać. Oczywiście, że moje zainteresowania z czasem ewoluowały i nie mogę powiedzieć, że dziś Roland Kirk jest muzykiem, którego wymieniam wśród kilku ulubionych, ale ma on u mnie trwałe miejsce we wdzięcznej pamięci jako jeden z pierwszych artystów, którzy skutecznie przekonali mnie do jazzu.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

W naszej muzycznej księgarni - Helena Jakubowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 24/2008)

Preludia i Etiudy Fryderyka Chopina doczekały się nowego wydania. Nuty są dostępne w dwóch wersjach - z komentarzami (wtedy Etiudy obejmują cztery tomy, a Preludia dwa) i bez komentarzy (odpowiednio dwa tomy i jeden). Planujemy wydawanie dalszych utworów Chopina. Wydaje nam się, że jest pewne zapotrzebowanie na drobne utwory, zwłaszcza, że niektóre nie były uwzględnione w wydaniu Paderewskiego, które w latach 60. przygotował Edwin Kowalik. Cena 1 tomu w twardej okładce wynosi 50 zł, ale dla uczniów i odbiorców indywidualnych przewidujemy ceny ulgowe (30 zł za tom).

Nasza oferta fonograficzna wzbogaciła się o nową płytę. Są to "Miniatury fortepianowe". Płyta obejmuje drobne utwory różnych kompozytorów w wykonaniu Edwina Kowalika. Wykorzystane zostały archiwalne nagrania Polskich Nagrań. Przy okazji przypominamy, że poprzednia płyta prezentująca patrona Towarzystwa Muzycznego - "Moje fascynacje" - oprócz utworów fortepianowych zawiera wiersze Edwina Kowalika w interpretacji Krzysztofa Kolbergera.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (8) - opowiadanie w odcinkach.
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 23/2007)

Rety! Jutro Wigilia, a właściwie to dziś, bo już przecież po północy. Zupełnie nie wyrabiam się z niczym. Czas pędzi jak szalony, a ja równie szalona za nim. Tak bardzo bym chciała przystanąć choć na chwilę, rozejrzeć się za siebie, przed siebie, a przede wszystkim dookoła... Jest na co patrzeć i jest o czym myśleć. Ciekawe, czy gdybym miała więcej czasu dla domu, udałoby się uniknąć tych najgorszych rzeczy... Albo czy byłoby inaczej, gdybym widziała. Strach pomyśleć, że Edi już sięgał po narkotyki, a Róża durzy się w nauczycielu śpiewu. A Franek? Taki jest przybity po tej historii z fałszywymi przedstawicielkami parafii, które zwinęły mój portfel z pieniędzmi na zakupy świąteczne. Niepotrzebnie się wściekłam. Przecież sama bym je pewnie też wpuściła, gdybym usłyszała, że roznoszą opłatki. Wiem, że przy wieczerzy wigilijnej wszystko sobie nawzajem darujemy i będzie jak dawniej.

Ależ ja zapomniałam nawet wysłać życzeń świątecznych! Trochę wstyd, bo w szufladce z korespondencją uzbierał się stos kartek, które do nas przyszły. Odczytamy je, jak zwykle, przy wigilijnym stole. Trudno, moje karty już nie dojdą na czas. Telefon? Świetnie. Oj, ale chyba nie o 1.30 w nocy... Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko włączyć komputer i wysłać wszystkim maila.

No, co jest, Jaws się zaciął? A nie, już mam. Outlook Express, Ctrl+N:

"Kochani! Moi kochani Przyjaciele! Życzę Wam z najgłębszych pokładów mojego serca, żeby znów na Święta się czekało, żeby czas bardziej łaskawy pozwalał na zadumany łyk kawy... Życzę Wam, aby złudy i pozory tego świata nie przysłaniały celu, do jakiego zmierzacie, a nadmiar rekwizytów nam towarzyszący nie odbierał smaku życia i nie pozbawiał wyobraźni w zmaganiu z rutyną codzienności. Życzę miłości, cierpliwości, łagodności... i zdrowia, zdrowia, zdrowia.

Przesyłam Wam ciepłe, piernikowe uśmiechy. Tośka"

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Być potrzebnym jak Henryk - Helena Jakubowska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 23/2007)

Jest w naszym środowisku pewien muzyk, znany chyba wielu Czytelnikom Magazynu, któremu udaje się z powodzeniem "zarażać" wszystkich dookoła muzyką. Ważne jest przy tym, że do niego garną się także dzieci i młodzież. Mowa o Henryku Weredzie, od ponad trzydziestu lat zajmującym się wychowaniem muzycznym uczniów w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Owińskach. Wokół niego gromadzą się chętnie młodzi i od niego uczą się kochać muzykę, a spod jego ręki idą niekiedy kształcić się dalej muzycznie i wyrastają z nich tacy artyści jak Karolina Perdek. Wprawdzie w Owińskach nie ma szkoły muzycznej, ale jest ktoś, kto dba o wychowanie muzyczne i wie, jak to się robi.

Z pewnym trudem namówiłam pana Henryka, żeby opowiedział coś o sobie, bo on najchętniej mówi o dzieciach, sprzęcie elektronicznym i o planach na przyszłość. A poza tym ciągle gdzieś biega. W domu można go zastać dopiero około dziesiątej wieczorem. I właśnie taką wieczorną porą odbywała się nasza rozmowa (oczywiście zdalnie - przez telefon). Oddaję mu więc głos, niech coś o sobie opowie.

"Urodziłem się w Kadłubii koło Żar w Zielonogórskiem. Mieszkaliśmy pod lasem, można powiedzieć w chacie za wsią. Przez osiem lat bawiłem się w stodole albo na złomowisku z innymi dzieciakami. Kuratorium jakoś długo szukało dla mnie szkoły, więc poszedłem do niej dopiero, gdy miałem osiem lat. Zresztą najpierw przez pomyłkę trafiłem do szkoły dla głuchych w Poznaniu, ale zaraz potem do Owińsk i tu już zostałem.

Moją pierwszą nauczycielką muzyki była Helena Wyszyńska - osoba widząca, ale znająca dobrze nuty brajlowskie. Potem uczyła mnie na fortepianie Eleonora Szczepańska, a dopiero później Leon Gronek. On nigdy się nie zajmował maluchami, wolał pracę ze starszymi dziećmi.

Kiedy nauczyłem się grać i zacząłem akompaniować w czasie lekcji śpiewu, wzrosła moja pozycja społeczna wśród kolegów. Umiałem robić coś, czego nie potrafili inni. Ode mnie zależało, czy będzie miał kto zagrać na zabawie szkolnej. Jeszcze w szkole założyłem mój pierwszy zespół wokalny "Pięć piątych", który dał się poznać na konkursach nie tylko szkolnych.

Po ukończeniu ósmej klasy postanowiłem uczyć się dalej w liceum ogólnokształcącym i w szkole muzycznej II stopnia. Zamieszkałem w internacie liceum sportowego w Puszczykowie, więc do Poznania trzeba było dojeżdżać.

Kiedy byłem w klasie maturalnej, poznałem moją przyszłą żonę. Zawsze interesowałem się sprzętem elektronicznym i lubiłem przy nim majstrować. Zdarzyło się tak, że pewna miła dziewczyna poprosiła jednego z chłopców, aby jej naprawił radio. Jemu nie udało się naprawić, a ja sobie z tym poradziłem i tak się zaczęła nasza znajomość. Oficjalnie spotykałem się z Marysią po to, aby pomóc jej przygotować się do egzaminu do szkoły muzycznej (który zresztą zdała). Marysia lubiła muzykę i mnie też chyba polubiła. Miałem wygodnie, bo w klasie maturalnej pracy było sporo, a teraz już nie musiałem biegać za dziewczynami, kiedy była ta jedna.

W internacie nie bardzo miałem na czym ćwiczyć. Najpierw grałem na zdezelowanym instrumencie, czymś w rodzaju fisharmonii, a potem wyremontowałem stare pianino, które stało w stołówce. Potrafiłem to zrobić, bo pan Gronek mnie nauczył strojenia i zaopatrzył w potrzebne narzędzia - mam je do dziś. Od tamtej pory strojenie było zawsze jednym z moich zawodów. Uważam, że niewidomi powinni umieć różne rzeczy, bo wtedy łatwiej im znaleźć pracę.

Zaraz po maturze (w 1973 roku) podjąłem pracę w Owińskach. Uczyłem muzyki, brajla, matematyki, niemieckiego, byłem nawet wychowawcą w internacie.

Przez pewien czas miałem dylemat, co studiować. Kochałem muzykę, ale wydawało mi się, że właśnie dlatego nie powinien to być mój zawód, lecz hobby. A zawodowo chciałem być inżynierem. Ale kiedyś w PZN w Warszawie na spotkaniu dla młodzieży pokazano mi bliżej zawód inżyniera. Zobaczyłem, że nie jest on do końca dostępny dla niewidomych i stchórzyłem. Zdecydowałem się więc na studia w Akademii Muzycznej w Poznaniu. I teraz jest odwrotnie, niż chciałem: mój zawód to muzyka, a elektronika pozostała moim hobby. Zresztą bardzo mi się to hobby przydaje w ośrodku: mogę zadbać o nagłośnienie, zakupić odpowiedni sprzęt, nagrać podkłady instrumentalne do piosenek itd.

Pracuję w Owińskach dość długo, ale nigdy nie było to moje jedyne zajęcie. Trzeba robić różne rzeczy, żeby nabierać doświadczenia w różnych dziedzinach. Lubię pracę z dziećmi i sporo pracowałem np. w przedszkolach. Zaczęło się tak: natrafiłem na ogłoszenie, że pewne przedszkole w Poznaniu potrzebuje akompaniatora. Na miejscu okazało się, że nie tyle akompaniatora co nauczyciela rytmiki. Podjęliśmy tę pracę razem z żoną: ona skakała z dziećmi, a ja grałem. Potem było więcej takich przedszkoli. Pewna zerówka tak gorliwie wypełniała nasze polecenia, że po jakimś czasie wygrała konkurs muzyczny w województwie. Z dziećmi trzeba dużo ćwiczyć, tylko to gwarantuje powodzenie.

Grywałem sporo na różnych imprezach, zabawach. To zapewniało praktykę np. w aranżacji. Miałem zespoły w spółdzielniach niewidomych, grałem trochę jazzu z kolegą.

Założyłem integracyjny zespół harcerski, który odnosił duże sukcesy i to właśnie ten zespół dał początek "Dzieciom Papy". Po to, żeby zespół miał sukcesy, ludzie muszą się lubić i czuć się dobrze w swoim gronie. Moje "Dzieci Papy" przychodzą do mnie z różnymi sprawami, niekoniecznie muzycznymi. W zespole czują się jak w rodzinie i dlatego tak im się chce coś robić. Może kiedyś opowiem więcej na łamach Magazynu o pracy z tym zespołem.

Od 1994 roku przez osiem lat prowadziłem systematycznie dwutygodniowe warsztaty muzyczne w ośrodku wczasowym PZN "Klimczok" w Ustroniu Morskim, kończące się koncertami i pamiątkową płytą. Uczestnicy mieli tam możliwość występowania z recitalami w ośrodkowej kawiarence. Przez rok prowadziłem co miesiąc zajęcia z zespołem wokalnym klubu "Żar" przy Mazowieckim Okręgu PZN. Wspominam to bardzo ciepło.

Zajęć zawsze miałem mnóstwo. Początkowo trudno to było pogodzić z rolą ojca, którą też bardzo lubię. Teraz jest już łatwiej, bo moje dzieci są już duże (studiują - córka prawo, a syn na akademii muzycznej), no i są telefony komórkowe, które ułatwiają życie. Przeprowadzałem się cztery razy, ale od kilku lat mamy całkiem wygodne mieszkanie w bloku nauczycielskim.

Kiedy uczestniczę w kapitułach przyznających tytuł Gminnego Animatora Kultury albo Wielkopolanina Roku, widzę, ile ciekawych i dobrych rzeczy robią ludzie. Ja sam nie dbam o tytuły, ale jedno wyróżnienie sprawiłoby mi prawdziwą radość, mianowicie Order Uśmiechu. To bardzo miłe wyróżnienie i jest przyznawane przez dzieci".

Pan Henryk ma swoje królestwo w szkolnym budynku, w pokoju na drugim piętrze. Podłużny pokój z dwoma rzędami ławek, zarzucony instrumentami muzycznymi i sprzętem elektronicznym, z pięknym widokiem na rzekę Wartę ma swoją atmosferę. Specjalnie zaprojektowane biurka mają otwierane blaty, a pod nimi keyboardy. Ile godzin (dodatkowych, wcale nie opłaconych) trzeba tam spędzić, żeby opracować utwory dla Zespołu Wokalnego "Dzieci Papy" i Zespołu Fletów Prostych - grup, w których ma szansę pośpiewać i pograć każdy chętny! Pan Henryk z zapałem robi nagrania popisów młodych muzyków, aby potem każdy wykonawca mógł dostać na pamiątkę płytę. A jak pięknie akompaniuje solistom, np. 13-letniej Zuzi Osuchowskiej, która "tak ślicznie śpiewa, że się chce akompaniować". A wieczorami czasem udaje się pośpiewać z młodzieżą dla przyjemności, poza programem.

Pan Henryk gra wspaniale na fortepianie, ale na pośpiewanie z młodzieżą przynosi akordeon i na nim wygrywa różne cuda.

Ostatnio, tj. 8 grudnia zorganizował w Poznaniu wspaniały koncert pod hasłem "Niewidomi artyści miastu Poznań i Wielkopolsce". Oprócz uczestników z Poznania (Alicji Pałczyńskiej i państwa Galasów), z Owińsk ("Dzieci Papy" i Zespołu Fletów Prostych) przyjechali artyści z różnych miast: z Wrocławia (Leszek Kopeć i Wojtek Ławnikowicz), Warszawy (Elżbieta i Bronisław Harasiukowie, Karolina Perdek oraz Zespół Signum), Gorzowa (Armand Perykietko), Gdańska (zespół Kumbajn) i Żyrardowa (Zuzia Osuchowska). Koncert był niezmiernie interesujący, różnorodny. I chociaż oficjalnie organizatorem było Stowarzyszenie "Być Potrzebnym", to przecież wszyscy wiedzieli, że najwięcej pracy włożył w to przedsięwzięcie pan Henryk. Brał też udział w konferansjerce i uważnie słuchał każdego, kto występował. Słuchał i chwalił. O każdym mówił coś dobrego. Oby więcej takich wydarzeń kulturalnych udało mu się zrealizować i oby wkrótce przyznano mu Order Uśmiechu, na który naprawdę zasługuje.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Nasza codzienność - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 23/2007)

Wspominając nasze wspólne życie, niewiele mówiłam o codzienności, a przecież stanowi ona bardzo istotny czynnik każdej egzystencji.

Nasze małżeństwo wystartowało w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Mieliśmy od początku własne dwupokojowe mieszkanie i to było wspaniałe. Nie byliśmy jednak zagospodarowani, nie mieliśmy stałych dochodów ani zaplecza rodzinnego. Nie mogliśmy funkcjonować, licząc tylko na pracę koncertową i na mniej lub bardziej osiągalne prace zlecone. Każde z nas podjęło więc stałe zatrudnienie, ale oprócz korzyści finansowych, zresztą początkowo bardzo skromnych, niosło to nowe, często nieprzewidywalne trudności. Mnie, mimo iż pracowałam w redakcji, obowiązywała twarda dyscyplina przez sześć dni w tygodniu. Doskwierała mi jak żelazne kleszcze. Mieliśmy dziecko, potem urodziło się drugie. Dzieci chorowały, zaś żłobek, a z czasem przedszkole nie rozwiązywały wszystkich problemów. W pracy niechętnie przyjmowano zwolnienia. Bywa, że jeszcze teraz śni mi się gorączkujący sześciolatek, którego zostawiłam samego w domu, obstawionego termosami, kanapkami i budzikami nastawionymi przy kolejnych pojemniczkach z właściwą pigułką. Zdarzało się, że musiałam zostawiać dzieci same, śpiące, kiedy późnym wieczorem jechałam po męża na dworzec lub rankiem odprowadzałam go na pociąg. Oczywiście zawsze zostawiałam umówiony znak - zapalone światło w łazience, aby w przypadku przebudzenia dzieci nie wpadły w panikę i miały pewność szybkiego powrotu rodziców. Jednak zawsze w takich sytuacjach byłam pełna obaw i czułam się jak wyrodna matka.

Oprócz spraw stricte rodzinnych i codziennych mieliśmy wiele potrzeb i problemów organizacyjnych, związanych z pracą i działalnością artystyczną męża. A on był niespożyty w podejmowaniu najrozmaitszych inicjatyw i działań. Wielu spraw nie można było załatwić w godzinach wieczornych, korzystaliśmy więc z pomocy rozmaitych przypadkowych osób. Z niektórych działań trzeba było wręcz rezygnować. Nie mogę zapomnieć własnego żalu i rozgoryczenia Edwina, kiedy nie udało mi się uzyskać zwolnienia z pracy na pogrzeb Władysława Kędry - ukochanego profesora mego męża.

No cóż, borykaliśmy się z codziennością jak większość rodzin, ale byliśmy optymistami, cieszyliśmy się z naszego życia, a wszystkie problemy staraliśmy się po prostu rozwiązywać.

Dziś, gdy myślę o tamtych czasach, wydają mi się chwilą, i to piękną chwilą, jednak wtedy każdy dzień był wyzwaniem, a tydzień - epoką.

Po kilku latach na pierwszy plan wysunęła się konieczność powiększenia mieszkania. Fortepian wymagał miejsca, stał więc w większym pokoju, gdzie mąż ćwiczył, pracował, gdzie odbywały się próby, spotkania. A i tak, żeby rozłożyć na noc amerykankę, należało składać stół (miał opuszczane blaty). Dla życia rodziny zostawał kilkumetrowy pokoik, przedpokój i mała "blokowa" kuchnia. Było po prostu ciasno i niewygodnie. Dzieciom nie wolno było wchodzić do pokoju, kiedy ojciec pracował. Mimo starań, nie zawsze było to wykonalne. I tu mistrzynią dyplomacji okazała się nasza córeczka. Wsuwała się cichutko jak myszka i stała bez ruchu. Edwin wyczuwał jej obecność, ale dopiero kiedy kończył utwór, pytał: "Po co znowu przyszłaś?". Odpowiadała niezmiennie: "Posłuchać, jaką glas ładną piasenkę", po czym czulili się chwilę, ona zabierała z pokoju potrzebny jej albo bratu przedmiot i wychodziła, a ojciec w doskonałym nastroju wracał do pracy.

Starania o większe mieszkanie trwały kilka lat, były trudne, zawiłe, absorbujące, raz nawet straciliśmy wpłacony zadatek, ale wreszcie zakończyły się sukcesem. Staliśmy się lokatorami, a z czasem właścicielami czteropokojowego mieszkania w budynku z okresu międzywojennego, w doskonałym punkcie Warszawy, naprzeciw parku, z wygodnym dojazdem, co umożliwiało mężowi samodzielne funkcjonowanie. W nowym mieszkaniu każdy członek rodziny miał miejsce do pracy, nauki i odpoczynku, a naszym przyjaciołom, krewnym czy znajomym, którzy zawsze przewijali się przez nasz dom, mogliśmy zaoferować nie tak spartańskie warunki jak dotychczas.

Otaczali nas też życzliwi, kulturalni sąsiedzi, którzy kochali muzykę i dawali nam to odczuć w wielu sytuacjach. Przede wszystkim nigdy nikomu nie przeszkadzało granie męża. Niektórzy sąsiedzi przychodzili na jego koncerty, zwłaszcza do Parku Łazienkowskiego, z podziękowaniem, a czasem jeszcze z kwiatkiem. Zdarzyło się kiedyś podczas wakacji, że mąż wyjechał na odpoczynek z nastoletnim już synem, córka (która jako uczennica szkoły muzycznej również dużo grała) była na obozie letnim, a ja zostałam na kilkanaście dni sama w domu. Pewnego razu wracając z pracy, spotkałam na schodach mieszkającego nad nami sąsiada, który był najbardziej narażony na dochodzące od nas odgłosy. Zatrzymał mnie pytaniem: "Co pani zrobiła ze swoją rodziną? Tęsknię za muzyką, potrzebuję jej jak powietrza".

Przeżyliśmy tam całe ćwierćwiecze: wypełnione pracą, trudnościami, czasem niepowodzeniami, ale także pełne sukcesów, radości i szczęścia. Tam nasze dzieci urosły, dorosły i stamtąd wyszły w świat. Jest o czym myśleć i jest do czego wracać.

W związku z nadchodzącymi świętami przypomina mi się zupełnie niezwykłe Boże Narodzenie, jedno z ostatnich przeżytych w tamtym mieszkaniu.

Był rok 1988. Nasz syn już ponad dziesięć lat przebywał poza domem. Po pierwszym roku studiów wyjechał do Anglii, nie wrócił w terminie, podjął tam pracę i naukę. Potem już z dyplomem przeniósł się do Ameryki, gdzie przebył wiele zawiłych emigracyjnych dróg, wreszcie wyszedł na prostą, uzyskał pracę programisty w firmie komputerowej i mógł wynająć własne mieszkanie, a nie, jak wcześniej, tylko łóżko w cudzym domu. Ale był sam, do towarzystwa kupił sobie psa, pięknego młodego owczarka niemieckiego, o jakim marzył od dzieciństwa.

W ciągu tych lat widzieliśmy się z synem parokrotnie, gdy przebywaliśmy za granicą z okazji występów męża, ale na jego przyjazd do Polski nie było nawet nadziei. Miał zdezaktualizowany paszport, nieuregulowane sprawy służby wojskowej, a posiadał oczywiście polskie obywatelstwo. Bolało nas to ogromnie, tym bardziej, że on buńczucznie twierdził, że to nic wielkiego, bo wcale nie musi przyjeżdżać. Szczególnie smutno nam - i pewnie jemu również - było w okresie świąt.

Córka w tym czasie skończyła już studia, pracowała, wyszła za mąż i miała małego synka. Piotr znał swego szwagra, a także siostrzeńca tylko z fotografii, choć był chrzestnym małego "per procura". Córka mieszkała w Warszawie, ale nie razem z nami.

Zbliżało się Boże Narodzenie. Planowaliśmy spędzić wigilię, jak zwykle, w naszym domu z rodziną córki i samotną krewną. Syn złożył nam telefonicznie życzenia dwa dni przed świętami, tłumacząc, że w dniu wigilijnym bardzo trudno jest uzyskać połączenie.

Starałam się zawsze, aby nasze święta były serdeczne i tradycyjne, ale nigdy nie byłam pedantyczna w tym zakresie. Często miałam wyrzuty sumienia, że nie dokładam dość starań i zbyt mało przekazuję dzieciom rodzinnych wartości, bo wiecznie się spieszę i z niczym nie mogę zdążyć.

Tak było i w tamtym roku. Wigilia przypadała w dniu roboczym i choć wydawało mi się, że absolutnie wszystko przygotowałam poprzedniego dnia, po powrocie z pracy zobaczyłam, że jest jeszcze co najmniej sto drobiazgów do wykończenia. Mąż ubrany w garnitur i białą koszulę nastroił już fortepian i zabrał się do telefonicznego składania życzeń przyjaciołom. Nadeszła nasza krewna, dotarła córka z rodziną, a ja jeszcze nie byłam gotowa. Panie włączyły się do pomocy, ja kończyłam nakrywanie stołu, wkładałam sianko pod obrus, tłumaczyłam drepczącemu koło mnie wnukowi, gdzie kto będzie siedział i dlaczego stawiam jedno dodatkowe nakrycie. Dochodziła szósta, wreszcie wszystko było gotowe. Ruszyłam w głąb mieszkania, by zmienić ubranie, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Poprosiłam córkę, żeby otworzyła, ale w tej samej chwili pomyślałam, że nie mam pojęcia, kto mógł do nas przyjść w wigilię o tej porze, a przecież to ja jestem gospodynią. W kuchennym fartuchu pobiegłam więc do przedpokoju. Zobaczyłam tam moje panie zamienione w słupy soli, w takiej samej pozie zięcia i wnuczka. Drzwi wejściowe były otwarte na ciemną klatkę schodową, bo akurat zgasło automatycznie wyłączające się światło. Nie rozumiejąc, co się stało, przekroczyłam próg i najpierw zobaczyłam psa, a potem ogromny bukiet kwiatów, zza którego wyłoniła się twarz syna. Nogi się pode mną ugięły. Miałam świadomość, że to nie sen, ale nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywistość. Nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu.

Wreszcie zaintrygowany dzwonkiem mąż zakończył rozmowę telefoniczną i wyszedł do przedpokoju z głośnym pytaniem: "Co tu się dzieje, kto przyszedł?". Wtedy cisza prysła.

Nawet nie próbuję odtworzyć radości i szczęścia, jakie wtedy przeżyliśmy. Przyjazd Piotra okazał się możliwy, dzięki wprowadzeniu przez ówczesne władze na kilka dni przed świętami abolicji dla Polaków, którzy mieli nieważne już paszporty. My o tym nie wiedzieliśmy, a syn się dowiedział i szybko załatwił w ambasadzie potrzebne formalności. Bez kolejek, bo ludzie byli nieufni, obawiali się podstępu i tego, że po wjeździe do Polski nie będą mogli jej opuścić (tak zdarzało się uprzednio wiele razy i dotyczyło to zwłaszcza młodych mężczyzn). Syn zdecydował się podjąć ryzyko, jednak na wszelki wypadek zabrał ze sobą psa, bo nie chciał go zostawiać na niepewny los.

Spędziliśmy cudowne, niepowtarzalne święta. Byliśmy na pasterce, tradycyjnie u sióstr na Piwnej, gdzie spotkaliśmy zaprzyjaźnionych księży, a także innych bliskich nam ludzi.

W ciągu następnych dni odwiedziliśmy Laski, spotkaliśmy się ze wszystkimi krewnymi i przyjaciółmi. Wspólnie zwiedziliśmy odbudowany Zamek Królewski, byliśmy w Filharmonii i w teatrze, a w sylwestra siedzieliśmy długo w noc w zaprzyjaźnionym gronie u nas w domu.

Wczesnym rankiem w Nowy Rok obydwoje odwieźliśmy syna i jego czworonożnego pupila na lotnisko. Wszyscy byliśmy zestresowani, niepewni, co się stanie. Mieliśmy szczęście, wszystko potoczyło się gładko i nasi podróżnicy bez przygód wrócili do swojego dalekiego domu.

[początek strony] [powrót do spisu treści]


IdN1