© TOWARZYSTWO MUZYCZNE im. EDWINA KOWALIKA

Oferta wydawnicza

NOWY MAGAZYN MUZYCZNY - WYBRANE ARTYKUŁY

Kącik wspomnień o Edwinie. Koncerty wielkich mistrzów - Danuta Kowalik
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 22/2007)

Był początek 1957 roku, czas popaździernikowych przemian i nadziei. Żelazna kurtyna oddzielająca szczelnie nasz kraj od życia kulturalnego tzw. Zachodu leciutko się uchyliła i zaczęli docierać do Polski artyści z tego nieznanego nam świata.

Utkwił mi w pamięci koncert jednego z najwybitniejszych skrzypków, Yehudi Menuhina. Nagrania tego artysty były wówczas niedostępne, ale otaczała go legenda dotycząca osiąganych przezeń szczytów artystycznych, a także mówiąca o jego niezwykłym harcie ducha. Wiadomo na przykład, że podczas II wojny światowej nie odrzucał propozycji koncertowych w najbardziej niebezpiecznych miejscach i bywało, że docierał tam ze swoimi skrzypcami nocą na pokładzie bombowca.

Zdobycie biletu na recital w Filharmonii Warszawskiej było nie lada sztuką. Sprzedaż miała rozpocząć się o godzinie 11 przed południem, a już w poprzedzający ten dzień wieczór zaczęła się ustawiać kolejka, która rosła, aż szczelnie otoczyła gmach filharmonii. I tkwiła tam całą noc i ranek mimo mrozu i śniegu. Przeważała oczywiście młodzież, poowijana w koce, przytupująca, dowcipkująca, radosna.

Edwin jako niedawny laureat Konkursu Chopinowskiego miał szansę kupienia w tzw. zerowym terminie dwóch biletów, więc uniknęliśmy stania w kolejce.

W dniu koncertu, aby wejść na salę, trzeba było przebijać się przez zwarty tłum. W momencie, kiedy zabrzmiał trzeci gong obwieszczający rychły początek występu, zdesperowana młodzież, dla której zabrakło nie tylko biletów, ale i wejściówek, zrobiła coś niestosownego - ustawiła się ławą i ruszyła do przodu. Nie było przy tym bijatyki ani tłuczenia szyb, bileterzy dość łatwo ustąpili. Po chwili sala wypełniła się tak, że nie sposób było zamknąć drzwi, a melomani stali w ścisku, nawet między rzędami krzeseł.

Rozpoczęcie koncertu opóźniało się. Trwały pertraktacje, wreszcie jeden z organizatorów wyszedł na scenę i ganił oraz zawstydzał niekulturalnych słuchaczy, ale na koniec oświadczył, że Maestro mimo wszystko zgodził się wystąpić.

Wśród absolutnej ciszy wyszedł smukły, skromny artysta ze swoim stradivariusem. Za nim szedł akompaniator. Yehudi Menuhin rozejrzał się zdumiony po wypełnionej ponad wszelką miarę sali, spojrzał na niemal pustą estradę, na której stał tylko fortepian, i dopiero wtedy się ukłonił. Przywitała go burza oklasków. Ale artysta nie rozpoczął koncertu. Podał skrzypce akompaniatorowi i obiema rękami zaczął wykonywać gesty przywołujące ludzi do siebie. Początkowo nikt nie zorientował się, o co mu chodzi. Menuhin powtarzał te gesty z ciepłym, serdecznym uśmiechem. Wreszcie dwie najodważniejsze dziewczyny niepewnie ruszyły bocznymi schodkami na estradę. Artysta uśmiechnął się jeszcze szerzej i przyspieszył swoje zapraszające gesty. Po chwili estrada zapełniła się publicznością, a Maestro wskazywał wolne przestrzenie, ustawiał młodych, usadzał na schodkach starsze osoby, jak zakłopotany gospodarz, który nie może znaleźć dość wygodnych miejsc dla swoich gości. W końcu na estradzie wolne od publiczności zostało tylko nieduże półkole, na którym stał fortepian, no i skrzypek. Drzwi sali zamknięto bez trudu, nikt już nie stał między rzędami. Rozpoczął się koncert. Obserwowaliśmy to wszystko z zapartym tchem ze swych miejsc w pierwszym rzędzie prawego balkonu.

Od tego czasu minęło pół wieku i nie pamiętam całego repertuaru tego koncertu, ale nie zapomnę mistrzowskiego wykonania Sonaty Kreutzerowskiej Beethovena, cudownego brzmienia instrumentu, a nade wszystko niepowtarzalnego klimatu tego wieczoru, kiedy spragniona artystycznego przeżycia publiczność została obdarowana sztuką najwyższej rangi w tak wielkoduszny sposób.

Edwin był wielbicielem Artura Rubinsteina, cenił jego interpretacje, miał wiele jego nagrań, które często przesłuchiwał, analizował i korzystał z nich twórczo we własnej pracy. Nigdy jednak nie słyszał muzyki tego artysty "na żywo".

W połowie czerwca 1958 r. po raz pierwszy od lat trzydziestych Rubinstein przyjechał do Polski z kilkoma koncertami. Miał wówczas 71 lat. Starania o bilety należało podjąć dużo wcześniej, a my dokładnie w tych czerwcowych dniach oczekiwaliśmy narodzin naszego pierwszego dziecka. Nie mieliśmy pewności, czy będziemy mogli pójść na koncert, więc w rezultacie nie kupiliśmy biletów. Wreszcie Rubinstein przyjechał.

W Warszawie miał wykonać jednego wieczoru dwa koncerty fortepianowe (Beethovena i Chopina). Nasza rodzina jeszcze się nie powiększyła, ale nie było już żadnych szans na zdobycie biletów. Edwinowi udało się jednak uzyskać numerowane wejściówki na poranną próbę z orkiestrą.

Kiedy szliśmy do filharmonii w upalny poranek, Edwin był pełen wątpliwości. Miał tremę jak przed własnym występem. Bał się rozczarowania.

"Co innego nagrania, a co innego koncert. Przecież to starzec, on nie podoła. Może jednak nie chodźmy?" - mówił. Ale się nie cofnęliśmy.

Filharmonia mimo powszedniego dnia i wczesnej godziny wypełniona była po brzegi elegancko wystrojoną publicznością. Siedzieliśmy na parterze w piątym lub szóstym rzędzie po prawej stronie. Wszystko było przygotowane do wykonania koncertu. Pojawili się członkowie orkiestry, zaczęli stroić instrumenty. Wreszcie wszedł Rubinstein ubrany w letnie, jasne spodnie i rozpiętą pod szyją granatową koszulę z podwiniętymi rękawami. Słuchacze wstali, rozbrzmiały oklaski, pianista usiadł bez ukłonów przy fortepianie, a dyrygent powstrzymywał brawa.

Zaczęła się próba. Ustalano tempa, wejścia solisty, poszczególnych instrumentów i inne szczegóły wykonania. Były pewne zmiany, powtórki, skróty w partiach nie budzących wątpliwości, ale także brawurowe wykonanie końcowej partii solisty. Publiczność zerwała się z miejsc i rozpoczęła owację na stojąco, a Rubinstein bardzo się zdenerwował. Wstał od fortepianu, uniósł rękę, uciszył ludzi i głośno powiedział bez śladu obcego akcentu: "Proszę mnie nie aplaudować. To nie koncert, to jest praca, to tylko próba". Powiedział jeszcze, że wyraził zgodę, aby próbę mogła obserwować młodzież ze szkół muzycznych i grono muzyków, ale nie publiczność. Tłumaczył, że próby nie wolno traktować jak dopracowanego wykonania itd. Na zakończenie stwierdził, że skoro wbrew jego woli na sali jest publiczność, nikogo nie będzie wypraszał, ale prosi o ciszę i szacunek dla przygotowujących się do występu artystów. Po krótkiej przerwie praca nad drugim koncertem odbywała się w spokoju.

Wracając do domu, mój mąż był cichy i zamyślony. Zapytałam go o wrażenia. Powiedział tylko, że nie ma mowy o rozczarowaniu.

Kilka dni później byliśmy na recitalu zorganizowanym dodatkowo już w dniu odjazdu pianisty. Rubinstein zagrał ten nieprzewidziany wcześniej koncert w Sali Kongresowej Pałacu Kultury, przeznaczając dochód na rzecz polskich studentów chorujących na gruźlicę. Grał Beethovena, Chopina, Brahmsa, a na bis "Taniec ognia" Manuela de Falli. Było to wykonanie niezwykłe, wręcz nieprawdopodobne.

Niewysoki, drobny pianista, z siwą czupryną grał z takim temperamentem, że dech zapierało. Niemal fruwał nad fortepianem. Tego nie da się opisać, ale też nie da się zapomnieć.

Publiczność oszalała, nie pozwalała mu zejść ze sceny, a Rubinstein zlany potem, ale szczęśliwy i radosny poprosił: "Puśćcie mnie, bo spóźnię się na samolot".

Po tym koncercie mój mąż ocenił Rubinsteina jako wielkiego i niezwykłego artystę, który łączy mądrość i głębię charakteryzującą wiek dojrzały z młodzieńczym temperamentem. Nigdy więcej nie nazwał go starcem. Trzy dni po tych artystycznych przeżyciach w noc świętojańską o północy urodził się nasz syn.

W następnych latach jeszcze kilka razy mieliśmy szczęście słuchać gry Artura Rubinsteina. Na jednym z tych koncertów byliśmy z naszymi, wówczas jeszcze małymi, dziećmi. Edwin chciał, żeby jego dzieci usłyszały i zapamiętały na całe życie tego wielkiego artystę.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Żyje wśród nas - Wiesława Buczulińska
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 22/2007)

W tym roku szczecińskie środowisko muzyczne poniosło kolejną stratę. Tak niedawno na łamach Nowego Magazynu Muzycznego wspominaliśmy Krystynę Konasiewicz, która zmarła nagle 7 lutego, a już przychodzi nam pożegnać kolejną muzykującą postać - 6 maja odszedł od nas Bonifacy Kuczkowiak.

O dzieciństwie i wczesnej młodości Bonifacego udało mi się dowiedzieć bardzo niewiele. Wiem, że należał do pierwszych absolwentów szkoły w Owińskach. Urodził się w 1932 r. w Śremie. W młodości zrobił kurs telefonistów, przez krótki czas był radiotelegrafistą, potem przez 30 lat kulturalno-oświatowym w PZN. Ostatnich kilkanaście lat przed emeryturą przepracował w spółdzielni niewidomych na centrali telefonicznej. W 1995 r. odszedł na emeryturę z powodu złego stanu zdrowia. W pracy był sumienny i obowiązkowy. Tyle mówi skąpa notka biograficzna. A teraz spróbuję ją nieco ogrzać własnym wspomnieniem.

Bonia poznałam 5 stycznia 1965 r. Podjęłam wówczas pracę w spółdzielni niewidomych. Krysia Konasiewicz zaproponowała mi, bym przyszła na próbę żeńskiego zespołu wokalnego, którego instruktorem był właśnie Bonifacy Kuczkowiak. Równocześnie grał w spółdzielczym zespole instrumentalnym na pianinie. Grał też jako solista na akordeonie. Wcześniej uczęszczał do ogniska muzycznego. Bardzo dobrze posługiwał się nutami czarnodrukowymi, które czytał przez lupę, ale także brajlowskimi. Repertuar wybierał z ówczesnego Magazynu Muzycznego. Z zespołem żeńskim pracował do lata 1966 r. Pamiętam występ z zespołem muzycznym w Nowym Warpnie, bo był to duży sukces. Potem był szereg występów, w czasie których wiele razy śpiewałam w duecie z Krysią. Dwukrotnie Boniek akompaniował Krysi i mnie na eliminacjach w ramach Festiwali Piosenki Radzieckiej. W 1968 r. na ogólnopolskim przeglądzie zespołów muzycznych niewidomych w szczecińskiej filharmonii Boniek jako solista zajął trzecie miejsce. Jego zespół w latach sześćdziesiątych odnosił również spore sukcesy.

Tak często bywa, że po sukcesach zespoły rozpadają się z różnych przyczyn. W 1987 r. Bonifacy Kuczkowiak grał jeszcze z odmłodzonym zespołem, ale to trwało krótko. Kupił sobie potem keyboard i grywał na ogniskach i zabawach PZN.

Prócz działalności muzycznej jego wolny czas wypełniała praca społeczna - pracował jako członek Zarządu Koła PZN przy spółdzielni, prowadził kurs maszynopisania i lekcje esperanto. Wdzięczna mu jestem za to, że na konkursy piosenki esperanto i turnieje organizowane przez KCK w Kielcach dobierał mi repertuar, przepisywał teksty i nuty. Dzięki temu zdobywałam nagrody lub wyróżnienia.

Boniek interesował się muzyką różnego rodzaju, miał mnóstwo kaset i płyt. Na imieniny dostawałam zwykle od Bonia i jego żony kasety z dobrą muzyką, które przechowuję do dziś.

W mojej pamięci Boniek żyje nadal jako dobry, uczynny kolega, z natury poważny, ale po kielichu wesoły. Zawsze troszczył się bardzo o żonę Izabelę, której los nie obdarzył dobrym zdrowiem. Żyli razem 47 lat i przez te lata towarzyszyły im psy.

Boniek bardzo lubił tańczyć. Chodził na lekcje tańca organizowane przez PZN. Bywał często na zabawach i jak nie grał, to zawsze dużo tańczył. Jeszcze 21 kwietnia był na zabawie na Prawobrzeżu. Chciał być 10 maja na spotkaniu poświęconym Krysi, które przygotowałam przy pomocy przewodniczącego Koła Północ, a 19 maja miał grać na ognisku organizowanym przez to Koło. Niestety, nie zdążył.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (7) (opowiadanie w odcinkach)
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 22/2007)

- Antonino moja najdroższa, czy możesz zrobić coś smacznego na kolację? Przychodzą państwo Gadulscy na herbatkę.

- Jacy znowu Gadulscy?

- No, sama ich kiedyś tak nazwałaś, Iwonka z Jasiem.

- Czy ty nigdy nie możesz ze mną ustalać takich spraw ciut wcześniej? Za chwilę wychodzę na spotkanie w sprawie warsztatów muzycznych dla studentów.

- No, no. Znów cię gdzieś niesie. Trudno, może Różyczka mi pomoże. A kiedy wracasz?

- Myślę, że szybko. Facet nawet nie wie, że jestem niewidoma, więc na pewno się wystraszy i zwieje.

- Ty, kochanie, wszystkich potrafisz oczarować. Ja ciągle jestem pod władaniem czarów. Jesteś najwspanialszą kobietą na świecie.

- Nie da się ukryć, że miłość jest ślepa. A tak w ogóle, to kupiłam ci 25 par czarnych skarpet. Będziesz mógł sobie sam losować skarpety ze stosów nieposegregowanego prania.

- Cha, cha, cha. Ale mama zasunęła tatusiowi. Niełatwo jest wyznawać miłość dziewczynom...

- A ty, Edi, co na ten temat możesz powiedzieć?

- Kochany, kochany, lecą z nieba jak dawniej kasztany...

- Ja wychodzę z tego domu wariatów. Czy ta jesień na was tak podziałała romantycznie, czy może macie pierwsze objawy grypy? Ma ktoś rozpiskę, o której jest 195?

- Mamo, cześć! O Boże, już wychodzisz? Chciałem z tobą pogadać.

- Ale o co chodzi, Ludwiś? Coś pilnego?

- Nie mogę przy nich.

- To chodź, podprowadzisz mnie na przystanek. (...) No, co tam, Ludwiś, zbroiłeś?

- Muszę ci to wreszcie powiedzieć, bo już wszyscy wiedzą tylko nie wy. A wolę powiedzieć tobie, bo jesteś bardziej liberalna od taty. Tylko błagam, nie mów Ediemu, że to ja...

- Zaraz, zaraz, ale o co chodzi?

- Edi hoduje marychę na handel.

- Słucham???

- No, tak. Sadzi nasionka marihuany, ty podlewasz przy okazji z innymi kwiatkami, a on to sprzedaje narkoluzakom z naszej szkoły.

- O Boże!

- Mamo, nie martw się. My nie dymimy. On to robi tylko dla kasy. No wiesz...

- No, w każdym razie dobrze, że mi o tym powiedziałeś, szkoda, że nie od razu. Muszę wszystko przemyśleć. Musimy o tym razem pogadać. Czekajcie na mnie z kolacją.

- Autobus, mamo. Środkowe drzwi, po prawej wolne.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie. Epizody z młodości - Marian Grzymski
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 21/2007)

W lutym 1947 r. rozpocząłem naukę w XXII Liceum dla Dorosłych w Łodzi. W czasie pierwszego wykładu zaciekawił mnie sposób notowania przez dwoje uczniów. Sądziłem, że to jakaś nowa stenografia. Na przerwie podszedłem do nich i przekonałem się, że pisali pismem dla niewidomych - pismem brajla, a byli to Stefa Skibówna i Edwin Kowalik. Oboje uczęszczali do naszego liceum typu humanistycznego i równocześnie do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. Szybko zaprzyjaźniliśmy się.

Często bywałem u Edwina. Mieszkało z nim wspólnie jeszcze czterech niewidomych kolegów. Kiedy jeden z nich po uzyskaniu matury wyprowadził się, Edwin wyraził zgodę, żebym zajął jego miejsce. Tak więc we wrześniu 1947 r. wprowadziłem się do mieszkania przy ulicy Gdańskiej 20. Mieszkanie znajdowało się na I piętrze. Był to dość obszerny pokój, o wymiarach mniej więcej 6 na 8 m, z balkonem, piecem kaflowym z gnomem, czyli przystawką do gotowania, oddzielony od sąsiedniego pomieszczenia drzwiami z szeroką futryną zabitą deskami, w której przechowywaliśmy węgiel do palenia w piecu. Na środku pokoju stał fortepian, naprzeciw drzwi balkonowych znajdowały się cztery łóżka polowe z demobilu amerykańskiego i moja leżanka. Do tego prostego umeblowania należał jeszcze stół, skromny kredens, parę krzeseł, miska do mycia, wiadra na czystą i brudną wodę. Po wodę schodziliśmy do kranu, który znajdował się na podwórzu. Ubikacja w stylu sławojki stała ok. 50 m od domu, na końcu podwórza. Uściślając, wiedliśmy spartański styl życia. Śniadania i kolacje przygotowywaliśmy sobie sami. Na obiady chodziliśmy do stołówek. Raz w tygodniu udawaliśmy się do kąpieli w łaźni publicznej. Raz w roku, w wakacje, urządzaliśmy generalne sprzątanie. Myliśmy okna i podłogę, czyściliśmy meble. Z miejsca zamieszkania mieliśmy do liceum na ul. Żeromskiego ok. 1,5 km, a do konserwatorium Edwin pokonywał podobną odległość.

Podziwiałem zdolności, błyskotliwość, pracowitość i silną wolę Edwina. Wymagania pedagogów, zarówno w liceum, jak i w konserwatorium były wysokie. Do nauki utworów muzycznych Edwin wykorzystywał nuty brajlowskie. Miał fenomenalną pamięć. Potrafił nauczyć się zadanego nam w liceum wiersza po pierwszym czytaniu, najwyżej po drugim, podczas kiedy ja uczyłem się go po kilkunastu razach.

W pierwszych latach po wojnie bujnie rozkwitało w Łodzi życie kulturalne, bo taran wojny nie uszkodził substancji miejskiej i tutaj, podobnie jak w Krakowie, zamieszkali i występowali na scenach teatralnych najwybitniejsi artyści, jak: Zofia Mrozowska, Stefania Górska, Andrzej Bogucki, Jacek Woszczerowicz, Aleksander Zelwerowicz, Kazimierz Rudzki, Józef Węgrzyn i wielu innych. Polski Związek Niewidomych otrzymywał na każdy spektakl teatralny pewną ilość bezpłatnych biletów, z których chętnie korzystałem jako przewodnik. Chodziliśmy też czasem na koncerty organizowane w konserwatorium oraz filharmonii. Można powiedzieć, że nasz rozwój duchowy wiele zawdzięczał tym kulturalnym przeżyciom.

W czerwcu 1948 r. nasza II klasa licealna przystąpiła do egzaminów maturalnych, które w trójkę spośród lokatorów mieszkania przy Gdańskiej, to jest Edwin, Tadeusz Józefowicz i ja, pomyślnie zdaliśmy, uzyskując świadectwo dojrzałości.

Po maturze powstał w naszym mieszkaniu i urzędował komitet organizacyjny, który opracował scenariusz na akademię kończącą naszą naukę w szkole średniej. Dziękowaliśmy na niej za otrzymaną wiedzę naszym profesorom: polonistce p. dyrektor Manugiewicz, łacinniczce p. Kajzerównie, romanistce madame Pecykównie i pozostałym pedagogom. Gwoździem programu były oczywiście utwory Chopina, Rachmaninowa i Prokofiewa, które zagrał na fortepianie Edwin Kowalik.

W lipcu wypoczywaliśmy przez dwa tygodnie z Edwinem i Marianem w Gdańsku-Wrzeszczu w budynku PZN. Pamiętam, jak wybraliśmy się na koncert do Opery Leśnej w Sopocie, w czasie którego obserwowałem kłębiące się nisko nad nami chmury. Opera nie posiadała wówczas zadaszenia. Kiedy przebrzmiał ostatni akord koncertu, lunęła ulewa. Każdy chronił się, jak potrafił. Znaleźliśmy się pod drzewem, pod które schronił się też słynny dyrygent Bogdan Wodiczko. Potem nabijali się z niego członkowie orkiestry, że pierwszy dzielnie uciekał przed deszczem. Przemokliśmy wówczas dosłownie do suchej nitki.

Po maturze Edwin kontynuował studia na PWSM w Łodzi, a ja przystąpiłem w sierpniu do egzaminów na wydział lekarski Uniwersytetu Łódzkiego. Niestety we wrześniu zostałem powołany do odbycia służby wojskowej i dopiero w wojsku dowiedziałem się, że zdałem egzaminy na studia. W początkach października 1949 r. wróciłem z wojska, a koledzy z radością przyjęli mnie do swego grona. Pamiętam, że zagrali mi na powitanie - Edwin na fortepianie i Marian Sztąberek na akordeonie - marsza "Sobieski pod Wiedniem".

Warunki mieszkaniowe uległy pogorszeniu, bowiem zaatakowały nas ogromne ilości pluskiew. Noce stały się koszmarne. Postanowiliśmy pozbyć się tej plagi. Kupiliśmy w drogerii parę świec siarkowodorowych, zapaliliśmy je i zamknęliśmy drzwi. Wszyscy opuściliśmy na dwie doby mieszkanie, udając się do znajomych. Po powrocie nie zastaliśmy żywych insektów, wszystkie zostały wytrute, a nasze noce stały się spokojne.

Przypomniało mi się jeszcze jedno zabawne wydarzenie. W sklepie muzyczno-radiowym pojawiło się wielozakresowe, nowoczesne na owe czasy radio "Mińsk". Było ono dosyć drogie i jego zakup przekraczał możliwości finansowe Edwina. Zwrócił się więc o pożyczkę do koleżanki Stefy Skibówny, która była lepiej sytuowana. Ponieważ Stefa nie lubiła udzielać pożyczek, a wiedziała o naszej akcji z pluskwami, Edwin wymyślił fikcyjną historię. Za naszymi drzwiami z węglem mieszkała pani, którą nazywaliśmy panią oficerową, podobno była wdową po oficerze. Edwin opowiedział Stefie, że gazy powstałe przy truciu pluskiew przeniknęły do mieszkania sąsiadki, że uległa ona zatruciu i żąda natychmiastowego odszkodowania, grożąc, iż w przeciwnym razie poda nas do sądu. Dla potwierdzenia konieczności natychmiastowego zgromadzenia potrzebnej sumy podał mnie za świadka. Cóż miałem robić? Musiałem przytaknąć. Uzyskana pożyczka umożliwiła kupno radia, które stało się radością Edwina.

Latem 1950 r. przebywając na wakacjach w Kłodawie, w mojej rodzinnej miejscowości, otrzymałem od Edwina telegram: "Przyjeżdżaj natychmiast. Sprawa życia". Zaniepokojony pojechałem do Łodzi. Wchodzę do mieszkania, widzę Edwina całego i zdrowego. Pytam, dlaczego wysłał tak katastroficzny telegram. Odpowiedział, że nie chodzi o niego, tylko o jego ojca. W tym czasie przeprowadzono w kraju zmianę administracyjną - przeniesiono Częstochowę z województwa łódzkiego do śląskiego. Pogorszyły się ustalenia podatkowe, a ojca Edwina, mieszkańca Częstochowy, który w domu prowadził jednoosobowy zakład szewski, obłożono drakońskim podatkiem. Wyruszyliśmy niezwłocznie do Ministerstwa Finansów w Warszawie. Edwin zgłosił się do szefa odpowiedniego departamentu z prośbą o umorzenie haraczu nałożonego na ojca. Urzędnik przyjął nas uprzejmie i szczerze oświadczył, że niestety sprawy finansowe nie są zależne od nas, Polaków. Obiecał nam jednak w ramach możliwości załatwić sprawę pozytywnie i jak się okazało później, dotrzymał słowa.

Muszę wspomnieć, że od czasu do czasu Edwin odwiedzał ojca w Częstochowie, a przy tej okazji zawsze udawaliśmy się do Sanktuarium Najświętszej Marii Panny na Jasnej Górze. Pamiętam, jak jego ojciec pracował intensywnie od rana do nocy, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, usamodzielnienie i wykształcenie pięciorga dzieci, a pani Irena zawsze nas nakarmiła wspaniałym obiadem, nieporównywalnym do naszych codziennych w stołówce.

W roku 1950 Edwin otrzymał zawiadomienie wraz z programem o pianistycznym konkursie imienia Emilia Schiepattiego w Mediolanie. Zapragnął na nim wystąpić. Pojechaliśmy do Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie, żeby uzyskać poparcie i zgodę na wyjazd do Włoch. Szef departamentu do spraw kontaktów z zagranicą oświadczył, że wyjazd indywidualny jest niemożliwy, że Ministerstwo zorientuje się w sprawie konkursu, wówczas można będzie wyjechać za jego pośrednictwem. W rzeczywistości skończyło się tylko na obietnicy.

Wkrótce sprawą palącą stało się zdobycie większego mieszkania, gdyż w istniejących warunkach trudno było uczyć się i pracować. Dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, że w naszej dzielnicy zwolniło się odpowiednie mieszkanie, więc udaliśmy się całą piątką z petycją do ówczesnego prezydenta miasta p. Minora, żeby otrzymać pożądany przydział. Prezydent oświadczył, że to mieszkanie zostało już komuś przydzielone, ale będzie o nas pamiętał. I rzeczywiście dotrzymał słowa. W niedługim czasie Edwin otrzymał przydział na mieszkanie. 3 maja 1951 r. wprowadziliśmy się na IV piętro przy ul. Piotrkowskiej 152 (w podwórzu tej posesji mieścił się teatrzyk dla dzieci "Arlekin"). Mieszkanie było luksusowe, 3-pokojowe, przestronne ok. 120 metrów kwadratowych, z centralnym ogrzewaniem, z balkonem od ulicy Piotrkowskiej. Pomiędzy największymi pokojami znajdowały się kryształowe drzwi, które w razie potrzeby można było otwierać na szerokość pokoju. Sufity zdobiły piękne sztukaterie, podłogi wykonane były z dębowego parkietu. Nie mieliśmy kuchni, ale mogliśmy korzystać z łazienki wspólnie z lokatorami zajmującymi drugą część mieszkania. Podobno cały ten lokal zajmował przed wojną jakiś fabrykant. W tych warunkach ilość lokatorów powiększyła się o 100%. Edwin zamieszkał w najmniejszym pokoju ze swoją najmłodszą siostrą Krysią, studentką historii, a pozostała ósemka rozmieściła się po połowie w pozostałych pokojach. Edwin codziennie ćwiczył 6-8 godzin na fortepianie i przygotowywał się do ukończenia studiów muzycznych. Pozostali mieszkańcy studiowali - ekonomię, medycynę, prawo, masaż lub pracowali w spółdzielni dla niewidomych. W ciągu dnia w całkowitym spokoju pracował w mieszkaniu Edwin, reszta lokatorów przebywała na zajęciach poza domem. Gromadziliśmy się dopiero wieczorem, tworząc mimo woli klub dyskusyjny, a dysputy na różne tematy przeciągały się wielokrotnie do północy i dłużej.

Swoje najmłodsze lata Edwin spędził na edukacji w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, założonym przez Elżbietę Różę Czacką i prowadzonym przez siostry franciszkanki służebnice krzyża. Utrzymywał przez cały czas kontakt z Zakładem. Dzięki niemu poznałem kierownictwo Zakładu w osobach p. Antoniego Marylskiego, p. Zofii Morawskiej, siostry Moniki i wielu innych.

Studiując w PWSM w Łodzi, Edwin był uczniem w klasie profesor Marii Wiłkomirskiej. Wielokrotnie wraz z nim gościłem w jej domu i tam miałem przyjemność poznać jej rodzeństwo: prof. Kazimierza Wiłkomirskiego i wówczas młodziutką, a z czasem słynną skrzypaczkę Wandę Wiłkomirską.

W maju 1953 r. Edwin ukończył z odznaczeniem PWSM i zagrał na koncercie dyplomowym z orkiestrą w Filharmonii Łódzkiej Koncert b-moll Piotra Czajkowskiego. Zagrał wspaniale przy aplauzie publiczności. Po występie gratulacjom ze strony kolegów i koleżanek z Konserwatorium nie było końca.

W lipcu 1953 r. Ministerstwo Kultury i Sztuki zorganizowało dla polskich kandydatów do Konkursu im. F. Chopina turnus szkoleniowo-wypoczynkowy w Gdyni-Orłowie. Wszyscy kandydaci brali udział w przesłuchaniach pod okiem jury składającego się z wybitnych pedagogów i pianistów, jak profesorowie: Z. Drzewiecki, J. Hoffman, S. Szpinalski, M. Wiłkomirska i inni. Następne zbiorowe przesłuchania odbyły się jesienią tegoż roku w Warszawie. Wyłoniono na nich ścisłą grupę młodych pianistów. Znalazł się w niej także Edwin. Od tej pory co kilka miesięcy wszyscy kandydaci mieli możliwość występowania z koncertami we wszystkich filharmoniach w Polsce, żeby udoskonalić technikę gry i przyzwyczaić się do występów publicznych. Towarzyszyłem Edwinowi w podróżach do Poznania, Szczecina i Bydgoszczy. Wszędzie na koncertach była duża frekwencja i pianista ten zdobywał uznanie publiczności. Po raz ostatni towarzyszyłem Edwinowi w wyjeździe na koncert do Bydgoszczy w listopadzie 1954 r. W tymże miesiącu ukończyłem studia medyczne i zawarłem związek małżeński oraz wyprowadziłem się z mieszkania przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Ze wzruszeniem wspominam nasze rozstanie z Edwinem i kolegami. A kiedy w wyniku nakazu pracy jechaliśmy z żoną z Warszawy na Górny Śląsk, w nocy z 29 na 30 listopada około godziny pierwszej pociąg zatrzymał się na stacji w Koluszkach. Wtedy spotkałem się z Edwinem jeszcze raz. Wszedł razem z Władysławem Gołąbem do naszego przedziału. Przybyli specjalnie z Łodzi, żeby pożegnać się ze mną i wręczyli mi w prezencie na nowe gospodarstwo zapakowane radio marki "Aga".

Na tym nie skończyła się nasza przyjaźń. Przetrwała ona długo jak w najlepszej rodzinie. Podczas bytności w Warszawie, dokąd przeniósł się Edwin, bywałem zawsze w domu państwa Kowalików, przyjmowany serdecznie. Tak samo kiedy on przebywał na Śląsku, gościłem go z przyjemnością. Przyjaźń z Edwinem przeniosła się na nasze rodziny, bowiem został ojcem chrzestnym mojej córki Marysi, a ja - jego córki Oli. Kilkakrotnie nasze rodziny wspólnie spędzały wakacje. Byliśmy razem w Świnoujściu, Zakopanem, nad jeziorem Otmuchowskim, a w 1974 r. wybraliśmy się wspólnie z naszymi paniami autem na wyprawę do Italii.

W latach 1947-54 mieszkaliśmy razem z Edwinem. Miałem okazję poznać Go dobrze. Edwin Kowalik był człowiekiem o bogatej osobowości, wysokiej wrażliwości artystycznej, wielkiej pracowitości; człowiekiem głębokiej wiary, konsekwentnie dążącym do celu mimo utrudnień związanych z brakiem wzroku. Świadczy o tym uzyskana przez niego wysoka pozycja w świecie artystycznym. Kiedy w tym roku 20 maja mija dziesiąta rocznica Jego zgonu, to ból ściska serce, że Go już nie ma pośród rodziny, przyjaciół i miłośników Jego muzyki. Można powiedzieć: nie umiera ten, kto pozostaje w sercach i pamięci żywych. Jestem przekonany, że zachowam Go w pamięci do końca moich dni.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Filmy dla niewidomych. Stanisław Jakubowski
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 21/2007)

Pod koniec XIX wieku pojawiły się pierwsze urządzenia do utrwalania i projekcji ruchomych obrazów. Ich twórcami byli T. Edison oraz bracia Lumi'ere. Wynalazki te zapoczątkowały szybki rozwój tzw. filmu niemego, którego odbiorcami nie mogli być niewidomi. Wprawdzie pierwszy fabularny film dźwiękowy "Śpiewak jazzbandu" autorstwa Alana Crosslanda powstał już w 1927 roku, to ani ten, ani setki tysięcy nakręconych po nim filmów ze ścieżką dźwiękową nie stały się rozrywką popularną wśród osób niewidomych. Przesądza o tym, jak się wydaje, naturalna różnica w zdolnościach percepcyjnych zmysłów wzroku i słuchu, a także stale powiększająca się w kinematografii przewaga wizualnych środków wyrazu nad audytywnymi.

Z biegiem lat telewizja i filmy wideo zagościły na dobre w naszych domach. Niewiele jednak zmieniło się pod względem ich dostępności dla niewidomych i słabowidzących. Osoby te niezbyt często bywają w kinach i teatrach, a już na pewno niezmiernie rzadko odwiedzają muzea lub uczestniczą w wernisażach. Trudno się temu dziwić. W rzeczywistości mało który film lub pokaz zawiera wystarczająco dużo materiału werbalnego i dźwiękowego, aby osoba pozbawiona wzroku miała szansę zorientowania się w przebiegu większości akcji. Z tej konwencji nie wyłamał się film pt. "Parę osób, mały czas", poświęcony Mironowi Białoszewskiemu, którego drugą główną bohaterką jest, zmarła w 1996 roku, niewidoma literatka i działaczka społeczna - Jadwiga Stańczakowa. Reżyser tego filmu, Andrzej Barański, chyba nie przewidział, że zechcą go "obejrzeć" także niewidomi. Świadczy o tym źle przygotowana warstwa dźwiękowa, którą zakłóca niekiedy nadmierny hałas zagłuszający dialogi i nieustające trzaski słyszalne w tle - jak w "starym kinie". Na skutek opisanych tendencji, jakie panują w światowym kinie, w społeczeństwie, jak i wśród samych niewidomych utrwalają się stereotypowe poglądy, że pewne obszary kultury są z założenia niedostępne dla osób z dysfunkcją wzroku, a film jest właśnie jedną z takich dziedzin.

Oglądając telewizję i odwiedzając nasze kina, można dojść do przekonania, że niewiele osób w Polsce słyszało, iż w niektórych krajach od kilkunastu lat powstają filmy i programy telewizyjne, uzupełnione o audiodeskrypcję, co czyni je dostępnymi dla niewidomych.

Audiodeskrypcja oznacza słowny opis miejsca, akcji i obrazu umożliwiający osobom niewidomym i słabowidzącym pełniejszy odbiór informacji podczas projekcji filmowej, przedstawienia teatralnego czy ekspozycji wystawienniczej. Za kolebkę audiodeskrypcji uważa się Stany Zjednoczone. Choć nie brak licznych przykładów realizowania w tym kraju audiodeskrypcji w latach siedemdziesiątych, to jednak przyjmuje się, że organizacyjną i techniczną bazę stworzyli dla niej w roku 1981 niewidoma od dzieciństwa Margaret Pfanstiehl i jej mąż Cody, organizując w waszyngtońskim teatrze Arena Stage pierwsze przedstawienia wzbogacone o słowny opis. Znajdowała się tam aparatura służąca do wzmacniania dźwięku dla niedosłyszących widzów, którą wykorzystano dla celów audiodeskrypcji. Państwo Pfanstiehl działali w fundacji Metropolitan Washington Ear, świadczącej usługi czytania książek przez radio. W tym samym roku założyli oni firmę Audio Description Service zajmującą się profesjonalnie opracowywaniem narracji do przedstawień teatralnych. Do końca lat osiemdziesiątych na terenie USA zarejestrowano już ponad 50 przedsięwzięć tego typu. W 1986 r. powstała nawet specjalna organizacja zajmująca się rozwojem audiodeskrypcji (Descriptive Video Services). Obecnie działalność ta obejmuje całe Stany Zjednoczone, oferując osobom niewidomym audiodeskrypcję przedstawień teatralnych, muzeów, filmów, galerii sztuki i ważniejszych wydarzeń o zasięgu publicznym. Niejednokrotnie audiodeskrypcja realizowana jest w teatrach i kinach równolegle z tłumaczeniem tekstu mówionego na język migowy dla osób z wadą słuchu. Przy świadczeniu powyższych usług dla obydwu grup niepełnosprawnych wykorzystuje się pętlę indukcyjną, radio małego zasięgu lub promienie podczerwone. Widza wyposaża się wówczas w miniaturowe urządzenia do odbioru tych sygnałów.

W Europie wczesna faza rozwoju audiodeskrypcji przypada na rok 1991. Wtedy to instytucje i organizacje zainteresowane tą tematyką utworzyły konsorcjum pod nazwą Audetel. Celem jego działania było zbadanie technicznych, logistycznych i ekonomicznych możliwości wprowadzenia do programów telewizyjnych komentarzy, które pozwoliłyby osobom z dysfunkcją wzroku i ludziom starszym na pełniejszy i bardziej satysfakcjonujący ich odbiór. Po 10 latach projekt Audetel nie wyszedł poza fazę eksperymentu. Głównym powodem zapóźnienia w tym względzie jest brak w europejskim systemie telewizyjnym drugiego kanału fonii, którym dysponuje telewizja amerykańska. Nie ma też wolnych częstotliwości, na których można by taki kanał uruchomić. W tej sytuacji nadzieje zwolenników audiodeskrypcji wiążą się z telewizją cyfrową, oferującą znacznie lepsze warunki techniczne do implementacji dodatkowej ścieżki audio.

Niezależnie od działań na rzecz rozwoju telewizyjnych programów z audiodeskrypcją, Królewski Instytut dla Niewidomych w Wielkiej Brytanii stale powiększa swe zbiory filmów długometrażowych ze specjalnym komentarzem dla osób z dysfunkcją wzroku, które można zakupić lub wypożyczyć bezpośrednio w Instytucie bądź też w sieci sklepów RTV na terenie całego kraju. W Wielkiej Brytanii audiodeskrypcję dla większości filmów przygotowują uprawnieni do tego fachowcy, wykorzystując wskazówki specjalistów z USA. Niezależna Komisja Telewizji Brytyjskiej wydała nawet podręcznik dla osób opracowujących audiodeskrypcję.

Działania o podobnym charakterze mają też miejsce w innych krajach europejskich. We Francji Association Valentin Ha'uy uruchomiło obwoźny serwis deskrybowanych projekcji filmowych.

Za inicjatora audiodeskrypcji na terenie Niemiec uchodzi Bawarski Związek Niewidomych i Słabowidzących. Obecnie idea ta realizowana jest na terenie niemal całego kraju. Można się o tym przekonać, zaglądając na witrynę www.hoerfilm.de, gdzie znajdują się ogłoszenia rozmaitych kin i teatrów organizujących audiodeskrypcję. Są tam też zamieszczone tytuły kaset wideo i płyt DVD z utrwalonymi filmami wyposażonymi w audiodeskrypcję wraz z ich cenami.

W odmienny sposób dostęp do filmów dla osób niewidomych został zorganizowany w Republice Czech. Audiodeskrypcję większości filmów finansuje tam ministerstwo kultury lub telewizja, a realizuje stowarzyszenie Apogeum z siedzibą w Brnie. Prawo do skorzystania z tak wzbogaconych filmów, zwanych w języku czeskim po prostu filmami komentowanymi, mają jedynie osoby z dysfunkcją wzroku, które zapisały się do specjalnego klubu i uiściły niewielką roczną opłatę w wysokości 200 koron. Otrzymują one płyty CD, na których nagrana jest jedynie ścieżka audio danego filmu wraz ze słownymi komentarzami opracowanymi specjalnie dla niewidomych.

Idea adaptacji filmów dla potrzeb osób z uszkodzonym wzrokiem nie ominęła również Polski. Pierwszym o zasięgu ogólnokrajowym wydarzeniem tego rodzaju jest uzupełnienie o audiodeskrypcję serialu telewizyjnego pt. "Ranczo". Fakt ten został ogłoszony 13 czerwca 2007 r. na konferencji prasowej w siedzibie TVP. Środowisko Niewidomych reprezentowały panie Anna Woźniak-Szymańska - prezes ZG PZN, Małgorzata Pacholec - dyrektor biura PZN i Halina Guzowska - rzecznik prasowy PZN. Gościem specjalnym była Ilona Ostrowska, grająca rolę jednej z głównych bohaterek filmu - Lucy Wilskiej. Na konferencji tej poinformowano m.in., że od 14 czerwca br. osoby niewidome i niedowidzące będą mogły oglądać w internecie serial "Ranczo" z audiodeskrypcją. Telewizja Polska przygotowała w ten sposób 13 odcinków, które obecnie są dostępne bezpłatnie w telewizji interaktywnej pod adresem: audiodeskrypcja.itvp.pl. Aby uzyskać bezpłatny dostęp do "Rancza", zainteresowane osoby powinny się zgłosić do najbliższego oddziału PZN lub do Biblioteki Centralnej PZN. Otrzymają tam kod, który po wprowadzeniu na odpowiednie pole witryny internetowej umożliwi im obejrzenie wszystkich odcinków serialu.

Zanim jednak doszło ze strony TVP do tych pozytywnych działań, grupce niewidomych entuzjastów z Białegostoku udało się w dniu 27 listopada ubiegłego roku doprowadzić do wyświetlenia w tamtejszym kinie Pokój filmu pt. "Statyści" w reżyserii Michała Kwiecińskiego, wzbogaconego o audiodeskrypcję. Odbyło się to w czasie normalnego seansu dla szerokiej publiczności. Przy specjalnie wyznaczonych miejscach osoby niewidome podłączały słuchawki, za pomocą których odbierały komentarz prowadzony na żywo przez Krzysztofa Szubzdę. Jeszcze przed seansem opowiedział on widzom, jak wyglądają krajobrazy. Trzeba zauważyć, że przygotowanie takiego pokazu nie jest sprawą prostą. Pan Krzysztof obejrzał film wiele razy, planując, jakich słów użyć, aby trafnie oddać to, co dzieje się na ekranie. Najważniejszą zasadą według pana Krzysztofa jest to, żeby nie komentować wydarzeń oglądanych na ekranie, a tylko opisywać je. Trzeba też utrafić ze swym komentarzem w odpowiedni moment ciszy pomiędzy dialogami.

Krzysztof Szubzda (ur. w 1975 r. w Białymstoku) - z wykształcenia prawnik, z zamiłowania konferansjer i aktor kabaretowy, jest również autorem książek "Legendy białostockie" i "Co w prawie piszczy". Od listopada zeszłego roku współtworzy audycję radiową "Satyrday", która jest emitowana w regionalnych rozgłośniach i w Programie III Polskiego Radia. Do zajęcia się audiodeskrypcją zachęcił go niewidomy przyjaciel - Tomasz Strzymiński.

Inicjatywa ta zdobywa sobie coraz większą popularność. W marcu br. w elbląskim kinie Światowid wyświetlono film "Statyści" z bezpośrednim komentarzem Krzysztofa Szubzdy. Nieco później w Poznańskim kinie Cinema City wyświetlono film rysunkowy "Epoka Lodowcowa II". W pokazie wzięły udział m.in. dzieci i młodzież z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Owińskach. Komentarze przekazywał osobiście Krzysztof Szubzda.

Chociaż media wykreowały pana Szubzdę na pioniera audiodeskrypcji w Polsce, to gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że idea wytwarzania nagrań filmów ze ścieżką deskrypcji narracyjnej zrodziła się w 1999 roku w kręgu krakowskiego Towarzystwa Tyflologicznego. Dotychczas dzięki pomocy Biblioteki Centralnej PZN zostało opracowanych ok. 20 tytułów przez Agencję Handisoft prowadzoną przez niewidomego matematyka Andrzeja Wocha, współzałożyciela Towarzystwa. Filmy wyposażone w audiodeskrypcję zyskały sobie miano tyflofilmów. Pan Szubzda korzystał z fachowej pomocy Agencji Handisoft, co niejednokrotnie publicznie podkreślał. Wydaje się jednak, że inicjatywa Andrzeja Wocha nie została we właściwym czasie i w wystarczającej mierze wsparta i spopularyzowana w naszym środowisku, czego skutkiem jest kilkuletnie opóźnienie Polski w realizacji tyflofilmów.

Obserwując raczej nieśmiałe poczynania polskiej telewizji, trudno oprzeć się wrażeniu, że przeszkodę dla rozwoju audiodeskrypcji w naszym kraju stanowi, obok braku środków finansowych, prawo autorskie, które również krępuje rozszerzanie się innych cennych dla osób niewidomych działań, takich np. jak uruchamianie bibliotek internetowych. Na koniec pozostaje mi wyrazić nadzieję, że środowisko osób z dysfunkcją wzroku, przy odpowiednim zaangażowaniu działających na jego rzecz organizacji, znajdzie w sobie dość determinacji i siły, aby korzystnie zmieniać regulacje prawne ograniczające im dostęp do wiedzy i dóbr kultury.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (6) - (opowiadanie w odcinkach)
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 21/2007)

- Szybko, szybko, dzieci! Czy ktoś wie, który peron?

- Może jest napisane na bilecie.

- Trzeba było choć raz w życiu nie grzebać się, to zdążylibyśmy spokojnie wszystko sprawdzić i jeszcze kupić dla mnie paluszki na drogę.

- Róża! Ty zawsze jesteś najmądrzejsza, a jak trzeba pomóc, to włączasz sobie MP3 i łazisz ze słuchawkami po domu.

- Co się czepiasz? Nie tylko ja tak robię. Jak tata chodzi po domu ze słuchawkami na uszach, to trzeba chodzić po ścianach... Ja przynajmniej słucham ambitnej muzyki alternatywnej.

- Akurat. To raczej przeboje szarpidrutów, a nie "ambitna muzyka alternatywna"!

- Przestańcie. Mamy spędzić 2 tygodnie razem i ma być przyjemnie, miło i bez kłótni. I tak prawdopodobnie będą to nasze ostatnie rodzinne wakacje. Za szybko porośliście. Każdy chce już chodzić własnymi ścieżkami.

- Uff. Stoi. Teraz galopem do wagonu siódmego.

- O, jak tu duszno. Mamo, masz kanapki?

- Cha, cha, cha. A ja myślałam, że już do końca drogi zajęci będziecie wojną o miejsce przy oknie i zapomnicie o rodzinnej tradycji zjadania kanapek natychmiast po ruszeniu pociągu.

- A pamiętacie, jak pociąg utknął na kilka godzin gdzieś w polu i umieraliśmy prawie z głodu?

- Och! Nigdy potem nie jadłem już takiej pysznej konserwy otwieranej tępym nożem. - Racja, Ludwik. Ach, ta galaretka na dnie puszeczki...

- Proszę, proszę, moje niejadki rozmawiają o jedzeniu. A ty, Franek, co tak milczysz? Pewnie myślisz o pracy.

- Ależ skąd! Źle spałem w nocy. Ale już się nie mogę doczekać wędrówek po plaży, gry w wyrazy, zawodów w gwizdaniu i wymyślania zabawnych kanonów.

- Nie ma nic lepszego od wspólnego śpiewania. Dobrze, że się nigdy nie wstydziliście śpiewać, kiedy w sercu gra muzyka.

- Oto jest piosenka letnia, letnia...

- Ona jest na drogę świetna, świetna.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie.
Wielkanoc w podróży - Danuta Kowalik (Nowy Magazyn Muzyczny nr 20/2007)

Podczas podróży koncertowych zdarzyło się nam parokrotnie spędzać święta wielkanocne poza Polską. Pewnej wiosny, będąc w Stanach Zjednoczonych, wynajmowaliśmy pokój w niedużym mieście na obrzeżach Nowego Jorku. Dom, w którym zamieszkaliśmy, znajdował się naprzeciw katolickiego uniwersytetu. Chodziłam czasem do głównego budynku tej uczelni, gdyż w holu można było wykonywać odbitki kserograficzne i kupować materiały piśmienne. Pewnego dnia zauważyłam tam plakat zapraszający wszystkich zainteresowanych (a nie tylko studentów) na uroczystą mszę św., która miała być odprawiona następnego dnia, w Palmową Niedzielę.

Nazajutrz przybyliśmy na miejsce kilkanaście minut przed wyznaczoną godziną i kierując się za wchodzącymi, doszliśmy do dużego audytorium. Było to obszerne i wysokie pomieszczenie, ze schodami prowadzącymi w dół i rzędami amfiteatralnie ustawionych krzeseł. Na dole znajdowała się mała scena, pośrodku której stała okazała mównica, a z boku - skromniutki, przenośny ołtarz.

Wiernych było już wielu, ale ciągle jeszcze nadchodzili następni. Wszyscy zachowywali się bardzo swobodnie, jakby przybyli na jakieś spotkanie towarzyskie lub na imprezę rozrywkową. Nawoływali się, witali ze sobą, głośno rozmawiali, śmiali się i dowcipkowali.

Usiedliśmy w jednym z górnych rzędów. Po chwili na salę weszło kilkadziesiąt osób z instrumentami. Muzycy, grupując się w zespoły, rozlokowali się po obu stronach sali. Rozpoczęło się strojenie instrumentów, regulacja wzmacniaczy, zamiana miejsc, głośna wymiana opinii i uzgadnianie repertuaru. Wszystko to bardziej przypominało przygotowania do zabawy w dyskotece niż do nabożeństwa. W tym ogólnym gwarze i zamieszaniu pojawił się ksiądz, początkowo trudny do zauważenia, gdyż był w cywilnym ubraniu, tylko ramiona osłonięte miał czymś w rodzaju białej pelerynki. Podchodził zarówno do muzyków, jak i do wiernych, ściskał ręce, wymieniał uwagi, żartował. Wokół panował gwar i pełna swoboda zachowania. Wreszcie pierwszy zespół zaczął grać jakąś kompozycję z klaskaniem w rytm muzyki, wyrzucaniem do góry rąk i nawoływaniami przy niektórych frazach. Gdy muzyka ucichła, ksiądz, a za nim wszyscy obecni zaczęli bić brawo. Po zaprezentowaniu się dwóch kolejnych zespołów ksiądz rozpoczął mszę św. Wypowiadane teksty liturgiczne komentował, zadawał pytania, na które wierni odpowiadali chórem albo pojedynczo. Wszyscy dzielili się uwagami, reagowali głośnymi wybuchami śmiechu. A potem znów występował kolejny zespół i znów były brawa, gratulacje, uściski dłoni, wołania o bis. Gdy nastroje nieco się uspokoiły, ksiądz odprawił część mszy św. zawierającą lekcję i Ewangelię, po czym nastąpiły kolejne utwory.

Kazanie przerywane było dyskusją, spierano się długo o jakieś twierdzenia i prawdy, ale wszystko pogodnie, a nawet na wesoło. Potem znowu były występy. Właściwie cała msza św. przebiegała tak, jakby była zaledwie dodatkiem czy słowem wiążącym do występu dużej grupy muzycznej, podzielonej na poszczególne zespoły.

Przed błogosławieństwem pojawili się przed sceną dwaj młodzi ludzie, którzy trzymali w rękach gałęzie drzewa palmowego. Wierni - niektórzy w tanecznych podskokach - podchodzili kolejno, a młodzieńcy łamali gałęzie na kawałki i wręczali każdemu uczestnikowi mszy ten symbol Palmowej Niedzieli.

Koniec nabożeństwa okazał się szczytem popisu muzycznego. Zespoły połączyły się i wspólnie zagrały z imponującą werwą. Entuzjastyczne brawa i wołanie o bisy zmusiły muzyków do powtórek.

Ksiądz był uszczęśliwiony. Stał przy wyjściu, żegnał się z każdym wychodzącym i dziękował za aktywne uczestnictwo.

Wyszliśmy wśród radosnego tłumu, niosąc swoje gałązki palmowe i zastanawialiśmy się, czy takie "uatrakcyjnianie" pozwala na rozważanie prawd wiary, na poważne zamyślenie i refleksję, a także na wejrzenie w głąb siebie. W każdym razie w dni świąteczne powędrowaliśmy do odległego, ale "tradycyjnego" kościoła.

A kilka dni po Wielkanocy szlak koncertowy zaprowadził nas do Los Angeles. W wolne popołudnie przyjaciele zawieźli nas na Hollywood Hill, jedno ze wzgórz otaczających miasto. Znajduje się tam Forest Lawn Memorial Park, rozległy teren, starannie rozplanowany, pełen drzew i zieleni, na którym rozmieszczone zostały liczne świątynie, dzieła sztuki, budynki muzealne. W jednym z nich mieści się sala "Crucifiction - Resurrection" (Ukrzyżowanie - Zmartwychwstanie); nazwa pochodzi od tytułów eksponowanych tam obrazów. Istnieje też druga nazwa: "Polska Boża Męka", gdyż pomysłodawcą i fundatorem zarówno sali, jak i obrazów był Polak - Ignacy Jan Paderewski. Na wykonawcę dzieł malarskich po długich poszukiwaniach wybrał Jana Stykę - współtwórcę (wraz z Wojciechem Kossakiem) słynnej "Panoramy Racławickiej". Artysta jednak zdążył namalować tylko "Ukrzyżowanie". Po jego śmierci zorganizowano konkurs na wykonanie drugiego obrazu. Zwycięzcą okazał się Amerykanin Robert Clark i on namalował "Zmartwychwstanie".

Weszliśmy do dużej półkolistej sali, zajęliśmy wyznaczone miejsca i wpatrując się w zasuniętą kurtynę, czekaliśmy na rozpoczęcie pokazu. Wkrótce światło zgasło, szmer głosów ucichł, a z głośników rozległa się cicha muzyka. Po chwili kurtyna lekko się rozsunęła i oświetlony został środek obrazu ukazujący biało ubranego Chrystusa stojącego między dwoma krzyżami. Trzeci krzyż leżał na ziemi i zapowiadał mające nastąpić wydarzenia. Jasna postać Zbawiciela, w świetlistych szatach, z poważną, jakby zatroskaną twarzą, spoglądała na nas łagodnie i ze zrozumieniem. Muzyka narastała, potężniała, światło przesunęło się na lewą stronę obrazu, który ustawiony był w panoramicznym łuku. Ukazał się pejzaż Palestyny - niebo, wzgórza, ogrody, w oddali tłumy ludzi i nauczający Chrystus. Słychać, jak przemawia - głos spokojny, głęboki dochodzi do nas za pośrednictwem głośników rozmieszczonych w różnych miejscach sali - w górze, z boków, z tyłu. Po chwili Jezus jest już przed Piłatem i wypowiada słowa: "Królestwo moje nie jest z tego świata; gdyby królestwo moje było z tego świata...". Blask światła zatrzymuje się na rozmawiających, a potem przesuwa się i widzimy rzesze ludzi, faryzeuszy, kapłanów i znowu Jezus, Piłat, jego żona - wymiana zdań, krzyki tłuszczy, żądania chłosty i wyroku śmierci. Tło muzyczne narasta, potem staje się łagodne, to znów rozbrzmiewa, napawając grozą i lękiem. Światło ukazuje akcję zgodnie z Ewangelią, wypowiadane słowa brzmią dramatycznie i rozumiemy je, choć mówione są po angielsku. To wszystko sprawia wrażenie autentycznego uczestnictwa w przedstawionych wydarzeniach.

Oto krzyż jest już postawiony, a przybity doń Jezus skłania głowę w śmiertelnej męce. Pod krzyżem Matka Boża, św. Jan, oddaleni nieco, ale widoczni pozostali apostołowie oraz żołnierze, wykonawcy wyroku. Kiedy Chrystus umiera, światło gaśnie, a efekty dźwiękowe wyobrażające trzęsienie ziemi, burzę, grzmoty wywołują prawdziwe odczucie grozy.

Po chwili światło rozbłyskuje z wielką siłą i rozświetla cały obraz. Teraz dopiero widać wszystkie namalowane pejzaże i wydarzenia. Widać także gigantyczne rozmiary obrazu: jego wysokość wynosi 20, a długość 70 metrów.

Patrzymy urzeczeni, pragnęliśmy patrzeć tak długo. Cicha łagodna muzyka zmienia się w triumfalne dźwięki "Alleluja" Haendla, chór brzmi potężnie i pochwalnie, a przed nami pojawia się "Zmartwychwstanie". Widzimy to samo co poprzednio: niebo, te same wzgórza i puste trzy krzyże w oddali. Na pierwszym planie ukazuje się kamień nagrobny, a przed nim anioł zwiastujący zmartwychwstanie. Z grobu wyłania się Chrystus, w tej samej białej świetlistej szacie, unosi ręce w geście błogosławieństwa. W oddali panorama Jerozolimy i małe postacie idące jakby ku czemuś nowemu i wielkiemu. W zamglonym świetle poranka postacie Chrystus i anioł, a także ludzie dążący ku nim stają się symbolem zwycięstwa życia nad śmiercią.

Siedzieliśmy w ciszy i skupieniu, aż kurtyna powoli zasłoniła obrazy.

Wszyscy widzowie opuścili salę bezgłośnie.

W czasie drogi powrotnej też milczeliśmy. "Polska Boża Męka" została za nami, w muzeum, a przed nami... zwyczajne życie. Jednak zniesiemy je łatwiej, z większą cierpliwością.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Była raz sobie - a była z nami. Halina Kuropatnicka-Salamon
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 20/2007)

Zdarzają się chwile, kiedy człowiek staje w pół kroku i w popłochu szuka wyjaśnienia.
- Jak to nie żyje? Przecież dopiero co... A słowa! A nadzieje! - Tak wielu z nas reagowało 7 lutego br. na wiadomość o śmierci Krysi Konasiewicz. Zaledwie kilka dni wcześniej cieszyła się własnymi zamiarami. Chciała nagrać płytę z piosenkami, uporządkować zapiski i zrealizować jeszcze tyle, tyle planów. A teraz już tylko można spełnić cząstkę jej zamysłów i życzeń. Już tylko można obejrzeć się na przebytą przez nią drogę.

Krystyna Konasiewicz urodziła się w Sokalu w 1946 r. Rodziców straciła wcześnie. Wraz z babcią przybyła do Szczecina, a wkrótce - bo w roku 1956 - trafiła do szkoły dla niewidomych dzieci w Bydgoszczy. Szybko ujawniła swoją muzykalność. Grała na mandolinie i śpiewała przy każdej nadarzającej się okazji. Przeniosła te zainteresowania na teren spółdzielni niewidomych w Szczecinie, gdzie podjęła pracę po ukończeniu szkoły. Znalazła tam wnet towarzyszkę śpiewu, Wiesławę Buczulińską. Nie przypuszczały, że zejdą im na tym śpiewaniu 42 lata. Najpierw był to żeński zespół wokalny, kierowany przez Bonifacego Kuczkowiaka. Potem założyły duet; śpiewały przez dwa lata pod kierunkiem Ireny Wolf, a przez trzy następne - Ludmiły Januszkiewicz. Akompaniował im (nieżyjący już) pianista Zygmunt Stobiński. W tym składzie występowali na estradach i w radiu. Gdy dołączyły do nich dwie inne wokalistki, zespół prowadził Jan Wojtynowski.

W tych latach Krystyna Konasiewicz uczyła się przez pewien czas gry na akordeonie w ognisku muzycznym i śpiewu - zaocznie, w średniej szkole muzycznej. Zawsze chciała doskonalić swoje umiejętności.

W listopadzie 1996 r. pojawiła się w kieleckim Centrum Kultury Niewidomych, żeby wziąć udział w konkursie Widzieć Muzyką. Przyjęła się. Uczestniczyła w różnych imprezach, np. w festiwalach piosenki esperanckiej. Wykonywała w tym języku Suliko, Kołysankę I. Dunajewskiego i wiele innych pięknych utworów.

W 1998 r. obie z W. Buczulińską utworzyły duet. Prezentowały piosenki rosyjskie i łemkowskie. W 2004 r. ukazała się ich płyta - Zostały wspomnienia i łzy - zawierająca 4 kolędy i 6 piosenek - wszystkie po łemkowsku. Do trzech utworów K. Konasiewicz napisała muzykę i słowa. Wyraża w nich miłość do życia i tęsknotę za pięknem. "Znowu kwitną kasztany i wraca szczęście" - woła euforyczna strofa.

Na pastorałkowym spotkaniu niewidomych w lutym Wiesia z Krysią ostatni raz śpiewały razem. Wybrały kolędę "Stary rok mija" oraz pastorałkę "W ciemnym lesie" i tym razem po łemkowsku.

O niezbadanym sensie ludzkich kroków mówi się wiele i tak już zostanie. Co tknęło kolegów Krystyny? Co wzbudziło potrzebę zaakcentowania jej 10-letniej działalności w Centrum? Może jej własna radość z tej pracy? Dość, że pogratulowano Krysi tych 10 lat, wręczając laurkę i bombonierkę. Była uradowana. Ten moment i całą sylwetkę rozśpiewanej Krysi zamknęliśmy we wspomnieniu. Niech odpoczywa w pokoju.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (5) - opwiadanie w odcinkach.
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 20/2007)


- Dzieci złote, ściszcie trochę tę muzykę, bo zaraz przyjdą sąsiedzi. A poza tym zaczyna się Wielki Tydzień. Ten jazz jakoś nie pasuje. Mama by wam to lepiej wyjaśniła...
- Ej, tato, lepiej powiedz, że swoim tenorem nie możesz się przebić, a masz "coś niezmiernie ważnego" do powiedzenia.
- Pewnie, że mam. Powiem lapidarnie: macie czas do wieczora, aby pozałatwiać wszystkie sprawy, spakować się i wysprzątać dom. Jutro o 8.25 mamy pociąg.
- Jak to? Gdzie jedziemy? Przecież za tydzień jest Wielkanoc.
- Ha! Właśnie z tej oto okazji wyjeżdżamy do babci, abyście mogli chociaż raz w życiu spędzić prawdziwe święta wielkanocne wśród górali niskopiennych.
- Hurra! Lubię jeździć do Lipnika.
- Coś ty, Edi, lubisz? Ja nie bardzo, ale przynajmniej ominie mnie klasówka z matmy.
- Nie, klasówek nie będzie, ale to nie znaczy, że się będziecie obijać. Mam nadzieję, że przez ten tydzień nauczycie się sporo. Przeżyjemy wspólnie z dziadkami cały Wielki Tydzień. Pójdziemy tam na rekolekcje.
- Co to, to nie! Ja już byłam z klasą. Tyle, że górale fajnie śpiewają, nawet w kościele na głosy.
- Jasne, bo zwykle są po kielichu.
- Jak będziecie tyle pleść, to nigdzie nie jedziemy i już!
- Dobra, jedziemy. Ale powiedz, co tam fajnego nas czeka.
- I jak się zgubiłeś w Wielki Piątek w polu i uratowały cię kołatki.
- Żadne tam kołatki, tylko terkotki. Szedłem na słuch...
- Bez laski?
- No pewnie, że bez laski. Kto by tam pola obstukiwał białą laską.
- To opowiadaj.
- Wszystko zaczyna się od Niedzieli Palmowej. Ludzie w Lipniku robią wysokie palmy. Niektóre mają ze trzy metry wysokości. Stoją z nimi przed kościołem, bo w kościele się wszyscy i tak nie mieszczą.
- Mówiłeś, że okładają się też witkami wierzbowymi i coś śpiewają.
- Tak, śpiewają: "nie ja biję, palma bije. Za sześć dzień wielki dzień, za sześć noc Wielkanoc". Jednego roku mój brat Antek wygrał konkurs na najładniejszą palmę. Siostry mu ją pomogły zrobić. Była przystrojona baziami, wstążkami i kwiatkami z krepiny i była olbrzymia. To tej samej wiosny zakochał się w dziewczynie i z nią się potem ożenił.
- Aha, poderwał ciotkę Kaśkę na palmę.
- No, można tak podsumować. W każdym razie z tych palem gospodarze robią w Wielki Czwartek wieczorem krzyżyki. Z tymi krzyżykami trzeba iść w Wielki Piątek o świcie na każde pole, należące do rodziny i wbić w ziemię poświęcony krzyżyk, żeby był urodzaj. Chodzą po polach (przynajmniej dawniej chodzili) mali chłopcy. Muszą być na czczo i każdy ma w ręku drewnianą terkotkę. Te terkotki czynią straszny hałas w pustych polach.
- A skąd mają te terkotki?
- Kiedy byłem dzieckiem, prawie każdy tata umiał taką zrobić albo można ją było kupić na jarmarku w Skrzydlnej.
- Teraz to by pewnie można było zrobić biznes na takich instrumentach.
- A chodziłeś kiedyś, tato, po dziadach?
- Zaczekaj, nie śpiesz się tak. Dziady to śmiguszty, czyli drugi dzień świąt. A wcześniej jest pierwszy. Na rezurekcję idzie mnóstwo ludzi. O szóstej rano jest chłodno i dźwięk dzwonów niesie się daleko w tym czystym rześkim powietrzu. Cała procesja śpiewa, i to razem, a nie w pseudokanonie. W domu jest uroczyste śniadanie, ale żaden zając nie przynosi dzieciom prezentów.
- Szkoda...
- Ale za to wszyscy jedzą trzęsionkę.
- Dlaczego się tak dziwnie nazywa?
- Bo to taka mieszanka dla krów wszystkiego co najlepsze. A wielkanocna trzęsionka dla ludzi składa się z dobrych wędlin, wiejskiego chleba, jajek na twardo i chrzanu. A na pamiątkę tego, że Pan Jezus na krzyżu dostał do picia ocet, dodaje się do tej potrawy trochę octu. Mój ojciec robił strasznie ostrą, ale dzieciom nie wypadało się krzywić. Jedliśmy dzielnie do końca.
- A te dziady to chyba z Mickiewiczowskimi nic nie mają wspólnego...
- Chyba nie. To przebierańcy, śmigusznicy. Chodzą i pohukują. Oni tam mówią, że jukają. Chętnie przychodzili do tych domów, gdzie mieszkały młode panny.
- Ale podobno dostawali jajka?
- Tak, zwłaszcza mali chłopcy cieszyli się z tych jajek i starali się jak najmniej rozbić po drodze, bo potem mogli w domu zjeść olbrzymią jajecznicę albo sprzedać jajka i mieć swoje pieniądze. Starszym były raczej w głowie psoty. Kiedyś przywieźli na wozie na porodówkę takiego dziada przebranego za kobietę w ciąży.
- Ciekawe, co jeszcze przetrwało z tych zwyczajów.
- Pojedziemy, to zobaczymy.
- Zapowiada się fascynująco, braciszku, co?
- Tato, a mamie już powiedziałeś, że jedziemy?
- Hmm. Rzecz w tym, że planuję to jako niespodziankę. Liczyłem na waszą pomoc w przygotowaniach i w utrzymaniu tajemnicy.
- Tata! Coś mi się wydaje, że mama nie lubi niespodzianek. Odkąd pamiętam, żadna niespodzianka nam nie wypaliła.
- Dobra, dobra, Róża. Ta niespodzianka jest wyjątkowa. Bierzmy się do roboty. Raz, dwa, trzy.
Wieczorem.
- Tato! Mama wraca.
- Hej, kochani! Padam ze zmęczenia i głowę mi rozsadza.
- Hej, Tośka! Mamy dla Ciebie...
Drrryń, drrryń.
- Poczekaj, telefon dzwoni!
Halo! Tak? O Boże! Dobra, jutro rano wsiadamy w pociąg i przyjeżdżamy.
- Mamo! Co się stało?
- Dziadek spadł z drabiny i złamał nogę. Musimy pojechać do Lipnika na cały ten tydzień, aby pomóc babci w gospodarstwie i w przygotowaniu świąt. Zresztą... Może nam to dobrze zrobi. Straszne z nas mieszczuchy się ostatnio zrobiły.
- No tak! Można było się spodziewać, że niespodzianka nam nie wypali.
- W pewnym sensie wypali. Może się mama chociaż zdziwi, że mamy już kupione bilety i spakowane torby.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie.
Najmłodsze lata - Danuta Kowalik (Nowy Magazyn Muzyczny nr 19/2006)

Edwin urodził się na Śląsku, ale był jeszcze maleńkim dzieckiem, kiedy jego rodzice przenieśli się do Częstochowy. Tu spędził dzieciństwo, tu przyjeżdżał na wakacje i właśnie to miasto uważał za swoje rodzinne. Z Częstochową wiązały się jego najwcześniejsze wspomnienia.

A na co dzień fascynowały go nieodmiennie i głęboko melodie wygrywane przez amatorskie orkiestry i pieśni śpiewane przez kompanie pobożnych pątników pielgrzymujących do jasnogórskiego klasztoru.

Z tego wczesnego okresu zapamiętał otrzymane w prezencie piękne, dwustronne organki, grające w dwóch różnych tonacjach. Potrafił bawić się nimi godzinami, wygrywając zasłyszane melodie. Zapamiętał też swoje ostatnie wrażenie wzrokowe: posilającego się na postoju konia z głową ukrytą w worku z obrokiem i łabędzie - niewyraźne białe kule, poruszające się majestatycznie na stawie.

Mały Edwin widział coraz słabiej, tracił wzrok. Początkowo było to trudne do zauważenia. Dość długo nikt nie potrafił postawić diagnozy, a miejscowy felczer uważał, że prawdopodobnie dziecko z tego wyrośnie. Dopiero kiedy chłopiec miał około pięciu lat i aby podnieść upuszczoną łyżeczkę, musiał ją wymacać rączką na podłodze, rodzice wpadli w panikę. Próbowali wszystkiego - szukali lekarzy, za radą znachorki karmili dziecko parzonymi kurzymi wątróbkami i poili ziołami. Znaleźli okulistę, ten skierował ich do szpitala, stamtąd trafili do kliniki okulistycznej w Krakowie, gdzie tracący wzrok pięciolatek został sam w zupełnie obcym otoczeniu. Po serii skomplikowanych badań opuścił klinikę z werdyktem nie dającym nadziei. Przyczyną nieodwracalnej utraty wzroku okazał się uraz okołoporodowy. (Po latach diagnozę tę potwierdzili okuliści w Sao Paulo. Po konkursie w Rio de Janeiro i świetnym tourn'ee po Brazylii lekarze, oczarowani i wzruszeni grą Edwina, zaprosili go do swej najnowocześniejszej wówczas kliniki, oferując wszelkie dostępne medycynie środki i techniki leczenia. Niestety, nie mogli mu pomóc.)

I tak chłopiec wrócił z Krakowa do Częstochowy do rodziców, do swoich trzech sióstr, do babci i dziadka. Jak dawniej z zapamiętaniem wygrywał na swoich organkach, wyśpiewywał zasłyszane melodie, biegał z siostrami po podwórku, chodził z babcią na działkę, a w upalne dni kąpał się w Warcie. Wzrok pogarszał się szybko. Po półtora roku zostało mu tylko poczucie światła w jednym oku.

Rodzice rozpaczliwie szukali szkoły, w której mógłby się wychowywać i uczyć ich uzdolniony muzycznie syn. Dowiedzieli się o istnieniu zakładu dla niewidomych dzieci w Laskach i czynili starania o umieszczenie tam dziecka. Barierą nie do pokonania dla tej licznej i niezamożnej rodziny stała się konieczność wnoszenia comiesięcznej opłaty za pobyt w zakładzie. Nie rezygnowali. Pisali podania i prośby o pomoc do najróżniejszych instytucji i organizacji, dotarli nawet do biura samego Piłsudskiego. I wreszcie dzięki interwencji Marszałka częstochowski magistrat znalazł potrzebne środki.

Po załatwieniu wszystkich formalności, 12 maja 1935 roku, matka wyruszyła z Edwinem do Lasek. Warszawa, przez którą musieli przejechać aż dwoma tramwajami, by wsiąść do autobusu jadącego do Lasek, była niezwykle poważna i cicha, bowiem tego dnia zmarł Piłsudski.

A teraz pozwolę sobie dołączyć wspomnienia napisane przez Edwina.

"Wielki autobus wiózł nas po kocich łbach za miasto wijącą się pośród pól i lasów wąską szosą. Zanurzyliśmy się w pachnący gąszcz sosen - cisza lasu i świergot ptaków były dla mnie czymś tak nowym i niezwykłym, że szedłem nic nie mówiąc, wytężałem słuch, skupiałem się jakby w sobie w oczekiwaniu na jakieś wspaniałe, nieznane mi rzeczy i sprawy. Zaraz też one się pokazały, a to w domu św. Antoniego, gdzie takich jak ja siedmiolatków umieszczono jako mieszkańców i pierwszoklasistów. Od razu rozpoczęło się zwiedzanie - pierwszy kontakt z nowym, kolorowym dla mnie światem. Trzymam wtyczkę radia, czekając, aż "lampowiec" nagrzeje się i wybuchnie z głośnika muzyka. Potem oglądam przez uchylone okno delikatny krzew jaśminu i gładzę jego listki, dotykam szorstkiej, niepomalowanej powierzchni prostego stołu, wreszcie przyprowadzony do fortepianu naciskam klawisze. Najpierw lekko i nieśmiało, a potem mocniej - białe, czarne, wszystkie razem, byle tylko grało, żeby brzmiały dźwięki. Odwracam się i mówię do mamy: "Już umiem grać, powiedz babci, że już umiem..."

Kiedy zostaję sam, beczę długo i rozpaczliwie. Ale to mija szybko. Wir życia uczniowskiego, koledzy, siostra Germana oddziałują kojąco. Nazajutrz jestem już tu jak u siebie. Laski stały się moim drugim domem.

Naprzeciw domu jest kaplica. Dość często uderza w niej łagodne serce niewielkiego dzwonu. Wchodzimy. Równe, melodyjne głosy sióstr recytują na jedną nutę jakieś obce słowa - to łacina, to modlitwa. I znowu dla mnie muzyka. Zastanawiam się, czy to mówi jedna siostra czy wiele sióstr - jeden głos i jedna melodia słowa - a po dwóch latach znam już na to termin: unisono. Przy ołtarzu ksiądz Korniłowicz mówi niejasne dla mnie słowa - niejasne, lecz je czuję: "A po co mieć? A po to, żeby mieć... A po co mieć? A po to, żeby mieć... i mieć, i mieć, i jeszcze więcej mieć..." To kazanie dla tych dorosłych, którzy pragną pieniędzy - tak mi się później tłumaczy i myślę: a u nas to nigdy nie było ich dużo.

Koło domu są klatki. Zaczynamy hodować króliki i morskie świnki. Uprawiamy grządki, które co rano trzeba pielić. Wcale nie jest ciężko, wdycham rześkie powietrze i przytulam się jakby całym sobą do porannych promieni słońca. Czuję wdzięczność do Pana Boga, do Lasek, do sióstr. Na spacerze zbieram jagody. Jemy je potem ze śmietaną i cukrem. Po podwieczorku pierwsza lekcja muzyki. Pan Dolański pokazuje mi ułożenie klawiszy - dwa czarne, przerwa, trzy czarne, przerwa, między nimi same białe. Gram gamę i śpiewam; w górę jest taki tekst: "Jechał chłopczyk samochodem", a w dół: "potem pieszo ruszył w drogę". Dostaję do ręki książkę brajlowską. Dotykam punktów, wodzę czubkami palców.
- Z czego te punkty? - pytam siostrę Michaelę.
- To jest podziurkowany papier - odpowiada poważnie. Siostry zawsze mówią do nas serio. Nie zbywają, a jeśli żartują, to autentycznie, z rzeczy i spraw godnych radości. Odpoczynek odbywa się na dywanie rozłożonym na podłodze. Fajnie się leży, choć troszkę twardo pod plecami. W składziku z naczyniami mamy boćka, który nie był w stanie odlecieć i tu się chowa. Odnoszę naczynia do szafki, nagle dźgnięcie pod okiem - płacz, ból, strach. To bociek mnie dziobnął.
- Pewnie nie lubi mnie - żalę się.
- Lubi, lubi - zapewnia siostra - tylko on cię jeszcze nie zna.
To mnie przekonało, przestałem płakać.

I tak płyną miesiące. Nabroiłem sporo, stałem parę razy w kącie, ale krótko, odbywałem dyżury - zmywanie naczyń, wycieranie stołów, codzienne zajęcia, mycie, zaściełanie łóżka, nauka, odrabianie lekcji, spacery i wspaniałe godziny ćwiczenia na fortepianie. Na zakończenie roku szkolnego grałem w ogromnej sali domu św. Stanisława. Piękny utwór Roberta Schumanna "Marzenie" wzbudził mój i pewnie słuchaczy zachwyt. Pan Dolański też chwalił i kazał przez całe wakacje ćwiczyć. Ale w Częstochowie nie miałem pianina, tylko organki.

Chodzimy na lekcje religii, razem z dziewczynami, do ich internatu. Siostra mówi o grzechach i o wierze w Pana Boga. Basia odpowiada bardzo dobrze, od razu się w niej chyba zakochuję, bo ją lubię i podoba mi się jej głos. Zwierzam się siostrze Germanie. Uśmiecha się i gładzi mnie po głowie: "Rozumiem, rozumiem, ale musisz poczekać. Jak urośniesz, wszystko zrozumiesz lepiej".

Wiem już, że w tym roku przystąpimy wszyscy do Pierwszej Komunii św. Uczymy się spowiedzi i co trzeba księdzu powiedzieć. Potem siostra po spowiedzi zachęca do przypomnienia sobie opuszczonych grzechów. Ja sobie przypominam i proszę o poprawkę, ale najpierw mówię siostrze, co to było: chciałem dać śwince morskiej do buzi kawałek węgla, żeby zjadła; ona nie chciała, a ja jej wtykałem siłą... Ponieważ świnka żyła nadal, siostra uznała, że nie muszę iść do poprawki.

Rozmawiamy dużo o uczynkach człowieka, o tym, co wolno, a co jest przez Pana Boga zabronione. Wydaje mi się to wszystko jasne i oczywiste. Przychodzi do nas Matka Czacka i tłumaczy nam, jak ważne i doniosłe przeżycie nas czeka. Zapamiętuję te słowa: "To będzie wielkie, największe spotkanie, jakiego doznacie, chłopcy, w waszym życiu - pierwsze spotkanie z Panem Bogiem, z Jezusem Chrystusem".

Kiedy przyjąłem na język mały, okrągły opłatek, poczułem wewnątrz, nie wiem gdzie, impuls, krótki, nieokreślony, niezwykły - i do dziś za każdym razem go przeżywam, jest on we mnie.

Po Komunii św. było wspaniałe, smaczne śniadanie. Przyjechały rodziny i dobroczyńcy Lasek, dostałem kolejkę na szynach, nakręcaną - lokomotywa i wagoniki jeździły wkoło po torach. Czułem, jak we wszystkich i także w moim sercu zakwita radość. Może to z powodu śniadania, wspólnej zabawy czy dlatego, że mam piękną kolejkę...

Po latach zrozumiałem - ta radość to był owoc dobroci i miłości człowieka do małych niewidomych, do nieporadnych bliźnich. Ta radość zamieszkiwała w Laskach, płynęła od sióstr, wzrastała i dojrzewała w nas."

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (4) - opowiadanie w odcinkach.
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 19/2006)

Mój Boże! Dziś już Wigilia. Pędzimy i pędzimy ku końcowi roku. Oby do weekendu, oby do świąt. No i masz, święta już są, a my jak zwykle w proszku. Nie ma mowy, żeby zdążyć ze wszystkim. Można jedynie zadbać o świąteczny nastrój i wyjątkową atmosferę.

Żeby było miło, przede wszystkim musi być w domu choć trochę czyściej niż zwykle i musi być coś dobrego do jedzenia. Choinkę dzieci przyniosą i ubiorą jak zwykle we wszystkie zabytkowe prace choinkowe z wczesnego dzieciństwa. Są wśród nich nawet moje wyroby z internatu: malowane szyszki na sznureczkach. Są łańcuchy wielokrotnie sklejane, orzechy oklejane sreberkiem od czekolady i papierowe aniołki autorstwa cioci Wiesławy. Podobno nasza choinka wygląda fatalnie, ale za to jest pachnąca, sentymentalna i oryginalna. Hm! Kajka to w ogóle twierdzi, że święta w naszym domu są cudowne, choć zupełnie dziwaczne. Wszystko inaczej niż u "normalnych" ludzi.

- Mamooooooo! Czy w tym roku też mi przypada w udziale mycie sanitariatów? Całe święta będę miała przed oczami wodospad z muszli klozetowej. Przecież wiesz, że jestem delikatną kobietą.

- Dobra, Róża! Wolisz gotować? Chętnie się zamienię.

- A ile potraw muszę zrobić?

- No, jasne, że dwanaście. Ale wszystko zależy od podejścia do sprawy. Możemy liczyć osobno ziemniaki, surówkę, kompot, rybę.. To już cztery. Będzie sernik, makowiec, szarlotka i ciasto od sąsiadki, to razem już osiem...

- Super. Jesteś mistrzynią nadinterpretacji.

- Ułatwiam ci tylko sprawę, niewdzięcznico...

- Czy wpada ktoś do nas w tym roku?

- Będzie Kajka - może się odważy przyjść z Ludwikiem, ciotka Klotka, kolega Edwina, którego rodzice muszą iść na jakieś wyjątkowe przyjęcie i kot sąsiadki z góry.

- Ale ekipa, co? Zbieranina jak w stajence u Pana Jezusa.

- Hej, kochani! Bierzmy się do roboty, bo zostało nam tylko 6 godzin.

Muszę jeszcze zapakować prezent dla Ludwika. Ciekawe, co inni wymyślili w tym roku. Aż się doczekać nie mogę. Od kiedy Franek zarządził Święta niematerialne, zupełnie zmieniło się moje podejście do prezentów. To był genialny pomysł, aby po pierwsze zrobić losowanie (zdobywanie prezentów dla każdego było zwykle marnowaniem czasu i pieniędzy), po drugie zaś przyjąć zasadę, że ma to być coś zrobionego własnoręcznie. Co roku zaskakujemy siebie nawzajem. Cha, cha... W zeszłym roku dostałam od Róży wzruszające opowiadanie o naszej rodzinie i to w brajlu, a Edwin dostał od Kajki przepiękny sweter zrobiony na drutach.

- Mamo, tato! Pierwsza gwiazdka na niebie! Zaczynamy?

- A wszyscy już są?

- No, jasne! A w dodatku wszyscy strasznie głodni!

- Oooooo!

- Co się dzieje?

- Prąd wyłączyli!

- No, ładnie. Dobrze, że chociaż kuchenkę mamy na gaz. Róża, zapalcie jakieś świece.

- Ja już idę do pianina. Kto nie śpiewa, ten nie je i nie dostaje prezentów.

- Bóg się rooodzi...

Puk, puk, puk.

- Tośka, chyba jeszcze kogoś zaprosiłaś, bo ktoś właśnie puka.

- Idziemy zobaczyć.

- Dobry wieczór, mili sąsiedzi. Bardzo przepraszamy, ale czy możemy do państwa dołączyć? U nas nie ma prądu, więc ciemno i cicho. Tak to chociaż magnetofon grał kolędy. U was się zawsze śpiewa i zawsze tak wesoło...

- Zapraszamy, zapraszamy!

- Wzięliśmy ze sobą nasze wypieki i rybkę w galarecie. Och, jak u was pięknie.

- Zapowiadają się nietypowe święta. Początek jest całkiem interesujący. Ciekawe, Ludwiś, czy zaraz tu się zwalą wszyscy sąsiedzi...

- No pewnie! Może całe osiedle, co?

- Ale byśmy prezentów dostali...

- Chłopaki, co tam szepczecie?

- Wesołych Świąt!

- Aaaa... Wesołych Świąt!

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Nowe pomoce dydaktyczne do kształcenia słuchu dla szkół muzycznych I st. (2)
Maria Wacholc (Nowy Magazyn Muzyczny nr 19/2006)

Szczegółowy opis koncepcji metodycznej zastosowanej w pomocach dydaktycznych omówionych w pierwszej części artykułu zawiera opracowany przeze mnie program nauczania, zatytułowany: "Kształcenie słuchu elementarne". Program ten ukazał się we wrześniu 2006 roku w wydawnictwie muzycznym Triangiel, wcześniej zaś uzyskał pozytywną ocenę rzeczoznawców i został dopuszczony do użytku szkolnego oraz wpisany do wykazu prowadzonego przez Ministra Kultury.

Program "Kształcenie słuchu elementarne" jest opracowany zgodnie z opublikowanym w Dzienniku Ustaw Nr 138 Rozporządzeniem Ministra Kultury z dnia 19 sierpnia 2002 roku w sprawie podstaw programowych kształcenia w zawodach szkolnictwa artystycznego. Respektując zapisy "Podstawy programowej", nie rezygnuje on z wykorzystania najcenniejszych elementów wypracowanej w polskim szkolnictwie muzycznym koncepcji kształcenia słuchu, zbudowanej na dokonaniach wielu wybitnych pedagogów, zarówno polskich, jak i obcych.

Motto programu stanowi zdanie wypowiedziane przez Shinichi Suzuki - założyciela słynnego Instytutu Kształcenia Talentu, zaczerpnięte z polskiego wydania jego książki "Karmieni miłością": "Od trzydziestu lat usiłuję przekonać ludzi, by uwierzyli, że wszystkie dzieci można dobrze wykształcić i że nie należy z góry spisywać na straty tych, które rozwijają się wolniej".

Podstawowe znaczenie dla konstrukcji Programu miało określenie celów kształcenia słuchu oraz wskazanie umożliwiającego ich realizację materiału nauczania. Wyznaczony dla poszczególnych klas materiał nauczania został podzielony na kilkanaście działów, z których każdy służy realizacji określonego celu dydaktycznego. Pierwszy dział w każdej klasie obejmuje zagadnienia notacji muzycznej i wiadomości teoretyczne, dalsze działy zawierają natomiast wykaz materiału ćwiczeniowego. W klasie pierwszej - dla przykładu - materiał ćwiczeniowy podzielony jest na następujące działy:

- Wdrożenie ucznia do prawidłowego śpiewu,
- Kształcenie słuchu wysokościowego i melodycznego,
- Kształcenie umiejętności intonowania i słuchowego rozpoznawania elementarnych struktur melodycznych,
- Kształcenie poczucia tonalnego,
- Kształcenie słuchu harmonicznego,
- Kształcenie pamięci muzycznej,
- Kształcenie wyobraźni muzycznej,
- Kształcenie inwencji twórczej,
- Kształcenie umiejętności czytania nut głosem,
- Kształcenie umiejętności świadomego postrzegania zjawisk muzycznych, ich słuchowej analizy i zapisu,
- Kształcenie wrażliwości na barwę dźwięku.

Do materiału nauczania dla klas IV - VI został włączony ponadto jeszcze jeden dział: Poznawanie cech stylistycznych dzieła muzycznego, aby umożliwić pełną korelację kształcenia słuchu z audycjami muzycznymi.

W omawianym programie poszerzony został - zarówno w stosunku do Podstawy programowej, jak i dotychczasowej praktyki pedagogicznej, zakres kształcenia poczucia tonalnego i słuchu harmonicznego. Te dwa niezwykle ważne działy kształcenia słuchu nie znalazły do tej pory należnego miejsca w programach nauczania, z wielką szkodą dla rozwoju muzycznego dziecka na etapie szkoły muzycznej I stopnia. Z tego powodu działy te zostały włączone do materiału nauczania począwszy od klasy pierwszej, co umożliwi w kolejnych latach stosowanie ćwiczeń adekwatnych do rosnących możliwości dziecka. Wprowadzenie w szkole muzycznej I stopnia szerszego zakresu ćwiczeń rozwijających poczucie tonalne i słuch harmoniczny z pewnością korzystnie wpłynie na poziom umiejętności uczniów i zapobiegnie ich ewentualnym trudnościom w dalszych etapach kształcenia.

W omawianym Programie nauczania ważne miejsce zajmuje zagadnienie przygotowania ucznia do percepcji i realizacji muzyki współczesnej. Problematyka muzyki współczesnej zadecydowała nie tylko o preferencjach w wyborze materiału ćwiczeniowego, ale również wpłynęła na kształt przyjętej w programie koncepcji metodycznej.

Ważnym elementem Programu jest opis realizacji materiału nauczania, zamieszczony w rozdziale "Procedury osiągania celów". W opisie tym szczególną uwagę poświęcono tym zagadnieniom, które nie znalazły dotąd wyczerpującego opracowania w publikacjach metodycznych. Rozdział ten rozpoczyna motto zaczerpnięte również z książki Shinichi Suzuki: "W każdym dziecku można rozwinąć umiejętności; wszystko sprowadza się do metody uczenia".

Warto podkreślić, że wyznaczony w Programie dla poszczególnych klas materiał nauczania umożliwia kształcenie na różnym poziomie trudności. Od nauczyciela zależeć będzie dobór sposobu realizacji ćwiczeń, odpowiedni dla danej grupy lub poszczególnych uczniów, zarówno tych mniej uzdolnionych muzycznie, jak i bardzo zdolnych, czy obdarzonych słuchem absolutnym. Program pozwala też na pewną swobodę w sposobie realizowania celów kształcenia słuchu, pozostawiając nauczycielowi przestrzeń dla twórczego udziału w procesie dydaktycznym.

Więcej informacji o Programie, a także o "Solfeżu elementarnym" i "Dyktandach elementarnych" znaleźć można na stronie internetowej Wydawnictwa Muzycznego Triangiel: www.triangiel.com

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie.
Zdjęcia - Danuta Kowalik (Nowy Magazyn Muzyczny nr 18/2006)

Pragnę podzielić się kilkoma wspomnieniami związanymi z fotografiami Edwina.

Z okresu dzieciństwa i wczesnej młodości jest ich bardzo niewiele. Na najwcześniejszym jako cztero- czy pięciolatek wędruje z mamą i siostrzyczką jedną z częstochowskich ulic; jest uśmiechnięty i wesoło gestykuluje. Dwa kolejne zdjęcia ilustrują wczesny okres pobytu w Laskach. Ofiarowała mi je dawno temu siostra Monika jako upominek z okazji chrztu naszego syna. Pierwsze z nich, legitymacyjne, ukazuje poważną i trochę przestraszoną buzię siedmiolatka. Na drugim widać go pełnego werwy wśród gromadki niewidomych chłopców, usadowionych na małym wzgórku w towarzystwie siostry zakonnej.

Kolejna fotografia to znów ulica Częstochowy i smukły nastolatek, tym razem ze starszą siostrą. Następne chronologicznie są zdjęcia do legitymacji, do świadectwa maturalnego, do indeksu wyższej uczelni, a także nieliczne z wakacji i pierwszych koncertów.

W miarę upływu czasu fotografii przybywa, gromadzi się ich coraz więcej, tak dużo, że nie sposób ich opisać. Na wielu widzimy rozmaite krajowe i zagraniczne sale koncertowe, występy z innymi artystami, wręczanie kwiatów, ukłony, podziękowania, pokoncertowe spotkania. Na szczególne wyróżnienie zasługują zdjęcia z królową belgijską podczas Konkursu Chopinowskiego, z prezydentem Brazylii Kubitschckiem w Rio de Janeiro w 1957 r., a także już mniej oficjalne z prymasem Wyszyńskim, który podczas rozmowy serdecznym gestem otacza ramiona Edwina. Mam też sporo zdjęć związanych z PZN-em, obrazujących pracę w redakcji, wspólne występy z niewidomymi artystami upamiętniające rozmaite uroczystości, np. przyznawanie odznaczeń.

Mnóstwo jest fotografii dotyczących życia prywatnego - turystycznych, wakacyjnych, z przyjaciółmi i rodziną. Widzimy Edwina pływającego kajakiem, jeżdżącego z synem na tandemie, zwiedzającego godne uwagi miejsca, wędrującego w górach, ośnieżonego podczas zimowej wycieczki w Yellowstone, gdzie koniecznie chciał zobaczyć wybuchające gejzery. Mam wiele zdjęć z naszymi dziećmi i wnukami, a niektóre z nich są naprawdę piękne.

Szczególną uwagę chciałabym jednak poświęcić fotografiom przedstawiającym Edwina jako artystę. Taki materiał ilustracyjny niezbędny jest przy wydawaniu prospektów, folderów czy programów koncertowych. Dość długo Edwin korzystał z usług zwykłych zakładów fotograficznych. Zdjęcia tam wykonywane - czasem mniej, czasem bardziej udane - zawsze były standardowe i banalne. Postanowiliśmy to zmienić i zwróciliśmy się do Benedykta Dorysa, najlepszego w owym czasie fotografika-portrecisty. Umówiliśmy się telefonicznie na spotkanie. Pracownia połączona z mieszkaniem znajdowała się w samym sercu Warszawy, na Nowym Świecie. W progu przywitali nas państwo Dorysowie, zaprosili do saloniku, usadowili wygodnie i zaczęła się bardzo ciekawa rozmowa o artystach, o literaturze, o historii powstania Związku Artystów Fotografików, którego nasz rozmówca był współzałożycielem, o muzyce, o aktualnym repertuarze koncertowym Edwina, a nawet o subtelnościach interpretacyjnych. Piliśmy kawę, rozmowa stała się nieco swobodniejsza i chwilami wszyscy śmialiśmy się radośnie. Straciliśmy poczucie czasu i prawdę mówiąc, zapomnieliśmy o celu naszej wizyty. Po mniej więcej dwu godzinach pan Dorys stwierdził, że chyba wystarczająco poznał Edwina i już zarysowuje mu się koncepcja, jak go będzie fotografował. Poprosił, żeby dać mu trochę czasu na przemyślenie ujęć, a ten wieczór potraktować jako spotkanie towarzyskie. Właściwa sesja zdjęciowa odbyła się za kilka dni. Trwała długo, ale nie była nużąca i zostawiła niezapomniane, miłe wrażenie. Zdjęcia zostały wykonane w dwu różnych ubraniach i w kilku ujęciach. Okazały się rewelacyjne. Ukazywały nie tylko podobieństwo fizyczne, ale również osobowość. Te w smokingu prezentowały artystę, a te w garniturze - po prostu interesującego człowieka. Poza tym, chyba dzięki szczególnemu ujęciu i oświetleniu, pozostawały aktualne, mimo upływającego czasu.

Oprócz zdjęć portretowych nieodzowne były także fotografie bardziej przestrzenne, przy fortepianie. I znów szukaliśmy odpowiedniej osoby do ich wykonania. W jednym z czasopism natrafiłam na rozkładówkę z pięknymi zdjęciami wykonanymi przez Marka Holzmana, a przedstawiającymi wybitnego polskiego reżysera. Były robione we wnętrzach, w parku, pod arkadami mostu, znakomicie skomponowane i oświetlone.

Umówić się z panem Holzmanem nie było łatwo, a potem trzeba było przełamywać jego opory. Tym razem to on nas odwiedził, by poznać Edwina, zobaczyć mieszkanie, instrument. Piliśmy kawę, rozmawialiśmy o filozofii, historii, okrucieństwie wojny i ulotności życia ludzkiego. Tych wizyt było kilka, o różnych porach dnia, przy zmiennym oświetleniu. Dostawałam zalecenia by zdjąć zasłony, inaczej upiąć firanki, wynieść mniejsze meble, usunąć przenośne lampy, bo ich sznury przecinają ściany. Otrzymałam nawet instrukcję, jaką koszulę mam przygotować do mniej oficjalnego zdjęcia,

- Bo przecież żaden pianista nie ćwiczy w marynarce - tłumaczył mistrz fotografii.
Edwin trochę się niecierpliwił i kolejny raz pytał o cenę zdjęć, i kolejny raz otrzymywał na poły żartobliwą, na poły drwiącą, nijaką odpowiedź.

Aż wreszcie któregoś dnia wspólnie przesunęliśmy fortepian i odbyła się krótka sesja zdjęciowa. Na koniec usłyszałam prośbę, aby tym razem niczego w pokoju nie zmieniać przez kilka najbliższych dni. Po wykonaniu próbnych odbitek mistrz nie ze wszystkich był zadowolony. Niektóre ujęcia powtarzał. Wychodząc, pozwolił ustawić meble na stałe miejsca.

Gotowe zdjęcia przywiózł nam osobiście. Było ich dużo, w kilkunastu wersjach: w smokingu i w koszuli, przy zamkniętym i otwartym fortepianie, z podwójnym odbiciem twarzy w politurowanej powierzchni klapy instrumentu, pianista widziany z boku wraz z podnoszącymi się młoteczkami, sylwetka grającego sfotografowana od tyłu z wyeksponowaną klawiaturą, same ręce naciskające klawisze i jeszcze inne, a każde z nich to małe dzieło sztuki. Pan Holzman nie chciał żadnego honorarium. Stwierdził krótko, że nie fotografował dla pieniędzy, ale dlatego, że Edwin jest wspaniałym człowiekiem. Byliśmy zażenowani. Zauważył to i zgodził się przyjąć butelkę koniaku.

A oto historia jednego z ostatnich zdjęć. Podczas pobytu na koncertach w Stanach Zjednoczonych w deszczowe jesienne południe wracaliśmy z uciążliwej całonocnej podróży autobusem do naszej "bazy" w okolicach Nowego Jorku. Ostatni etap drogi odbywaliśmy podmiejskim metrem. Wagon, do którego wsiedliśmy, był niemal pusty. Swobodnie rozłożyliśmy nasze bagaże i zaczęliśmy rozmawiać. Po chwili z drugiego końca wagonu podszedł do nas jakiś mężczyzna, przedstawił się po polsku i powiedział, że nas poznał. Okazało się, że latem był w Warszawie i wraz z żoną słuchał koncertu Edwina w parku Łazienkowskim. Potoczyła się rozmowa, w wyniku której zostaliśmy w sposób niezwykle serdeczny zaproszeni na kolację tego samego dnia. Mieliśmy wolny wieczór, więc się zgodziliśmy. Nowy znajomy mieszkał niedaleko i przyjechał po nas wieczorem. W domu powitała nas żona, pani Danuta. Okazało się, że była malarką. Jeszcze przed pokazaniem nam pięknego zbioru własnych obrazów, przedstawiających kompozycje kwiatowe utrzymane głównie w pastelowych tonacjach i przed podaniem kolacji zaprowadziła nas do pokoju telewizyjnego i z kasety magnetowidowej odtworzyła nagranie koncertu Edwina w Łazienkach. Następnie ofiarowała nam kolorową fotografię, którą zrobiła na tym koncercie. Widać na niej na tle zieleni oddalonych drzew głowę Edwina ujętą z profilu. Włosy poruszone lekkim wiatrem prześwietla słońce.

Dzięki rozwojowi techniki powieliłam tę fotografię kilkakrotnie i ofiarowałam bliskim osobom. Właśnie to zdjęcie znajduje się na ścianie w lokalu wydawnictwa Toccata, a jego fragment został zamieszczony na wkładce do płyty "Moje fascynacje".

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Nowe pomoce dydaktyczne do kształcenia słuchu dla szkół muzycznych I st. (1) (Nowy Magazyn Muzyczny nr 18/2006)

Wydawnictwo Muzyczne Triangiel publikuje zestaw pomocy dydaktycznych do kształcenia słuchu, opartych na nowej koncepcji metodycznej i przeznaczonych dla szkół muzycznych I stopnia.

1. Solfeż elementarny

Sześcioczęściowy "Solfeż elementarny" mojego autorstwa po raz pierwszy ukazał się w latach 2000-2001. W latach 2001-2003 został on wydany pismem brajla przez wydawnictwo muzyczne Toccata, przygotowany profesjonalnie i z niebywałą rzetelnością przez redaktor Helenę Jakubowską. Dla klas I-II ukazały się dwie wersje tego podręcznika: wersja pełna, tzw. "wersja dla nauczyciela" oraz wersja uproszczona, tzw. "wersja dla ucznia", w której w celu ułatwienia dzieciom czytania nut pominięto wiele znaków, takich jak znaki dynamiczne, artykulacyjne. Ta druga wersja okazała się dla dzieci bardziej przystępna i znacznie łatwiejsza w użytkowaniu. Stopniowo opracowywane są podręczniki dla klas III-VI w wersji uproszczonej.

2. Solfeż elementarny - płyty CD: Akompaniamenty do ćwiczeń

W "Solfeżu elementarnym" znajdują się liczne ćwiczenia zaczerpnięte z literatury muzycznej. W wielu z nich został zachowany oryginalny akompaniament, który na lekcjach gra na fortepianie nauczyciel. Wykonanie tych ćwiczeń w domu ułatwią uczniowi nagrania akompaniamentów na płytach CD. W chwili obecnej gotowe są już 3 płyty z nagraniami akompaniamentów dla klas I-III. W przyszłym roku ukażą się 3 kolejne płyty z akompaniamentami dla klas IV-VI.

3. Dyktanda elementarne

Od roku 2004 w wydawnictwie Triangiel sukcesywnie ukazują się materiały do nauki dyktand muzycznych - "Dyktanda elementarne", opracowane przez Marię Ćwiklińską i Małgorzatę Rogozińską. Do chwili obecnej ukazał się komplet materiałów dla klas I-III, w druku są już materiały dla klasy IV.

Zestaw materiałów dla każdej klasy obejmuje podręcznik dla nauczyciela, zeszyt dla ucznia oraz płytę CD z nagraniami dyktand na różnych instrumentach, oczywiście bez udziału instrumentów elektronicznych, które nie powinny być używane na lekcjach kształcenia słuchu.

Obie autorki, Maria Ćwiklińska i Małgorzata Rogozińska, są doświadczonymi pedagogami kształcenia słuchu i znakomicie uzupełniają się swoimi kompetencjami, wiedzą oraz doświadczeniem. Maria Ćwiklińska - absolwentka kompozycji, specjalistka w dziedzinie rytmiki, jest wykładowcą i prodziekanem Wydziału Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki w poznańskiej Akademii Muzycznej. W dziedzinie kompozycji ma szczególne osiągnięcia w twórczości przeznaczonej dla dzieci i młodzieży. Małgorzata Rogozińska znana jest natomiast jako znakomita nauczycielka kształcenia słuchu w szkołach muzycznych I stopnia i świetny metodyk tego przedmiotu.

"Solfeż elementarny" i "Dyktanda elementarne" to podręczniki "bliźniacze". Przeznaczone dla tych samych klas mają bardzo podobny spis treści, wprowadzają te same zagadnienia i w tej samej kolejnoci. W obydwu podręcznikach została zastosowana także wspólna metoda kształcenia słuchu harmonicznego czy przygotowania do percepcji i realizacji muzyki współczesnej. Jako autorka "Solfeżu elementarnego" ściśle współpracuję z autorkami "Dyktand elementarnych", czuwając nad realizacją wspólnej koncepcji metodycznej.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (3) - opowiadanie w odcinkach.
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 18/2006)

- Kochanie! Jak pięknie pachnie! Świętujemy coś dzisiaj?
- Można tak powiedzieć. Zawołaj wszystkich i siadamy do kolacji, bo mnie aż mdli z głodu.
- Hej, mamo! I jak, przyjęłaś pracę w reklamie?
- Nie, babcia mi nie pozwoliła.
- Co? Jak to: babcia nie pozwoliła? Przecież ona dawno nie żyje.
- Nakładajcie sobie sałatkę i pieczeń, a ja wam wszystko wytłumaczę.
- Umieramy z ciekawości.
- I z przerażenia...
- Jak wiecie, agencja nie chciała przyjść do wiadomoci, że nie mam ochoty harować w reklamie na chwałę proszku do prania. Gdy wczoraj zadzwoniła kobieta, pewna, że wystarczy już tylko podpisać ze mną umowę, postanowiłam oddać swój los w ręce babci.
- Nooo, ciekawe...
- Miałam właśnie na kolanach czasopismo brajlowskie i poprosiłam babcię, aby wyraz, na jaki natrafię, pomógł mi podjąć decyzję. Kładę rękę na kartce i czytam: "talent". Nie zrozumiałam, więc postanowiłam ciągnąć babcię za język. Kilka stron dalej czytam: "dar", co także nie dało mi jasności. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spróbować trzeci raz. I trafiam na słowo: "Boga". I nagle olśnienie! Aż krzyknęłam w słuchawkę: "Talent jest darem od Boga! Nie mogę go marnować w ten sposób!"
- Niesamowite! Babcia przecież nie znała brajla.
- Ty się lepiej martw tym, że mama nam oszalała!
- Pani z agencji chyba też tak pomyślała, bo po prostu przeprosiła i odłożyła słuchawkę.
- Mamo! Jesteś prawdziwą czarownicą!
- Może powinnaś zostać zawodową wróżką. Przyjmowałabyś klientów u nas w dużym pokoju. Niewidomej nie musisz udawać. Zapalimy świece i zadbamy o odpowiedni klimat.
- E tam! Próbowałeś pieczeni? Mama powinna raczej otworzyć restaurację na wzór tej w Stanach. Wszyscy, którzy pojawiliby się w naszej knajpie, musieliby zamienić się na ten czas w niewidomych. Każdemu założymy atłasową opaskę na oczy i damy wyjątkową sposobność skoncentrowania się na samym smaku wyszukanych potraw mamusi.
(Telefon.)
- Zawsze powtarzałem, że należałoby wyłączać telefon w czasie posiłków. Czy kto pamięta w tym domu obiad czy kolację bez rozmowy telefonicznej?
- Halo! Ach, to Ty, Kajka!
- Tośka! Przyjadę jutro do ciebie. Musimy pogadać. Poznałam chyba mężczyznę życia, ale wiesz, że muszę najpierw wysłuchać twojej opinii. Do tej pory widziałam jedynie powierzchnię, ale tym razem jest inaczej. Jesteś chyba jedyną osobą, której go przedstawię.
- Edwin, to już trzeci kawałek!
- Cicho, Ludwik! Zapowiada się ciekawie, a ciocia Kajka tak głośno nadaje, że wszystko usłyszymy...
- Kajka, pomału. Co ty pleciesz? Kogo możesz tylko mnie przedstawić i dlaczego tylko mnie?
- Nie uwierzysz, ale facet ma metr pięćdziesiąt wzrostu i jest tak strasznie brzydki, że wszyscy odwracają od niego wzrok.
- Oj, Kajucha! Widzę, że zapowiada się bajka o "Pięknej i bestii". To kiedy przyjeżdżasz? Jutro?
- Aha! Coś mi się wydaje, że zamiast tej restauracji mama powinna raczej otworzyć gabinet psychoterapii.
- Franek, nie bądź taki dowcipny!
- To wcale nie dowcip. Zobaczymy, jak nam dalej pójdzie wiązanie końca z końcem bez dodatkowej pracy.
- Reklamacje proszę kierować do Babci!

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie.
Wakacyjne wspomnienia - Danuta Kowalik (Nowy Magazyn Muzyczny nr 17/2006)

Wakacje to bardzo oczekiwany czas i zawsze staraliśmy się spędzać je ciekawie. Często wyjeżdżaliśmy nad morze. Wybieraliśmy różne miejscowości, aby przy okazji urlopu lepiej poznać kraj, a także pokazać go naszym dzieciom. Zawsze też oprócz korzystania z uroków wody i słońca robiliśmy liczne wycieczki i dzięki temu poznaliśmy wybrzeże Bałtyku od Krynicy Morskiej po Świnoujście. Słuchaliśmy koncertów organowych, zwiedzaliśmy zabytki, muzea, miejsca związane z wydarzeniami historycznymi, oglądaliśmy porty, przetwórnie rybne itp. Byliśmy we wszystkich latarniach morskich, przeszliśmy pieszo brzegiem morza cały Półwysep Helski.

Parokrotnie też spędziliśmy urlop nad jeziorami. Kiedyś zatrzymaliśmy się w ośrodku kempingowym wśród lasów tuż nad pięknym jeziorem w okolicach Sejn. Miejsce było ciche, oddalone kilka kilometrów od wsi i większej drogi. Dużo musieliśmy chodzić, gdyż nie mieliśmy wówczas samochodu, a z Warszawy zabraliśmy "na wszelki wypadek" tylko jeden rower na całą rodzinę. To właśnie tam, na szerokich leśnych duktach i polnych drogach Edwin opanował technikę jazdy na rowerze i na prostych odcinkach radził sobie doskonale. Ta nowa umiejętność sprawiała mu ogromną radość, a z czasem ułatwiła jazdę na tandemie, który pozwalał już na prawdziwe wyprawy turystyczne.

W ośrodku była wypożyczalnia sprzętu i za niewielką opłatą wynajęliśmy łódkę i to nie na godziny, ale na cały czas pobytu. Co najważniejsze, można z niej było korzystać o każdej porze dnia i nocy. Wypływaliśmy o świcie, o zmierzchu, w deszczu, w słońcu i przy blasku księżyca. O każdej porze doznawaliśmy innych wrażeń - bo inaczej marszczyła się woda, inaczej powiewał wiatr, inne dochodziły odgłosy.

Bardzo długo mój mąż wzbraniał się przed wyjazdem w góry. Wysuwał mnóstwo argumentów przeciw takiemu pomysłowi, ale wreszcie uległ. Pojechaliśmy do Zakopanego, zamieszkaliśmy tuż pod reglami, blisko Krokwi. Z okna naszego pokoju widzieliśmy Giewont. Przez pierwsze dni wędrowaliśmy dolinami, wchodziliśmy do grot i jaskiń, wychodziliśmy na rozsłonecznione polany, wjechaliśmy kolejką na Kasprowy, pieszo weszliśmy na Gubałówkę i każdego dnia chodziło nam się lepiej. Upłynęła już połowa naszego urlopu. Pogoda dopisywała, byłam przekonana, że wszyscy jesteśmy kondycyjnie gotowi do większej wyprawy, a Giewont nieustannie kusił i zapraszał. Edwin jednak nie przyjmował do wiadomości takiej propozycji. I tu muszę się przyznać, że zachowałam się podstępnie. Kolejnego ranka po wczesnym śniadaniu spakowałam do małego plecaka kanapki, butelkę wody, peleryny i ruszyliśmy do Kuźnic, a stamtąd poszliśmy na Kalatówki. Trasa okazała się krótka i łatwa, więc nie warto było nawet skręcać na odpoczynek do schroniska. W doskonałych humorach poszliśmy w kierunku Hali Kondratowej. Tam odpoczęliśmy, napiliśmy się dobrej herbaty i dopiero wtedy odkryłam przed resztą rodziny swoje niecne zamiary. Oświadczyłam, że idziemy na Giewont. Dzieci podskoczyły z radości, a Edwin nadal był nieprzejednany. Tłumaczyliśmy (już wszyscy troje), że połowa drogi za nami, że piękna pogoda, że jest dużo czasu, że możemy iść powoli... Nic nie pomagało. Siedzieliśmy na ławce, oparci o ścianę schroniska, w wygodnym, bezpiecznym miejscu, więc zaproponowałam Edwinowi, żeby został, a my po dwóch, najwyżej trzech godzinach wrócimy i wtedy razem zejdziemy do Zakopanego. I to chyba uraziło jego ambicję, bo zdecydował, że jednak pójdziemy wszyscy razem.

Ruszyliśmy, dzieci przodem, my za nimi. Droga wznosiła się i zwężała. Na którymś zakręcie straciłam z oczu syna. Kiedy wyszliśmy na prostą, też go nie mogłam dostrzec. Nie byłam w stanie pobiec za nim, nie mogłam zostawić Edwina i młodszego dziecka na środku górskiej ścieżki. Byłam bardzo zdenerwowana, bo chłopiec miał tylko 12 lat. I tak doszliśmy do przełęczy pod Kopą Kondracką. Tam wychodziło się na szerszą płaszczyznę, skąd rozchodziły się drogi w kilku kierunkach. Jedną z nich, już z pomocą łańcuchów i klamer, pojedynczo wchodziło się na szczyt Giewontu, inna, z drugiej strony prowadziła ze szczytu. I tam właśnie zobaczyłam naszego syna, już schodzącego z góry. Podbiegł do nas, zapewnił, że droga nie jest taka straszna, że damy sobie radę, a on pomoże, bo zaopiekuje się siostrą. Wiedziałam, że damy sobie radę, bo znałam drogę, wchodziłam na Giewont jeszcze w latach studenckich. Teraz byłam bardzo szczęśliwa, że idziemy całą rodziną.

Po odpoczynku ruszyliśmy na ten ostatni, najtrudniejszy odcinek. Pierwsza szła Ola, za nią jako asekuracja Piotrek, potem Edwin, a na końcu ja. Trzeba było posuwać się ostrożnie, rękoma chwytać łańcuch, a nogi opierać o powbijane w skałę klamry. Będąc z tyłu, mogłam w razie potrzeby kierować stopę Edwina w stronę klamry. Sprawnie i bez przygód stanęliśmy na szczycie. Jeszcze ostatni wysiłek - to małe podejście w górę, by dotknąć krzyża ustawionego przez górali na Giewoncie. A potem spojrzenie ze szczytu na świat i powrót, chyba nawet trudniejszy, bo pewien odcinek należy pokonać tyłem, jak podczas schodzenia po drabinie.

Kiedy ustawiliśmy się w kolejce do zejścia, próbowałam przepuścić kilku młodych, bardzo sprawnych mężczyzn, nie chcąc blokować im przejścia, ale oni nie zgodzili się. Polecili mi, abym zeszła pierwsza, potem dzieci, następnie jeden z młodych ludzi, mój mąż, a za nim kolejny młody człowiek. I tak, pierwszy asekurował stopy Edwina, a drugi ręce. Na dole pożegnaliśmy się serdecznie. Oni poszli dalej szczytami, my zeszliśmy do Zakopanego.

Wróciłam do tych wspomnień, bo niedawno w jakiejś starej teczce znalazłam następujący tekst mojego męża:

"Niejeden być może marzy, nawet zazdrości przeżyć i wrażeń artystom. Proszę jednak pamiętać: artysta, obok chwil radosnych i pięknych przeżywa głębokie chwile smutku i rozterki. Drąży go ciągły niepokój o wartość jego sztuki, o to, czy trafi do publiczności swoim kunsztem, czy zdoła wznieść się na wyżyny wykonawczego Olimpu. Dobre i miłe wrażenia są mu bodźcem, są podnietą - im więcej takich uroczych, radosnych przeżyć, im bardziej wypoczęte jest ciało, im wznioślej śpiewa dusza, tym wspanialsza jest interpretacja. Bo wzruszać umie chyba tylko ten, kto sam bywał wstrząśnięty, kto ujrzał fragment raju i skrawek nieba".

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Lwowski Mozart. Anna Podkańska (Nowy Magazyn Muzyczny nr 17/2006)

Czy to prawda, że Antonio Salieri uczył Wolfganga Amadeusza Mozarta? Ależ oczywiście, o czym poniżej. Czy Chopin mógł spotkać Wolfganga Amadeusza Mozarta? Mógł, w dziewiątym roku życia, ale nie odnotowują tego nawet najbardziej drobiazgowi biografowie Fryderyka Chopina.

Z małżeństwa zawartego 4 sierpnia 1782 r. ze śpiewaczką Konstancją Weber Wolfgang Amadeusz Mozart doczekał się sześciorga dzieci. Ojca przeżyło tylko dwóch synów - najstarszy i najmłodszy. Ten drugi urodził się w Wiedniu 26 lipca 1791 r., na niespełna cztery i pół miesiąca przed śmiercią ojca. Na chrzcie otrzymał imiona Franciszek Ksawery Wolfgang, niemniej w ciągu całego swego życia artystycznego występował jako Wolfgang Amadeusz junior i pod tym też mianem znany był w ówczesnym świecie muzycznym.

Kiedy miał pięć lat, matka zabrała go w swoją podróż koncertową, podczas której najmłodsza latorośl rodziny Mozartów zadebiutowała na scenie. Na koncercie w Pradze malec wykonał pierwszą arię Papagena z ojcowskiej opery "Czarodziejski flet", do której specjalnie na tę okazję ułożono nowy tekst. Zaś aby młody śpiewak był widoczny (i słyszalny!), postawiono go na wysokim stole. Debiut Wolfganga Amadeusza juniora wypadł pomyślnie. Podziwiano słuch muzyczny i pamięć dziecka.

W roku 1798 W.A. Mozart junior rozpoczął naukę. Gry na fortepianie uczył się m.in. u Jana Nepomucena Hummla, sztuki kompozytorskiej u Jerzego Albrechtsbergera - kapelmistrza wiedeńskiej Katedry św. Szczepana, lekcje śpiewu pobierał u Antonia Salieriego, zaś nad całością muzycznej edukacji Wolfganga Amadeusza juniora czuwał sam Józef Haydn wespół z baronem Gotfrydem van Swietenem, dyrektorem biblioteki cesarskiej i założycielem Towarzystwa Muzycznego w Wiedniu.

W roku 1804 trzynastoletni Mozart dał pierwszy koncert publiczny jako pianista. Większość dorosłego życia artysta spędził w Galicji, zyskując nawet w historiografii miano "lwowskiego Mozarta".

Do Galicji Wschodniej przybył w roku 1808 i podjął obowiązki nauczyciela muzyki w domu hr. Wiktora Ignacego Baworowskiego, w którego podlwowskim majątku zamieszkał. Pobierał wysoką pensję 1000 zł reńskich miesięcznie, zaś spośród dzieci jego chlebodawcy córka Henrietta okazała się uzdolnioną uczennicą. Mozart zrezygnował jednak z tej posady. Jako przyczynę odejścia podał zbyt ostry klimat, niedobry fortepian, nieodpowiedni papier nutowy, a w szczególności monotonne życie. Przeniósł się do Lwowa, by koncertować, komponować i uczyć muzyki. Z czasem zyskał renomę wybitnego pedagoga. O Wolfganga Amadeusza nauczyciela zabiegały nawet książęce rody Czartoryskich, Poniatowskich czy Sapiehów.

Artysta rozwinął też ożywioną działalność koncertową i kompozytorską. W roku 1814 miał już w swojej tece kompozytorskiej niemałą liczbę dzieł, inspirowanych także folklorem polskim i ukraińskim. Była to głównie muzyka kameralna i fortepianowa, dzieła chóralne oraz pieśni. W jego dorobku znalazła się również jedna symfonia, 12 polonezów na fortepian i 30 pieśni. Jego kompozycjami poczęli się interesować wydawcy. Zachęcony oznakami powodzenia, Wolfgang Amadeusz junior zdecydował się na wielką, trwającą 4 lata podróż koncertową po Europie.

Swoje tourn'ee rozpoczął od Królestwa Polskiego, dając koncert m.in. w Lublinie. Z końcem maja 1819 r. przybył do Warszawy, gdzie opiekę nad nim roztoczył kapelmistrz Teatru Narodowego, Józef Elsner (późniejszy nauczyciel Fryderyka Chopina), zajmując się organizacją jego koncertów. Najznaczniejszy odbył się 20 czerwca, uświetniając obchodzoną tego dnia rocznicę powstania Królestwa Polskiego. Z Warszawy Mozart pojechał do Gdańska, a stamtąd do Kopenhagi, gdzie żyła jego matka (zmarła w roku 1842 w Salzburgu). Dalsze etapy podróży artystycznej to Hamburg, Berlin, Lipsk, Drezno, Praga, Wiedeń, Graz, Lublana, Triest, Wenecja, Mediolan (tam mieszkał z kolei jego brat Karol Tomasz), a dalej Zurych i Berno, skąd poprzez Pragę przybył na powrót do Wiednia i do Lwowa.

W 1826 r. Wolfgang Amadeusz junior założył pierwsze we Lwowie towarzystwo muzyczne, mające za patronkę św. Cecylię, które zajmowało się przede wszystkim ożywianiem i popularyzacją sztuki wokalnej. Funkcjonował przy nim stojący na wysokim poziomie chór, prowadzony osobiście przez Mozarta. On również w latach 1834-38 dyrygował orkiestrą lwowskiego teatru, zyskując tym samym trwałe miejsce w muzycznej historii Galicji.

W czerwcu 1838 r. muzyk wrócił do rodzinnego Wiednia. Tu mało się udzielał. Ostatni raz wystąpił w roku 1842 w Salzburgu podczas odsłonięcia pomnika ku czci jego ojca. Zmarł w Karlsbadzie 29 lipca 1844 r. Rodziny nigdy nie założył. Karol Tomasz (z zawodu urzędnik) przeżył Wolfganga Amadeusza juniora o lat czternaście. Zmarł 31 października 1858 r., również bezpotomnie, jako ostatni z rodu.

Liczne, w większości niewydane kompozycje Franciszka Ksawerego Wolfganga znajdują się dziś w bibliotekach muzycznych Londynu, Wiednia i Salzburga. Znaleźli je muzycy i już zaczynają wykonywać, a nawet nagrywać płyty z tą muzyką.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (2) - opowiadanie w odcinkach.
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 17/2006)

Zwykle w decydujących momentach życia czas się nagle zatrzymuje i zapada cisza. Zupełnie jak w filmach. Pamiętam, jak strasznie nas denerwowało, gdy po godzinnym "oglądaniu" nie było wiadomo, jak się skończył całkiem interesujący skądinąd film. Z tego oto niebagatelnego powodu na kilka lat zarzuciliśmy telewizyjne rozrywki. Do ponownego oglądania filmów zmusiły nas dzieci. Dziś już mamy wypracowaną rodzinną zabawę. W momentach, w których bez wizji nie domyślisz się za nic, co się dzieje, odbywa się licytacja pomysłów na dalszy ciąg. Już wielokrotnie okazywało się, że nasze scenariusze wypadały dużo lepiej od oryginalnych.

Teraz mam znakomitą szansę spekulować, jaki będzie dalszy ciąg mojego życia. Właśnie dziś muszę ostatecznie zadecydować, czy biorę pracę w reklamie i stawiam nasze życie na głowie, czy też zgadzam się na niemal charytatywną współpracę z teatrem przy tworzeniu musicalu dla dzieci. Odmowa, jaką dałam już wcześniej agencji, nie została przyjęta. Przez cały tydzień specjaliści od reklamy przekonywali mnie, że podejmuję złą decyzję. Oni wszyscy są przekonani, że to, że jestem niewidoma, czyni ze mnie eksperta najwyższej klasy od przekazu audytywnego.

Mam czas do szóstej. Myślę, że sposobem mojej babci, zostawię sprawę w rękach Opatrzności. Może problem rozwiąże się sam. Ja już nie mam siły "bić się z myślami". Moja kochana babcia mówiła zawsze, że aby podjąć właściwą decyzję, trzeba umiejętnie rozszyfrowywać znaki na ziemi i na niebie. Ponoć jest ich mnóstwo, tylko zwykle ludzie je ignorują. Ha! Co mi szkodzi. I tak nie wiem, która droga okaże się lepsza. Zobaczymy, czy natrafię dziś na jakiś znak.

- Mamuś! Co Ty dzisiaj tak na czarno? Taki upał. Upieczesz się.
- Zaraz, zaraz, Rózia. Moja bluzka jest czarna? Znakomity tester kolorów od wujka Piotrka twierdził rano, że jest zielona.
- A nie mówiłam, że wszystkie te super urządzenia dla niewidomych nadają się na złom?
- Róża, chowaj kolce! Tester nie jest wcale taki zły. Widocznie natrafiłam na zieloną aplikację.
- A co, może używasz czujników poziomu wody nalewając herbatę?
- Uciekaj, pyskata! A kysz!
Czy to był znak? Reklama też przedstawia wszystko w innych kolorach, niż jest naprawdę. A teatr? Jeśli pomyłka testera jest znakiem, to i tak nie potrafię go zinterpretować.
- Mamo, mamo!! Wiesz, co zrobił dziś Edwin?
- A skąd mam wiedzieć? Może dostał jedynkę.
- Ale z ciebie skarżypyta, Ludwiś!
- Nieprawda. Mama będzie się śmiała, zobaczysz.
- Powiecie wreszcie, czy nie? Nie mam czasu na kłótnie.
- No dobra! Bo mamo... Chłopaki znów się podpytywali o was, a jak to jest nie widzieć, jak gotujecie, skąd wiecie, gdzie wysiąść z autobusu i czy my się wam nie mylimy, więc nie wytrzymałem.
- Nie mów mi tylko, że się biłeś w naszym imieniu, bo to wcale mnie nie rozśmieszy.
- Nie. Kazałem im porządnie zawiązać oczy i zrobiłem im rundkę z przewodnikiem po szkole. Pomyślałem, że na własnej skórze człowiek się uczy najszybciej i że skończą się wreszcie te męczące pytania.
- Taaaaaak! Mamo, żebyś widziała, jak on ich prowadził. Wprowadzał ich na ściany, mówił, że schody są w górę, gdy były w dół, a Maćka to nawet wprowadził do dziury.
- Nie rozumiem, czemu to miało służyć.
- Mamo! Oni już teraz są waszymi największymi fanami. Tak im dałem popalić, że teraz szacuneczek dla niewidomych.
- Czy oprócz tego wydarzyło się coś dzisiaj w szkole, chłopaki?
- Hmmmmmm..... Dostaliśmy piąteczki za bezbłędną interpretację symboli i znaków matematycznych.
- Tak? To wspaniale. Może więc pomożecie mi zinterpretować znaki "na ziemi i na niebie" i podjąć właściwą decyzję życiową.
- Mamo, nie idź do normalnej pracy. My chcemy, żebyś pracowała w domu!

No tak. Ich zdanie liczy się dla mnie. Dobrze, że nie wolą komputera, DVD i wakacji w Tunezji za pieniądze proponowane przez agencję. Idę gotować obiad. Muszę też posprzątać w kuchennych szafkach. Przeczytane brajlowskie czasopisma są niezastąpione do wykładania kuchennych półek. Wszyscy znajomi zawsze ustawiają się w kolejce po przeczytany Magazyn Muzyczny, aby zrobić sobie porządek w szafkach. Dziś kolej na mnie. Uwielbiam czytać przypadkowe zdania. Między mąką a cukrem przeczytać można: "upiecze się jej". W szafce ze słodyczami jako pierwsze wystaje słowo "umiarkowane". Wystarczy odrobina poczucia humoru i wyobraźni i...

Drrryń, drrrryń.
- Telefon. Mamo, odbierz, to na pewno do Ciebie!
- Dzień dobry. Dzwonię do pani z polecenia szefa. Miała Pani dziś umówić się z nami na podpisanie umowy o pracę.
- Dzień dobry pani. Myślę, że zaszła jakaś pomyłka, bo ja miałam do dziś się zastanowić nad waszą propozycją, a nie podpisywać umowę.
- Tak, tak. Szef wspominał, że ma Pani jakieś moralne dylematy, ale proszę posłuchać...

Boże, znów ta sama gadka. Czy do nich nie dociera, że można nie chcieć reklamować karmy dla psów? W ogóle nie będę tego słuchała. Babciu, pomóż! Niech słowo na które natrafię na tej kartce papieru podpowie mi, co mam powiedzieć tej upartej kobiecie. Uwaga! Czytam...

*Jeżeli ktoś z Czytelników chciałby wpłynąć na dalsze losy Tośki, proszę zaproponować, na jaki wyraz natrafiła.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Niewidzialny świat (1) - opowiadanie w odcinkach.
(Nowy Magazyn Muzyczny nr 16/2006)

Ale cisza. Ciekawe, która godzina. Na wiosnę to chociaż ptaki podpowiedzą, a tu głucho. Nie słychać jeszcze łopat odśnieżających chodniki ani kaszlących z zimna silników. Pewnie jakoś strasznie wcześnie, bo Franek już nie chrapie. Złapał ostatnią głęboką fazę. A gdzie jest mój zegarek? No tak, zostawiłam go na umywalce albo w kieszeni szlafroka. Moje wysłużone, stare cykadło. Dzieci zawsze się śmieją, że już zupełnie nic na tarczy nie widać i że wskazówki to chyba wieczność odmierzają. Jeszcze kilka lat temu bawiły się otwieraną szybką siedząc u mnie na kolanach. A teraz, proszę. Róża wyrosła na niezłą pannicę i to z kolcami, a Edwin i Ludwik już się zajmują swoimi męskimi sprawami.

W ostatnią niedzielę pękaliśmy wszyscy ze śmiechu. Poszliśmy wyjątkowo na mszę dziecięcą, by potem pojechać jeszcze na obiad do Józka. W kościele maluchy zawsze przeżywają, jak zobaczą niewidomych i przez pół mszy podobno się na mnie i Franka oglądają. Tym razem właśnie dzieciaki rozśmieszyły całą naszą rodzinę do łez. Na mszy dziecięcej ksiądz Piotrek na modlitwę powszechną zawsze wychodzi do dzieci z mikrofonem. No i dzieci się modlą: za mamę, za dziadka, za babcię oraz... za niewidzialnych. A to dobre! Do końca dnia na wspomnienie "niewidzialnych" wpadaliśmy w niczym nieuzasadnioną wesołość. Oj, dobrze by było być czasem niewidzialną, choć niewidomą zawsze lepiej niż niewiadomą. Na razie jednak to nie ja jestem niewidzialna, ale otaczający mnie świat...

Chyba mi odbiło, żeby zamiast korzystać z każdej minutki snu, snuć rozważania nad samą sobą. Jak ja się dziś ze wszystkim obrobię? Po śniadaniu biegusiem na przystanek, bo muszę zdążyć na rozmowę w sprawie zlecenia z teatru, potem formalności związane z koncertami. Wracając zakupy, awizo na poczcie... A kto zrobi obiad? Może przerobię rosół na pomidorową, a z pieczeni zrobię gulasz. Nie, nie mam koncentratu, a poza tym wolę tym razem nie wrzucić do zupy jogurtu z brzoskwiniami. Boże, jak i kiedy skończyć zamówiony utwór czterogłosowy? A może w drugiej części, po fermacie wrócę do pierwszego motywu i wysunę na pierwszy plan tenory... Dobra, zobaczymy, może dzieci twórczo podziałają w kuchni, ja do obiadu głowy dziś nie mam. Jestem coraz bardziej wyrodną matką. Ostatnio chłopcy, w ramach obiadu, zrobili przepyszną szarlotkę. Hmm! A Franciszek nie zje nic? Taki chudzielec z niego, mieści się jeszcze w garnitur ślubny. Widać żona ze mnie też słaba.

O! Budzik! No to do galopu! Wio, Tośka!

Pim pam pam pim. Ledwo dosłyszałam sygnał telefonu. Boże, chyba nie głuchnę.
"Halo? Kajka? Strasznie cię słabo słyszę, jadę rozklekotanym przegubowcem. Tak, tak. Mordent na fis. No, pedał niepotrzebny. Tak. Zgadza się teraz? Dzisiaj wpadasz? Dobra, to pomożesz mi trochę z tymi wnioskami na nuty. No, to pa!"

Zawiało wódą i tanimi papierosami.
- Co taka śliczna paniusia tak wyzywa. W mordę pedałów? Ja też ich nie lubię. Oj! Przepraszam, ale trochę trzęsie.

Uf! Odczepił się. - O, przepraszam wielmożną panią, nie zauważyłem.
Jednak się nie odczepił. Kolejny przyjaciel komunikacyjny?
- Mogę powiedzieć pani tak w tajemnicy, że ja też słabo widzę. Jak tak w telewizorze puszczą jakąś informację, tak na dole małymi literkami, to nic nie widzę tylko takie latające robaczki. Już pani wysiada? O, tak mi przykro. Myślałem, że w końcu z kimś normalnym sobie pogadam...

Wysiadam i lecę, bo się jeszcze spóźnię i szansa na zlecenie muzyki do spektaklu przeleci mi koło nosa. Ojej! A ten dalej coś do mnie krzyczy z autobusu.
- Wielmożna pani, tu, tu, nie, nie tam. Dobrze, dobrze, teraz prosto!

Kocham tak precyzyjne nawigowanie. Ciekawa jestem, kogo jeszcze dziś spotkam.
- Antosia? Cześć!
Aha??! Rzuca mi się na szyję przeperfumowane, wielkie alcisko.
- Nie poznajesz? To ja, Baśka z wokalu. Rany. Niedawno o tobie myślałam. Ciekawa byłam, co u ciebie. Grasz? Piszesz? Masz faceta i dzieci?
- Baśka? Baśka-kochaśka?
- No jasne! Gadaj, co u ciebie?
- No, nie wiem od czego zacząć. Franek jest moim mężem. Mam trójkę dzieci: Różę i bliźniaki: Edwina i Ludwika.
- Zaraz, zaraz. Czacka, Kowalik i Braille, o ile dobrze pamiętam. Widzę, że patriotyzm środowiskowy ci dolega.
Hm! Na taką interpretację sama bym nie wpadła.
- Kochanie?!
Co to za głos? Kobieta? Nie, chyba mężczyzna. No tak, taki trochę zniewieściały, ale jednak mężczyzna. Baśka zawsze przyciągała do swojej wydatnej piersi wątłych samczyków.
- Andrzej, to jest Antonina. Ta genialna niewidoma ze studiów, o której ci tyle razy wspominałam.
- Ooo! Bardzo mi miło! Dalej pani komponuje?
- Tak, owszem.
- W takim razie mam dla pani propozycję życia. Widzi pani, ja jestem właścicielem agencji reklamowej. Robimy głównie reklamówki telewizyjne i radiowe. Brakuje mi kogoś takiego jak pani do pisania muzyki. Płacę 10 tysięcy miesięcznie, ale wymagam 100% dyspozycyjności. Proszę, tu jest moja wizytówka. Zapraszam na spotkanie do mojego biura. Jeszcze w tym tygodniu. Dogadamy szczegóły współpracy. A teraz przepraszam, ale idziemy z Wiewiórą na lunch.
- Tośka, pa! Odezwij się koniecznie. Lecimy. Sorry!

No ładnie. Teraz nie będę o tym myśleć, bo mnie zaraz coś przejedzie. Reklama proszku do prania? Wakacje nad ciepłym, bardzo słonym morzem? Dzieci byłyby zachwycone. A mój zespół? Co ja bredzę. Tuptaj po ziemi, Tośka, po ziemi i to szybciutko, bo reżyser i dyrektor teatru nie będą czekać na roztrzepaną artystkę.
Boże! Jak to było? W lewo?

[początek strony] [powrót do spisu treści]

System kształcenia muzycznego niewidomych w Czechach -
Jerzy Jelinek, opracowała Halina Kuropatnicka-Salamon (Nowy Magazyn Muzyczny nr 16/2006)

Zasadniczy szczebel kształcenia muzycznego niewidomych w Czechach stanowią szkoły podstawowe, specjalne bądź masowe. Prowadzenie zajęć w szkołach specjalnych powierza się nauczycielom-specjalistom, posiadającym doświadczenie w pracy z niewidomymi. Wszyscy nauczyciele mają obowiązek znać brajlowską notację muzyczną, dzięki czemu szkoła taka zapewnia realne możliwości rozwijania technik posługiwania się nutami przez dzieci, na których będą bazować w budowaniu swojej przyszłości muzycznej.

Jeśli któryś z uczniów zainteresowany jest grą na instrumencie nieprzewidzianym w jego szkole, pozostaje mu uczęszczanie do właściwej klasy masowej szkoły muzycznej. Pedagodzy takiej szkoły zazwyczaj nie mają doświadczenia w pracy z niewidomymi, toteż niezbędne jest udzielanie im wszechstronnej pomocy. Służą temu rozmaite konsultacje metodyczne. Szkoły specjalne natomiast zapewniają uczniom pomoc w kształceniu w zakresie teorii muzyki.

Jeżeli niewidomi uczniowie pobierają naukę wyłącznie w szkołach masowych, konieczna staje się współpraca pedagogów z centrum konsultacyjnym, ułatwiającym rozwiązywanie problemów natury tyflologicznej. W Czechach sieć szkół muzycznych, w których kształcą się niewidomi, jest szeroka; obejmuje nie tylko duże, ale również stosunkowo małe miejscowości. Dba się o to, aby uczniowie takich szkół byli zaopatrywani w brajlowskie podręczniki i nuty. Dzięki temu mogą oni lepiej sprostać wymaganiom szkolnym. Wiele form pomocy świadczonych jest za pośrednictwem Centrum Tyflologicznego oraz punktów konsultacyjnych dla niewidomych i słabowidzących, które współpracują z Konserwatorium im. Jana Deyla. Organizowane są seminaria i lekcje pokazowe dla uczniów oraz nauczycieli pod kierownictwem wytrawnych pedagogów. Aktualnie uczestniczy w tych spotkaniach ok. 30 uczniów z rodzicami i nauczycielami.

Ważną funkcję w kształceniu młodych talentów pełni drukarnia i biblioteka w Pradze, udostępniając materiały brajlowskie uczniom i nauczycielom. W skład komisji opracowującej plany wydawnicze wchodzą pedagodzy różnych specjalności, także muzycznych. Brajlowskie pozycje, w tym nutowe, są wypożyczane zainteresowanym, niektóre kopiuje się na indywidualne zamówienia.

Konserwatorium im. J. Deyla dla młodzieży niewidomej i słabowidzącej oraz szkoła stroicieli fortepianów konkretyzują muzyczną drogę studentów. I tak np. Konserwatorium zapewnia kształcenie w zakresie techniki nauczania muzyki na niższych szczeblach, proponuje listę materiałów nutowych do wydania w brajlu, zapewnia pomoc metodyczną nauczycielom innych szkół, podnosząc tym samym poziom nauczania. Sukcesy absolwentów potwierdzają wartość tych zabiegów.

Częstokroć pojawiają się pytania, dlaczego utalentowani uczniowie niewidomi uczą się w szkołach specjalnych zamiast w zwykłych wraz z widzącymi kolegami. Istnieją oczywiste przyczyny. Konserwatorium im. J. Deyla przygotowuje studentów do zawodu nauczyciela muzyki oraz wyspecjalizowanego metodyka. Wdraża do przyszłej pracy poprzez odbywanie praktyki pedagogicznej. Natomiast zwykłe konserwatoria koncentrują się na wirtuozerii, pozostawiając na drugim planie wyposażenie w umiejętności nauczycielskie. Nie znaczy to, że wśród opuszczających uczelnię im. J. Deyla brak mistrzów-instrumentalistów, członków zespołów muzycznych czy olśniewających solistów. W dużym stopniu pamięciowe opanowywanie utworów nadaje specyficzny rytm ich pracy i nieustannie wymaga zdyscyplinowanego wysiłku. W wyniku tego absolwenci uczelni osiągają świetne rezultaty i licznie uczestniczą w prestiżowych konkursach muzycznych. Wielu po ukończeniu Konserwatorium im. J. Deyla kontynuuje studia w wyższych szkołach muzycznych bądź na uniwersytetach.

Obecnie w czterech klasach Konserwatorium im. J. Deyla i w tyluż szkoły stroicieli fortepianów uczy się ok. 100 osób, a kilkuset niewidomych i słabowidzących absolwentów opuściło już mury tych uczelni. Konserwatorium wykształciło także sporą grupę obcokrajowców. Dla ułatwienia im wejścia w nową rzeczywistość organizowane są dla studentów zagranicznych lekcje języka czeskiego.

Warto zaakcentować fakt zatrudniania w Czechach niewidomych i słabowidzących nauczycieli w masowych szkołach muzycznych. W niektórych pracuje nawet po kilku pedagogów niesprawnych wzrokowo. Nie ogranicza się bowiem liczbowo angażowania w szkolnictwie osób niepełnosprawnych.

Corocznie odbywają się w Czechach konkursy interpretatorskie - zawsze dla innych grup instrumentalistów. Wykonawcy są dzieleni na 8 kategorii wiekowych. Konkurs rozstrzyga się na kilku etapach. Wyłącznie doskonali wchodzą do finałów. Często zwycięzcami bywają studenci Konserwatorium im. Jana Deyla, np. w ubiegłym roku laureatami było dwóch gitarzystów z tej uczelni. Gratulacje!

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie - "Krzyże" -
Danuta Kowalik (Nowy Magazyn Muzyczny nr 16/2006)

Dwa dni po przenosinach do Warszawy do mieszkania Edwina na Nowym Mieście zapukała siostra Monika, doskonale znana starszym osobom związanym z Laskami bibliotekarka, wieloletnia nauczycielka, a przede wszystkim serdeczny przyjaciel. W mieszkaniu znajdował się tylko fortepian przywieziony z Łodzi i kartonowe pudła. Dostojny gość nawet nie miał na czym usiąść. Siostra rozejrzała się i położyła na parapecie skromniutki, franciszkański krzyż, po prostu dwa krzyżujące się, brązowe drewienka. Powiedziała też kilka dobrych, życzliwych słów, budzących wiarę i nadzieję. Krzyż jeszcze tego samego dnia został zawieszony na reprezentacyjnym miejscu nowego mieszkania. Od pierwszej chwili emanował dobrem, pomagał przezwyciężać trudności, towarzyszył w radościach i smutkach na nowym, warszawskim etapie życia.

To właśnie ten dar siostry Moniki (który mimo upływu kilkudziesięciu lat nadal jest obecny w naszej rodzinie) wzbudził w Edwinie głębsze zainteresowanie krzyżem zarówno w znaczeniu religijno-filozoficznym jako symbol cierpienia i zwycięstwa, jak i w zakresie formy artystycznej. Tak narodził się pomysł zbierania krzyży, choć minęło kilka lat nim doszło do jego realizacji.

Pierwszy "obiekt" do kolekcji zauważyliśmy na targu staroci na warszawskim Mariensztacie. Był to mosiężny odlew prawosławnego krzyża z charakterystycznymi poprzeczkami i z płasko uformowaną postacią Chrystusa ukrzyżowanego oraz z delikatną ornamentacją. Leżał między starym żelazkiem, połamanym lichtarzem i podobnymi rupieciami. Edwina zainteresował kształt oraz dość duży ciężar krzyża w stosunku do jego wielkości.

Kolejne krzyże kupowane były przy najrozmaitszych okazjach - podczas wyjazdów wakacyjnych, podróży koncertowych, czasem zupełnie przypadkowo. Niektóre dostawaliśmy w prezencie. Każdy z nich ma swoją małą historię. Ten z Majorki wiąże się z koncertem Edwina w klasztorze Kartuzów, gdzie przebywał i tworzył Chopin. Jest metalowy, nieduży, o wszystkich czterech ramionach równych, lekko zwężających się ku środkowi. Charakterystyczny krzyż jerozolimski, też równoramienny, niewielki, z łańcuszkiem do zawieszenia, pięknie ozdobiony elementami z czerwonej i ciemnoniebieskiej emalii przywiózł w prezencie serdeczny przyjaciel Edwina z lat szkolnych i studenckich, który jako ceniony lekarz opiekował się zdrowiem polskich biskupów i księży podczas pielgrzymki do Jerozolimy. Było to w czasach, kiedy w polskiej rzeczywistości taka podróż była dla zwykłego śmiertelnika po prostu nieosiągalna, co zwiększało jeszcze wartość upominku.

W latach następnych, kiedy wyjazdy były już łatwiejsze, przybywały inne egzotyczne krzyże: z Meksyku - z kości bawolej, z pięknie wyrzeźbioną postacią Chrystusa; z Indii - z drzewa sandałowego; z Egiptu - metalowy z charakterystycznym zaokrąglonym uchwytem u góry; z Austrii z sanktuarium Mariazell; z Ameryki - krzyż, na którym Chrystus nie jest ukrzyżowany, lecz zmartwychwstały; krzyż z Asyżu; z Katynia - maleńki, z nieokorowanej gałązki sosnowej; z Mińska na Białorusi - płaski, wykrojony sztancą z czarnego plastiku, z naklejoną białą plastikową postacią Chrystusa, biedniutki, wręcz nędzny, ale noszący w sobie sacrum.

Z podróży do Grecji przybyły aż dwa krzyżyki: jeden maleńki, ceramiczny, pochodzący ze świętej Góry Athos na półwyspie Chalcydyckim, z klasztoru, do którego wstęp mają tylko mężczyźni, drugi z miasteczka Joannina w północnozachodniej Grecji. Ten drugi krzyżyk jest mosiężny, stojący i ma okrągłą podstawkę, ozdobioną wianuszkiem drobnych kwiatków, z której wyrasta smukła kolumienka. Na niej osadzony jest płaski krzyżyk z postacią Chrystusa ukrzyżowanego powtórzoną dwa razy, z przodu i z tyłu, aby można było widzieć to samo z obydwu stron. Ramiona krzyża oplata ażurowy wianuszek ozdobiony kilkoma maluteńkimi koralikami, a na jego szczycie stoi ptaszek z koralikiem na grzbiecie. Całość ma niewiele ponad 10 centymetrów. Wypatrzyłam ten krzyżyk na straganie ślusarza wśród starych śrub i gwoździ i Edwin się nim zachwycił. Zaczęły się targi, a brak porozumienia językowego (jako że my nie znamy greckiego, a sprzedawca władał tylko swą ojczystą mową) dodawał tej scenie szczególnego kolorytu. Nie mieliśmy wiele drachm, gdyż wyjeżdżaliśmy już z Grecji. Jugosłowiańskie bony turystyczne nie interesowały sprzedawcy, polskie złotówki też nie. Łaskawszym okiem spojrzał na drobne monety węgierskie i bułgarskie, ale nie mieliśmy ich wiele. Był nieustępliwy. Honor mu nie pozwalał obniżyć ceny zbyt dużo, ale widać było, że mu się podobamy i że jest zadowolony z naszego zainteresowania. Jednak ciągle przecząco kręcił głową. Wreszcie Edwin odpiął dewizkę od swojego kieszonkowego zegarka i położył na straganie. Sprzedawca zaśmiał się głośno, z brzękiem zgarnął pieniądze, odsunął dewizkę i klepiąc Edwina kordialnie po plecach, podał mu krzyżyk do rąk.

Najwięcej jednak przybywało krzyży polskich, wykonanych w różnych technikach i z rozmaitych materiałów. Są krzyże ludowe - dwa podhalańskie z jeleniem i dziewięćsiłem; fajansowy, malowany w kwiatki, kupiony na odpuście w okolicach Włocławka; dwa skórzane; dwa zrobione z gwoździ, znalezione w autentycznej kuźni na Lubelszczyźnie - jeden z nich to pomysłowo uformowane hufnale, na drugim, wykonanym z gwoździ średniej wielkości, umocowana jest postać Chrystusa zrobiona z małego, wygiętego gwoździka, którego odchylony łebek uosabia umęczoną głowę Zbawiciela. Ciekawy jest krzyż wykonany z jednego kawałka grubego kabla, skonstruowany tak, że jest i krzyż i postać Chrystusa.

Jest kilka krzyży rzeźbionych przez nieznanych ludowych twórców, są krzyże kupione w sklepach z dewocjonaliami. Są też krzyże upamiętniające wydarzenia historyczne, np. z orzełkiem legionowym, z twarzą Matki Boskiej Częstochowskiej z okazji 600-lecia cudownego obrazu, miniaturowa kopia krzyża, przed którym Jan Paweł II odprawiał mszę św. na Placu Zwycięstwa w Warszawie podczas swej pierwszej pielgrzymki do Polski oraz mała kopia krzyża z pastorału papieskiego. Są krzyże wykonane na pamiątkę misji.

Ponury okres stanu wojennego też odcisnął swoją symbolikę w formach krzyża. W naszej skromnej kolekcji reprezentuje ten czas biało-czerwony metalowy krzyżyk z otworem w miejscu skrzyżowania ramion, a także inny, upleciony z wielobarwnych koralików na wzór krzyży kwiatowych, spontanicznie układanych w wielu publicznych miejscach w hołdzie zmarłemu prymasowi, naszemu papieżowi, a także ofiarom stanu wojennego, a konsekwentnie niszczonych przez władze.

Z biegiem lat uzbierało się ponad dziewięćdziesiąt krzyży. Początkowo były zawieszane w różnych miejscach, z czasem układaliśmy je na półce w przeszklonej części regału. Po przeprowadzce do większego mieszkania zamówiliśmy u stolarza drewnianą tablicę o wymiarach około półtora na półtora metra, zakończoną na dole wąską półeczką, na której znalazły swoje miejsce krzyże stojące. Zawieszenie tablicy pozwoliło na zgromadzenie wszystkich krzyży w jednym miejscu i wyeksponowało je, a czasem przyczyniało się do wzbogacania zbioru. Zdarzało się bowiem, że odwiedzający nas, nieraz całkiem przypadkowi ludzie, dawali kolejny krzyż. Tak właśnie trafił do zbioru krzyżyk z datą 23 VI 1948 wykonany ze szczoteczki do zębów przez więzionego na Rakowieckiej polskiego AK-owca, który został stracony. Tę pamiątkę ofiarowała nam pani Wanda, żona tego człowieka. Była stara i samotna. Bała się, że po jej śmierci ten cenny dla niej drobiazg zaginie lub zostanie zniszczony.

Pragnę opowiedzieć jeszcze o dwóch niezwykłych krzyżach. Jeden z nich jest tak duży, że zawisnął obok tablicy. Wykonała go nasza przyjaciółka Krystyna Kozyra. Poświęcony został matce Elżbiecie Czackiej. Nie ma na nim postaci Chrystusa, natomiast wzdłuż pionowej belki uformowana jest bardzo plastycznie klęcząca zakonnica, która jakby przenika przez krzyż, łączy się z nim i tworzy jedność. Na lewym poprzecznym ramieniu widnieje napis "Przez krzyż do nieba", na prawym ten sam tekst w brajlu. Oryginał ulepiony został z gliny, a Edwin otrzymał odlew z patynowanego gipsu.

I wreszcie ostatnia, godna wspomnienia historia, pośrednio związana z kolekcjonowaniem krzyży. Na początku lat siedemdziesiątych Edwin został zaproszony na spotkanie artystów z Prymasem Wyszyńskim. Wyruszyliśmy w niedzielny poranek na ulicę Miodową. W pałacowej kaplicy ksiądz Prymas odprawił Mszę św. i wygłosił piękną homilię do kilkudziesięciu artystów. Następnie wszystkich zaprosił na śniadanie. Przeszliśmy rozległymi korytarzami w stronę refektarza, a tam w progu stał Prymas, już bez szat liturgicznych, w czarnej sutannie, witał każdego wchodzącego i zamieniał z nim kilka słów. Wreszcie nadeszła nasza kolej, a mój mąż nie zdążył wypowiedzieć swojego nazwiska, gdy Prymas przytulił go serdecznie i powiedział: "Ty Edwinku nie musisz się przedstawiać, przecież byłeś w szkole w Laskach moim najlepszym biblistą i gorliwym dyskutantem. Wprawdzie wtedy byłeś bardziej gotycki, a teraz jesteś bardziej barokowy, ale poznam Cię wszędzie".

W czasie śniadania Prymas przysiadał się do swych gości, pytał o rodzinę, pracę, plany artystyczne, o wszelkie zainteresowania. W trakcie tej rozmowy Edwin wspomniał, że zbiera krzyże, ale Prymas nie zareagował i podszedł do następnych gości.

A potem wszyscy przeszli do salonu, gdzie rozmaici artyści prezentowali swoje najciekawsze występy. Nie zapomnę radosnego uśmiechu Prymasa, gdy ubrana w granatowy, nobliwy kostium pani zdjęła żakiet, wyciągnęła z torebki marynarski kołnierz, narzuciła go na białą bluzkę i w jednej chwili stała się uczennicą, słynną "Marszelówną do tablicy" z "Podwieczorku przy mikrofonie". A kiedy niezrównany Jarema Stempowski przekrzywił krawat, założył kraciastą czapkę i stojąc na jednej nodze w rzekomym tramwaju, przewoził za pazuchą moczącego się szczeniaka, rozbawił Prymasa tak, że ten poważny dostojnik kościoła nie mógł powstrzymać łez lecących mu po twarzy ze śmiechu.

Po dwóch tygodniach otrzymaliśmy przesyłkę poleconą z Kancelarii Prymasa. Otwieraliśmy ją z niedowierzaniem i zaciekawieniem. W środku znajdowała się dwutomowa książka "Miłość na co dzień" autorstwa Prymasa, list z błogosławieństwem i jeszcze małe zawiniątko otulone w bibułę i miękki materiał. Po zdjęciu opakowania ukazał się krzyż - metalowy, z postacią Chrystusa i trójlistnie zakończonymi ramionami. Na odwrocie widniała łacińska inskrypcja informująca, że krzyż został poświęcony 13 czerwca 1854 roku w Fordonie dla upamiętnienia 25-lecia kapłaństwa (niestety, nie wiadomo czyjego). Ten krzyż jest najcenniejszy ze wszystkich.

Kolekcja krzyży powiększała się stopniowo i jest trochę przypadkowa. Nie ma ona określonego charakteru stylistycznego, zasięgu terytorialnego ani czasowego. Każdy krzyż jest inny, każdy budzi zastanowienie, w jak różny sposób poszczególni wykonawcy pojmują przesłanie krzyża i jego sens, i w jak rozmaitej formie potrafią je wyrazić. Myślę, że każdy krzyż stawia też pytania oglądającemu.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Kącik wspomnień o Edwinie - "Pierwsze lata w Warszawie" -
Danuta Kowalik (Nowy Magazyn Muzyczny nr 15/2005)

W drugiej połowie lat pięćdziesiątych, już po sukcesie w Konkursie Chopinowskim Edwin Kowalik przeniósł się z Łodzi do Warszawy. Pomógł mu w tym przedsięwzięciu niewidomy śpiewak Ryszard Gruszczyński, meldując go w swoim mieszkaniu, gdyż stolica w owym czasie była miastem zamkniętym i bez stałego meldunku nie można było funkcjonować zawodowo, a tym bardziej starać się o własne lokum. Wspominam o tym dlatego, że do końca życia Edwin zachował głęboką wdzięczność za tę pomoc. Po przełamaniu licznych barier administracyjnych stał się wreszcie "pełnoprawnym" warszawiakiem i zamieszkał w swoim mieszkaniu. Od tego też czasu rozpoczął współpracę z Polskim Związkiem Niewidomych w zakresie wydawnictw nutowych. Początkowo były to prace zlecone, z czasem część etatu, aż wreszcie został naczelnym redaktorem działu muzycznego. Próbował pedagogiki, ale nauczanie nie odpowiadało mu, gdyż nie było zgodne z jego temperamentem. Wymagało ogromnego zaangażowania i wysiłku, a nie dawało mu satysfakcji. Z czasem dział muzyczny w wydawnictwach PZN rozwinął się i stał się kolejną pasją Edwina.

Wkrótce po przeniesieniu się do Warszawy Edwin Kowalik założył rodzinę. Zajęła ona bardzo ważne miejsce w jego życiu. Musiał teraz łączyć pracę artystyczną z pracą zarobkową, no i z licznymi codziennymi obowiązkami. Pogodzenie tak wielu zajęć było możliwe nie tylko dzięki talentowi i pracowitości Edwina, ale także, co najmniej w takim samym stopniu, dzięki znakomitej organizacji i odpowiedzialności. Nigdy nie działał przypadkowo czy chaotycznie, zawsze opracowywał plany i to zarówno dalekosiężne, jak i te na każdy dzień. Wszystkie realizował z żelazną konsekwencją i perfekcjonizmem, nawet jeśli dotyczyły spraw drobnych i całkiem prozaicznych. Dzięki temu ciągle się rozwijał i realizował wiele celów i marzeń. Także dni urlopu miały swój rytm i oprócz odpoczynku, zwiedzania i innych atrakcji zawsze zawierały godziny pracy. Najczęściej instrument udawało się znaleźć w jakiejś przygodnej kawiarni. Po uzyskaniu zgody kierownika należało obłaskawić sprzątaczkę, aby wczesnym rankiem, kiedy lokal był jeszcze zamknięty, a ona myła naczynia i sprzątała po nocnych dancingach, zechciała otworzyć drzwi i dopuścić nas do instrumentu. Pamiętam też wakacje spędzone na kaszubskiej wsi, gdzie rozklekotane pianino znajdowało się na zagraconym korytarzu remontowanej wówczas szkoły. Wędrowaliśmy tam codziennie urokliwymi bezdrożami cztery kilometry w jedną stronę, ciągnąc wózek z niemowlakiem i pilnując podskakującego przed nami kilkulatka. Po wielu latach dorobiliśmy się samochodu i wtedy Edwin mógł wozić wszędzie tak zwaną martwą klawiaturę, na której ćwiczył. Nieodmiennie wzbudzał wielkie zainteresowanie na kempingach, gdy zasiadał przed namiotem na rozkładanym krzesełku, kładł na kolanach ową klawiaturę i z energią, ale bezgłośnie wykonywał przewidziane na dany dzień utwory.

Nasze pierwsze mieszkanie było niewielkie, składało się z dwóch pokoi i kuchni. Służyło nam blisko dziesięć lat. Było również przystanią dla krewnych i przyjaciół. Któż tam u nas nie nocował. Z osób szacownych wymienię choćby profesora Bielajewa i jego żonę - serdeczną panią Kamilę, muzyka Wacława Geigera z żoną - znaną swego czasu śpiewaczką. Poza tym zatrzymywali się u nas znajomi z innych miast studiujący zaocznie w Warszawie, przyjaciele przenoszący się do stolicy, a nie mający jeszcze własnych mieszkań, wreszcie bliżsi i dalsi krewni będący w podróży lub odwiedzający nas z potrzeby serca. Bywali też muzycy, aktorzy, recytatorzy, z którymi Edwin występował na wspólnych koncertach. W naszym domu odbywały się czasem próby. Edwin ogromnie się cieszył z posiadania rodziny i domu. Uczestniczył w wychowaniu dzieci, organizował im rozmaite zabawy, dbał o ich rozwój, a z czasem i o wykształcenie.

Święta spędzaliśmy w domu. Często dołączali do nas krewni. Na długo przed Bożym Narodzeniem poszukiwaliśmy wymarzonych przez dzieci upominków. Kiedyś podczas wyjazdu koncertowego Edwinowi udało się kupić atrakcyjną mechaniczną zabawkę, którą po powrocie przemyślnie schował we własnym tapczanie. Nasz kilkuletni wówczas synek sprytnie wypatrzył schowek, wyciągnął paczuszkę, zachwycił się jej zawartością i bawił się tak intensywnie, że zabawka nie dotrwała do świąt.

[początek strony] [powrót do spisu treści]

Krótka opowieść o dzwonach
Norbert Ryszczuk (Nowy Magazyn Muzyczny nr 15/2005)

Dzwony są szczególnym dziełem rąk ludzkich. Często wiszą poza zasięgiem wzroku, gdzieś w wieżach kościelnych, i tylko dźwięk zdradza nam ich obecność. Mało kto zastanawia się nad tym, jaką mają wielkość, kształt, z jakiego są metalu i w jaki sposób powstawały. O dzwonach można byłoby pisać bardzo wiele. Są one instrumentami muzycznymi należącymi do grupy tzw. idiofonów. Dzwony to odlewy, których trwałość i jakość głosu zależy od składu materiału, z jakiego są wykonane, a także od stopnia zaawansowania technologii w danym warsztacie ludwisarskim. Dzwony są także dziełami sztuki. Ich kształty i zdobienia związane są ze stylem i trendami artystycznymi okresu, w jakim powstawały. Można je również traktować jako swego rodzaju zabytki, które w określony sposób funkcjonowały w życiu kulturalnym i religijnym danej społeczności.

Każdy dzwon ma swoją tonację i barwę głosu. Dźwięk powstaje w wyniku drgań, przy czym warto wiedzieć, że dzwony drgają tylko na obrzeżach, w przeciwieństwie do gongów, które drgają w samym centrum. Dzwony mogą występować w postaci instrumentów pustych lub zaopatrzonych w serce. Pierwszy rodzaj dzieli się na dzwony wiszące i podparte, a drugi - na wiszące i ręczne. Instrumenty te wykonane są najczęściej z tzw. spiżu, który jest odmianą brązu cynowego, czyli stopem zawierającym ok. 80% miedzi i ok. 20% cyny. Do spiżu dodaje się czasami niewielkie ilości srebra i złota. Istnieją też dzwony wykonane z innych materiałów, nawet ze szkła lub porcelany. Wiadomo, że dzwony stalowe mają dźwięk brzydszy i dużo gorszy od spiżowych.

Dźwięk dzwonu składa się z tonu uderzeniowego i alikwotów, czyli tonów składowych harmonicznych, a także ze składowych nieharmonicznych. Instrument ten posiada osobliwe brzmienie, ponieważ jego tony składowe nie zlewają się w ściśle określoną barwę, ale są słyszalne osobno, np. jako akord durowy. Szlachetność brzmienia dzwonu zależy od zestrojenia tonów składowych i kombinacyjnych. O tę szlachetność zabiegano już od pierwszych prób budowania tych swoistych instrumentów. W zespole kilku dzwonów trzeba odpowiednio dobrać wysokości tonów uderzeniowych. Dużą wagę przywiązywano do brzmienia zestawów dzwonów już w średniowieczu. Możemy się o tym przekonać czytając traktaty zawierające relacje mnichów o trudnościach w ustaleniu proporcji poszczególnych instrumentów w celu uzyskania pożądanych wysokości dźwięku.

W literaturze często można napotkać błędne dane dotyczące wielkości dzwonów. Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, dość często w publikacjach cytowane są zdezaktualizowane dane. Drugim powodem jest fakt, iż dzwony są nieregularnymi bryłami geometrycznymi i trudno określić ich masę, nie mówiąc już o tym, iż zważenie niektórych dzwonów historycznych wiązałoby się z wielkimi trudnościami natury technicznej. Dlatego też w tym celu stosuje się tzw. metodę fotogrametrii, która na podstawie wielu zdjęć pozwala określić wymiary dzwonu. W ramach tej metody dokonuje się później pomiaru tzw. momentu statycznego, który pozwala na określenie masy. W taki właśnie sposób w 1987 r. "zważono" słynnego krakowskiego Zygmunta. Wiele osób kojarzy tego kolosa z największym polskim dzwonem. Ci, którzy tak myślą, są w błędzie. Największy polski dzwon znajduje się obecnie w Klasztorze Marianów w Starym Licheniu. Nosi on nazwę Maria i został odlany w 1999 r. Jego średnica wynosi 2,88 m, a masa - 14,5 tony. Największym dzwo nem kołysanym świata jest tzw. Petersglocke, znajdujący się w Katedrze w Kolonii. Waży on 25,4 tony i ma średnicę 3,40 m. Powszechnie wiadomo, iż największym dzwonem świata jest kremlowski Car Kołokoł, odlany w 1735 r. Jego masa wynosiła 207 ton. Dzwon ten nigdy jednak nie zabrzmiał, gdyż w 1737 r. spadł z rusztowania, wskutek czego odłupał się od niego 11-tonowy kawałek. Car Kołokoł został później wydobyty i postawiony na granitowym postumencie.

W Polsce jest wiele ciekawych zabytkowych dzwonów. Jednym z nich jest toruński Tuba Dei (łac. "Trąba Boga"), odlany w 1500 r. Waży on ponad 7 ton. Do przełomu XIX i XX wieku dzwon uruchamiany był w tradycyjny sposób - przy pomocy lin. W 1906 r. wprowadzono jednak oryginalne rozwiązanie, czyli drewnianą belkę, do której sztywno przymocowana jest platforma. Dzwonnicy stają na obu krańcach tej platformy i siłą nóg wprawiają olbrzyma w ruch wahadłowy. Do rozkołysania Tuba Dei potrzeba 4-6 silnych osób. W trakcie dzwonienia trzeba zachować ostrożność, ponieważ gdyby ktoś przypadkowo włożył stopę w otwór, jaki powstaje między podłogą a ruchomą platformą, to mógłby zostać kaleką, ponieważ platforma, napędzana siłą bezwładności olbrzyma, zmiażdżyłaby stopę. Oprócz tego, należy obserwować specjalny łańcuch, który zwisa z rusztowania i służy do kontrolowania stabilności całej budowli. Jeśli łańcuch się nie porusza, to znaczy, że rusztowanie jest stabilne.

Jak widać, tematyka dzwonów jest rozległa. Można by poruszyć jeszcze wiele interesujących kwestii związanych np. z odlewaniem dzwonów czy znajdującymi się na nich napisami. Myślę, że kiedyś jeszcze będzie ku temu okazja.

[początek strony] [powrót do spisu treści]


IdN1