© TOWARZYSTWO MUZYCZNE im. EDWINA KOWALIKA
Na początku 1945 r. po zakończeniu działań wojennych na terenie centralnej Polski Edwin Kowalik musiał zdecydować, jak ukierunkować swoją przyszłość. Miał już nieco ponad 16 lat, ukończoną w Laskach szkołę podstawową, dwie klasy zawodowej szkoły szczotkarskiej, ale pasją jego życia była muzyka. Od chwili przyjazdu do Lasek uczył się gry na fortepianie pod kierunkiem profesora Włodzimierza Dolańskiego i Włodzimierza Bielajewa, a w ostatnich miesiącach wojny pracował z prywatnym nauczycielem w Częstochowie. Nigdy jednak nie uczył się w szkole muzycznej. Mimo uznania dla jego osiągnięć artystycznych wszyscy życzliwi mu ludzie mieli poważne wątpliwości, czy marzenie chłopca o zostaniu estradowym pianistą ma jakiekolwiek szanse spełnienia. Co robić dalej? Odpowiedź na to pytanie musiał znaleźć sam.
Czasy były trudne: Warszawa kompletnie zniszczona, a w rodzinnej Częstochowie nie było szkoły muzycznej. W domu panowała bieda, nieznany był los ojca wywiezionego na roboty do Niemiec. W tych pierwszych dniach wolności wiele związanych z nauką i sztuką instytucji, a przede wszystkim ludzi, którzy przeżyli koszmar wojny, osiedliło się w Łodzi. Powstało tu skupisko intelektualistów, które stworzyło niepowtarzalną atmosferę i twórczy klimat. Reaktywowano dawne i powoływano do życia nowe szkoły i uczelnie. Edwin dowiedział się o możliwości zdawania egzaminu do Konserwatorium w Łodzi i udało mu się przekonać matkę, że warto zaryzykować. Wysupłali pieniądze na bilet i wyruszyli. Nawet nie znali dokładnie adresu uczelni. W drodze z dworca pomógł im milicjant, wskazując przystanek i numer tramwaju jadącego w kierunku ulicy Gdańskiej, gdzie w dawnym pałacu Poznańskich mieściło się Konserwatorium.
Ta podróż, poszukiwanie gmachu, wejście po imponujących schodach, masywne, rzeźbione drzwi, a przede wszystkim zwątpienia i nadzieje związane z mającym się odbyć egzaminem pozostały w duszy i pamięci Edwina do końca życia. Nie było wówczas żadnego obowiązującego programu egzaminacyjnego. Komisja prosiła kandydata, aby zagrał kilka dowolnych utworów. Edwin rozpoczął swój występ od Sonaty Patetycznej Beethovena. Po kilkudziesięciu taktach przerwano mu i poproszono, aby poczekał na wynik. Po godzinie jego nazwisko zostało wyczytane jako pierwsze.
- Jest pan naszym uczniem - brzmiał werdykt.
"Uznano mnie za dorosłego, powiedziano do mnie "pan". Czułem się jak kandydat na kapłana, którego uznano za godnego dopuszczenia do kręgu najwyższego wtajemniczenia." - wspominał po latach.
Tak rozpoczął się w życiu Edwina nowy, łódzki etap życia. Edwin został uczniem Konserwatorium na poziomie średnim, a jego pierwszym profesorem był Władysław Kędra. Lekcje odbywały się w podziemiach Konserwatorium, gdzie w suterenie mieszkał profesor. Regulaminowo powinny trwać 3 kwadranse, ale często przeciągały się do trzech godzin. Profesor stał przy fortepianie, to znowu biegał po pokoju żarliwie przekonując ucznia do takiej czy innej interpretacji. Bywało, że podnosił głos, to znów tupał przy akcentowanych nutach. Siadał nagle przy drugim fortepianie i pokazywał, jak należy grać. Chwytał swego ucznia za dłonie i przykładał je do własnych rąk, aby pokazać, jak powinny pracować palce, nadgarstki, jaki ma być układ ramienia. Naśladował interpretacje różnych znanych wykonawców, omawiał je, by w końcu zaprezentować, jak według niego należy zagrać dany fragment. Poświęcał Edwinowi wiele godzin, nie żałując czasu.
Pewnego dnia zjawił się niespodziewanie w internacie. Odnalazł ćwiczącego Edwina i stanął cicho za jego plecami. Doczekał końca utworu i dopiero wtedy odezwał się: "No, doskonale. Dobrze ćwiczysz, tak trzeba. Należy wkładać w sztukę całego siebie. Trzeba grać pięknie, ale bez nadmiernej egzaltacji."
Profesor Władysław Kędra zapalił w Edwinie intensywny i nigdy niegasnący płomień miłości do muzyki, wlał w jego duszę żar, który nie pozwalał, by artysta był w swej grze obojętny, sztywny, wyrafinowany.
Oczywiście życie nie ograniczało się wyłącznie do muzyki i wzniosłych przeżyć. Była nauka w średniej szkole ogólnokształcącej, w której uczyli doskonali, ale wymagający nauczyciele. Miarą wysiłku Edwina może być zdana przez niego w maju 1948 roku matura ze średnią 4,5 oraz biegłe opanowanie w ciągu trzech lat języka francuskiego.
W szkole ogólnokształcącej spotkał się w jednej klasie z kolegą z Lasek - Zygmuntem Mrozkiem. Miał też grono nowo poznanych koleżanek i kolegów, z którymi utrzymywał kontakty również po ukończeniu szkoły, a z jednym z nich połączyła go dozgonna przyjaźń.
Oprócz muzyki i nauki było zwykłe, codzienne życie. Początkowo Edwin zamieszkał w internacie dla uczniów szkół artystycznych, w siedmioosobowym pokoju. Warunki były spartańskie. Każdy dysponował łóżkiem, na którego poręczach wieszano odzież, a także krzesłem, na którym stawiano przybory toaletowe i naczynia. Reszta dobytku w walizkach lub pudłach upychana była pod łóżkami. Zza ścian i przepierzeń płynęły dźwięki fortepianu, fletów, skrzypiec, dochodziły przenikliwe ćwiczenia wokalistów i terkotliwe sylaby powtarzane przez przyszłych aktorów doskonalących dykcję. Wieczorami toczyły się dyskusje na wszelkie możliwe tematy, opowiadano sobie dykteryjki i dowcipy. Życie towarzyskie rozkwitało bujnie.
Edwin z wrodzoną sobie energią i przedsiębiorczością rozpoczął starania o mieszkanie. Po pewnym czasie wraz z kilkoma niewidomymi kolegami otrzymał upragniony przydział. Mieszkanie okazało się fragmentem wydzielonym z większej całości, mieściło się w oficynie i prowadziły do niego zniszczone drewniane schody. Wodę trzeba było przynosić z ulicznych hydrantów, węgiel zaś przechowywać we wnęce nieużywanych drzwi. Mieszkanie ogrzewane było przenośnym, żelaznym piecykiem, a posiłki można było przygotowywać tylko na niewielkiej maszynce elektrycznej. Mimo tylu mankamentów mieszkanie miało również zalety. Przede wszystkim istniało, a ponadto mieściło się przy ulicy Gdańskiej, w pobliżu Konserwatorium. No i wreszcie własne mieszkanie to też jakiś ważny etap w życiu, prawdziwa samodzielność i dojrzałość.
[początek strony]
[powrót do spisu treści]
Jednym z moich ulubionych muzyków jest Stevie Wonder - czarnoskóry niewidomy wokalista, instrumentalista (grający na keyboardzie i harmonijce ustnej), producent, aranżer, kompozytor i autor piosenek. Dla Amerykanów jest on symbolem przezwyciężenia ograniczeń i osiągnięcia sukcesu dzięki talentowi, pracowitości, odwadze i konsekwencji. W świecie muzycznym uważany jest bezspornie za geniusza muzyki pop, a ściślej - rhythm and blues. Będąc od najwcześniejszego dzieciństwa niewidomym, potrafił wykształcić w sobie świadomość i wyobraźnię słuchową, umożliwiającą stworzenie muzyki pełnej barw i pulsującej życiem. Prawie wszystkie jego nagrania nacechowane są promienną radością i optymizmem. Nawet gdy podejmuje poważną problematykę związaną z rasizmem lub duchowością czy śpiewa o uczuciach i zawodach miłosnych, mocno podkreśla znaczenie nadziei.
Podobnie jak Ray Charles, z którego czerpał inspirację, Wonder z zacięciem uprawiał różne rodzaje muzyki nie dając się wtłoczyć w wąskie ramy jednego brzmienia czy stylu. Na jego najlepszych płytach odnajdujemy elementy takich stylów, jak soul, funk, rock and roll, musical, pop, jazz, reggae oraz muzyka afrykańska. To wszystko stapia się w oryginalną wonderowską formułę artystycznego wyrazu. Na podkreślenie zasługują znakomite predyspozycje wykonawcze Wondera, a mianowicie niezwykły pod względem barwy i skali głos oraz biegłość w grze na kilku instrumentach, na harmonijce ustnej osiągająca poziom mistrzowski. Wszechstronna orientacja muzyczna łączy się u niego ze zmysłem melodycznym, z wyrazistymi pomysłami aranżacyjnymi oraz darem tworzenia zarówno pięknych, nastrojowych ballad, jak i utworów dynamicznych i ekspresyjnych z iście murzyńskim feelingiem. Nowatorskie podejście Wondera przyczyniło się w latach 70-tych do przeobrażenia brzmienia muzyki rhythm and blues. Wykorzystywał zarówno tradycyjne instrumentarium, jak i syntezatory oraz technikę wielośladowych nagrań i dzięki temu mógł stworzyć jakby jednoosobową orkiestrę o barwnie skontrastowanych brzmieniach, które zaskakująco potrafił stopić w organiczną całość. Stevie Wonder, Marvin Gaye i Isaac Hayes wprowadzili muzykę rhythm and blues w erę albumów o spójnej koncepcji formalnej, gdzie mogły się znaleźć dłuższe utwory, gdy wymagał tego zamysł artystyczny. Wonder jest chyba największą osobowością twórczą muzyki rhythm and blues, z którą konkurować mógł jedynie M. Gaye, a ostatnio Prince. Prawdopodobnie jest również najlepiej rozpoznawalną osobą niewidomą na świecie. Istnieje nawet dowcip, który usłyszał pod swoim adresem niejeden niewprawny kierowca samochodu: "Kto ci dał prawo jazdy? Chyba Stevie Wonder jak był pijany!"
Steve Wonder przyszedł na świat 13 maja 1950 r. w Saginow w stanie Michigan jako Steveland Hardaway Judkins. Po zamążpójściu matki otrzymał nazwisko Morris. Urodził się jako wcześniak, a działanie tlenu w inkubatorze spowodowało retinopatię i ostatecznie utratę wzroku. W 1954 r. jego rodzina przeniosła się do Detroit, gdzie Stevie zaczął śpiewać w chórze kościelnym oraz uczył się gry na fortepianie, perkusji i harmonijce ustnej. Uznawano go za cudowne dziecko, ale nie występował publicznie, a jedynie na koleżeńskich spotkaniach. W 1961 r. odkrył go Ronnie White z zespołu the Miracles i pomógł zorganizować przesłuchanie w słynnej wytwórni płytowej Motown, która postanowiła wypromować chłopca i nadała mu pseudonim sceniczny Little Stevie Wonder. W 1962 r. Stevie nagrał dwie pierwsze płyty, ale sukces miał mu przynieść dopiero kolejny album "The 12 Year Old Genius" nagrany na żywo w 1963 r. Prawdziwa kariera zaczęła się jednak po mutacji głosu. W międzyczasie Stevie uczył się klasycznej gry na fortepianie w szkole dla niewidomych w Detroit.
Stevie Wonder, który przestał już używać przydomka Little, wypłynął w 1965 r. na szersze wody dzięki chwytliwej, tanecznej piosence "Uptight (Everything's Allright)". Zaczął wówczas tworzyć samodzielnie piosenki i rozwijać swój charakterystyczny sposób śpiewania. W jego utworach pojawiła się z czasem tematyka społeczna; przykładem może być nagranie własnej wersji piosenki Boba Dylana "Blowin' in the Wind".
Kolejne lata przynosiły nowe przeboje, a Wonder osiągał coraz większą dojrzałość twórczą. Zaczął też przejawiać ambicje, aby mieć większy wpływ na ostateczny kształt swoich nagrań. W 1970 r. został dopuszczony jako koproducent do pracy przy albumie "Signed, Sealed and Delivered". W nagraniach brała udział jako wspomagająca wokalistka Syreeta Wright, która w tym samym roku została jego żoną.
Rok 1971 był punktem zwrotnym, gdyż zbliżał się do końca krępujący tego dynamicznego muzyka kontrakt z wytwórnią. 21-letni Wonder nagrał wówczas album "Where I'm Coming From", w którym po raz pierwszy zrealizował własną całościową wizję artystyczną. Wszystkie utwory były jego autorstwa bądź napisane wspólnie z Syreetą. Ta płyta nie przyniosła wielkiego sukcesu (jedyny przebój to "If You Really Love Me"), ale ukazała dążenie Wondera do potraktowania albumu jako całości, a nie zlepku singlowych hitów.
W sposobie postępowania z Motown Stevie Wonder wykazał wówczas duży zmysł taktyczny i świadomość swej rangi, gdyż wbrew oczekiwaniom wytwórni nie dążył od razu do wznowienia wygasłego kontraktu. Wyegzekwował natomiast od niej sfinansowanie z dotychczas wypracowanych zysków budowy własnego studia oraz kursów teorii muzyki na uniwersytecie. Nowy kontrakt z wytwórnią został podpisany na dużo korzystniejszych warunkach, m.in. gwarantował Wonderowi swobodę artystyczną oraz wyłączność praw autorskich dla należącego do Wondera wydawnictwa Black Bull Music. Wonder, uwolniony od dyktatu "fabryki przebojów", stworzył w swoim nowym studiu płytę "Music of My Mind", wydaną w 1972 r. W tym samym roku rozpadło się małżeństwo Wondera z Syreetą Wright, z którą pozostał jednak nadal w przyjaźni i współtworzył repertuar dla jej debiutanckiego albumu. Odbył też wielkie tourn'ee z Rolling Stonesami, podczas którego zaprezentował swoją muzykę bardzo szerokiej, głównie białej publiczności.
Następne rewelacyjne albumy to "Talking Book" (tytuł sugeruje, że poza muzyką Wonder słucha książek mówionych), który uczynił go supergwiazdą oraz "Innervisions" o tematyce społecznej. Niewiele jednak brakowało, by były one ostatnimi sukcesami, ponieważ w drodze na koncert w Północnej Karolinie na wiozący Steviego samochód spadła wielka, drewniana belka. Wonder doznał poważnego urazu głowy i zapadł w śpiączkę, ale wkrótce odzyskał zdrowie. Z nowym zapałem zabrał się do pracy i wydał kolejne dwa albumy: "Fulfillingness First Finale" oraz megaalbum złożony z dwóch pełnych longplayów i dodatkowej małej płytki "Songs in the Key of Life". Oba albumy, tak jak poprzednie, zdobyły nagrody Grammy, a wiele utworów, takich jak "Sir Duke", "Isn't she lovely" czy "Pastime Paradise", stało się niezapomnianymi przebojami. Był to szczytowy okres twórczości Wondera - dalej bywało już różnie. Po realizacji tego wielkiego projektu nastąpiły trzy lata milczenia.
Wymieniając tak bogaty dorobek Steviego Wondera, nie sposób nie wspomnieć o płycie "Hotter than July", która zdobyła tytuł platynowej płyty. Co ciekawsze, utwór "Happy Birthday" stanowił wkład Wondera w kampanię o uznanie dnia urodzin Martina Luthera Kinga za święto narodowe. Antyrasistowska piosenka "Ebony and Ivory" śpiewana z Paulem McCartneyem to pewnego rodzaju ewenement, gdyż w roku 1982 wygrała doroczny plebiscyt zarówno w kategorii najlepszego, jak i najgorszego utworu. W dwa lata później Wonder nagrał ścieżkę dźwiękową do komediowego filmu Gene Wildera "The Woman in red". Znalazła się tam piosenka "I just called to say I love you", która stała się jego największym przebojem. Krytycy wprawdzie ocenili ją kiepsko, ale nie przeszkodziło to singlowi w osiągnięciu rekordowej sprzedaży, a samemu utworowi w zdobyciu Oscara.
W tym okresie Stevie brał udział w głośnych przedsięwzięciach dobroczynnych. Przyłączył się m.in. do nagrania słynnej piosenki "We are the World" przez zespół "USA for Africa", który stworzyły gwiazdy amerykańskiej muzyki w ramach akcji pomocy głodującej Afryce.
Był też w karierze Wondera epizod polski. 27 maja 1989 r. Stevie dał koncert na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie. Udało mi się dotrzeć do jednego z naszych niewidomych kolegów, który był na koncercie i brał udział w towarzyszących mu wydarzeniach. Wspomina on, że po konferencji prasowej odbyło się spotkanie artysty z muzykującą młodzieżą niewidomą w fundacji "Widzieć muzyką", w którym wzięli udział uczniowie z różnych ośrodków dla niewidomych. Podczas koncertu Stevie przekazał dochód z płyty wydanej w Polsce jednej z fundacji na rzecz dzieci niepełnosprawnych. Wiadomo także, że Wonder odwiedził wtedy siedzibę "Solidarności" przy placu Konstytucji, wszak był to najgorętszy okres kampanii przed wyborami czerwcowymi 89. Wonder zamanifestował swoje poparcie dla "Solidarności" i wspólnie ze zgromadzonymi odśpiewał "I just called to say I love you".
W latach 90. Stevie Wonder nagrał muzykę do filmu "Jungle Fever" oraz jeszcze jedną płytę "Conversation Peace", uhonorowaną dwiema nagrodami Grammy.
Ostatnie lata to okres mniejszej aktywności, jeśli chodzi o nagrania solowe. Stevie Wonder pozostaje jednak ważną postacią światowego przemysłu rozrywkowego. Jest cenionym kompozytorem i wykonawcą. Trzeba podkreślić, że jako muzyk sesyjny bywał i bywa angażowany do nagrań wielu świetnych artystów, którzy także chętnie zapraszają go do gościnnego udziału w koncertach. Najlepsi jazzmani z upodobaniem włączają jego utwory do repertuaru. Motown wydaje szereg wznowień płyt poddanych remasteringowi, jak również wiele "składanek" ukazujących najważniejsze dokonania z olbrzymiego dorobku Wondera.
Trudno jest słowami określić to, co sprawia, że Stevie Wonder jest postacią tak cenioną przez muzyków i uwielbianą przez słuchaczy. Talent, osobowość, wrażliwość, inteligencja oraz uwarunkowania kulturowe sprawiły, że ten niewidomy chłopak ze stanu Michigan jest dziś żywą legendą, i to legendą, która trwa i może nas jeszcze niejednokrotnie zaskoczyć. Są bowiem sygnały, że artysta "nie śpi" i wszyscy czekamy z nadzieją na nową płytę, której obiecującą zapowiedzią jest nagranie "So what the fuss", pojawiające się ostatnio na antenach. Przy okazji, mam miłą niespodziankę dla niewidomych fanów Steviego Wondera, którzy rozumieją język angielski. Otóż do tej właśnie piosenki muzyk przygotował pierwszy w historii teledysk z dodatkową wersją dla niewidomych i słabowidzących. Zawiera on mówiony komentarz znanego rapera, Busta Rhymesa, który opisuje, co się dzieje na ekranie. Teledysk ten dostępny jest na oficjalnej stronie internetowej Steviego Wondera www.steviewonder.net. Nie jest to pierwszy miły gest Steviego w stronę niewidomych odbiorców, gdyż wydana w 1979 r. płyta "Journey through the Secret Life of Plants" miała na okładce brajlowski napis.
[początek strony]
[powrót do spisu treści]
Okazuje się, że w naszym niewielkim gronie Czytelników nie brak chętnych do dyskusji. Oto cytaty z niektórych wypowiedzi:
"Wierzę, że osobie słabowidzącej może przeszkadzać w karierze ujawnianie jej dysfunkcji wzroku. Sam, będąc całkowicie niewidomy, jestem w nieco innej sytuacji. Kiedy rozmawiam przez telefon z kimś, kto proponuje mi występ, a nie wie o mojej niepełnosprawności, nie wspominam o niej. Wiem, że wiele osób spodziewałoby się zaraz dodatkowych kłopotów. Natomiast kiedy wybieram się osobiście na rozmowę, idę zawsze sam, z białą laską. Chcę w ten sposób przekazać zapraszającemu informację, że jestem samodzielny, a zaangażowanie niewidomego muzyka nie pociąga za sobą konieczności roztaczania nad nim dodatkowej opieki. W takich sytuacjach nie zauważyłem nigdy przejawów niechęci, raczej pozytywne zaskoczenie. Jeżeli nie mamy postawy roszczeniowej i jesteśmy kompetentni oraz dobrze przygotowani, spotka nas życzliwość zarówno ze strony organizatorów, jak i publiczności." (Remigiusz Szuman)
"Ta młoda artystka w pewnym sensie miała rację. Jeśli komuś doczepia się etykietkę "niepełnosprawny", to niepełnosprawnym zostanie i tylko dla niepełnosprawnych będzie śpiewać. Jeśli w radio puszczane są piosenki wymienionych w artykule niewidomych piosenkarzy, nikt wtedy nie mówi: - śpiewał Ray Charles, Stevie Wonder czy Andrea Bocelli, wspaniały niewidomy artysta. Dla przeciętnego prezentera radiowego czy słuchacza jest to po prostu świetny artysta. Nie wiem, jak te osoby zaczynały swoją karierę, ale założę się, że nie zaczynały jej od konkursów dla dzieci niepełnosprawnych. Potrafili się dobrze zaprezentować i to wszystko. Proszę popatrzeć np. na zespół "Kapela Drewutnia". Występują w domach kultury na różnych imprezach i nie ma to nic wspólnego ze środowiskiem niewidomych. Byłam na jednym z takich koncertów i nie padło na nim ani jedno słowo, że grają tam i śpiewają niewidomi i właśnie tak powinno być!
A Dorota Osińska? Występowała w Opolu na festiwalu, wygrała nawet jakąś nagrodę i nikt nie podkreślał tego, że jest słabowidząca! Moim zdaniem, zrobiła jeden błąd, że kiedyś występowała w programie telewizyjnym poświęconym niepełnosprawnym "Przyjaciele". Myślałam, że po takim występie na tym się jej kariera zakończy. Dobrze, że się tak nie stało.
Obawiam się, że dzieci występujące na konkursach piosenki dla niepełnosprawnych na tym poprzestaną, bo z taką etykietką nie zrobią nic więcej." (Danuta Borowska)
"Częściowo rozumiem chęć ukrycia niepełnosprawności przez artystę, bo w przeszłości byłam nieraz dyskryminowana z powodu braku wzroku. Np. otrzymałyśmy duże brawa od publiczności, a członek jury powiedział: "Dziewczynki ładnie śpiewają, ale...". Mimo to nie wstydzę się poprosić o pomoc lub przyznać, że z różnych powodów nie mogę czegoś wykonać. Przecież pełnosprawni też proszą o pomoc, np. pytają o drogę. Spotykam się niekiedy z chęcią dorównywania pełnosprawnym za wszelką cenę. Człowiek pełnosprawny może z powodzeniem udawać niepełnosprawnego, ale odwrotnie jest to niemożliwe. Źle jest, kiedy dla wątpliwego ukrycia braku wzroku niektóre osoby unikają stosowania różnego typu pomocy optycznych jak okulary czy lupy. Ja czuję się najbardziej dyskryminowana przez brak odpowiednich przystosowań otoczenia do potrzeb niepełnosprawnych albo przez to, że nie stać mnie na zakup oprzyrządowania, dzięki któremu mogę być samodzielna." (Wiesława Buczulińska)
A co Państwo powiedzą na przypadek dyskryminacji polegający na tym, że niewidomemu organiście nie płacono prawie nic za wykonywaną pracę? Zrezygnował ze stanowiska, bo nie jest aż tak zamożny, żeby nie zarabiać na życie. A swoją drogą, zawód organisty należy do tych, gdzie osoby niewidome znakomicie się sprawdzają. Ile razy słyszę gdzieś niewidomego organistę lub o niewidomym organiście, to okazuje się, że jest bardzo dobry (lub dobra). Istnieje opinia o niewidomych masażystach, że są lepsi niż przeciętni, a pacjenci chętnie do nich przychodzą. Może to samo dałoby się powiedzieć o organistach i może, gdyby ich przybywało, rozśpiewaliby i umuzykalnili nasze kościoły. Gdzie te czasy, kiedy w świątyniach wykonywano muzykę najwyższego lotu? Teraz ani śpiewać ludzie porządnie nie chcą, ani nawet posłuchać, kiedy trafi się jakiś koncert w parafii. A może sami organiści mają na ten temat coś do powiedzenia?
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Wśród wspomnień z lat wczesnej młodości zachowałem kilka związanych z osobą Edwina Kowalika. Myślę, że niektóre z nich żyją jeszcze w pamięci chłopaków, którzy w czasie wojny mieszkali w Laskach w Domu św. Stanisława. Jednak pewnych zdarzeń nie pamięta już chyba nikt prócz mnie. Są to właściwie drobiazgi, ale we wspomnieniach o ludziach sławnych każdy szczegół może być znaczący i ciekawy. Na początku 1945 r. po zakończeniu działań wojennych na terenie centralnej Polski Edwin Kowalik musiał zdecydować, jak ukierunkować swoją przyszłość. Miał już nieco ponad 16 lat, ukończoną w Laskach szkołę podstawową, dwie klasy zawodowej szkoły szczotkarskiej, ale pasją jego życia była muzyka. Od chwili przyjazdu do Lasek uczył się gry na fortepianie pod kierunkiem profesora Włodzimierza Dolańskiego i Włodzimierza Bielajewa, a w ostatnich miesiącach wojny pracował z prywatnym nauczycielem w Częstochowie. Nigdy jednak nie uczył się w szkole muzycznej. Mimo uznania dla jego osiągnięć artystycznych wszyscy życzliwi mu ludzie mieli poważne wątpliwości, czy marzenie chłopca o zostaniu estradowym pianistą ma jakiekolwiek szanse spełnienia. Co robić dalej? Odpowiedź na to pytanie musiał znaleźć sam. W czasie wojny, w roku szkolnym 1943/44, byliśmy z Edwinem w jednej grupie wychowawczej w Laskach i mieszkaliśmy w na wpół spalonym Domu św. Stanisława.
Ze względu na rozpiętość wieku była to grupa specyficzna. Najmłodsi z nas mieli 8 lat, a np. Henio Kowara - 19. Edwin znajdował się jakoś w środku tej konstrukcji. Codziennie rano przed lekcjami modliliśmy się na korytarzu pierwszego piętra i oczywiście śpiewaliśmy pieśni religijne - zależnie od wskazań roku kościelnego - kolędy, pieśni wielkopostne albo maryjne, jeśli to był maj lub październik. Na tym mocno nadpalonym, podpartym żerdziami korytarzu stał fortepian, a do tego fortepianu codziennie rano zasiadał na chwilę Edwin i akompaniował naszym śpiewom, podnosząc niewątpliwie ich wartość artystyczną. Myślę, że Niebo akceptowało, a może nawet i lubiło te przedlekcyjne poranki.
W Laskach w tym czasie było dwóch panów Włodzimierzów, którzy uczyli muzyki - pan Dolański i pan Bielajew. Edwin korzystał z lekcji u obu nauczycieli równocześnie, przy czym Włodzimierz Dolański uczył go wyłącznie gry na fortepianie, natomiast Włodzimierz Bielajew dodatkowo teorii i historii muzyki. Przyznaję, że nie pamiętam Edwina ganiającego po fortepianie gamy i pasaże, nie pamiętam też utworów, jakie wtedy grał. Jednak musiał już wtedy być mocno zaawansowanym pianistycznie uczniem, skoro sześć lat później, w 1949 roku, podczas obchodów czterdziestolecia działalności Lasek, już jako student prof. Marii Wiłkomirskiej, wykonał w odbudowanej sali koncertowej w Domu św. Stanisława bardzo poważny program koncertowy. Właśnie wtedy w wykonaniu Edwina po raz pierwszy w życiu usłyszałem takie utwory jak "Zatopiona Katedra" Debussy'ego, "La Campanella" Paganiniego-Liszta i "Apassionata" Beethovena. Ludziom patrzącym na ręce pianisty wydawało się, że to śmigają tylko cienie nad klawiaturą, a mnie zjeżyły się włosy na głowie i przeleciały ciarki wzdłuż kręgosłupa, bo tak się u mnie zawsze dzieje, gdy napotykam zachwycające zdarzenie artystyczne. Pamiętam, że podczas "Apassionaty" odezwał się kanarek, stały mieszkaniec sali koncertowej i coraz śmielej swoimi trylami wzbogacał karkołomne pasaże i biegniki, dopóki ktoś go nie wyniósł. Po wykonaniu Poloneza As-dur Chopina prof. Witold Frieman wziął Edwina w ramiona i donośnym głosem zawołał: "Oto są Laski!" Ciekaw jestem, czy w jakichś annałach zanotowano pełny program tego występu. Natomiast nikt na całym świecie nie pamięta wydarzeń, które miały miejsce podczas długich wakacji w roku 1944. Wyjechaliśmy z Lasek w czerwcu 1944, a wróciliśmy dopiero we wrześniu 1945 roku, bo w Warszawie wybuchło Powstanie, a potem w styczniu ruszył radziecki front, więc cały rok nie chodziliśmy do szkoły. W czasie wojny mieszkałem z rodzicami na Dębiu, które jest dzielnicą Częstochowy. Również na Dębiu, sto metrów od naszego domu, mieszkał mój kolega z Lasek, Janek Szlenk. W Częstochowie mieszkali też rodzice Edwina, więc i Edwin spędzał tu wakacje. W Myszkowie, niedaleko od Dębia w stronę Katowic, mieszkał Zygmunt Klamek, a na Ostatnim Groszu, też w Częstochowie - Zenek Kużaj. No to już było nas pięciu kolegów na tych długich wakacjach.
Czy znacie takie podmiejskie dzielnice jak Dębie, gdzie wieczorami łąki pachną zmąconą kąpielami rzeką, skoszone pola poplonem łubinów, zaś ogródki maciejką i floksami? W ogródkach przed domkami z desek i szlaki odpoczywają robotnicy, bo zaraz niedaleko stacji kolejowej jest huta, gdzie wytapia się stal i walcuje blachy. Na przydomowych ławeczkach stroskane wojenną nędzą kobiety zastanawiają się, co jutro włożą do garnka, a mężczyźni z nadzieją wymieniają między sobą zasłyszane plotki o froncie wschodnim, zachodnim, o Churchillu i Stalinie...
O ile pamiętam, Edwin mieszkał przy ulicy Katedralnej. Z Katedralnej na Dębie (było to ok. 6 km) jechało się podczas wojny pociągiem. Do tych ogródków pachnących floksami przyjeżdżał Edwin z młodszą siostrą Krysią do Janka Szlenka, bo Dębie było takie majówkowe, a Janek mieszkał w domku z ogródkiem. Przyjeżdżał tam również Zygmunt Klamek z Myszkowa, a wraz z Zygmuntem jego akordeon. Do tego akordeonu Zygmunta schodzili się sąsiedzi - mieszkańcy Dębia i zaczynało się śpiewanie wojennych piosenek o wierzbach, co im kazano nie szumieć, o Anielci, co listów do partyzanta nie pisała, o matce, która na cmentarzu nuciła synkowi kołysankę do wiecznego snu i o chryzantemach w kryształowym wazonie. Wreszcie ktoś przynosił butelkę, oczywiście bimbru, i wtedy śpiewano weselej, a nawet zdarzyło się, że podochocony sąsiad trącając mnie w ramię zapytał: "Wypije pan?" "Daj spokój, do cholery! Przecież to dziecko" - zawołała żona sąsiada. A sąsiad: "E tam! Teraz jest wojna, świat stanął na głowie, dzieci też się mogą napić".
Nie pamiętam Edwina śpiewającego, ani też nie pamiętam, żeby imał się akordeonu. Wydaje mi się, że był młodzieńcem raczej nieśmiałym i pewności siebie nabierał dopiero przy fortepianie. Ale u Janka fortepianu nie było. Przyjeżdżał więc Edwin z siostrą Krysią, miał wtedy jeszcze cichy chłopięcy głos przed mutacją. I pomyśleć, że chyba już tylko ja jeden pamiętam te spotkania, bo niedługo po wojnie umarł Janek Szlenk na niezidentyfikowaną chorobę (chorował zaledwie tydzień), kilkanaście lat temu odszedł Zygmunt Klamek, który z akordeonem przyjeżdżał z Myszkowa. Wiem, że Krysia mieszka w Warszawie, ale czy w ogóle te zdarzenia pozostały w jej pamięci?
A potem było tak. W sierpniu 1945 roku wychowankowie Lasek dostali zaproszenie do podjęcia od września nauki. Nasze matki, matka Edwina, Zygmunta i moja (Janek miał już tylko ojca i nie pamiętam, kto go odwoził do Lasek), postanowiły, że pojedziemy wszyscy razem jednym pociągiem do Warszawy, której prawie nie było. Na pewno nie było w Warszawie miejskiej komunikacji, natomiast były wymoszczone słomą furmanki, które można było wynająć, więc nasze matki wynajęły furmankę. Do Lasek jechało się szosą na Izabelin, a była to szosa z tak zwanych "kocich łbów". O ile wiem, w 1945 roku Edwin po raz ostatni jechał tą szosą. Jeszcze w tym samym roku szkolnym znalazł się w Łodzi.
W latach pięćdziesiątych znowu mieszkałem w Częstochowie. Na lekcje muzyki chodziłem do profesora D. Był to muzyk bywały w świecie, z dużą znajomością europejskich wykonawców. Chyba w styczniu (przed kolejnym konkursem chopinowskim) w 1955 roku powiedziałem do profesora: "Wybieram się do naszej filharmonii na koncert Edwina Kowalika". "Pan go zna?" - szybko spytał profesor i zaraz dorzucił: "Niech pan mu nie mówi, że chodzi pan do mnie, bo i po co, najlepiej w ogóle nie rozmawiajcie o mnie. On kiedyś przychodził do mnie na lekcje". Owo "kiedyś" to było zapewne w czasie tych naszych mocno przedłużonych wakacji.
W małej i dusznej salce filharmonii częstochowskiej Edwin grał Koncert fortepianowy b-moll Czajkowskiego. Spotkaliśmy się po koncercie - Edwin, Zygmunt Klamek i ja. Zygmunt uczepił się prawej strony Edwina i swoim cienkim, białym tenorkiem zachwycał się techniką, pamięcią, w ogóle grą Edwina. Szedłem za nimi z Haneczką, która wówczas była moją dziewczyną. Ona, jak gdyby słyszała moje myśli, przymilnym gestem przytuliła głowę do mego ramienia i cicho powiedziała: "Ty też tak będziesz grał". Umiałem na pamięć jeden jedyny koncert fortepianowy i był to właśnie ten pierwszy koncert Czajkowskiego.
Kiedy żegnaliśmy się w Alei Najświętszej Marii Panny Edwin spytał: "A ty co robisz?" "Przygotowuję się do egzaminu na anglistykę" - odpowiedziałem szybko. Zwróciłem uwagę na dłoń Edwina. Była duża, ciężka i według mnie niepodobna do takiej dłoni, jaką powszechnie uważa się za dłoń pianisty. A po mojej wypowiedzi o egzaminie na anglistykę rozległ się nieprzyjemny, cienki, przenikliwy śmiech Zygmunta, w którym - tak mi się zdawało - usłyszałem dużo pogardy. On wiedział, że intensywnie staram się uczyć gry na fortepianie. "A teraz jesteś przy mamusi?" - powiedział Edwin i to "mamusi" także zabrzmiało dla mnie pogardliwie. Czułem się źle.
Nigdy nie dowiedziałem się, jaki rodzaj konfliktu zaistniał pomiędzy Edwinem i profesorem D. Na najbliższej lekcji profesor przeznaczył kilka zdań na pochwałę zdolności Edwina i to wszystko.
W lutym 1955 roku Edwin został jednym z pianistów wyróżnionych na konkursie chopinowskim. Wydaje mi się, że w radiowym reportażu z konkursu nadano czwartą część Sonaty h-moll Chopina w wykonaniu Edwina. Tych reportaży słuchałem z zapartym tchem, bo tak naprawdę nie wybierałem się na anglistykę.
W lipcu 1955 roku w jeziorze Sawinda niedaleko Ełku utonęła Haneczka. Nie zostałem pianistą. Nigdy, przed żadnym audytorium nie zagrałem Koncertu b-moll Czajkowskiego. Dziś już go nawet nie pamiętam i tylko czasami śnię, że bezwzględnie muszę publicznie wystąpić i zagrać ten koncert. Najpierw bardzo się denerwuję, a potem staję przed publicznością, przepraszam i wymyślam jakieś wykręty. Ale kiedyś przyśniło mi się, że przeprosiłem publiczność i z dumą zaanonsowałem, że dzisiaj zastąpi mnie znakomity pianista pan Edwin Kowalik. Przebudziłem się i błogosławiłem ten pomysł i ten sen.
Przypis Redakcji:
W ten sposób rozpoczęliśmy cykl osobistych wspomnień o Edwinie Kowaliku. Będziemy skrzętnie zbierać obrazki z przeszłości mające związek z tym muzykiem, które przetrwały w pamięci jego bliskich i przyjaciół. Mamy nadzieję, że nazbieramy sporą garść różnych epizodów, a potem ułożymy z nich nieformalny, ale za to ciepły i ciekawy życiorys. Zapraszamy wszystkich, którzy chcieliby swoje wspomnienia w nim zamieścić.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
W kwietniu br. odbyła się druga edycja konkursu o Nagrodę im. Hieronima Baranowskiego, przyznawaną niewidomym i słabowidzącym dzieciom oraz młodzieży do 26 lat za szczególne osiągnięcia w dziedzinie muzyki. Jury konkursu pracowało w składzie: Marek Niewiarowski - Sekretarz Generalny Międzynarodowej Fundacji im. Fryderyka Chopina w Warszawie, Anna Podkańska - muzykolog ze Szczecina, przedstawiciel Towarzystwa Muzycznego im. Edwina Kowalika, Katarzyna Sokołowska - dyrygent, pedagog w Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina i nauczyciel w Państwowej Szkole Muzycznej II stopnia im. Józefa Elsnera w Warszawie, Arkadiusz Szostak - Dyrektor Artystyczny Krajowego Centrum Kultury PZN w Kielcach oraz Izabela Szota - Dyrektor Szkoły Muzycznej I stopnia przy Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych i Słabowidzących w Krakowie,. Rolę sekretarza spełniała Elżbieta Oleksiak - Dyrektor Działu Rehabilitacji ZG PZN.
Wyjątkowa to była praca, bowiem wszyscyśmy w domowych pieleszach przeglądali materiały pisane i słuchali płyt CD z nagraniami dwóch śpiewających dam, które zgłosiły się do konkursu (w ubiegłym roku było sześcioro uczestników). Swoje sugestie i uwagi odsyłaliśmy mailem na adres Działu Rehabilitacji ZG PZN. Z protokołu, który rozesłano jurorom, wynika, że 3 osoby były przeciw przyznaniu nagrody w tym roku, a dwie za. W tej sytuacji nie wymienię nazwisk uczestniczek konkursu. Każdy juror miał też prawo, a może obowiązek wyrażenia swych uwag i propozycji, które znalazły się w oficjalnym protokole. Jedna z nich mówiła o przeniesieniu konkursu do Krakowa i powierzeniu jego organizacji Szkole Muzycznej I stopnia przy tamtejszym ośrodku szkolno-wychowawczym. Przy tej właśnie okazji dowiedziałam się, że 21 czerwca br. na podstawie jednomyślnej decyzji radnych miasta Krakowa szkole będzie nadane imię Hieronima Henryka Baranowskiego - fundatora Nagrody.
Dyrektor Ośrodka Mieczysław Kozłowski potwierdził tę informację w rozmowie telefonicznej. Wybór patrona uzasadniał wyjątkową troską, jaką Hieronim Baranowski otaczał niewidome dzieci i młodzież. Major Baranowski poświęcił na ten cel znaczną część majątku, fundując autokary dla szkół, wyjazdy młodzieży do Wielkiej Brytanii oraz finansując budowę ośrodka w Luberadzu. Jest w tym pewna racja, trudna do zakwestionowania, ale...
Słyszałam niemało o tym, że niewidomi muzycy mają ugruntowaną pozycję w tej grupie zawodowej i że ich dokonania należy upowszechniać. Sądzę, iż sporo w tej mierze czyniła moja, krakowska Szkoła Muzyczna dla Niewidomych w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. O udziale niewidzących ludzi w historii muzyki systematycznie przypominał Edwin Kowalik w redagowanym przez siebie Magazynie Muzycznym. Nie unikali tego tematu publicyści z innych (czarnodrukowych) pism. Również ideą majora Baranowskiego było propagowanie muzycznych osiągnięć niewidomych oraz zachęcanie młodzieży do muzycznego kształcenia i kultywowania muzyki. Stąd prawdopodobnie zrodził się pomysł nadania szkole krakowskiej imienia Hieronima Baranowskiego. Czy dokonano słusznego wyboru?
Pod wpływem licznych wątpliwości, zresztą nie tylko moich, podjęłam dyskusję z Dyrektorem Kozłowskim i przedstawiłam niektórych kontrkandydatów. Najznamienitszym, niewidzącym polskim muzykiem klasycznym był pianista Edwin Kowalik, którego wyróżniono na V Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina w 1955 roku. Na tę moją sugestię dyrektor krakowskiego ośrodka odpowiedział, iż związek Edwina Kowalika z krakowską szkołą był zbyt luźny. Najwybitniejszym absolwentem krakowskiej szkoły muzycznej był jazzowy, przewyborny pianista Mieczysław Kosz. Gdyby nie przedwczesna śmierć to.... Ostro współzawodniczył z innymi muzykami w jazzowym świecie. Miał swoje znakomite trio z widzącymi. Wydawano płyty z jego nagraniami... I tu pan dyrektor mnie zażył, twierdząc, że ciężka depresja, jaka dotknęła artystę i doprowadziła do samobójstwa, nie może stanowić wzoru dla młodzieży, a właśnie życie patrona szkoły winno być dla niej przykładem.
Jeśli tak spojrzymy na sprawę, to żadna szkoła muzyczna w Europie ani gdzie indziej nie powinna nosić imienia Roberta Schumanna. Franciszek Schubert też zgrzeszył - raz, ale z fatalnym skutkiem dla zdrowia. Wolfgang Amadeusz Mozart i Henryk Wieniawski grywali w karty - niedobrze, oj, niedobrze! Artur Rubinstein zostawił żonę i poszedł sobie z inną - nieładnie! A przecież szkoły i festiwale oraz konkursy ich imienia są, bo nie ma siły, która zakwestionowałaby wartość ich twórczości.
A że od roku jesteśmy w Unii Europejskiej, to przyszli mi na myśl dwaj inni kandydaci na patronów szkoły muzycznej dla niewidomych dzieci. Życiorysy mają - jak sądzę - nieposzlakowane. Nazwisko pierwszego niewidzącego pretendenta do patronowania szkole znajduje się w każdym podręczniku historii muzyki: "Landini Francesco, kompozytor i organista włoski, ur. ok. 1325 w Fiesole, zm. w 1397 we Florencji. Nie widział od wczesnego dzieciństwa. Działał jako śpiewak, instrumentalista, kompozytor i organista. Był uczniem Lorenza di Firenze i Jacopa da Bologna. Posiadł gruntowne wykształcenie literackie, filozoficzne i muzyczne. Utrzymywał kontakty z florentyńskim kanclerzem C. Salutatim i z F. Sacchettim, do którego tekstów komponował muzykę. We Florencji działał przez długi czas w charakterze organisty. W latach 1360-70 prawdopodobnie przebywał w Wenecji. W księdze zw. Codex Squarcialupi umieszczono 154 jego kompozycje (91 dwugłosowych ballat, 47 trzygłosowych ballat, 2 ballaty na dwa lub trzy głosy, 9 dwugłosowych madrygałów, trzygłosowe caccie, 1 trzygłosowe virelai). O jego popularności świadczy największa liczba zachowanych kompozycji w porównaniu do dorobku innych kompozytorów XIV w." (Jest to wyimek z nie największego leksykonu muzycznego).
Pomyślcie tylko - nikt w tamtych czasach nawet nie myślał o kształceniu niewidomych, pisma brajla jeszcze nie było.
Unijnie - można by też poprosić o zgodę rodzinę zmarłego przed kilkoma laty Joaquina Rodrigo - niewidomego kompozytora hiszpańskiego światowej sławy, ucznia m.in. Paula Ducasa (twórcy symfonicznego scherza "Uczeń Czarnoksiężnika"). Już słyszę melodię z "Concierto de Aranjuez" J. Rodrigo jako hymn szkolny. W uszach brzmią mi też jego piękne pieśni. Szanowni Czytelnicy znajdą pewnie jeszcze innych pobratymców godnych mieć szkołę swego imienia i to z nazwiskiem, które nie będzie wymagało zbyt forsownej gimnastyki pamięci w celu ustalenia, kto to był.
Patronem całego krakowskiego ośrodka szkolno-wychowawczego jest Włodzimierz Dolański, który mawiał: "nic o nas bez nas". I ta idea zdaje się przepadać, w dodatku pod tablicą pamiątkową z nazwiskiem jej głosiciela.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Już sam tytuł sugeruje, że ma to być dyskusja, a nie monolog, jaki spotykamy w większości artykułów. Krótko mówiąc, pokusiłam się o stworzenie na łamach Nowego Magazynu Muzycznego forum dyskusyjnego i wierzę, że znajdę wśród Czytelników wielu rozmówców. Spróbuję od czasu do czasu rzucić na nasze forum dyskusyjne jakiś temat, który właśnie mnie zafrapował i spodziewam się reakcji w postaci listów. Można je pisać na papierze (brajlem lub czarnym drukiem), można też wysyłać pocztą elektroniczną, a nawet przekazywać telefonicznie. Obecnie w bardzo wielu czasopismach funkcjonuje forum dyskusyjne na stronie internetowej. Odbywają się czaty na ogłoszony temat i ta forma wymiany myśli ma wielu zwolenników prawdopodobnie z kilku powodów: po pierwsze - porozumiewanie się przez internet jest bardzo szybkie, a po drugie - chyba mniej zobowiązujące co do formy niż wypowiedzi pisemne. My jednak zachowamy się tradycyjnie, gdyż chcemy, żeby wszyscy Czytelnicy mieli jednakowe szanse udziału w dyskusji, a wiadomo, że na razie chyba mniejszość ma dostęp do komputera i stałego łącza internetowego. Ciekawe głosy w dyskusji będą publikowane przynajmniej w formie skróconej.
Zdarzyło mi się niedawno nawiązać kontakt z młodą artystką, którą znajomi określili jako osobę słabowidzącą. Ku mojemu zdziwieniu oświadczyła, że nie życzy sobie, aby ktokolwiek kojarzył z jej osobą problemy ze wzrokiem. Powiedziała, że to właśnie wyrządziło jej wiele zła, np. przysporzyło kłopotów z zatrudnieniem. Usłyszałam też jej krytykę pod adresem osób mających problemy ze wzrokiem za to, że szukają kontaktu z będącymi w podobnej sytuacji. Również to, że np. pojawiający się na uniwersytecie niepełnosprawny student otrzymuje propozycję pomocy i że inni niepełnosprawni próbują nawiązać z nim kontakt, zostało negatywnie ocenione przez moją rozmówczynię. Dowiedziałam się, że artysta występujący na scenie nie chce być zaliczany do niepełnosprawnych, bo mu to zdecydowanie utrudnia życie.
Są takie sytuacje, kiedy niepełnosprawności nie da się ukryć. Jeżeli ktoś jest całkowicie niewidomy, nie może uchodzić za widzącego, nawet jeśli nigdy nie pokazuje się z białą laską, ani nie posługuje się pismem brajla. Zupełnie inaczej jest z osobami słabowidzącymi, które często nie muszą używać wyżej wymienionych, najbardziej oczywistych w rozumieniu wielu, atrybutów tej niesprawności. W zależności od rodzaju i wielkości wady wzroku można sobie mniej lub bardziej skutecznie pozwolić na nieujawnianie swoich fizycznych ograniczeń. Wprawdzie ludzie widzący, którzy na co dzień mają do czynienia z niewidomymi, bezbłędnie i od razu dostrzegają problem, ale chyba należą do mniejszości.
Można więc w niektórych sytuacjach nie przyznawać się do swoich kłopotów. Nie kwestionuję tu bynajmniej prawa człowieka do takiego zachowania. Zastanawiam się raczej nad przyczynami i ewentualnymi skutkami takiej postawy. Dlaczego w XXI wieku, w którym każdy cywilizowany kraj tworzy ustawy i przepisy mające na celu wyrównywanie szans osób niepełnosprawnych, istnieją setki, tysiące organizacji zrzeszających niepełnosprawnych i działających na ich rzecz, a nauka i technika pomaga rozwiązywać wiele problemów życia codziennego, młodziutka artystka twierdzi, że zaklasyfikowanie do niepełnosprawnych wyrządziło jej tak wiele złego?
Kilka lat temu podczas międzynarodowego spotkania poświęconego problemom zdrowia słyszałam na własne uszy, jak przedstawiciele organizacji na rzecz psychicznie chorych z Danii oraz USA opowiadali, że nastawienie społeczeństwa do tej grupy niepełnosprawnych zmienia się zdecydowanie na lepsze, jeżeli np. jakiś znany aktor lub polityk przyzna publicznie, że miał w swoim życiu problem ze zdrowiem psychicznym lub że był leczony. Ray Charles, Stevie Wonder, Andrea Bocelli zrobili tzw. karierę. Czy można im przypisywać "postawę roszczeniową", którą moja rozmówczyni zarzuca niewidomym? Czy niepełnosprawność miała jakikolwiek wpływ na ich popularność?
Powszechnie wiadomo, że niełatwo wedrzeć się na wielkie sceny teatrów i sal koncertowych. Trzeba mieć tzw. plecy, dużo szczęścia i Bóg wie, co jeszcze. W świecie artystów obowiązuje podobno najczęściej przysłowiowe prawo dżungli i nie zawsze o sukcesie decyduje prawdziwy talent. Jeśli tak, to każda niesprawność fizyczna zmniejsza jeszcze szanse artysty. Ale czy inaczej jest w innych zawodach? Tyle się mówi o dostępie niepełnosprawnych do otwartego rynku pracy, a tymczasem coraz większa rzesza wykształconych niewidomych siedzi w domu i zapomina powoli nabytej wiedzy lub umiejętności.
Pewna dziewczyna na wózku oburza się na to, że istnieją festiwale dla niepełnosprawnych. Opowiada się zdecydowanie za tym, żeby niepełnosprawni artyści występowali tylko na imprezach dla wszystkich, tj. ogólnodostępnych. Świetnie, ale może wtedy ci mniej przebojowi nigdy i nigdzie by nie wystąpili?
I co wy na to?
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Niedawno ukazał się "Bydgoski Leksykon Muzyczny" - publikacja prezentująca sylwetki muzyków działających na terenie tego miasta. Znaleźli się w nim także niewidomi muzycy. Jednym z nich był Henryk Mikołajczak. Jego sylwetkę możemy przybliżyć Czytelnikom dzięki wspomnieniu zarejestrowanemu na kasecie magnetofonowej i przysłanemu do Redakcji przez p. Zofię Krzemkowską.
Inowrocław - stolica Kujaw, znane polskie uzdrowisko. Tu w 1920 roku przyszedł na świat Henryk Mikołajczak. Rodzice jego byli ludźmi niezwykle gościnnymi. Kilkakrotnie jako uczennica byłam w domu rodzinnym profesora. Przyjeżdżaliśmy tam na wycieczki, by zwiedzić miasto, a także Szymborze - miejsce urodzenia Jana Kasprowicza i pobliską Kruszwicę ze słynną Mysią Wieżą. Dom Państwa Mikołajczaków był pełen ciepła i serdeczności. Częstowano nas tu herbatą i drożdżówką własnej roboty.
Henryk ukończył bydgoską szkołę dla niewidomych, a w 1949 roku zaczął pracować w tymże ośrodku jako nauczyciel muzyki. Przepracował tam ponad 30 lat. W auli szkolnej przechowywał własny fortepian, na którym godzinami ćwiczył. Studiował w Poznaniu u prof. Wł. Kendry. Był dobrym pianistą, ale działalności koncertowej nie prowadził.
Na stałe związał się z Bydgoszczą po zawarciu związku małżeńskiego z panią Aleksandrą, która była jego przyjacielem i przewodnikiem. Bardzo chętnie służyła pomocą również innym niewidomym.
Państwo Mikołajczakowie zamieszkali naprzeciwko szkoły przy ul. Reja 7. Mieli trzech synów. W zaciszu domowym pan Henryk świetnie gotował i bardzo dobrze zaprawiał ogórki. Miał także inne zainteresowania pozamuzyczne - studiował filozofię i uczył się esperanta. Często grywał w szachy i chętnie uprawiał turystykę pieszą. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Miał charakterystyczny, łatwy do rozpoznania głos. Gdy mówił, często wtrącał swoje ulubione powiedzonko - "panie dziejku".
Miał pogodne usposobienie i doskonale potrafił przystosowywać się do nowych sytuacji, a tego wymagały od niego liczne obowiązki zawodowe. Całkowicie niewidomy, dobrze poruszał się po szkole. Najłatwiej można go było znaleźć w pokoju muzycznym, gdzie prowadził indywidualne lekcje gry na instrumencie. Uczył ponadto muzykografii, śpiewu, form i zasad muzyki. Był prawdziwym pedagogiem, który uczy i wychowuje. Przekazywał nie tylko wiedzę dotyczącą szeroko pojętej dziedziny muzyki, ale też kultury bycia, zachowania się w różnych sytuacjach. Przekraczało to ramy programu, lecz będąc niewidomym doskonale wiedział, co będzie przydatne jego uczniom w dorosłym życiu.
Ja również byłam uczennicą Profesora. Miałam wtedy 12 lat. Po przesłuchaniu zakwalifikował mnie wraz z innymi do nauki gry na fortepianie. Trwało to 5 lat - do 1954 roku. Poświęcił mi bezinteresownie wiele godzin swojego wolnego, prywatnego czasu. Dzięki niemu ukończyłam młodzieżową niższą szkołę muzyczną. Pozostało mi zamiłowanie do słuchania muzyki. Piątkowe wieczory do dziś spędzam na koncertach w Filharmonii Pomorskiej. Zawdzięczam to Profesorowi, który dbał o edukację muzyczną uczniów.
W szkole kształcił także niewidomych stroicieli. Zdolniejszych uczniów kierował do szkół muzycznych, towarzysząc im przy egzaminach i służąc dobrą radą w trakcie nauki, a potem przy poszukiwaniu pracy. Był kochany i ceniony przez młodzież za profesjonalizm i życzliwość okazywaną każdemu. Nigdy nie miał kłopotów z utrzymaniem dyscypliny.
Był człowiekiem niezwykle pracowitym. Uczył we wszystkich bydgoskich instytucjach służących niewidomym. W dotarciu do licznych miejsc pracy korzystał z pomocy przewodników, którymi byli także jego słabowidzący uczniowie. W szkole prowadził chór, a w latach 1964-69 zespół wokalny Bezalki - 5-osobowy zespół żeński, któremu akompaniował na fortepianie, zdobywający wysokie lokaty na festiwalach piosenki radzieckiej. Założył podobny zespół - "Gryfinki" przy spółdzielni niewidomych Gryf, a także prowadził tam zespoły instrumentalne. Dla swych zespołów napisał wiele kompozycji.
Pan Henryk był często angażowany w bydgoskim ośrodku rehabilitacji. Odkrywał tam osoby utalentowane muzycznie i zachęcał je do kształcenia się w tym kierunku. Na zlecenie okręgu PZN organizował modne w tamtych czasach imprezy propagandowe - koncerty, które poprzedzone były prelekcją o możliwościach i trudnościach niewidomych.
Gdy przeszedł na emeryturę zabrakło ukochanej pracy. Powstała pustka, której nie było czym wypełnić. Odbiło się to ujemnie na jego samopoczuciu. Często dzwonił, ot tak, by pogadać, pozwierzać się, zaczerpnąć nadziei. Oczekiwał ode mnie wysłuchania. Chorował niedługo, zmarł w bydgoskim szpitalu pojednany z Bogiem przez duszpasterza niewidomych ks. kanonika Benona Kaczmarka. Był grudniowy, zimowy dzień, 1981 roku, początek stanu wojennego. Na bydgoskim cmentarzu licznie zebrali się niewidomi, by pożegnać swego mistrza i zaśpiewać mu stosowną pieśń. Miał dopiero 61 lat. Teraz, kiedy minęło już tyle lat, pamiętający go spotykają się przy jego grobie 15 lipca w dzień jego imienin, by zapalić znicz i powspominać.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Kiedy poproszono mnie o napisanie tekstu o Andrzeju Galbarskim, pomyślałem, iż mogę napisać jedynie bardzo osobiste wspomnienie, nie zaś biografię czy rzetelną historię życia. Przedstawię go więc takim, jakim znałem i zapamiętałem.
Z Andrzejkiem Galbarskim (Jędrkiem) poznaliśmy się w przedszkolu Zakładu dla Dzieci Niewidomych w Laskach. Ja stałem się przedszkolakiem we wrześniu roku 1940. Niedługo potem zjawił się Jędrek. Przywiozła go jego siostrzyczka Zosia, która wtedy miała lat może piętnaście. Mówię "przywiozła", ale wtedy do Lasek najczęściej chodziło się na piechotę od tramwaju w Boernerowie (dzisiejszym Bemowie), albo, jeśli ktoś miał szczęście, jeździło "Błyskawicą" pana Kuczyńskiego, czyli wypchaną słomą furmanką, która za sprawą dwóch koni i bata mknęła z Warszawy do Izabelina po słynnych kocich łbach szosy izabelińskiej. Zosia była jedyną opiekunką Andrzejka. Mama Andrzejka umarła chyba niedługo przed wojną, a ojca zastrzelili Niemcy zaraz na początku wojny w rodzimym Celestynowie.
W roku 1941/42 z Andrzejkiem i Basią Piszcz zostaliśmy zakwalifikowani do pierwszej klasy szkoły powszechnej i razem trzymaliśmy się aż do klasy trzeciej. Z tamtych czasów utkwiła mi w pamięci pierwsza książka, jaką siostra Monika wypożyczyła Andrzejkowi z laskowskiej biblioteki, a mianowicie jakaś bajka o psie Cezarze. Pamiętam też dokładnie, jak jeszcze w przedszkolu uczestniczyliśmy w koncertach, jakie wieczorami dawał na skrzypcach pan Włodzimierz Bielajew, który w czasie wojny przebywał w Laskach wraz z rodziną. W domu św. Antoniego, w jadalni, która zaraz po śniadaniu stawała się naszą bawialnią, a po obiedzie świetlicą uczęszczających do szkoły dziewczynek, pan Bielajew grał różne utwory skrzypcowe, a w tym bardzo chętnie obertasy i kujawiaki Wieniawskiego. Siostra Germana zabierała nas tam z naszego pokoju na pięterku i uczyła słuchać dobrej muzyki w ciszy i skupieniu. Dopiero jako dorosły człowiek zrozumiałem, jak mądre i pedagogicznie doskonałe było to uczenie nas od małego słuchania dobrej muzyki.
W listopadzie 1941 roku przeniesiono całą grupkę dzieci z domu św. Antoniego do domu Królowej Jadwigi, który był własnością państwa Dernałowiczów. Było tam pianino i choć jeszcze nikt z nas nie uczył się muzyki, słyszeliśmy o tonacji A-dur czy d-moll. Wspólnie z Andrzejkiem dziwiliśmy się nieraz nad tajemnicą tych dur i moll, a tu pewnego dnia Jędrek powiedział mi, że już wie, na czym tajemnica tonacji polega. Bardzo też szybko odkrył, jak zrobić, żeby śpiewać drugim głosem. Pamiętam, jak dobrał drugi głos do kolędy "W żłobie leży". A kiedy nauczyliśmy się nazw poszczególnych dźwięków, przekonaliśmy się, że Jędrek rozpoznaje je bezbłędnie i to zarówno uderzone pojedynczo, jak i w akordach. Dowiedzieliśmy się, że taką zdolność nazywa się słuchem absolutnym. Jędrek od razu okazał się też najlepszy z nas w wykonywaniu śpiewów gregoriańskich, których jeszcze w domu Królowej Jadwigi zaczął nas uczyć pan Kotowicz. Pełnił on w laskowskiej kaplicy funkcję organisty, a ściślej fisharmonisty, bo tylko taki instrument się w kaplicy znajdował. W nauczaniu śpiewu gregoriańskiego był wymagający i, trzeba przyznać, cierpliwy, gdy długimi kwadransami uczył nas cieniowania rozwlekłych niuansów Kyrie Eleison czy Deo gratias - Alleluja, Alleluja. Andrzejkowi przychodziło to z wyjątkową łatwością.
W moich wspomnieniach śpiew wiąże się mocno ze świętami Bożego Narodzenia. W Laskach czas śpiewania kolęd rozciągał się pomiędzy Wigilią a świętem Matki Boskiej Gromnicznej, to jest 2 lutego. W bawialni w domu Królowej Jadwigi na pierwszym piętrze mieliśmy choinkę, która przez cały ten czas pachniała doniosłą wonią prawdziwych świerków, choinkowych jabłuszek, pierników i niedotykalnym zapachem zapalonych woskowych świec. W piecach siostra Małgorzata paliła prawdziwymi bierwionami żywicznego drewna, które co parę dni przywoził pan Heniuś Zarzecki wozem zaprzężonym w dwa wdzięczne osiołki. My zaś cały wieczór znosiliśmy naręcza polan, które w sieni układały w wysokie sągi siostra Germana oraz chyba Urszula i Bogdana. W takiej aurze huczącego pieca, zapachu świerków, jabłek i świec śpiewaliśmy wieczorami kolędy, a Jędrek Galbarski dobierał drugi głos, w czym starali się mu pomagać bardziej muzykalni koledzy.
Pewnego dnia z wojennej tułaczki wrócili właściciele willi i w roku szkolnym 1943/44 przeniesiono chłopców do częściowo spalonego domu św. Stanisława. Właśnie tu niektórzy z nas zaczęli regularne lekcje muzyki u pana Dolańskiego. Z Andrzejkiem i Basią byliśmy już w trzeciej klasie. Pan Dolański uczniów takich jak ja uczył wprawek i prostych melodii. Jędrek natomiast awansował szybciej i grywał utwory bardziej ambitne, może nawet grał sonatę C-dur Mozarta. Nieprzytulnie było w tym domu św. Stanisława - dusząca woń ścian ochlapanych wapnem, zapach kotłowych zup przywożonych w bańkach z kuchni centralnej, sufity podparte drewnianymi drągami, wielka sypialnia na trzydziestu, a może i więcej chłopa, nieprzyjemnie cuchnące ubikacje i butwiejące kratki w łazienkach, w prysznicach wyłącznie zimna woda, popołudniowe obieranie ziemniaków i usypiające brzdąkanie na fortepianach, docierające z różnych pomieszczeń, a nade wszystko wiszące w powietrzu poczucie wojennego niepokoju. Toteż z niekłamaną radością wyjechaliśmy na wakacje w 1944 roku nie wiedząc, że do Lasek wrócimy dopiero we wrześniu roku 1945. Oczywiście na wakacje wyjechali ci wszyscy, którzy mieli gdzie wyjechać. Sieroty, więc i Andrzejek Galbarski, zostały w Laskach. W sierpniu tego roku wybuchło Powstanie Warszawskie.
Mieszkałem wtedy wraz z rodzicami w Częstochowie na przedmieściu zwanym Dębie. Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego listopadowego popołudnia zapukała do naszych drzwi nieznajoma kobieta mówiąc, że przyjechała specjalnie do mnie. Owa pani przywiozła mi dwa dość grube, zapisane skrótami brajlowskimi zeszyty, które okazały się być dwoma listami od moich kolegów - od Waldka Szafrańca i Andrzejka Galbarskiego. Koledzy opisywali mi rozmaite wojenne zdarzenia i przygody. Pisali, że okna na parterze domu św. Stanisława zabito deskami i zabezpieczono warstwą piasku, że były okropne "buch", bo nadlatywały samoloty i rzucały bomby oraz że w Laskach leczą się ranni powstańcy. Dowiedziałem się też, że dla tych, którzy zostali w Laskach, kontynuowana jest szkolna nauka.
Gdy we wrześniu 1945 roku wróciłem do Lasek, Andrzej był już w klasie piątej, a mnie zapisano na listę klasy czwartej. Strata tego roku przyniosła poważne konsekwencje w moim życiu, ale to już zupełnie inna historia, jak mawiał angielski bajkopisarz.
W Laskach kładziono duży nacisk na kształcenie muzyczne, dlatego niedługo po wojnie zatrudniono panią Janinę Stanowską do indywidualnych lekcji gry na fortepianie. Wtedy też na pierwszym piętrze domku zwanego "Watykan" zamieszkał na stałe Profesor Witold Frieman - pianista i kompozytor. Profesor Frieman znakomicie prowadził dwa chóry - dziewczęcy i chłopięcy (a właściwie to męski, bo najmłodszy chórzysta miał lat przynajmniej 16), komponował i aranżował muzykę do przedstawień i pokazów (słynne Jasełka do tekstów Marii Konopnickiej, które wystawiano dla poważnych gości), dawał koncerty, które uzupełniał ciekawym komentarzem. Ponadto, oczywiście, uczył gry na fortepianie. W pamięci zapadł mi egzamin wstępny, który wręcz przypominał Sąd Ostateczny. Profesor wraz z wysokim areopagiem fachowców typował uczniów dla siebie, a pozostałych przeznaczał dla pani Stanowskiej. Oczywiście Andrzej Galbarski trafił do Profesora. Pamiętam, że po jakimś czasie pracowicie ćwiczył sonatę Beethovena. Doskonale opanował też brajlowską muzykografię.
Kiedy Andrzej skończył siódmą klasę, zorganizowano w Laskach przyspieszony kurs szkoły średniej dla zdolniejszych uczniów. Był to kurs, który uzupełniał i rozszerzał materiał szkoły zawodowej. Potem niektórzy z nich kończyli naukę w liceach - jak to się dzisiaj subtelnie nazywa - integracyjnych. Wacek Kamiński i Andrzej Galbarski zostali przyjęci do liceum w Boernerowie.
Chłopcy przyjeżdżali do Lasek w soboty po południu i przywozili nam listy od dziewcząt z Boernerowa, a gdy wracali w niedziele zabierali pocztę do dziewczyn. Utarł się wtedy jakże przyjemny zwyczaj, że dwa razy w roku organizowano dla chłopców w domu św. Teresy zabawy taneczne, na które zapraszano właśnie dziewczęta z Boernerowa. Ach, o tych zabawach można by napisać osobny felieton. Nie szkodzi, że dysponowaliśmy dość skromną orkiestrą. Do tańca przygrywały dwa akordeony, czasem razem, czasami osobno, no i fortepian. Akordeonistów pamiętam dwóch: Janek Adasiewicz i Zygmunt Klamek. Natomiast przy fortepianie zasiadało na zmianę znacznie więcej pianistów, a wśród nich Andrzejek Galbarski. Do dziś wspominam, z jakim rozmachem grał polkę "Tańczące palce" Kwiecińskiego i inne kawałki taneczne.
Ostatni raz widzieliśmy się chyba w roku 1951, gdy po maturze w towarzystwie Ali i Maryli - naszych dwóch koleżanek z Boernerowa - przyjechał do Wrocławia. We Wrocławiu byli chyba tydzień. Potem już się nigdy nie spotkaliśmy - z dziewczynami też.
Nieraz, gdy przyjeżdżałem do Warszawy, miałem zamiar odszukać w PZN Andrzeja, ale z drugiej strony czułem, że mamy sobie coraz mniej do powiedzenia. Kiedyś w Pochodni przeczytałem o nim dość długi szkic, z którego między innymi dowiedziałem się o jego upodobaniach do majstrowania przy samochodach, a potem z prawdziwym żalem usłyszałem o jego odejściu na stronę wiecznej ciszy. Cisza ta jest tak wielka, że nawet absolutnie słyszące ucho nie wyłowi z niej żadnego dźwięku. Taka ta cisza jest...
[początek strony] [powrót do spisu treści]
"Stanisław Pisarek ma doskonale opanowaną grę na organach, a wybitny talent muzyczny łączy z wyjątkową pracowitością."
Taką wypowiedź Karola Strommengera, jednego z najwybitniejszych polskich muzykologów, autora "Przewodnika operowego" zamieszczono przed laty na łamach "Życia Warszawy".
Stanisław Pisarek urodził się 5 sierpnia 1905 r. w Żurawicach, powiat Rawa Ruska. Wkrótce po narodzinach chłopca rodzice przeprowadzili się wraz z nim do własnego domu w Sokalu, oddalonym około 60 km od Lwowa. Staś rozpoczął naukę w szkole podstawowej i zdołał ukończyć trzecią klasę, gdy wybuchła I wojna światowa. Późniejsze wydarzenia wywarły decydujący wpływ na dalsze jego życie. Podczas zawieruchy wojennej wybuchający granat poparzył chłopca, powodując zapalenie nerwów wzrokowych obu oczu. Dziesięcioletni Staś znalazł się w szpitalu polowym. Prymitywne warunki sanitarne i niekompetentna opieka medyczna doprowadziły po kilku tygodniach do całkowitej utraty wzroku. Dlatego to w roku 1917 Stanisław Pisarek opuścił rodzinny Sokal, by kontynuować naukę w Lwowskim Instytucie dla Niewidomych.
Szkoła lwowska słynęła z bardzo wysokiego poziomu nauczania nie tylko przedmiotów ogólnokształcących, ale również muzycznych. Pod kierunkiem znakomitych pedagogów Stanisław Pisarek uczył się gry na fortepianie i organach, a także zdobywał umiejętności w zakresie śpiewu solowego i dyrygentury chóralnej. Jego ogromny zapał i pracowitość przyniosły wspaniałe owoce. W roku 1924 otrzymał dyplom z wyróżnieniem, równy świadectwu ukończenia średniej szkoły muzycznej. Dyrektor Instytutu, dostrzegając wielki talent Stanisława, zaproponował mu dalsze studia muzyczne. Jednak ciężkie warunki materialne w rodzinnym domu (spowodowane m.in. przedwczesną śmiercią ojca) uniemożliwiły dalszą naukę. W tej sytuacji dyrektor szkoły polecił swego najzdolniejszego ucznia na stanowisko organisty i chórmistrza w Kościele Ojców Bernardynów w Piotrkowie Trybunalskim.
W Piotrkowie Stanisław od razu rozpoczął bardzo intensywną działalność artystyczną i pedagogiczną. Już w pierwszym roku swojej pracy założył przy kościele chór męski. Dzięki rozlicznym kontaktom z organizacjami młodzieżowymi szybko przekształcił zespół w chór mieszany. Był nie tylko jego dyrygentem, ale i akompaniatorem. Repertuar chóru był bardzo wszechstronny, zawsze starannie dobrany do gustów publiczności przychodzącej na koncerty. Głównym zadaniem chóru była jednak oprawa muzyczna niedzielnych Mszy świętych i innych nabożeństw.
W latach trzydziestych Stanisław Pisarek był już bardzo znanym i poważanym organistą i chórmistrzem, toteż często zapraszany był wraz ze swoim chórem na wiele koncertów okazjonalnych, organizowanych w różnych salach koncertowych miasta i województwa. Chór Stanisława Pisarka mógł poszczycić się bardzo bogatym repertuarem: od kompozycji St. Moniuszki, F. Nowowiejskiego, K. Prosnaka, J. Maklakiewicza, poprzez operetkę, do chętnie słuchanych wówczas modnych przebojów.
Stanisław Pisarek koncertował również na fortepianie. Piotrkowskie Towarzystwo "Sokół" wielokrotnie zapraszało go, by uświetniał doroczne bale karnawałowe. Wspierało też finansowo inne jego inicjatywy muzyczne.
Muzyk cały czas poszerzał swój repertuar organowy. W tym celu sprowadzał z wydawnictw dla niewidomych w Berlinie i Paryżu nuty wybitnych twórców tego gatunku. W pracy zawodowej wiernie towarzyszyła mu żona, świetna chórzystka. To ona z wielkim oddaniem dyktowała nuty niedostępne w brajlu, a także cierpliwie ćwiczyła z mężem utwory solowe i chóralne.
Lata okupacji dla rodziny Pisarków były bardzo ciężkie. Jednak mimo głodu i trudnych warunków mieszkaniowych ich dom ciągle rozbrzmiewał muzyką. Był też otwarty dla wszystkich potrzebujących pomocy. Czasowe schronienie znalazło w nim kilku znanych muzyków: słynny dyrygent Jan Krenz, kompozytor Karol Prosnak i wspomniany muzykolog Karol Strommenger.
W czasie okupacji nie można było prowadzić chóru, gdyż wszelkie zgromadzenia były zabronione. Wyjątkiem stały się niedzielne Msze św. o dziesiątej, na które przybywały tłumy. Polacy i Niemcy z wielkim wzruszeniem słuchali koncertów organowych, wykonywanych przez Stanisława Pisarka.
Po zakończeniu wojny Stanisław Pisarek podjął się nowych obowiązków. Prócz pracy w kościele ojców bernardynów uczył śpiewu solowego w Piotrkowskim Domu Kultury. Kochał dzieci i w wielu przedszkolach akompaniował na fortepianie na zajęciach rytmiki. Prowadził teraz kilka chórów, z którymi wygrywał wiele konkursów muzycznych.
To niewiarygodne, że przy tak rozlicznych obowiązkach zawodowych mógł pozwolić sobie na pracę społeczną. Przez 33 lata we własnym domu wspólnie z żoną prowadził terenowe koło PZN w Piotrkowie. Mógł pomóc niewidomym w wielu trudnych sprawach, gdyż był bardzo znanym i cenionym obywatelem tego miasta. Za bogatą działalność artystyczną i społeczną otrzymał wiele dyplomów i odznaczeń.
Po siedemdziesięciu latach pracy zawodowej Stanisław Pisarek pożegnał Piotrków. Wraz z żoną zamieszkał w Warszawie pod troskliwą opieką swojej córki Danuty, która zresztą dużą część swego życia poświęciła niewidomym w roli znakomitego, oddanego lekarza. Mimo podeszłego już wieku i porażenia nerwów trzech palców lewej ręki, Stanisław do końca grał na pianinie. Swój wspaniały fortepian zostawił w Piotrkowie, by mogły rozwijać swój talent muzyczny młodsze pokolenia.
Zmarł 29 kwietnia 2000 r. Jego grób znajduje się na cmentarzu w Laskach, wśród szumiących drzew i śpiewającego ptactwa.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
"Urodziłem się z muzyką w moim wnętrzu. (...) Muzyka jest częścią mnie. (...) Można by ją usunąć ze mnie jedynie chirurgicznie."
Był uosobieniem pokolenia rhythm'n'bluesa, a przede wszystkim ojcem soulu. Często jest uznawany za największą postać wśród wszystkich czarnych wokalistów rockowych. Amerykański piosenkarz, multiinstrumentalista i kompozytor. Łączył i dowolnie mieszał rock and roll, blues i jazz. Stworzył również nowy gatunek, świecką odmianę gospelu - soul. Jego muzyka cechowała się olbrzymim ładunkiem emocjonalnym. Miał niesamowity, oryginalny głos, pełen ekspresji i dynamiki, z silnym wibratem i chrapliwą, gardłową artykulacją.
Ray Charles Robinson urodził się w 1930 roku w Albany w stanie Georgia. Pochodził z ubogiej rodziny robotniczej. W wieku 6 lat stracił wzrok najprawdopodobniej z powodu glaukomii. Podobno zamiłowanie do muzyki rozbudziło się w Rayu za sprawą pewnego właściciela szynku. Ray przychodził tam grać na starym, rozklekotanym pianinie. Gdy miał siedem lat, grał już nieźle w stylu boogie-woogie.
Podstawy edukacji muzycznej zdobył w szkole dla niewidomych. Oprócz czytania i pisania nut w systemie brajla nauczył się tam teorii muzyki, a także gry na fortepianie, klarnecie, saksofonie altowym i trąbce. Ray miał niezwykłą łatwość opanowywania gry na instrumentach, zwłaszcza klawiszowych i dętych (w późniejszej karierze akompaniował sobie często na fortepianie i organach, a także grał na saksofonie altowym i trąbce).
Gdy Ray miał 15 lat, osierocili go rodzice i musiał rozpocząć pracę zarobkową. Występował w nocnych klubach Florydy i innych miast Zachodniego Wybrzeża. Zadebiutował w zespole Henry'ego Washingtona, wkrótce jednak przeniósł się do Seattle i tam założył swój pierwszy zespół "The Macson Trio". Poznał wielu młodych, utalentowanych muzyków, m.in. wówczas kilkunastoletniego Quincy Jonesa, jednego z najwybitniejszych amerykańskich kompozytorów, aranżerów i producentów płytowych. Ray Charles zawdzięcza mu uzupełnienie swej muzycznej edukacji.
Następnym istotnym momentem w życiu Charlesa było zaangażowanie go do zespołu słynnego bluesmana Lowella Fulsona. W ciągu półtora roku objechał z nim prawie całe Stany Zjednoczone.
Przełomem w karierze Raya było podpisanie kontraktu z nowojorską firmą fonograficzną Atlantic. Charles nagrał dla tej wytwórni kilkanaście albumów, bodaj najważniejszych w swym dorobku artystycznym.
Śpiewał utwory nawiązujące do gospels i spirituals, a utrzymane w klimacie bluesa. Nieprzeciętne umiejętności wokalne, ogromna ekspresja wykonania, cudowne jazzowe partie solowe na saksofonie i na fortepianie sprawiły, że szybko zdobył sporą publiczność, dobre, przydatne kontakty w branży oraz uznanie krytyków. Pod koniec lat 50. przylgnął do niego przydomek "Geniusz".
W 1955 roku utwór "I got a woman" dotarł na drugie miejsce listy przebojów r'n'b. Było to nagranie, które wyznaczyło nowy styl w wokalistyce murzyńskiej. Słuchając go, nie można bowiem mieć wątpliwości, że słuchamy przetworzonej muzyki gospel, jednak - co jest niezwykłe - tekst piosenki mówi o sprawach zupełnie niezwiązanych z religią, co więcej - dusza artysty wyrywa się nie ku Bogu, lecz ku kobiecie! Utwór stał się wielkim przebojem, kiedy piosenkę nagrał Elvis Presley i umieścił na swoim debiutanckim albumie. Za pieniądze zarobione dzięki Presleyowi Charles kupił sobie pierwszego w życiu cadillaca.
Kolejne jego przeboje z lat 50., m.in. "This little girl of mine" i "Hallelujah, I love her so", definiują nowy styl czarnej muzyki, który z czasem nazwany zostanie soul. Ray, podobnie jak jego przyjaciel, legendarny bluesman B.B. King, miał ideę propagowania czarnej muzyki wśród białych.
Niezwykle ważnym utworem Raya Charlesa była piosenka "What'd I say". Oto świat po raz pierwszy usłyszał fortepian elektryczny, który został doceniony w muzyce rockowej dopiero 10 lat później. Utwór ten powstał ponoć podczas opóźnionego nocnego występu zespołu Raya Charlesa, gdy już wyczerpał się im standardowy repertuar, a publiczność nie zamierzała się rozejść i Ray musiał improwizować.
Ray Charles miał niezwykłą zdolność do łamania przyjętych konwencji w muzyce i tworzenia całkiem nowych kombinacji stylistycznych. Jednocześnie nie czuł się on wcale muzycznym rewolucjonistą. Po prostu traktował muzykę jako całość, bez podziału na style i gatunki. Nie widział nic nadzwyczajnego w mieszaniu jazzu, popu, gospelu i rocka.
W roku 1959 Charles podpisał kontrakt z wielkim koncernem ABC Paramount. Pierwszym wydanym przez tę wytwórnię utworem była sentymentalna ballada "Georgia on my mind", którą w 1930 roku skomponował Hoagy Carmichael. 1 października 1960 roku piosenka trafiła na szczyt wszystkich amerykańskich, i nie tylko, list przebojów, a 24 kwietnia 1979 roku wspólne posiedzenie Senatu i Izby Reprezentantów Georgii przyjęło utwór "Georgia on my mind" w interpretacji Raya Charlesa za hymn stanowy. Oficjalna strona internetowa władz stanowych ukazuje zdjęcie lokalnych dygnitarzy, z białym gubernatorem włącznie, otaczających siedzącego przy fortepianie artystę, niczym grupka pełnych szacunku fanów. Trudno uwierzyć, że to ten sam stan Georgia, w którym młodziutkiemu Rayowi nie wolno było usiąść przy jednym stole z białymi.
Swój muzyczny instynkt i inteligencję Ray Charles udowodnił, komponując następny wielki przebój - "Hit the Road, Jack", który nie tylko nie próbuje zdyskontować mistrzowsko wypracowanej formuły ballady, ale stanowi wręcz jej przeciwieństwo. Przekład tekstu według Wojciecha Manna uważany jest za bardzo zręczny. Zawrotną karierę zrobiła też piosenka "I can't stop loving you", będąca przykładem nowoczesnego ujęcia stylu country.
Ray Charles bardzo uważnie przyglądał się wszystkiemu, co działo się na scenie muzycznej. W pewnym momencie zdecydował, że jego występy w Wielkiej Brytanii będzie otwierał mało jeszcze znany kwartet The Beatles. Podobno przez cały czas trwania trasy koncertowej członkowie The Beatles czuli się tak onieśmieleni obecnością Raya Charlesa, że nie odważyli się nawet poprosić go o autograf. Po latach Charles wylansował dwie kompozycje spółki Lennon-McCartney - "Yesterday" i "Eleanor Rigby".
Trudny moment w życiu Raya nastał w 1965 roku, gdy został aresztowany za posiadanie heroiny. Musiał przerwać swą działalność artystyczną na czas odbycia wyroku więzienia i kuracji odwykowej. Po powrocie na scenę nie odzyskał już dawnej popularności, choć nadal cieszył się szacunkiem i uznaniem wiernych słuchaczy. Charles powrócił do swych kontaktów z jazzem i klasycznym bluesem, nagrywał utwory o wymowie społecznej, często sięgał po utwory The Beatles. Wydał również kilka płyt z repertuarem country, a także wystąpił w kilku filmach. W słynnym "Blues Brothers" z 1980 roku gra właściciela sklepu z instrumentami muzycznymi. Zagrał też kierowcę autobusu w komedii "Szklanką po łapkach". Filmowcy często sięgali też po jego utwory.
Charles brał udział w wielu festiwalach, również jazzowych - od "Newport Jazz Festival" w 1958 roku poczynając, na dwukrotnym występie podczas warszawskiego Jazz Jamboree kończąc.
Ray Charles mówił, że znajomość brajlowskiego zapisu nutowego i umiejętność grania "ze słuchu" pomogła mu wyćwiczyć rewelacyjną pamięć. Potrafił usiąść przy biurku i "napisać" całą aranżację w głowie, nie dotykając nawet fortepianu. Wtedy dyktował widzącej osobie nutę po nucie, określając dokładnie, jaki to instrument, jaka wartość rytmiczna i jaka wysokość. Uważał, że gra na fortepianie pozwala słyszeć wewnętrznie całą harmonię. Twierdził, że właśnie dlatego nigdy nie skomponował ani nie zaaranżował niczego, z czego byłby później niezadowolony.
Charles trzykrotnie był w Warszawie. Dwa razy brał udział w Festiwalu Jazz Jamboree (rok 1984 i 1996), a raz zagrał na zamkniętym koncercie w 2000 roku.
Ray Charles był mistrzem w grze w szachy. Grywał zawodowo na turniejach szachowych. Lubił żartować, że więcej pieniędzy zarabia na grze w szachy niż na muzyce. Swoim nazwiskiem firmował też serię automatów do gier hazardowych dla niewidomych.
Ray Charles Robinson zmarł 10 czerwca 2004 roku w swej posiadłości w Beverly Hills. Pozostawił po sobie 12 dzieci, wielu wnuków i prawnuków, a co najważniejsze dla jego wielbicieli - olbrzymią ilość nagranych płyt, w których nie sposób znaleźć jakiejkolwiek niewartej posłuchania. Nie doczekał premiery filmu o sobie - "Unchain my heart. The Ray Charles Story" - który ma mieć premierę jeszcze w tym roku.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
W miejscowości Kwiejce Nowe położonej pośród Puszczy Noteckiej stoi niewielki dom, którego pilnują trzy sympatyczne labradory przybyłe z Czech. Mieszka tu wraz z żoną i córką niewidomy muzyk - wybitny pianista i pedagog, o którym w latach osiemdziesiątych pisano w prasie czeskiej i polskiej w samych superlatywach. To fakt, że wielu dzisiejszych muzyków ma mu sporo do zawdzięczenia jako dobremu, zaangażowanemu w swą pracę nauczycielowi. W tym roku Andrzej Andraszewski kończy 60 lat i z tej okazji poprosiliśmy go, aby opowiedział o sobie Czytelnikom "Magazynu". Nagrał swą opowieść na kasecie magnetofonowej. Z oszczędnych słów trzeba się raczej domyślać sukcesów i dużego wkładu pracy, jaką zostały okupione.
O osiągnięciach Andrzeja Andraszewskiego świadczą jednak wycinki z prasy i kopie dyplomów, które nam dostarczył. To z nich dowiadujemy się, że koncertował w różnych krajach, że nagrywał dla czeskiego i polskiego radia i telewizji, że jest laureatem konkursu im. L. v. Beethovena w Hradcu, a także dwóch konkursów interpretacyjnych w Brnie. Pan Andrzej przysłał nam też domowe nagranie kilku utworów we własnym wykonaniu. Spisuję jego opowieść przy dźwiękach mazurka cis-moll Chopina i polki Smetany, które brzmią bardzo pięknie. Chciałabym, żeby coś z tej muzyki przeniknęło do poniższego opowiadania.
"Wzrok mój się pogarszał i z trudem przebrnąłem przez IV klasę szkoły podstawowej w Szreniawie. Rodzice byli zmuszeni podjąć trudną dla nich decyzję o umieszczeniu mnie w szkole dla niewidomych. Znalazłem się więc w Owińskach. Tutaj zacząłem się uczyć brajla i gry na fortepianie. Moim nauczycielem muzyki był Leon Gronek, pedagog stanowczy, twardy, który nie okazywał zazwyczaj swoich uczuć. Jednak gdy po latach odwiedzałem go, już jako emeryta, bardzo się cieszył. Wspominam też ciepło panią Wyszyńską, wicedyrektor szkoły, która pozwalała mi ćwiczyć do godz. 22.30, kiedy już wszyscy spali.
Pierwszy fortepian kupiła mi babcia za swoje z trudem uciułane oszczędności. Był to instrument z wiedeńską mechaniką, który stale się psuł, a ja stale go musiałem poprawiać.
Oprócz obowiązkowych materiałów w szkole czytałem "Magazyn Muzyczny" i chyba właśnie w nim napotkałem krótki artykuł o szkole muzycznej dla niewidomych w Pradze. Od tej pory wyjazd do Pragi stał się moim skrytym marzeniem. Coraz bardziej przykładałem się więc do gry na fortepianie.
Po ukończeniu szkoły podstawowej, a potem zawodowej strojenia fortepianów (pamiętam, że częściej niż na warsztatach zawodowych spędzałem czas przy fortepianie) zdałem egzaminy do średniej szkoły muzycznej w Poznaniu. Otrzymałem stypendium z ministerstwa kultury i we wrześniu 1962 r. udałem się do wymarzonej Pragi.
Praga jest piękna, pełna historycznych pamiątek, a konserwatorium dla młodzieży z wadami wzroku leży tuż obok parku Kampa na Malej Stranie nad Wełtawą. Szkoła ta jest ewenementem na skalę europejską, a może nawet światową, gdyż przeznaczona jest dla młodzieży z wadami wzroku. Nauka w konserwatorium trwa 7 lat, gdy tymczasem w zwykłych konserwatoriach - 6 lat. Każdy studiuje dwa instrumenty. Moim drugim instrumentem, oprócz fortepianu, był puzon. Program obejmuje także przedmioty teoretyczne: harmonię, historię muzyki, formy muzyczne, kontrapunkt i przedmioty ogólne, w tym język czeski. Po V roku zdaje się maturę, po czym w dwuletnim studium dochodzi metodyka i pedagogika. Na zakończenie szkoły każdy absolwent gra recital - najlepsi grają koncert z orkiestrą. Dyplom daje pełne kwalifikacje nauczyciela muzyki w szkołach muzycznych I stopnia.
Długoletnim dyrektorem konserwatorium praskiego był dr Jan Drtina. To dzięki niemu zakład Dejla przekształcono najpierw w średnią szkołę muzyczną, a potem w konserwatorium. Wiele zawdzięczam dr. Jaromirowi Krziżowi, który uczył mnie gry na fortepianie. Był on krytykiem muzycznym i dzięki temu uczniowie konserwatorium mieli kontakty z muzykami z całego świata. Po koncertach artyści zatrzymywali się u nas. Przychodzili do klas i rozmawiali z nami. Pamiętam, że byliśmy na próbie Artura Rubinsteina z orkiestrą symfoniczną. Grali bardzo trudny koncert B-dur Brahmsa i nagle 85-letni wówczas Rubinstein w czerwonym swetrze wyskoczył zza fortepianu i zaczął sam dyrygować. Okazało się, że tempo, które zaproponował świetny skądinąd dyrygent Vaclav Neumann, było dla Rubinsteina za wolne. Te bezpośrednie kontakty z wybitnymi muzykami miały bez wątpienia wpływ na moje życie muzyczne i osobiste.
Konserwatorium ukończyłem z wyróżnieniem. Ożeniłem się z dziewczyną z Brna i tam się przeprowadziłem. Przez dwa lata uczyłem w szkole w małej miejscowości pod Brnem, a potem dzięki wygranemu konkursowi dostałem się do renomowanej szkoły w samym Brnie. Następnie studiowałem w akademii brneńskiej im. Leosza Janaczka, a po jej ukończeniu zostałem zatrudniony na uczelni. Moimi profesorami w akademii byli prof. Zdenek Kożina, a następnie prof. Otokar Vondrovic, zasłużony artysta, który był równocześnie okulistą i miał dobre podejście do mnie jako niewidomego.
W Czechach (ówczesnej Czechosłowacji) nauczałem do roku 1988, a potem zapragnąłem wrócić do Polski. W latach 1993-2001 pracowałem w średniej szkole muzycznej w Poznaniu. To tam miałem jedyną w mojej nauczycielskiej karierze niewidomą uczennicę. Była nią Karolina Perdek, bardzo utalentowana dziewczyna, która potem przeniosła się na wydział wokalny. Poza tym wszyscy moi uczniowie - a miałem ich wielu - byli widzący.
Nauczanie młodzieży widzącej przez niewidomego nie jest tak trudne, jakby się mogło wydawać. Uczeń ma przed sobą nuty, a więc może śledzić na bieżąco zapis. Nauczyciel oczywiście musi znać utwór, ale jest poza tym wiele ważnych problemów, którymi powinien się zajmować. Są sprawy, których nie da się uchwycić słowem: atmosfera na lekcjach, stosunek między uczniem i pedagogiem, praca nad interpretacją - jest to ciągłe poszukiwanie. To, co wczoraj zostało powiedziane, dzisiaj może być już nieaktualne. Na podstawie zapisu nutowego, nagrań, doświadczenia muzycznego i zdolności ucznia trzeba wytworzyć sobie obraz utworu. Potem odpowiednim ruchem ręki, ciała trzeba zagrać pewien odcinek. Ruch ręki powinien być łagodny, elastyczny. Musimy mieć przyjemne uczucie. Potem zabrzmi dźwięk, fraza, część utworu. Ten dźwięk ma być przyjemny dla ucha, musi ładnie brzmieć. Odcinki składamy w większe części aż do całego utworu. Każda fraza ma swoją logikę, gdzieś dąży, przychodzi następna fraza itd. Pedagog za pomocą gry, słowa, najrozmaitszych porównań wspólnie z uczniem wytwarza interpretację. Najczęściej przeszkodą bywa technika i wtedy trzeba znaleźć przyczynę. Jest nią często brak koordynacji ruchów. Mylne jest twierdzenie, że na fortepianie gra się palcami. Gra się całym ciałem, zatem koordynacja ruchów jest bardzo istotna. Grę zaczyna mózg i duże mięśnie w ramionach, palce przychodzą na końcu. Nauczyciele widzący kontrolują technikę wzrokiem. Nauczyciel niewidomy kontroluje wszystko dotykiem i z doświadczenia mogę powiedzieć, że dotykiem da się lepiej kontrolować, lepiej prowokować ucznia do uwolnionej gry. Bardzo dobry wpływ na technikę mają różne prace manualne, które poprawiają zręczność i płynność ruchów. Nauczyciel musi stwierdzić, jaką drogą należy zlikwidować trudności techniczne - usztywnioną rękę, palce. Te drogi bywają różne i każdy uczeń potrzebuje czegoś innego. Po upływie kilku dni sytuację trzeba znowu zdiagnozować i znowu uczeń może potrzebować czegoś innego. To jest ciąg poszukiwań."
Który to już raz słucham mazurka i przypominam sobie słowa: "Dźwięk ma być przyjemny... Musimy mieć przyjemne uczucie... Każda fraza gdzieś dąży..." Słyszę to wszystko w jego grze i myślę, że jeszcze nie pora była Andrzejowi Andraszewskiemu schodzić z muzycznej sceny. Przecież ktoś taki jak on mógłby wiele cennych, praktycznych rad przekazać młodym niewidomym, którzy uczą się gry na fortepianie. Można by przecież pomyśleć o zorganizowaniu warsztatów w Laskach albo w Centrum Kultury PZN. Marzy mi się też spotkanie Czytelników, na którym Andrzej Andraszewski i inni nasi artyści mogliby dać wspaniały koncert.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
O ludziach, którzy od nas odeszli, zapominamy zwykle zbyt szybko. Niekiedy już po 20-30 latach trudno odnaleźć ślady ich obecności pośród żyjących, nawet jeśli robili coś dobrego dla innych. Jedną z takich właśnie osób był niewidomy muzyk ze Szczecina, Zygmunt Stobiński. Na artykuł o nim złożyły się wspomnienia trzech osób, które znały go i ceniły: Wiesławy Buczulińskiej, Anny Podkańskiej i Eleonory Szczepańskiej. Obraz człowieka, jaki udało się nakreślić, aczkolwiek żywy i barwny, jest jednak bardzo niekompletny i w wielu miejscach zamazany. Brakuje w nim precyzyjnych dat i nazwisk. Spróbujmy więc ocalić od zapomnienia to, co się da i zachować w pamięci przynajmniej kilka charakterystycznych szczegółów o tym muzyku.
Zygmunt Stobiński urodził się 16 sierpnia 1931 roku koło Królewca. Był uczniem szkoły dla niewidomych w Bydgoszczy. Niewiele wiadomo o jego losach podczas okupacji, tyle tylko, że kształcił się w szkole dla niewidomych w Toruniu i tam opanował doskonale język niemiecki. Zaraz po wojnie miał okazję nauczyć się jeszcze innych języków zachodnich - angielskiego, francuskiego i hiszpańskiego. Umiejętności językowe doskonalił rozmawiając z cudzoziemcami przez krótkofalówkę. Krótkofalarstwo było jedną z jego wielkich pasji, dla której poświęcił wiele nieprzespanych nocy.
Od roku 1950 pracował jako pianista w szczecińskich kawiarniach i restauracjach. Najchętniej wykonywał tam muzykę jazzową; grał m.in. utwory Gershwina i latynoamerykańskie. Anna Podkańska mówi z uznaniem: - Posiadał wielki talent muzyczny, porównywalny z talentem niezapomnianego jazzmana, Mieczysława Kosza. Można mu też było pozazdrościć siły i głębi dźwięku. Słuchanie go sprawiało ludziom wielką przyjemność.
W tym czasie Zygmunt zajmował się także strojeniem fortepianów. Równocześnie uczęszczał do średniej szkoły muzycznej. Jego doskonały słuch i nieprzeciętne zdolności muzyczne wprawiały w zdumienie nauczycieli. Tylko pani Dobrowolska - nauczycielka fortepianu - biadała nad jego ręką usztywnioną, jak mówiła, z powodu grania jazzu. Nie było mu jednak dane ukończyć szkoły muzycznej. Gdy latem pod koniec lat 50. wyjechał na obóz, rodzina sprzedała jego pianino, więc po powrocie nie miał już na czym ćw
Zygmunt Stobiński prowadził zespół rozrywkowy w kawiarni "Orbis". Były to czasy, w których duży problem stanowiło zdobywanie nut utworów rozrywkowych. Zespół Zygmunta nie miał tego problemu. Ten zdolny, zapalony muzyk słuchał nocami radia Luksemburg i następnego dnia na próbach dyktował z pamięci partie dla poszczególnych instrumentów. Mieli więc, jak na tamte warunki, repertuar unikalny.
W pracy przydawała się również znajomość języków obcych, umożliwiała bowiem kontakty z zagranicznymi gośćmi odwiedzającymi lokal. Rozmawiali chętnie z niewidomym muzykiem, który zachwycał ich swoją grą.
W szczecińskiej spółdzielni niewidomych działał zespół wokalny. Tam Zygmunt poznał swoją przyszłą żonę Edytę. Oboje byli bardzo gościnni i przyjaciele dobrze czuli się w ich domu. U państwa Stobińskich dyskutowało się o muzyce i polityce. Zygmunt z dumą i znawstwem demonstrował swój sprzęt audio, taśmy magnetofonowe, płyty. Tłumaczył, na czym polega i od czego zależy dobre brzmienie radioodbiornika. Nigdy nie żałował pieniędzy na rozmowy telefoniczne, nagrania muzyczne czy sprzęt krótkofalarski. Interesowały go różne rodzaje muzyki, zarówno poważnej, jak i rozrywkowej. To zamiłowanie pragnął przekazać też innym.
Zaprzyjaźniona ze Stobińskimi Wiesława Buczulińska tak o tym pisze:
- On wskazał mi drogę. Sprawił, że po latach przerwy powróciły moje zainteresowania muzyczne. Kiedy dowiedział się, że jestem po szkole muzycznej i mam słuch absolutny, nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcę chodzić do filharmonii. A przyczyna była banalna - nie miałam za co kupować biletów, gdyż wówczas mało zarabiałam. Zygmunt wyczuwał chyba sytuację, bo czasem przynosił mi bilet na koncert. To dzięki niemu zaczęłam słuchać również muzyki poważnej. Tuż przed wydarzeniami grudniowymi (1970 r.) poszliśmy razem do Filharmonii Szczecińskiej na IX Symfonię Beethovena. Wykonywano ją tu po raz pierwszy. Sala była wypełniona po brzegi, więc musieliśmy wysłuchać tego dzieła na stojąco. Nastrój był podniosły również z tego względu, że słuchacze zdawali sobie sprawę z gorącej atmosfery spowodowanej niepokojącymi wydarzeniami w Gdańsku. Zygmunt mówił do mnie: "Ty masz szczęście, jesteś młodsza ode mnie, a już wysłuchałaś tej symfonii na żywo, a ja dopiero teraz miałem taką możliwość".
Na początku lat 70. Zygmunt uległ prośbom Wiesławy i jej koleżanki i zaczął akompaniować im do piosenek. Z czasem powstał na terenie spółdzielni zespół wokalno-instrumentalny. Sekcję rytmiczną utworzył początkowo ze swoich widzących kolegów, później jednak zastąpił ich niewidomymi muzykami. W tę bezinteresowną działalność wkładał dużo serca. Sam dobierał repertuar, opracowywał go i rozpisywał na głosy. Z prostej melodii potrafił wyczarować bardzo interesujący utwór. Dbał o dobrą atmosferę w czasie prób. W przerwach grał na fortepianie i opowiadał o sobie. Wynikiem jego pracy z zespołem były występy i nagrody, m.in. w konkursie "Mikrofon dla wszystkich", a także nagrania w szczecińskim radiu.
Marzyło się Zygmuntowi utworzenie w szczecińskiej rozgłośni kącika poświęconego sprawom niewidomych. Jednak nie spotkało się to ze zrozumieniem ze strony naszego środowiska. Trzeba powiedzieć, że muzyk ten nie był doceniany przez władze spółdzielni i PZN. Nie doczekał się słów uznania za bezinteresowną i tak potrzebną pracę.
Zygmunt, który początkowo z niedowierzaniem słuchał opowiadania Eleonory Szczepańskiej o niewidomych, którzy sami chodzą po ulicach miast, stał się wielkim entuzjastą orientacji przestrzennej. Pamiętajmy, że były to czasy, kiedy o nauce orientacji przestrzennej nikt nie miał pojęcia i do wszystkiego trzeba było dochodzić samemu. Zygmunt sam uczył się chodzić po Szczecinie, podobno w nocy. Anna Podkańska wspomina: - Po mieście fruwał tak, że widzącego sprzedałby na pierwszym rogu. A przy tym nie pozwalał sobie pomagać. Kto wie, może miał rację.
Samodzielnego chodzenia nauczył też swoją żonę i gorąco namawiał do tego innych niewidomych.
Wiesława Buczulińska opowiada taką anegdotę:
- W roku 1968 Zygmunt uległ wypadkowi - potrącił go motocyklista. Ludzie zareagowali westchnieniem i stwierdzeniem: "Nic takiego się nie stało, to tylko niewidomy".
Do swoich młodszych koleżanek miał Zygmunt stosunek opiekuńczy i serdeczny. Wiesława opowiada: - Po raz pierwszy w życiu Święta Bożego Narodzenia spędzałam sama w hotelu dla pracowników spółdzielni. W Wigilię przyszedł Zygmunt złożyć wszystkim mieszkankom życzenia. Zawsze o nas pamiętał, a zwłaszcza w czasie świąt. Dzielił się z nami słodyczami, opowiadał wesołe historyjki. W ogóle miał duże poczucie humoru. Potrafił naśladować innych ludzi, np. przemawiał głosami do złudzenia przypominającymi znane osobistości. Bawiłyśmy się przy tym doskonale. Tamtych odwiedzin w Wigilię nie zapomnę mu do końca życia, bo miały miejsce w szczególnie smutnych dla mnie okolicznościach, kiedy nawet mój chłopak złożył mi życzenia zdawkowo, przechodząc pod oknem.
Bywałyśmy częstymi gośćmi w lokalach, w których grał Zygmunt. Raz zaprosił nas na koncert zespołu grającego z jednym z najlepszych perkusistów. Na swoje imieniny zapraszał nas zwykle do lokalu, w którym aktualnie grał. Nie płaciłyśmy za kartę wstępu, więc objadałyśmy się wykwintnymi potrawami i piłyśmy tokaj. W "Balatonie" byłyśmy na kabarecie "Filipy". Tam po raz pierwszy jadłam zupę gulaszową i raczyłam się "pszczółką", czyli nalewką ze spirytusu i miodu.
Zygmunt wykonywał swoją pracę zawodową bardzo solidnie. Kiedy grał w lokalu, nie pił mocnych trunków, jak to się zdarza wielu muzykom. Często jednak musiał zmieniać miejsce pracy z powodu braku zdolności dyplomatycznych w kontaktach z pracodawcami, którym zawsze mówił prawdę prosto w oczy.
W lokalu "Balaton" do grania musiał mieć własny instrument, więc wziął pożyczkę i kupił organy "Junost", zwane też "breżniewką". O twardej klawiaturze tego instrumentu mawiał, że jest dobra do łamania palców. Lepszego sprzętu w tamtych czasach nie było można w Polsce zdobyć.
W 1972 r. Zygmunt pojechał na kontrakt do NRD. Za zarobione marki kupił stereofoniczne radio Rema, którym był zachwycony.
W 1974 r. rozstał się z żoną, co przyczyniło się do pogorszenia jego stanu zdrowia. Już przedtem miał arytmię serca i nadciśnienie. Nie pił herbaty ani kawy, a tylko wodę z sokiem. Ludzie mówili, że bardzo się w tym czasie postarzał.
Ostatnie dni jego życia opisuje Wiesława:
- Było to w 1977 roku. Odwiedził nas przed pójściem do pracy. Narzekał, że boli go głowa. Radziłam mu, żeby poszedł na pogotowie, ale nie chciał. Był inny niż zwykle, ale trochę żartował. Chodził po wszystkich pokojach i z każdą mieszkanką hotelu rozmawiał. Następnego dnia przyszedł z pracy do domu i narzekał na złe samopoczucie. Zachowywał się bardzo dziwnie: żegnał się z ukochanym psem Pikusiem i ulubionymi sprzętami. Nagle zaczął bełkotać i stracił przytomność. Wezwano pogotowie. Lekarz stwierdził wylew. Zygmunt zmarł w szpitalu 24 maja 1977 r.
Zygmunt Stobiński należał do ludzi, których brak odczuwa się bardzo mocno. Przyjaciele cenili go za słowność, uczciwość, koleżeńskość i dobre serce. Dziwne dla nich było, że na cmentarzu podczas pogrzebu nie pożegnał go żaden kolega z pracy ani przedstawiciel PZN.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
To już kolejny raz prezentujemy w naszym czasopiśmie sylwetkę niewidomego nauczyciela, który przez wiele lat pracował w szkole dla niewidomych, a więc miał duży wpływ na dzieci i młodzież, przekazywał im swoją wiedzę, doświadczenia, często również postawę wobec życia. Z perspektywy lat patrzę na wkład takich osób w wychowanie dzieci niewidomych jako na coś bardzo ważnego i cennego. Sama miałam szczęście w latach szkolnych obserwować z bliska troje niewidomych nauczycieli (jednym z nich był bohater poniższych wspomnień). Uczyli nas bardzo skutecznie kilku przedmiotów, a jednocześnie bez patosu i zbędnych słów pokazywali na własnym przykładzie, jak można samodzielnie żyć i pracować. Trzeba też pamiętać, a łatwo o tym zapominamy, że nie zawsze niewidomi mieli do dyspozycji dyktafony, notatniki elektroniczne, komputery i inne urządzenia techniczne. Mało też było dawniej organizacji i programów, które miały na celu wspieranie niewidomych. W czasach, kiedy zdobywał wiedzę i rozpoczynał samodzielne życie Julian Wójcik, szczytem osiągnięć techniki była brajlowska maszyna do pisania i biała laska. A przecież to właśnie jemu wielu niewidomych zawdzięcza znajomość nut brajlowskich, która dla wielu w pewnym momencie życia okazywała się niezwykle przydatna.
Powspominajmy więc dawne czasy razem z panem Julianem, który o swoim życiu opowiada z optymizmem i humorem, zupełnie jak wtedy, gdy dobre dyktando nutowe lub sprawne "przerobienie" nowej lekcji nagradzał historyjkami o licznych psikusach ze swoich szkolnych lat. "Nie minęło jeszcze ćwierćwiecze XX wieku, jak zacząłem wrzeszczeć na cały głos. Urodziłem się w małej wiosce Ocice koło Tarnobrzegu 9 marca 1925 r. Ja jestem chłop ze wsi. Ojciec był rolnikiem, który po amputacji przestrzelonej nogi przyuczył się do stolarki. W trzecim miesiącu mojego życia rodzice zauważyli, że z oczami jest coś nie w porządku. Okulista przepisał maść na wrzód na oku. Wrzód pękł, co jednak całkowicie zniszczyło jedno oko. Drugie zarosło błoną. Stopniowo straciłem nawet poczucie światła. Dzięki nauczycielce z miejscowej szkoły podstawowej w 1932 r. trafiłem do szkoły dla niewidomych we Lwowie. Przyjazd do szkoły był dla takiego małego szkraba ze wsi szokiem. Pamiętam, że pierwszego dnia o mało nie spadłem ze schodów. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem spłukiwaną ubikację i też nie obeszło się bez przygód. Początkowo wszystko było nowe i strasznie obce. Wkrótce jednak oswoiłem się z nowym otoczeniem, ale ta całkowita zmiana warunków była dla mnie tak silnym przeżyciem, że zacząłem się jąkać. Po pewnym czasie, dzięki cierpliwości nauczycielki, która kazała mi po prostu mówić powoli i zobowiązała starszego kolegę, żeby tego pilnował, zwalczyłem jąkanie.Mieliśmy we Lwowie świetną obsadę nauczycielską. Nie miałem niestety szczęścia spotkać Włodzimierza Dolańskiego, o którym tyle słyszałem. Taki świetny pianista, a przecież grał tylko jedną ręką... Niesamowite! Szkoła starała się rozwijać uczniów w różnych kierunkach - oprócz koszykarstwa i szczotkarstwa uczono także muzyki. Podobno zanim tam trafiłem, szkoła przygotowywała nawet do zawodu stroiciela fortepianów. Za moich czasów można było się uczyć gry na fortepianie, skrzypcach i organach. Próbowałem po kolei wszystkiego, bo wszystko mnie ciekawiło: szczotkarstwo, koszykarstwo, gra na skrzypcach, na fortepianie, wreszcie na organach.
Po ukończeniu siedmioklasowej szkoły lwowskiej młody niewidomy miał już jakiś zawód albo nawet kilka zawodów. Zdolniejszych kierowano na dalszą naukę, np. do instytutu dla niewidomych w Warszawie. Większość absolwentów otwierała po szkole własną działalność rzemieślniczą. Skończyłem szkołę tuż przed wojną. Spotkało mnie wielkie wyróżnienie, bo jako jeden z dwóch na całą klasę otrzymałem stypendium, które ufundował dla najzdolniejszych absolwentów pewien bogaty człowiek. Było to 250 zł. Zostałem przyjęty do instytutu w Warszawie, a te 250 zł mogło wystarczyć na cały rok kształcenia. Ze szkoły lwowskiej wyniosłem pierwsze osobiste przeżycie związane z muzyką, które na zawsze utkwiło mi w pamięci. Mój nauczyciel był organistą w Kościele św. Elżbiety. Zanim wyjechałem ze Lwowa, zabrał mnie do kościoła, w którym grał na co dzień. Na zakończenie Mszy św. kazał mi usiąść przy organach i zagrać jedną pieśń. Początkowo nie śmiałem. Organy takie wielkie, a ja taki mały... ale nauczyciel nalegał. Ja też miałem wielką ochotę spróbować. I kiedy usłyszałem, że te pierwsze akordy jakoś brzmią, nabrałem odwagi. Po chwili grałem na cały kościół. Nauczyciel włączył "tutti". Zewsząd otaczały mnie dźwięki. Nie mogłem uwierzyć, że jestem tego sprawcą. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Słyszałem tylko muzykę organów i ludzi, którzy śpiewali: "Święty, Święty!" Pod koniec sierpnia 1939 r., kiedy już szykowałem się do instytutu, dostałem pismo, że na razie zajęcia są wstrzymane. Jeżeli coś się zmieni, dostanę zawiadomienie. Nic się nie zmieniło. Wybuchła II wojna światowa, którą spędziłem na wsi. To był trudny i właściwie zmarnowany czas. Ze dwa razy mama zabrała mnie do kościoła, gdzie organista łaskawie zezwolił mi pograć sobie na organach. Pamiętam wzruszenie i radość mamy, kiedy usłyszała, jak jej syn gra pieśń "Bądź mi litościw".
Miałem w domu dość kiepskie skrzypeczki, na których grałem sobie, kiedy mi było smutno. Ta muzyka ściągała młodych i robiło się weselej. Urządzali sobie zabawy, śpiewali i tak, mimo woli stałem się animatorem życia kulturalnego na wsi w tamtych wojennych czasach. Pozostałem w Ocicach do 1950 r. Potem mama wyczytała gdzieś informację o kursie szczotek i dziewiarstwa w Gdańsku. Pojechałem tam w marcu 1950 r. Kiedy szkoła została przeniesiona do Wrocławia, ja też tam się udałem. We Wrocławiu założyłem męski chór niewidomych. Śpiewaliśmy na różnych akademiach, a nawet w kościele, np. kolędy w moim opracowaniu. Kiedyś usłyszał mnie grającego na fortepianie jeden z wychowawców, pan Kotowicz. Stwierdził, że szczotki nie są dla mnie odpowiednim zajęciem i dał mi list polecający do profesora Rutkowskiego, wówczas dyrektora szkoły muzycznej w Krakowie oraz do kapitana Silhana. W 1951 r. podjąłem więc naukę w średniej szkole muzycznej: najpierw na 3-miesięczny okres próbny, a od września już jako pełnoprawny uczeń. Kapitan Silhan pomógł mi zdobyć zakwaterowanie w domu dla inwalidów wojennych. Początkowo byłem w dziale instruktorskim, ukończyłem jednak klasę organów. Sam pisałem sobie nuty pod dyktando profesorów. Było też w Krakowie trochę nut sprowadzonych z zagranicy. Stopniowo zgromadziłem pokaźny nutozbiór, który przekazałem później jednemu z uczniów. A nut nauczyłem się jeszcze we Lwowie, właściwie sam. Dostałem księgę nut i sam dochodziłem do wszystkiego. Jak widać, najlepszym nauczycielem jest praktyka. W 1956 r. uzyskałem dyplom średniej szkoły muzycznej. W większości miałem bardzo dobre stopnie, tylko z historii muzyki dostałem trójkę, bo nie miałem dostępu do materiałów z tej dziedziny. Niedługo potem poznałem swoją przyszłą żonę. Wkrótce urodziło się nasze pierwsze dziecko. Mieliśmy kłopoty z uzyskaniem mieszkania. Pomógł mi w tym przewodniczący rady spółdzielni pan Szwed oraz prezes krakowskiej spółdzielni niewidomych, Władysław Poleski. Jeszcze jako uczeń średniej szkoły w 1954 r. zacząłem nieoficjalnie pracować w szkole dla niewidomych, która od 1952 r. była szkołą muzyczną. Uczyłem nut i prowadziłem też coś w rodzaju korepetycji muzycznych - pilnowałem, żeby uczniowie ćwiczyli i uczyli się z nut. Z tego uzbierał się potem pełny etat. Żeby utrzymać rodzinę, musiałem jednak dorabiać w spółdzielni jako chałupnik.Wszyscy nauczyciele przyjmowani do szkoły muzycznej w Krakowie musieli ukończyć kurs nut brajlowskich, który prowadził Stefan Wantuch z Wrocławia, nawiasem mówiąc, mój młodszy kolega ze Lwowa. Aby dopełnić formalności, ja też musiałem w takim kursie uczestniczyć, choć nie był mi on wcale potrzebny, bo od dawna doskonale znałem nuty.
Pracując w szkole, uzupełniałem wieczorowo wykształcenie ogólne. Już jako dojrzały mężczyzna zdałem maturę w 1961 r. Zajęcia z muzykografii prowadziłem według własnej inwencji. Brakowało przecież (i chyba nadal brakuje) materiałów do nauczania nut. Muszę przyznać, że w tamtym okresie w szkole krakowskiej dbano o to, aby dzieci wykorzystywały praktycznie znajomość muzykografii. A ponieważ niewiele było utworów przepisanych na system brajla, wprowadziliśmy zwyczaj przepisywania nut dla dzieci w ramach pracy społecznej, dziś powiedzielibyśmy - wolontariatu. Zostawałem po lekcjach w szkole i nuty dyktowały mi dwie nauczycielki muzyki, które przychodziły przed swoimi popołudniowymi lekcjami: pani Irena Okoń (matka słynnego wiolonczelisty, Krzysztofa Okonia), a przede wszystkim pani Julia Maraszewska, która w pracę na Józefińskiej wkładała całe swoje serce. Próbowałem też z najstarszymi klasami pisać proste utwory i wybierałem potem egzemplarze, które nadawały się do zachowania w bibliotece. Dzieci były dumne, że ich praca może się przydać. Oprócz muzykografii od 1972 r. uczyłem także gry na akordeonie. Jakaż to była radość, kiedy uczeń, który nie rokował żadnych nadziei, po kilkunastu lekcjach przychodził i zaskakiwał mnie swoimi postępami. Radowaliśmy się razem. Myślę czasem, że uczniowie widzieli we mnie starszego kolegę. Zazdrościli mi, że chodzę z białą laską po Krakowie i mówili, że kiedy wyjdą ze szkoły, też będą samodzielnie chodzili. Wielu zrealizowało ten zamiar. Potem była ta awantura z papierosami. Doniesiono dyrektorowi, że palę niekiedy w czasie lekcji. Przy okazji raz i drugi zapalili przy mnie też starsi chłopcy. Muzykografię przejęła młodsza koleżanka, dawna absolwentka szkoły, która ukończyła z powodzeniem studia muzyczne. Zostałby mi tylko akordeon - dwie godziny tygodniowo. Zrezygnowałem więc z pracy w szkole, a potem przez długi czas miałem depresję, bo tak mi brakowało kontaktu z dziećmi. Z nimi mogłem zawsze szczerze pogadać. Do tej pory lubię młodzież. Przychodzi do mnie często wnuczka z koleżankami. Rozumiem ten ich nowy język: "jara", "spoko"... W 1975 r. przyznano mi rentę. Moja żona zmarła w 1979 r. W 1993 r. ożeniłem się ponownie. Długo byłem sam..."
Pan Julian zamyśla się i cichnie. Wspomnienia umykają niepostrzeżenie w przeszłość. Listopad zakradł się i tu, do maleńkiego mieszkanka w "Domu Pogodnej Jesieni". Czy bardzo zmienił się mój nauczyciel nut? Pali po dawnemu i śmieje się raz po raz dźwięcznym, całkiem młodym głosem do minionych zdarzeń. Jak potoczyłoby się jego życie, gdyby dzieciństwo i młodość przebiegały w innych warunkach? Gdyby nie wojna, co zmarnowała młodemu chłopcu najlepsze lata i odsunęła w niepewną przyszłość możliwość kształcenia? A przecież mimo wszystko udało mu się przez wiele lat robić to, co lubił. Jego życie było jednak przygodą z muzyką. Muzyka była przy nim, kiedy było smutno, powodowała, że robiło się wesoło. W końcu to muzyka zapewniła mu ciekawy zawód. Na pożegnanie pan Julian powtarza to samo, co powiedział na powitanie: "Jakże ja lubiłem korzystać z życia - ile się dało".
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Przed koncertami estradowymi panuje zazwyczaj bałagan i hałas na scenie, co bardzo utrudnia pracę stroiciela. Najbardziej mnie boli, gdy sami muzycy wykazują brak wyobraźni i np. podczas strojenia fortepianu świetny skądinąd perkusista zaczyna się rozgrywać. Ostatnio musiałem zwrócić uwagę pewnemu tenorowi, który wlazł na scenę i w najbardziej gorącym momencie (wezwano mnie w ostatniej chwili i prowadziłem dramatyczny wyścig z czasem) zaczął swoje "mi mi mi". Nie wspomnę o panach od dekoracji z wiertarkami czy paniach z odkurzaczami albo operatorach świateł i obsłudze nagłośnienia - wszyscy w końcu pracują dla dobra imprezy, tylko czemu jednocześnie ze mną? Ale przy odrobinie dobrej woli, a także przy pewnej wybiórczości słuchu jakoś się udaje.
Moje umiejętności stroicielskie przez lata praktyki udoskonaliły się. Zacząłem stroić szybciej i bez wykonywania zbędnych ruchów dochodzić najkrótszą drogą do właściwych dźwięków. Do elementów techniki stroicielskiej, które zacząłem realizować, należy także osadzanie stroju, czyli takie ustawianie kołka, by trwale utrzymywał napięcie nastrojonej struny. Jednakże dla stroiciela najważniejszym problemem do rozwiązania jest osiągnięcie równomiernej temperacji stroju. Najpopularniejsza metoda opiera się na temperowaniu kwint i kwart. Polega to na minimalnym zawężaniu kwinty i poszerzaniu kwarty tak, by interwały te miały powolne dudnienia. Strojąc je jako całkiem czyste, sprawilibyśmy, że interwał zamykający małe koło kwintowe byłby bardzo daleki od czystości, a brzmienie poszczególnych tercji - bardzo zróżnicowane. Chodzi o podzielenie oktawy na 12 równych półtonów, co w efekcie daje podobne brzmienie akordu durowego przesuwanego co pół tonu. Kolejne tercje wielkie czy decymy, które są jeszcze lepiej słyszalne, powinny w dobrze nastrojonym instrumencie brzmieć podobnie, ale idąc w górę powinny mieć minimalnie szybsze drgania.
Miałem okazję uczestniczyć w kursie prowadzonym przez firmę Steinway w ośrodku PRiT w Warszawie oraz, w ramach międzyuczelnianej wymiany, byłem szkolony w Dreźnie przez świetnego stroiciela, pana Geblera. Dzięki temu poznałem inne metody strojenia oparte na wielkiej tercji, gdzie kwarty i kwinty są jedynie interwałami pomocniczymi. Po przyswojeniu sobie tego sposobu przekonałem się, że jest lepszy, bardziej niezawodny i daje ładniejsze, miękkie brzmienie akordów durowych, choć jest trudniejszy do opanowania.
Przez lata stroicielskiej praktyki wypracowałem sobie lub przejąłem od kolegów tzw. patenty na usuwanie usterek technicznych. Nauczyłem się diagnozować wady i eliminować je swoimi sposobami. Słuchem rozpoznaję np. poluzowane wkręty widełek dźwigni głównej, odklejony młotek, brak poduszki dźwigni orzecha, wypracowane kaszmirowe łożyska osiek i parę innych defektów, objawiających się charakterystycznymi odgłosami.
Najtrudniejsze jest zlokalizowanie przydźwięków, których przyczyną są najczęściej ciała obce na płycie rezonansowej lub pęknięcia płyty, a także luźne elementy, np. oś zawiasu, jakaś nakrętka czy zamek, które drżą przy pewnych częstotliwościach. Nauczyłem się operować w mechanizmie pianina czy fortepianu odpowiednimi śrubokrętami i bez trudu demontuję i montuję elementy, do których nie dosięgnie się palcem. Potrafię także sprawdzić, czy nie wystają ośki, przesuwając śrubokręt między figurkami mechanizmu. Na swój użytek wymyśliłem sposób wprowadzania wkrętu w szczególnie trudno dostępne miejsca. Przy pomocy taśmy klejącej przytwierdzam główkę wkrętu do ostrza śrubokrętu i skierowuję go we właściwe miejsce. Polecam ten pomysł majsterkowiczom, bo przydaje mi się nie tylko w pracy stroicielskiej. Praktyczny jest także namagnesowany śrubokręt, gdy śrubka utknie gdzieś w mechanizmie lub jeśli trzeba wydobyć spod strun spinacz brzęczący na dnie rezonansowym. Aby rozkleić drewniane elementy, np. w celu wymiany złamanego trzonka młotka, należy miejsce spojenia poddać działaniu gorącej pary, najprościej nad dzióbkiem czajnika. Po kilku minutach klej glutynowy mięknie i trzonek można wyciągnąć. Sposób na zbyt opornie poruszającą się dźwignię polega na przytknięciu na chwilę do obu końców jej ośki nagrzanego grotu lutownicy, gdyż pod wpływem ciepła łożyska kaszmirowe przyprasowują się. W niektórych sytuacjach skuteczny jest preparat WD-40 w sprayu ze słomką, przy pomocy której można wkropić płyn w trudno dostępne miejsce, np. do osi urządzenia pedałowego.
Podzielę się z Państwem pewnym zabawnym rozwiązaniem technicznym, do którego zainspirował mnie pewien kontrabasista. Opowiadał, że dla uzyskania poślizgu lewej ręki po strunach stosuje się lekkie natłuszczanie kremem czy oliwką, ale gdy niczego takiego nie ma pod ręką, a trzeba grać, basista przejeżdża palcami po bokach nosa, bo tam skóra pokryta jest zazwyczaj naturalną, tłustą warstewką. Skorzystałem kiedyś z tej wiedzy, gdy jeden klawisz skrzypiał, pracując na swoim sztyfcie, a ja akurat nie miałem oliwki. Potarłem czubkiem palca twarz, a następnie przesunąłem go po sztyfcie i pomogło.
W instrumencie można natrafić na nieoczekiwane przedmioty i niekiedy wiążą się z tym zabawne historyjki. Znajdowałem nieraz pod klawiszami drobne monety (jeszcze poniemieckie). W szkołach i przedszkolach do pianin wrzucane są długopisy, zabawki, kreda itd. Raz w pianinie przedszkolnym natknąłem się na coś, co hamowało ruch młoteczka. Spodziewałem się znaleźć zabawkę, zwłaszcza że dotknąłem aksamitnej faktury przedmiotu, który uwiązł między sprężynkami. Była akurat przy mnie żona i poprosiłem ją o wyjęcie "maskotki". Okazało się, że to biedna, zmumifikowana już myszka. Poprosiliśmy panią z personelu, żeby wyrzuciła znalezisko, a ta wzięła mysz na szufelkę i oddaliła się na zaplecze. Po chwili dobiegł nas stamtąd chóralny pisk kobiecych głosów.
Pragnę jeszcze podzielić się z Państwem kilkoma spostrzeżeniami na temat obecnej sytuacji zawodowej stroicieli. Otóż trzeba stwierdzić, że daje się zauważyć pewien spadek zapotrzebowania na usługi stroicielskie. Instrumenty elektroniczne stają się bardzo popularne, bo choć bezduszne, są jednak na swój sposób atrakcyjne. Mają bogate możliwości, są wygodne w transporcie i nie wymagają strojenia, gdyż strój mają zaprogramowany. Powstało już wiele ognisk muzycznych nauczających gry na keyboardach. Prywatne osoby prawie nie kupują nowych pianin z powodu wysokiej ceny (ok. 10 tys. zł). Zaś stare instrumenty coraz częściej nadają się jedynie do kasacji. Osoby mające trudności finansowe nie mogą sobie pozwolić na strojenie, które kosztuje co najmniej sto kilkadziesiąt złotych. Słowem, prywatne usługi stroicielskie są mniej poszukiwane. Oczywiście, w profesjonalnym szkolnictwie muzycznym i w salach koncertowych nie zanosi się na zmierzch akustycznych "wielorybów", a i wśród samych muzyków amatorów i zawodowców nie brak zdeklarowanych zwolenników tradycyjnych instrumentów.
Chciałbym też wspomnieć o elektronicznych przyrządach do strojenia, gdyż czasami jestem pytany, czy tunery nie wyprą stroicieli. Sądzę, że nie. Elektroniczny tuner to bardzo użyteczne urządzenie dla gitarzystów czy kontrabasistów. Wskazuje on na monitorze lub podaje z generatora właściwe dźwięki, można więc dostroić struny do odpowiedniej częstotliwości. W przypadku fortepianu zwolennicy tej metody zazwyczaj ponoszą jednak klęskę. Zdarzają się przekłamania wskazań monitora, np. gdy dwie struny mające brzmieć unisono są odstrojone o taką samą odległość od właściwego dźwięku (jedna wyżej, druga niżej). Wtedy przyrząd uśrednia te dwie częstotliwości i wskazana przez niego wartość jest pozornie prawidłowa. Wynika z tego konieczność kontroli słuchowej. Nie wspomnę o problemach, jakie mogą powodować usterki techniczne mechanizmu. Niemniej jednak tuner jest przydatny i wielu profesjonalnych stroicieli ma go w wyposażeniu jako urządzenie pomocne przy bardzo dokładnym sprawdzaniu stroju lub do ustalenia jego pożądanej wysokości, np. a1 =442,5 Hz.
W sumie moje doświadczenia jako niewidomego stroiciela są pozytywne, choć zdaję sobie sprawę, że w niektórych pracach niewidomy nie jest w stanie dotrzymać kroku widzącym fachowcom. Mam na myśli możliwość dokonywania dużych remontów obejmujących wymianę całego naciągu strun, kompletu kołków stroikowych, kompletu młotków, tłumików, nakładek klawiaturowych, uwypuklanie dna rezonansowego, pełną regulację mechanizmu oraz renowację obudowy. Niektóre z tych prac są w pewnym stopniu możliwe do wykonania przez niewidomego, lecz wymagają więcej czasu i wysiłku, a efekt, choćby np. estetyka, nie zawsze wypadnie perfekcyjnie. Niewidomi mają natomiast równe szanse w zakresie samego strojenia, ale to dotyczy jedynie instrumentów całkowicie sprawnych technicznie, z jakimi ma się do czynienia np. w fabryce.
Znam przykłady niewidomych, którzy w zawodzie stroiciela zdobyli dobrą pozycję. Nie podejmuję się wymieniać wszystkich nazwisk. Poznałem osobiście lub słyszałem o kilku stroicielach zatrudnionych niegdyś w fabryce kaliskiej i legnickiej - są to m.in. panowie Chwiałkowski, Stokłosa, Cyga i Mydlikowski. Najsłynniejszym polskim niewidomym stroicielem i korektorem, o którym krążą legendy, był nieżyjący już Jerzy Kozak, związany z katowicką Akademią Muzyczną. Prezes Towarzystwa Muzycznego im. E. Kowalika - pan Stanisław Kozyra - jest również absolwentem kaliskiego technikum. Nie są mi natomiast znane dokonania krakowskiej szkoły kształcącej stroicieli. Zawód stroiciela jest elitarny i bynajmniej nie mówię tego z wyższością. Chodzi o to, że rynek tych usług jest wąski, a klient wymagający. Stroiciel poza ustawicznym doskonaleniem swej fachowości musi być operatywny, dyspozycyjny, zaradny i pomysłowy. Poza tym na dobrą reputację powinien sobie zasłużyć przestrzeganiem etyki zawodowej - solidnością, słownością i uczciwością. Trzeba się także wykazywać umiejętnością obcowania z ludźmi, by np. zrealizować życzenia kapryśnego artysty, podtrzymać na duchu stremowaną przed występem studentkę lub grzecznie traktować męczącego klienta, który albo wykazuje nadmierną ciekawość i o wszystko pyta, albo jest przesadnie troskliwy i każde sięgnięcie po narzędzie wyzwala w nim chęć przyjścia z pomocą. Ważna jest umiejętność cierpliwego i przystępnego wyjaśniania, na czym polegają różne usterki, z których niekiedy klient nie zdaje sobie sprawy.
Te uwagi odnoszą się oczywiście nie tylko do niewidomych stroicieli. Sam nie wiem, ile czynników decyduje o utrzymaniu się w zawodzie i zdobyciu w nim pozycji - pewien łut szczęścia zapewne też ma znaczenie. Powiem, że spośród absolwentów kaliskiego technikum na pewno dużo mniej niż połowa wykonuje tę pracę.
Już całkiem na zakończenie chciałbym wyjaśnić jedną rzecz, o którą jestem często pytany i która daje mi okazję do ulubionego żartu.
- Pan to musi mieć świetny słuch! - mówią.
- Co mam świetne? - pytam, jakbym nie dosłyszał.
Prawda o słuchu stroiciela jest taka, że ten słuch musi być przede wszystkim dobry w sensie sprawności zmysłu. Stroiciel powinien też mieć wyrobiony słuch muzyczny. Mitem jest to, że każdy stroiciel musi mieć słuch absolutny, czyli rozpoznawać bezwzględne wysokości dźwięków. Do wykonywania tego zawodu wystarcza w zupełności słuch relatywny. Nie jest też konieczne gruntowne wykształcenie muzyczne; w zasadzie wystarczy elementarna znajomość interwałów. Natomiast
słuch musi być sprawny jako zmysł odbierający pełne pasmo akustyczne, tj. od kilkunastu do kilkunastu tysięcy Hz. Strojenie wymaga wychwycenia słuchem czysto fizycznych zjawisk, wynikających z interferencji fal dźwiękowych oraz zjawisk barwowych zależnych od ilości i rodzaju tonów składowych, które decydują o brzmieniu. To, co stanowi o artystycznym charakterze zawodu stroiciela, to
przede wszystkim dokładność i wyczucie estetyki brzmienia. Świetnie przygotowany instrument daje amatorom przyjemność muzykowania, a koncertującym pianistom - możliwość dostarczenia publiczności artystycznych doznań. Można wreszcie powiedzieć górnolotnie, że sprawny i znakomicie brzmiący fortepian w dużym stopniu warunkuje realizację w pełnej krasie twórczego zamysłu kompozytora.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Tym razem chciałbym opowiedzieć o pracy stroiciela fortepianów, którą wykonuję od wielu lat równolegle z działalnością muzyka-instrumentalisty. Stroicielstwo jest specjalnością w miarę dostępną dla niewidomego i w sposób oczywisty związaną z muzyką, dlatego pragnę się podzielić z Czytelnikami wspomnieniami, refleksjami i ciekawostkami ze swej praktyki na tym polu.
Jako uczeń ósmej klasy w szkole dla niewidomych we Wrocławiu dowiedziałem się przypadkowo, że w Kaliszu istnieje Technikum Budowy Fortepianów. Wprawdzie nie miałem wówczas większego pojęcia, na czym polega zawód stroiciela, ale uważałem, że mam pewien zmysł techniczny i predyspozycje słuchowe, które przemawiały za wyborem takiego kierunku kształcenia. POza wszystkim fascynowała mnie perspektywa przygody, którą zapowiadała zmiana środowiska, oderwanie się od rodzinnego domu i rozpoczęcie zupełnie nowego, samodzielnego życia.
Władze oświatowe wyrażały pewne obawy co do szans niewidomego ucznia w tym technikum, ale warunkowo dopuściły mnie do egzaminu wstępnego, który zdałem pomyślnie i od 1 września 1968 roku przez pięć lat mogłem się uczyć w kaliskim TBF. Zamieszkałem w bursie. Dość szybko zacząłem oswajać się z nową sytuacją. Zajęcia odbywały się w szkole położonej tuż przy internacie oraz w nieco dalej usytuowanej fabryce. Na szczęście Kalisz okazał się miastem dość przyjaznym dla poruszającego się samodzielnie niewidomego. Moi koledzy, nauczyciele i instruktorzy wychodzili mi naprzeciw, znajdując sposoby pracy i wspólnego życia ze mną. Wkrótce poczułem się wśród nich dobrze. Oni zaś zrozumieli, że od innych chłopaków różnię się tylko tym, że nie widzę. Większość z nich nie miała nigdy do czynienia z niewidomym, więc kiedy przekonali się, że nie trzeba mnie karmić ani prać moich skarpetek, a ja nie jestem ponurym cierpiętnikiem dźwigającym brzemię swego kalectwa i obarczającym nim wszystkich naokoło, zostałem zaakceptowany. Korzystałem też sporo z koleżeńskiej pomocy lektorskiej.
Program szkoły obejmował przedmioty ogólnokształcące, zawodowe, muzyczne oraz zajęcia warsztatowe w fabryce fortepianów i pianin "Calisia". Na warsztatach w ciągu pierwszych dwóch lat poznawałem podstawowe prace związane z montażem i korektą. Korekta obejmuje czynności, często bardzo precyzyjne, związane z regulacją klawiatury oraz mechanizmu. Od trzeciej klasy rozpocząłem praktyczną naukę strojenia. Przedmioty zawodowe zapoznawały uczniów od strony teoretycznej z całym procesem produkcyjnym instrumentów. Program technikum miał na celu przede wszystkim przygotowanie fachowych kadr dla fabryk fortepianów i pianin. Zdołałem dobrze poznać budowę instrumentów, a zwłaszcza zasady działania ich mechanizmów. Później w praktyce stroicielskiej umiejętności te okazały się niewystarczające, gdyż stroiciel ma najczęściej do czynienia ze starymi, mocno wyeksploatowanymi instrumentami, które wymagają niekiedy gruntownych napraw. Wyniosłem jednak ze szkoły dobrą bazę teoretyczną, która pomogła mi wypracować własne techniki reperacji.
W szkole uczono strojenia w oparciu o podział oktawy według małego koła kwintowego. Tematem mojej pracy dyplomowej było wyliczenie siły naciągu strun w fortepianie "Calisia m165". Wyliczeń tych dokonuje się na podstawie wzorów uwzględniających średnicę i długość strun, częstotliwość drgań oraz gęstość własną stali i miedzi. Dla mniej wtajemniczonych wyjaśnię, że struny w rejestrach wysokich i średnich są wykonane ze stali, przy czym na każdy dźwięk przypadają trzy. W partii basowej na stalowy rdzeń struny nałożony jest nawój z drutu miedzianego. Wyższe dźwięki partii basowej mają po dwie struny stalowe z pojedynczym nawojem miedzianym, natomiast dźwięki najniższe składają się z jednej struny o podwójnym nawoju. Średnica i długość drgającej części struny (menzury) jest, idąc w górę, coraz mniejsza. Łączna siła naciągu dwustu kilkudziesięciu strun w opisywanym przeze mnie w pracy dyplomowej, gabinetowym fortepianie o długości 165 cm wyniosła ok. 16 ton.
W czasie nauki miałem okazję poznać świetnych fachowców i specjalistów, z których największym autorytetem cieszył się Gustaw Fibiger - z rodu założycieli fabryki. Był on inicjatorem powołania technikum, wybitnym konstruktorem, znawcą i miłośnikiem instrumentów, a poza tym wielkim oryginałem. Zawsze myliło mu się moje nazwisko i nazywał mnie Małachowskim lub Małachowiczem. Ponadto miał utrwalone przekonanie, że niewidomi używają logarytmów w postaci kostek i jakoś nie przyjmował do wiadomości moich wyjaśnień, co to są kubarytmy.
W Kaliszu zdobyłem podstawy zawodu, a poza tym zacząłem grywać w zespołach i muzykowanie stało się dla mnie tą przeczuwaną kiedyś przygodą.
Po ukończeniu szkoły kaliskiej powróciłem do rodzinnego Wrocławia, gdzie rozpocząłem naukę gry na saksofonie w szkole muzycznej. Wiadomość, że mam kwalifikacje stroiciela, rozchodziła się "pocztą pantoflową" i zacząłem otrzymywać pierwsze prywatne zlecenia. Wielokrotnie musiałem sobie radzić na wyczucie z różnego rodzaju usterkami i tak wypracowywałem dla swych potrzeb sposoby bezwzrokowego dokonywania napraw. Najczęściej spotykane wady to luźne lub za ciasne ośki dźwigni, zerwane struny, luźne kołki stroikowe, złamane młotki i klawisze, zużyty filc młotków i tłumików, a także niedokręcone wkręty mocujące dźwignie mechanizmu. Musiałem też nauczyć się regulacji mechanizmów i intonacji, tj. nadawania właściwej, jednolitej barwy dźwiękom.
Przez kilka lat stroicielstwo było dla mnie zajęciem ubocznym, gdyż skupiałem się głównie na studiowaniu muzyki. Kryzys gospodarczy końca lat siedemdziesiątych i bliska perspektywa ukończenia studiów sprawiły jednak, że w celu zaopatrzenia się w dobry saksofon, zdobycia zagranicznych nut, płyt, porządnego sprzętu audio - w ogóle dla zapewnienia sobie lepszego startu życiowego zacząłem szukać możliwości podjęcia pracy w zawodzie stroiciela za granicą. Po różnych perypetiach obaj z kolegą po fachu dostaliśmy pracę w Stuttgarcie, w renomowanej fabryce pianin Pfeiffer.
Kilka miesięcy spędzonych w tej firmie pozwoliło mi nabrać wprawy w strojeniu, gdyż w ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy przechodziło przez moje ręce i uszy po 6-7 instrumentów. Dodam, że instrument w toku produkcji strojony jest sześciokrotnie w odpowiednich odstępach czasu i stopniowo obniżanym stroju - pierwsze strojenie o pół tonu wyżej, a ostatnie do "a" kamertonowego - 440 Hz. W takich "świeżych" instrumentach strój jest niestabilny, gdyż materiał użyty do ich budowy przez jeakiś czas ulega odkształceniom, "pracuje". Kolejne strojenia służą wyrównywaniu napięć całego podzespołu dźwięcznicy tj. strun, ramy żeliwnej, dna rezonansowego i szkieletu. Dlatego nawet w czasie jednego strojenia trzeba często powracać do nastrojonych już dźwięków i ponownie je korygować, gdyż zmieniają swą wysokość nawet już po kilku minutach.
Następnym miejscem naszego zatrudnienia w Niemczech był olbrzymi salon handlowy "Piano Lang" we Frankfurcie nad Menem. Na terenie sklepu stało ok. 200 fortepianów i pianin. Trzeba je było stroić na bieżąco, by klienci mieli do wypróbowania poprawnie brzmiące instrumenty. Ponadto każdy kupiony instrument przed opuszczeniem sklepu musiał być nastrojony i sprawdzony technicznie. Miałem tam okazję zapoznać się z produktami kilku firm niemieckich, japońskich, fińskich i angielskich.
Po tych wojażach, podczas których zdobyłem ostrogi w zawodzie oraz podreperowałem budżet, powróciłem do kraju. Tu spotkały mnie drobne nieprzyjemności, gdyż wyjazd do Niemiec miał mieć charakter turystyczny, a po przekroczeniu granicy nasze wizy zostały zmienione na zezwalające na pracę. Trzeba się więc było z tego wytłumaczyć naszej władzy ludowej.
Wkrótce podjąłem przerwane studia i po roku uzyskałem dyplom instrumentalisty, a uczelnia zaproponowała mi etat stroiciela, na którym trwam niezmiennie już ponad 20 lat. Zakres moich obowiązków obejmuje strojenie i utrzymywanie w sprawności technicznej dwudziestu kilku instrumentów oraz obsługę stroicielską uczelnianych koncertów. Czas pracy jest nienormowany. Często jednak trzeba przyjechać przed koncertem w sobotę lub niedzielę wieczorem, a nawet asystować przy recitalu fortepianowym, by w przerwie szybko skorygować strój.
Poza pracą etatową wykonuję indywidualne usługi w zakresie strojenia, korekty i drobnych napraw. Zamówienia pochodzą od prywatnych klientów oraz instytucji, takich jak Wyższa Szkoła Teatralna, Telewizja Polska czy Polskie Radio. Bywam również angażowany do obsługi różnych imprez estradowych, kursów muzycznych, festiwali, koncertów i sesji nagraniowych. Miałem okazję przygotowywać instrumenty dla znanych artystów, zarówno w kategorii muzyki klasycznej, jazzowej, jak i rozrywkowej.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Niedziela wieczór. Pijemy piwo w "Gnieździe piratów" - żeglarskiej knajpce nad warszawską Wisłą. Trudno o wolne miejsce. Wokół gwar, atmosfera rozpoczynających się wakacji. Z głośników dobiegają szanty. W pewnym momencie pod ogródek podjeżdża samochód. Otwierają się drzwi i pierwszy wyskakuje mały, wesoły kundelek. Chwilę później wysiada młoda kobieta i mężczyzna, który od razu idzie w stronę otwartego już bagażnika. Witają ich znajomymi. Ktoś pomaga nieść wzmacniacz, ktoś inny - statyw do mikrofonu i zwoje kabli. Mężczyzna, który przyjechał, trzyma w ręku gitarę w czarnym futerale i kieruje się wprost do solidnej ławy, służącej za scenę. Kiedy idzie wśród stolików, co chwila ktoś go serdecznie pozdrawia. Już na scenie wyjmuje discmana, podłącza do głośników i puszcza z niego swoją muzykę - też szanty. Teraz dopiero zaczyna rozstawiać sprzęt, podłączać kable, stroić gitarę. W końcu wyłącza muzykę i biorąc łyk chłodnego piwa, zaczyna własny koncert.
To Roman Roczeń - niewidomy pieśniarz i żeglarz. Najpierw zapowiada program występu. W pierwszej części będą to głównie utwory z jego najnowszej płyty "Chłodnia" - poezja śpiewana z domieszką nuty żeglarskiej i podróżniczej. W części drugiej natomiast dominować będą szanty. W trakcie koncertu przybywa jeszcze słuchaczy. Z braku miejsc rozsiadają się na małej skarpie w pobliżu "Gniazda", a później także tuż obok Romana. Stopniowo wszyscy włączają się do śpiewu. W przerwie z trudem dopchaliśmy się do artysty i poprosiliśmy o wywiad dla Nowego Magazynu Muzycznego. Chętnie się zgodził. A oto, co nam powiedział:
- Jaki repertuar zazwyczaj wykonujesz?
- Gram różne rzeczy i z reguły staram się mieszać style. Na przykład wczoraj na regatach w Mikołajkach grałem koncert z przewagą szant. Natomiast kiedy grałem na ognisku przewodników beskidzkich, przeważała piosenka turystyczna z domieszką poezji śpiewanej i ogólnie znanych piosenek.
- Czy masz wolną rękę w wybieraniu repertuaru, czy ktoś ci go narzuca?
- Już nie. Kiedyś próbowano i nie bardzo wiedziałem, co z tym zrobić. Doświadczenie nauczyło mnie, że każdy powinien skupić się na swoich rzeczach. Ja nie wtrącam się do kuchni, do wystroju, a właściciel lokalu nie powinien wtrącać się do muzyki. Albo mu się ona podoba i współpracujemy, albo nie.
- Jaki był twój pierwszy kontakt z żaglami? Jak to się stało, że śpiewasz szanty?
- Tak w ogóle to ja jestem "córka rybaka". Urodziłem się na Mazurach, w Szczytnie. W pubach gram od połowy lat dziewięćdziesiątych, ale dopiero po pięciu latach wybrałem się na pierwszy w moim życiu festiwal piosenki żeglarskiej w Giżycku. Był to tak szczęśliwy wyjazd, że skończył się Grand Prix. Wtedy zrozumiałem, że skoro już tak śpiewam te szanty, to właściwie powinienem poczuć, jak to jest naprawdę.
- Czy żeglujesz?
- Raczej nie mam na to czasu, ale jak tylko zdarza się okazja, to tak. Kiedyś nawet dotknąłem morza. Popłynąłem na "Zawiszy" w rejs, który skończył się ostrym spotkaniem z Neptunem. Była taka doba, że sztorm osiągał 11 stopni w skali Beauforta, a przechył wynosił 54 stopnie. Zrozumiałem wtedy, że to nie są żarty i w pewnym momencie nie ma ratunku. Nie ma komórki, nie można powiedzieć "wysiadam" czy "ja chcę wracać". W najgorszym razie to już jest po tobie, a w najlepszym - komuś o tym opowiesz.
- Gdzie zazwyczaj występujesz?
- W tej chwili mam pewną pozycję na warszawskim rynku i są miejsca, w których gram na stałe, a do tego dochodzą latem miejsca takie jak to.
- Czy występujesz tylko solo, czy czasami ktoś ci towarzyszy?
- Raczej solo, lecz głównie z powodów ekonomicznych. Po prostu właścicieli lokali nie stać na opłacenie kapeli. Im większa ilość osób w zespole, tym większy koszt.
- Czy zdarzyło ci się coś nagrać z zespołem?
- Nie, ale nagrałem płytę w ciekawy sposób. Ja tylko śpiewam, natomiast są tam instrumenty wyprodukowane na komputerze przez jednego zdolnego człowieka. Płyta zawędrowała do Trójki i trafiła nawet na 20. miejsce Listy Przebojów Programu III.
- Czy masz wykształcenie muzyczne?
- Nie. Otwarcie mówię o tym, że właściwie nie umiem grać i nie umiem śpiewać. Kieruję się nie umiejętnością, którą da się nabyć, ale czymś, co właśnie mam, a czego się nie można nauczyć. Można to nazwać darem bożym. Ale niewątpliwie jest to cecha zjednująca ludzi i pozwalająca z ludźmi muzyką rozmawiać. Tekst to dla mnie forma dialogu, a gitara jest tylko akompaniamentem.
- Czyli nie chodziłeś do żadnej szkoły muzycznej i nie znasz zapisu nutowego w brajlu. Jak się w takim razie uczysz?
- Wyłącznie ze słuchu. Najwięcej kłopotu sprawiają mi słowa. Muszę się ich uczyć w taki sposób, by nie kopiować interpretacji. Staram się, żeby każda piosenka nabierała mojego wyrazu.
- Czy w jakikolwiek sposób zapisujesz sobie słowa i chwyty? To jest przecież duże obciążenie pamięci.
- Nie, nic nie zapisuję. One siedzą we łbie i już.
- Czyli nic nie ubywa, tylko przybywa repertuaru?
- Oczywiście repertuar się zmienia. Zdarza się tak, że ktoś przychodzi po latach i mówi: "A pamiętasz, taką piosenkę grałeś" i rzuca tytuł. Okazuje się, że ja tej piosenki nie grałem już na przykład półtora roku, bo wyparły ją inne. Tak to się dzieje, że jedne utwory przychodzą, a drugie odchodzą.
- Czy zdarzyło ci się dostać jakąś piosenkę jeszcze nigdy przez nikogo nie wykonywaną?
- Tak, było kilka takich. - Jak wtedy się uczyłeś?
- Jak Piotruś Bukartyk napisał mi piosenkę "Chłodnia", to po prostu mi ją zagrał.
- Czy masz plany na nagranie kolejnych płyt?
- Tak, ale jeszcze mało konkretne. Wiem, że powinienem niedługo wypuścić singiel, który by sobie pograł przez lato, a jesienią wezmę się za nagranie płyty. Ale szczegółów jeszcze nie znam.
- Czy sam komponujesz?
- Próbowałem, ale raczej mi to nie wychodzi. Uznałem, że skoro inni robią to lepiej ode mnie, to nie ma potrzeby robić tego samemu. Warto wyszukiwać dobre rzeczy, które nie zostały jeszcze zrobione i wybierać te, które są mi bliskie.
- Jaki masz kontakt z publicznością, czy zawsze ma to formę takiego dialogu jak dziś?
- Wszystko zależy od rodzaju publiczności. Najważniejsze jest słuchanie. Mam taką zdolność, że gram swoje, a słyszę salę i to, co się dzieje dookoła. O publiczność ciągle trzeba dbać, ciągle z ludźmi gadać i być. Uświadomiłem sobie, że moja pozycja jest tu drugorzędna. Próbuję pomóc ludziom trochę się wyżyć w kontrolowany i dobry sposób. Oni powinni dostać piosenki, które lubią, ale tak, żeby mogli sami pośpiewać.
- Wiemy, że na co dzień zajmujesz się czymś innym, pracujesz zawodowo. Jak w takim razie traktujesz muzykę - jako hobby, czy raczej jako dodatkowy dochód?
- Najpierw było to hobby, a teraz jest tak, że praca zawodowa zaczyna być hobby, bo finansowo to się zupełnie inaczej rozkłada.
- Czy zdarza ci się słuchać siebie dla przyjemności?
- Nie. Słuchałem siebie, jak robiłem płytę. Wtedy słuchałem jej na okrągło, ale nie dlatego, żeby się zachwycać, tylko żeby szukać błędów.
- Czego słuchasz na co dzień?
- Bardzo różnych rzeczy. Jestem starej daty gość, więc bardzo lubię starego, dobrego rocka. Męczy mnie obecna muzyka, bo ona nic ze sobą nie niesie. W tej chwili muzyka zakręciła jakieś koło i nic w niej nie jest ważne, tylko transowy rytm, ubarwiony (bo to XXI wiek) kosmicznymi brzmieniami. Nic poza tym nie ma - nie ma w niej tekstu, są natomiast szoki błysków, laserów, filmików. Lubię muzykę, która brzmi bez prądu i broni się sama.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Nasz Pan od muzyki zajmował się muzyką nie tylko z powinności zawodowej, ale z autentycznej pasji, co było widoczne w owocach jego pracy. Bez przerwy przepisywał na brajla nowe nuty - nie tylko dla siebie, lecz dla wszystkich, którzy ich potrzebowali. Czynność ta wypełniała nauczycielowi wiele czasu. Doskonale pamiętam, jak starannie i bezbłędnie zapisane były przez niego utwory, których się uczyłem. Pan Wantuch pomagał chętnie nie tylko uczniom z Ośrodka, ale także innym niewidomym kształcącym się muzycznie. Działał m.in. jako instruktor muzyczny w spółdzielni Dolsin oraz w innych skupiskach niewidomych na Dolnym Śląsku. Pomagał każdemu, kto się do niego zwracał o pomoc. Zwykle nie ograniczało się to do przygotowywania nut, lecz obejmowało szeroki zakres praktycznych i teoretycznych porad. Wszystko to robił przeważnie bezinteresownie. Jednej z osób, która spytała go kiedyś, ile jest winna za lekcje teorii, odpowiedział dowcipnie, że tym, co ona może zapłacić, on i tak się nie wzbogaci, a na tyle, ile by to miało naprawdę kosztować, nie stać jej.
Poza talentem muzycznym Stefan Wantuch posiadał wyjątkowy zmysł techniczny. Był przykładem "złotej rączki". Doskonale radził sobie z naprawą różnych urządzeń. Korygował i stroił instrumenty, reperował aparaty telefoniczne, radia, magnetofony oraz wszelkie urządzenia gospodarstwa domowego. W swoim mieszkaniu, a bywało, że również u znajomych, montował zamki, kontakty i doprowadzał do perfekcyjnego działania szwankujące mechanizmy, które wpadły mu w ręce. Pamiętam, że przy okazji jakichś imienin, na które zaprosiliśmy Wandę i Stefana Wantuchów, pokazałem mu metronom, którego dzwonek sygnalizujący "raz" był trochę przytłumiony. Poprosił wówczas o kilka narzędzi i tak długo majstrował, aż dzwonek zaczął brzmieć dźwięcznie.
Chętnie zajmował się również działką. Wykonywał tam wszelkie prace ogrodnicze i stolarsko-ciesielskie przy altance. W swoim nowym mieszkaniu samodzielnie zainstalował oświetlenie i to w ten sposób, aby wszystkie włączniki miały jednakową pozycję przy zapalonym świetle. Ponieważ był całkowicie niewidomy, podczas instalacji sprawdzał, czy światło jest zapalone, dotykając żarówki. Innym jego "konikiem" było kolekcjonowanie nagrań, które sam zrealizował. Rejestrował na dostępnych wówczas magnetofonach - początkowo szpulowych, potem kasetowych - szkolne przedstawienia, występy chóru i innych zespołów szkolnych. Często sprzęt, którym dysponował, nie był wystarczający, więc wykorzystując swoje uzdolnienia manualno_techniczne, sam wyczarowywał potrzebne elementy elektroniczne. W rezultacie dokonywał nagrań zupełnie przyzwoitej jakości.
Stefan Wantuch interesował się ponadto grą w szachy. Zbierał i analizował zapisy ważnych partii. Zdarzało się, że zastępował instruktora koła szachowego i prowadził zajęcia. Znał dość dobrze język angielski, niemiecki, a także - jak wcześniej wspomniałem - rosyjski. Interesował się makrobiotyką i medycyną Wschodu. Miał mnóstwo zainteresowań i był otwarty na wszelkie dziedziny wiedzy. Był fantastycznie zrehabilitowany. Posiadał doskonałą pamięć słuchową i potrafił rozpoznać po głosie nawet taką osobę, której nie spotykał przez wiele lat. Miał bardzo dobrą orientację przestrzenną i poruszał się po mieście sam bez białej laski. Wanda Wantuchowa opowiadała mi, że, gdy chodziła z mężem po lesie, miała pełne poczucie bezpieczeństwa i wiedziała, że się nie zgubią.
Stefan Wantuch uwielbiał turystykę i zachęcał niewidomych do wędrówek, zwłaszcza górskich. Niejednokrotnie nagrody pieniężne zdobywane przez jego zespoły muzyczne przeznaczał właśnie na organizowanie wycieczek dla młodzieży. Był wspaniałym kompanem w wyprawach pełnych przygód. Młodzież za nim wprost przepadała, gdyż był bezpośredni, dowcipny, i w niczym nie przypominał moralizującego belfra. W szkole zazwyczaj był otoczony wianuszkiem młodych ludzi, którym poświęcał uwagę i czas. To wszystko sprawiało, że uczniowie byli wobec niego lojalni i nie robili mu żartów czy drobnych złośliwości, których nie oszczędzali innym nauczycielom.
Stefan uwielbiał muzykowanie w domowym zaciszu. Chętnie grywał utwory Bacha, Beethovena, Griega, Chopina, Karłowicza i innych znanych kompozytorów. Dom Wantuchów był zawsze otwarty i gościnny. Odwiedzali go absolwenci, znajomi i współpracownicy. Dla wielu niewidomych Wanda i Stefan Wantuchowie byli tak bliscy jak rodzina. Lokalizacja ich mieszkania w pobliżu dworca sprawiała, że wpadali do nich zupełnie nieoczekiwani goście. Przybywali tam w poszukiwaniu rady, pomocy, czy choćby noclegu i zawsze spotykali się z zainteresowaniem i życzliwością.
Stefan Wantuch był człowiekiem otwartym, uczynnym i prostolinijnym. Miał przy tym poczucie własnej godności, które przejawiało się w postawie antyroszczeniowej. We wdzięcznej pamięci zachowywał tych, którzy dla niego zrobili coś dobrego. Wspominał ze wzruszeniem swoich nauczycieli, wychowawców i przyjaciół ze Lwowa, z czasów wojny i z Lasek. Pomimo bagażu trudnych doświadczeń, odznaczał się niebywałą pogodą ducha. Przypominam sobie tylko jedną sytuację, gdy mój nauczyciel stracił dobry nastrój, a mianowicie kiedy rozbolał go ząb. Sam nie wiem, jakie słabostki można by mu przypisać oprócz tego, że dużo palił, co, niestety, zniszczyło mu zdrowie. Poza tym może był zbyt pedantyczny.
Po 36 latach pracy Stefan Wantuch przeszedł na emeryturę. Jednakże zachował wszechstronną aktywność i rozwijał swoje liczne zainteresowania, m.in. pogłębiał wiedzę biblijną i religioznawczą. Nadal pomagał młodym niewidomym uczącym się muzyki, przepisywał nuty i kopiował nagrania. Interesował się całą otaczającą go rzeczywistością - czytał (również w językach obcych), słuchał radia i telewizji.
W 1997 r. stan zdrowia Stefana Wantucha znacznie się pogorszył. Pomimo że miał świadomość powagi choroby nowotworowej, zachował opanowanie i wydawał się pogodzony z nieuchronnością tego, co go czeka. Jak w całym swoim życiu, tak i wtedy kierował się rozsądkiem i nie rozczulał się zbytnio nad sobą. Posiadał podstawy wiedzy medycznej, gdyż wykonywał niegdyś zawód masażysty, więc rozmawiał z lekarzami, którzy otwarcie i szczegółowo informowali go o jego stanie zdrowia. Po roku zmagań z rakiem, z odwagą i spokojem, który miał w sobie przez całe życie, zmarł w dniu 24 marca 1998 r.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Czytając kolejne numery "Magazynu" doszedłem do wniosku, że w cyklu "Sylwetki z przeszłości" nie może zabraknąć postaci Stefana Wantucha - wieloletniego nauczyciela w szkole dla niewidomych we Wrocławiu, instruktora, propagatora i miłośnika muzyki - uczynnego i dobrego człowieka o ciekawej osobowości. Byłem jego uczniem w szkole podstawowej. Poza wychowaniem muzycznym pan Stefan uczył mnie gry na fortepianie i klarnecie. Po ukończeniu szkoły utrzymywałem z nim kontakt aż do jego śmierci.
Treścią tego artykułu będą (nieco uzupełnione przeze mnie) wspomnienia pani Wandy Wantuchowej - wdowy po panu Stefanie - również nauczycielki wrocławskiej szkoły. Pragnę jej serdecznie podziękować za spotkanie i rozmowę.
Stefan Wantuch urodził się we Lwowie w 1928 r. We wczesnym dzieciństwie stracił wzrok po przebyciu bliżej nieokreślonej choroby, o której wiemy dziś tylko to, że towarzyszyła jej bardzo wysoka temperatura. Stefan wcześnie został także osierocony. W wieku 7 lat znalazł się we lwowskiej szkole dla niewidomych, która stała się jego domem. Ferie i wakacje spędzał zwykle u szkolnych kolegów, zapraszany przez ich rodziców.
Lata dzieciństwa i wczesnej młodości były trudne, gdyż do osobistych dramatów ociemniałego i osieroconego chłopca dołączyły się utrapienia, jakie niosła wojna i okupacja. Jednakże osobowość młodego człowieka kształtowała się pod wpływem wychowawców i innych dobrych ludzi, ale przede wszystkim dzięki jego własnej ambicji, pracowitości i prawości charakteru.
Lwowska szkoła wprowadziła Stefana w muzykę, gdyż uczono tam gry na różnych instrumentach i zapewniano młodzieży uczestnictwo w spektaklach operowych oraz koncertach. Ponadto zdolniejsi uczniowie zdobywali kwalifikacje organistowskie i potem często znajdowali pracę w kościołach. Szkoła przyuczała również do zawodu szczotkarza i koszykarza oraz prowadziła zajęcia praktyczne, na których uczniowie wykonywali m.in. wyszywane mapy. Wyjaśnia to trochę, skąd u Stefana Wantucha wzięły się tak bogate umiejętności techniczno-manualne, którymi nieraz zaskakiwał otoczenie.
Okupację Stefan Wantuch spędził we Lwowie i niechętnie wspominał ten zły czas. Wśród wspomnień pani Wandy zachowało się jedno - o życzeniach wigilijnych, które Stefan składał sobie z przyjacielem: żeby na choince było pełno kromek chleba. W roku 1944 przyszło mu opuścić ukochane miasto. Znalazł się w Warszawie w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych na placu Trzech Krzyży, gdzie przeżył Powstanie Warszawskie. Po jego upadku przeszedł przez obóz w Pruszkowie. Przez jakiś czas mieszkał potem w Częstochowie, a następnie w Krakowie. Tu doczekał końca wojny pod opieką zakonników, którym za utrzymanie odwdzięczał się, pełniąc obowiązki organisty.
Jak widać, w tamtych czasach umiejętności muzyczne były dobrym sposobem na przetrwanie. Pani Wanda podkreśla jednak, że Stefan miał tak wielkie poczucie własnej godności, iż nie wchodziły w grę żadne formy zarobkowania, które w jego mniemaniu przynosiłyby ujmę, np. uliczne muzykowanie. Zaraz po wojnie Stefan Wantuch znalazł się w Laskach, gdzie podjął naukę w trzyletnim zawodowym gimnazjum masażu. Równolegle uczęszczał do szkoły muzycznej w Warszawie, gdzie uczył się gry na fortepianie i organach. Naukę w tej szkole kontynuował po ukończeniu gimnazjum, pracując jako masażysta. W roku 1950 pojawiła się w Warszawie pani S. Kaćma - nauczycielka ze szkoły lwowskiej. To ona skłoniła młodego człowieka, aby przeniósł się do Wrocławia i podjął pracę nauczyciela muzyki w niedawno otwartym Zakładzie Dzieci Niewidomych. Po objęciu tej posady Stefan uzupełniał wykształcenie, gdyż mimo wiedzy i umiejętności, nie miał jeszcze odpowiednich papierów. Skończył więc w trybie zaocznym liceum pedagogiczne, a następnie przez dwa lata kształcił się w Państwowym Instytucie Pedagogiki Specjalnej w Warszawie pod kierunkiem Marii Grzegorzewskiej i Włodzimierza Dolańskiego. Później były jeszcze studia nauczycielskie w Katedrze Upowszechniania Muzyki w ówczesnej Wyższej Szkole Muzycznej we Wrocławiu.
Stefan Wantuch był studentem bardzo zdolnym i pilnym. Profesorowie dostrzegali jego dobry warsztat pianistyczny, a także świetną znajomość harmonii i zasad muzyki. Dysponując słuchem absolutnym, wspaniale też radził sobie z pisaniem dyktand muzycznych. Później ukończył jeszcze podyplomowe studium pedagogiki specjalnej w Lublinie pod kierunkiem prof. Zofii Sękowskiej.
Praca z dziećmi i młodzieżą stała się pasją młodego nauczyciela. Poświęcał jej znacznie więcej czasu i energii niż to było wymagane. Poza śpiewem - tak nazywało się wówczas wychowanie muzyczne - uczył także matematyki. Pamiętam też, że z powodzeniem zastępował kiedyś nawet rusycystę. Nauczał indywidualnie gry na różnych instrumentach. Jego specjalnością był fortepian, ale miał także pojęcie o niemal wszystkich innych instrumentach. Prowadził poza tym chór, różne zespoły instrumentalne i wokalno-instrumentalne. Akompaniował solistom, przygotowywał oprawę muzyczną do przedstawień szkolnego teatrzyku, akademii i innych uroczystości. Najbardziej reprezentacyjne zespoły działające pod jego kierunkiem w latach 50. i 60. to kilkudziesięcioosobowy chór mieszany i zespół mandolinistów (podobne zespoły były wtedy bardzo popularne). Stefan Wantuch sam instrumentował utwory dla tego zespołu, jak też często opracowywał pieśni dla chóru. Zespół mandolinistów miał m.in. tę zaletę, że wyposażenie w instrumenty nie było zbyt kosztowne, a dość łatwa technika gry umożliwiała wciągnięcie do zespołu nawet mniej utalentowanych. Założeniem Stefana Wantucha było umuzykalnianie wszystkich uczniów, bez względu na uzdolnienia. Słuszność tej tezy potwierdzają przykłady kilku moich kolegów, którzy początkowo nie grzeszyli muzykalnością, a przez praktykę muzyczną rozwinęli swój słuch imponująco. Później w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym powstawały zespoły gitarowe uprawiające modną wówczas muzykę big-beatową. W latach 70. istniał też zespół saksofonistów obejmujący także sekcję rytmiczną. Oczywiście utwory aranżował pan Stefan. Zespoły i chór brały udział w konkursach i przeglądach międzyszkolnych, zarówno w ramach szkolnictwa specjalnego, jak i otwartego, zdobywając czołowe miejsca i główne nagrody.
W swej praktyce nauczyciela muzyki Stefan Wantuch kładł duży nacisk na posługiwanie się brajlowskim zapisem nutowym. Znał doskonale zasady notacji muzycznej dla niewidomych. Posiadał pokaźny zbiór nut wydanych w kraju i za granicą. Miał także bardzo dużo utworów, które przepisał własnoręcznie i zszył w zgrabne zeszyty. Żona była jego lektorką i choć początkowo nie orientowała się w zapisie na pięciolinii, z czasem oboje wypracowali sobie metodę dyktowania nut, uwzględniającą właściwą kolejność podawania oznaczeń, co w zapisie brajlowskim jest bardzo istotne. Pani Wantuchowej zostało po mężu sporo brajlowskich nut. Wiele z nich to unikalne egzemplarze, niedostępne gdzie indziej w brajlu. Skłonna jest przekazać je chętnym, co zresztą ogłaszała już w prasie środowiskowej. Propozycja jest nadal aktualna. Ewentualni zainteresowani mogą skontaktować się z Redakcją "Magazynu".
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Zimny jesienny wieczór 19 października. W warszawskim parku im. Rydza Śmigłego przy ul. Wiejskiej oczekuje na koncert sto kilkadziesiąt osób. Na zainstalowanej niewielkiej scenie ustawia się nietypowo wyglądający zespół. Liczy 8 osób w wieku dwudziestu kilku lat. Instrumentów jest dosyć dużo. Oprócz zwyczajnie wyglądających skrzypiec, gitary i akordeonu uwagę przyciąga duży, metrowej wysokości trójkąt basowej bałałajki i wielki huculski bęben stojący przed czarnowłosym muzykiem pośrodku sceny. Są też inne rzadko spotykane instrumenty, m.in. podobna nieco do ludowych skrzypiec suka biłgorajska z rzeźbionym gryfem i niewielka trójkątna bałałajka, która jest jakby miniaturką tej dużej. Jak przekonają się słuchacze w czasie koncertu, zagrają też mandoliny, flety różnej wielkości i sopiłki o rozmaitym brzmieniu. Obsługa ustawia także mikrofony przed każdym z muzyków, a więc oprócz gry na instrumentach publiczność usłyszy także śpiew. Ustawianie trwa dosyć długo i publiczność zaczyna się już niecierpliwić. Ze sceny dają się słyszeć coraz śmielsze frazy grane na różnych instrumentach. Wreszcie próba dobiegła końca i na scenę wychodzi para konferansjerów.
Koncert odbywa się w ramach zorganizowanego już po raz drugi w bieżącym roku Kiermaszu Kultury Łemkowskiej. Jego pomysłodawcą i organizatorem jest Fundacja Wspierania Mniejszości Łemkowskiej "RUTENIKA". Dopiero od 10 lat ten liczący dziś ok. 60 tys. ludzi naród może jawnie rozwijać i kultywować swój język, sztukę i kulturę. A jest to kultura niezwykła. Zachowana z dawnych czasów duża ilość ludowych piosenek jest na co dzień śpiewana w domach i podczas spotkań Łemków. Są też łemkowscy twórcy współcześni: poeci, malarze i pisarze.
Po kilku zdaniach powitania konferansjer zapowiada ustawiony na scenie zespół. "Jako pierwszy dzisiejszego wieczoru zagra zespół Kapela Drewutnia". Już po chwili rozbrzmiewa skoczna melodia w wykonaniu całego zespołu. Po pierwszej instrumentalnej zwrotce daje się słyszeć śpiew: "Piłam palynoczku od samoho rana, Szto to za palynka, żem od nej ne piana." Po kolejnych dwóch zwrotkach instrumentalny motyw rozwija się w wariację graną przez cały zespół z wybijającymi się na przemian fletem i skrzypcami. Ale już po chwili powraca główny temat i kolejna zwrotka wokalna.
Zespołowi udaje się rozgrzać zmarzniętą publiczność. Ludzie zaczynają podrygiwać (po części, żeby nie zamarznąć, ale i dlatego, że trudno spokojnie ustać słysząc tak skoczne melodie).
Jak przystało na łemkowski koncert piosenki są śpiewane w języku Łemków, który jest nieco zbliżony do ukraińskiego. Kapela Drewutnia ma w repertuarze także piosenki ukraińskie, rusnackie i pochodzące z różnych regionów polski. Jak można przeczytać na okładce drugiej z trzech wydanych przez Drewutnię płyt, są to piosenki z terenów II Rzeczypospolitej. Inaczej niż u popularnych obecnie zespołów folkowych, teksty wszystkich piosenek są oryginalne, a tylko muzyka w aranżacji własnej. Zespół nie używa żadnych elektrycznych ani elektronicznych instrumentów, dzięki czemu ma on swoiste brzmienie.
Jest jeszcze jeden element, który odróżnia naszą Kapelę od innych zespołów grających ten rodzaj muzyki: trzech członków Drewutni jest niewidomych, a kolejnych dwóch - słabowidzących. W takim składzie i przy tak dużej ilości instrumentów (niektórzy członkowie zespołu mają ich po kilka) trudno jest nam się przemieszczać. Nie mamy niestety własnego transportu i na wszystkie prawie koncerty dojeżdżamy pociągami i autobusami komunikacji publicznej. To, że wśród nas są niewidomi, daje się zauważyć podczas wchodzenia i schodzenia ze sceny. Aby przebiegało to w miarę sprawnie, opracowaliśmy swój sposób poruszania się na scenie.
Przeżyliśmy kiedyś bardzo zabawną historię. Graliśmy kiedyś koncert, który odbywał się bardzo późnym wieczorem. Ponieważ była to impreza plenerowa, nie brakowało na niej piwa, które publiczność raczyła się ochoczo. Kiedy weszliśmy na scenę, usłyszeliśmy zapowiedź konferansjera: "A teraz zagra Kapela Drewutnia. Jak widać, nieźle się napili. Zobaczymy teraz, jak zagrają." Zagraliśmy niezły koncert, podczas którego publiczność bawiła się dobrze. Następnego dnia, kiedy konferansjer zorientował się, że w naszym zespole są niewidomi, bardzo nas przepraszał.
Kapela Drewutnia gra już od pięciu lat muzykę łemkowską, ukraińską, białoruską, ale także polską. Zespół nagrał trzy płyty: "Hetaj hetaj", "Hojaja Szuchaja" oraz "I od się i do się". Nie są one jednak dostępne w sklepach. Zespół wydał je na własny koszt i nie ma pieniędzy na reklamę. Gramy dla wszystkich, którzy chcą nas słuchać, i próbujemy jakoś się z tego utrzymać. Dawaliśmy już wielkie koncerty w takich miejscach jak Filharmonia Narodowa czy teatr w Gorzowie, ale bardzo lubimy brać udział w mniejszych imprezach, w kawiarniach, klubach oraz kinach. Graliśmy nawet na kilku weselach, bo przy tej muzyce ludzie chętnie się bawią. Muzyka łemkowska i ukraińska, ale również polska, ta ludowa, mniej znana, ma w sobie jakąś zapomnianą dawno siłę i radość życia. Opowiada o świecie, który coraz szybciej odchodzi w przeszłość. Właśnie to nam się w niej tak podoba i dlatego ją gramy.
Bardziej szczegółowe informacje o zespole można znaleźć na stronie internetowej:
www.drewutnia.skulski.pl/.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Od czasu, kiedy relacjonowałem w "Magazynie Muzycznym" niektóre swoje poczynania artystyczne, minęło kilkanaście lat. Wiele się w tym okresie wydarzyło w kraju, w muzyce, a także w moim życiu. Korzystając z faktu odrodzenia się naszego "Magazynu", spróbuję zdać sprawę z najciekawszych moich przeżyć związanych z muzyką w tych latach.
Mój zespół "Teddy Bear", za sprawą którego w początkach lat 80-tych znalazłem się na scenie jazzowej, rozpadł się w 1987 roku. Podejmowałem zatem próby powołania nowej grupy. I tak z kwartetu "Teddy Bear" powstał duet z pianistą Bogdanem Grudnerem, pod uzasadnioną logicznie nazwą "Półkwartet". Ponadto z kilkoma wrocławskimi muzykami zrealizowałem projekt "Blue Glue", polegający na zaaranżowaniu w stylu jazzowym starych piosenek "Skaldów". Jacek Zieliński był specjalnym gościem tego programu. Przez kilka miesięcy grałem w orkiestrze teatralnej w Teatrze Polskim we Wrocławiu w spektaklu "Operetka" Gombrowicza. Bardzo miło wspominam współpracę z Janem Walczyńskim - świetnym kompozytorem i aranżerem, który zaprosił mnie do udziału w cyklu koncertów z orkiestrami filharmonicznymi. Program składał się z będących wtedy na czasie piosenek Michaela Jacksona i Whitney Houston. Instrumentalne wersje zaaranżował Janek, ja natomiast wykonywałem na saksofonie partie solowe. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych grywałem w różnych formacjach, m.in. w zespole pod kierunkiem Marka Materny, akompaniującym Janowi Kaczmarkowi, a także w zespole "Summer Jazzband" wykonującym standardy jazzowe. W tym ostatnim poznałem gitarzystę Janusza Konefała.
Od roku 1989 zaczęliśmy z Januszem grywać w duecie. Tak powstał, działający do dziś, zespół "Jazz Duo". Początkowo wykorzystywaliśmy tylko gitarę i saksofon. Umiejętności Janusza jako w pełni kompetentnego gitarzysty jazzowego pozwalają mu traktować instrument bardzo wszechstronnie i potrafi on realizować jednocześnie zadania sekcji rytmicznej oraz instrumentu solowego.
Wkrótce jednak wzbogaciliśmy instrumentarium o urządzenia elektroniczne w postaci sequencera i modułu dźwiękowego. Powoli zaczął wyłaniać się wizerunek artystyczny duetu, polegający na połączeniu elementów klasycznego modern-jazzu z muzyką latynoską i popem. Wykorzystanie nowoczesnej oprawy aranżacyjnej pozwala dwuosobowemu zespołowi uzyskać atrakcyjne, wielobarwne brzmienie i podbudowę rytmiczno-harmoniczną. Poza tym zaczęliśmy pracować nad repertuarem autorskim, który z czasem nieomal całkowicie wypełnił program naszych występów.
W początkach lat 90-tych "Jazz Duo" zaczął naprawdę dobrze prosperować. Z uwagi na niewielki skład byliśmy samowystarczalni pod względem sprzętu nagłaśniającego, reklamy i możliwości przemieszczania się. Zapraszano nas do domów kultury, klubów, na imprezy okolicznościowe, festyny itp. Grywaliśmy także za granicą - głównie w Niemczech i Czechach. Poza występami klubowymi braliśmy tam udział w festiwalach, z których najważniejszym był "Audi Jazz Festival" w Ingolstadt niedaleko Norymbergii, gdzie występował z nami gościnnie grając na instrumentach perkusyjnych Jose Toreres.
Zdarzało nam się także, i zdarza nadal, występować dla środowiska niewidomych. Blisko 10 lat temu nawiązaliśmy współpracę z Krajowym Centrum Kultury PZN w Kielcach, które wydało naszą kasetę pt. "Między sambą a jazzem". Nieomal co roku jesteśmy w jury oraz sami koncertujemy na festiwalu "Widzieć muzyką". Równie długo trwa nasza współpraca z Biblioteką Centralną PZN, gdzie znają nas bywalcy wtorkowych spotkań w Muzeum Tyflologicznym. Ponadto Biblioteka zasponsorowała w roku 1996 wydanie mojej solowej płyty "PIMINT". Mieliśmy także okazję grywać na wielu imprezach o charakterze integracyjnym, gdyż nasze "Duo" jest świetnym przykładem udanej współpracy niewidomego z widzącym. Występowaliśmy też kilkakrotnie na Festiwalu Artystycznym Niewidomych na Morawach.
Z godnych opisania wydarzeń związanych z działalnością "Jazz Duo", wspomnę jeszcze współpracę z firmą Yamaha. W połowie lat 90-tych zaproponowano nam na dogodnych warunkach kupno instrumentów, urządzeń elektronicznych i nagłośnienia. Kontrakt obligował nas do grania przez dwa lata na tym sprzęcie oraz informowania o tym publiczności, a także do uczestniczenia w różnych prezentacjach, targach oraz imprezach promujących wyroby Yamahy. Dla mniej wtajemniczoych dodam, że Yamaha jest największą na świecie i najbardziej wszechstronną firmą produkującą nieomal wszystko, co wydaje dźwięki - od fortepianu do motocykla. Motocykl nie był nam potrzebny, ale przyjęliśmy warunki współpracy, dzięki czemu wszedłem w posiadanie świetnego saksofonu, zestawu nagłaśniającego, miksera cyfrowego oraz elektronicznego instrumentu dętego Midi Wind Controller, a Janusz - nowej gitary oraz sequencera.
Przez ponad 10 lat swojego istnienia zespół "Jazz Duo" grywał właściwie na terenie całej Polski. Koncertowaliśmy niekiedy w miejscach naprawdę niezwykłych, np. 135 metrów pod ziemią w Wieliczce, na statku pływającym po Odrze, na wyścigach konnych, wernisażach wystaw malarstwa, uroczystościach dożynkowych, pokazach mody, otwarciach i jubileuszach firm, wyborach miss, wieczorach poetyckich przy świecach, plenerach w słońcu, deszczu, śniegu (ten ostatni był plenerowy tylko dla publiczności, gdyż my usytuowani byliśmy na wystawie sklepu i było nam ciepło za szybą). Przemierzyliśmy Polskę wszerz i wzdłuż. Wielokrotnie uczestniczyliśmy w cyklach koncertów edukacyjnych dla szkół. Mieliśmy okazję występować w prestiżowych imprezach z udziałem ważnych osobistości świata polityki, sztuki i biznesu. Na prezentacji Yamahy w warszawskiej "Stodole" grał i śpiewał po nas Czesław Niemen, a w Białej Podlaskiej dzieliliśmy garderobę z "człowiekiem-gumą".
Nasz repertuar rozszerzał się. Opracowaliśmy własne wersje kolęd (wydane na kasecie przez Edycję św. Pawła). Przygotowaliśmy też programy złożone z tematów filmowych i piosenek polskich - zawsze we własnych aranżacjach.
Pod koniec lat 90-tych zaczął się dawać we znaki kryzys na rynku muzycznym, spowodowany poważnym ograniczeniem środków na kulturę i sztukę. Większość placówek z tej branży przyjęła zasadę ściśle ekonomicznej kalkulacji, co dotkliwie odczuli mniej komercyjni i mniej znani wykonawcy. Liczba naszych koncertów drastycznie zmalała, pomimo wzbogacania oferty, intensywnej promocji i uelastycznienia cen.
Nie poddajemy się jednak. Powołaliśmy nawet, nie rezygnując oczywiście z duetu, nowy skład - tym razem trio, w którym oprócz mnie i Janusza, gra na kontrabasie Tomek Wilczyński. Grupa nazywa się "Standard Trio" i wykonuje klasyczny jazz, bez żadnej elektroniki i pół-playbacku. Mam także swój program solowy z podkładami we własnej aranżacji, które odtwarzam z mini-dysku.
Półtora roku temu zostałem zaproszony do stałej współpracy przez grupę "Oweyo" uprawiającą muzykę chrześcijańską. Jest to sekstet wokalno-instrumentalny. Występowaliśmy na wielu imprezach plenerowych, przy okazji spotkań rekolekcyjnych, a także na największym festiwalu tej muzyki "Song of songs" w Toruniu. Moje wstąpienie do grupy poprzedzone zostało poważnym zwróceniem się ku wierze. Stało się tak pod wpływem różnych doświadczeń życiowych i przemyśleń, które odebrałem jako sygnał i wezwanie do nawrócenia. Wiarę moją formuję i pogłębiam we wspólnocie neokatechumenalnej, gdzie także włączam się w muzyczną oprawę liturgii.
Inną formą mojej działalności jest wykonywanie zawodu stroiciela fortepianów. Jestem zatrudniony w Akademii Muzycznej we Wrocławiu, gdzie niedawno obchodziłem 20-lecie pracy. Ponadto często bywam angażowany do obsługi koncertów, festiwali, sesji nagraniowych, nie wspominając o prywatnych usługach w domach klientów. Stroicielstwo to bardzo dobry zawód dla niewidomych. Niestety, popyt na te usługi spada, co potwierdzają moi widzący koledzy. Ma na to wpływ zubożenie społeczeństwa, ekspansja instrumentów elektronicznych, a także prawie całkowity upadek tradycji domowego muzykowania. Oczywiście, nie chcę tu ogłaszać, że fortepiany i pianina odchodzą nieodwracalnie w przeszłość. Na pewno będzie się ich używać w wielu miejscach, zwłaszcza związanych z muzyką klasyczną, więc dla wąskiego grona fachowców praca się znajdzie. Ze swych długoletnich doświadczeń w tym zawodzie przypominają mi się chwile satysfakcji, gdy artyści zauważali dobre przygotowanie instrumentu, ale i stresy, kiedy trzeba było pracować pod presją czasu, nieraz w bardzo niesprzyjających warunkach, np. podczas prób nagłośnienia czy przy montażu dekoracji na scenie.
Nie chciałbym kończyć tej relacji w tonie minorowym, gdyż mimo różnych trudności, są też i pozytywy, bo jednak, choć na mniejszą skalę, gra się jeszcze trochę koncertów i pojawiają się nowe możliwości, związane z prywatnym mecenatem kultury.
Najpomyślniejszą wiadomością była dla mnie w ostatnim czasie zgoda na wydanie autorskiej płyty "Jazz Duo" przez Towarzystwo Muzyczne im. Edwina Kowalika, któremu tą drogą serdecznie wraz z Januszem dziękuję. Dobrze, że są ludzie potrafiący poświęcić swój wysiłek sprawie kultury muzycznej niewidomych. Właśnie muzyka ma szczególne znaczenie dla naszego środowiska, gdyż jednym daje pracę, innym przyjemność amatorskiego uprawiania tej sztuki, jeszcze innym bogactwo przeżyć związanych z jej odbiorem. Ma ona nieoceniony walor rehabilitacyjny, jako że jest dyscypliną, w której niewidomy nie powinien mieć powodów do kompleksów wobec osób pełnosprawnych. A choć trzeba pokonywać pewne problemy techniczne, to istnieją duże szanse powodzenia. Sam jestem przykładem człowieka, który choć nie zrobił oszałamiającej kariery, to przecież swoje życie związał ściśle z muzyką i za jej sprawą osiągnął wiele satysfakcji, a być może dał też trochę przyjemności innym.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Pod koniec lat siedemdziesiątych po imprezie kulturalnej, w której wśród innych zespołów dziecięcych występowały również dzieci z Tynieckiej, podeszła do mnie dyrektorka Młodzieżowego Domu Kultury i zapytała, czy nie zechciałabym poprowadzić zuchowej drużyny artystycznej. Pomyślałam: "To jest jakaś szansa sprawdzenia się w innym środowisku zawodowym. Spróbuję".
Jednak od samego początku napotykałam na trudności różnego rodzaju. Kiedy po raz pierwszy stanęłam w drzwiach sekretariatu MDK, pani sekretarka zobaczywszy białą laskę powiedziała: "Przepraszam, pani się chyba pomyliła. Pomogę pani wyjść". Później wielokrotnie z rozbawieniem wspominałyśmy nasze pierwsze spotkanie.
Z powodu różnego uzdolnienia dzieci oraz ich zainteresowania muzyką, zajęcia miały bardziej charakter prostego umuzykalnienia i nadrabiania zaniedbań szkoły niż pracy z grupą wokalną. Moja śpiewająca grupa zuchowa rozpadła się prawie po kilku tygodniach. Pozostało kilkoro wytrwałych, ale mało muzykalnych. Utwierdziłam się w przekonaniu, że młodszym dzieciom o wiele bardziej niż starszym potrzebny jest kontakt wzrokowy z osobą prowadzącą zajęcia. Pomagało mi trochę symulowanie patrzenia w stronę dziecka, w jego twarz. Ponadto doszłam do wniosku, że niewidomy nauczyciel powinien pracować z małą grupą dzieci, by móc częściej okazać każdemu uczestnikowi zainteresowanie i łatwiej utrzymać dyscyplinę.
Już myślałam, że to koniec mojej przygody z Emdekiem (ciągle jeszcze byłam etatowym pracownikiem szkoły na Tynieckiej), gdy pewnego dnia pani dyrektor zaproponowała, żebym poprowadziła zespół wokalny i to niekoniecznie harcerski. Zorganizowano przesłuchanie, w wyniku którego zdołałam wybrać kilkanaście osób. Młodzież okazała się bardzo sympatyczna. Szybko znaleźliśmy wspólny język i wytworzyła się tak miła atmosfera, że wszyscy z radością przychodziliśmy na zajęcia. Trochę gorszy od atmosfery był poziom artystyczny. Chociaż pracowaliśmy bardzo intensywnie, repertuar mógł być na razie tylko jednogłosowy. Z czasem wyłonił się duet, który zajął jedno z czołowych miejsc w wojewódzkim konkursie piosenki radzieckiej dla dzieci i młodzieży.
Po kilku miesiącach zaproponowano mi godziny akompaniatora na zajęciach tańca nowoczesnego. Przyjęłam propozycję bez większego entuzjazmu, bo nie była to praca samodzielna.
W czasie pierwszych wakacji całkiem niespodziewanie wyjechałam jako akompaniator zespołu piosenki i ruchu na festiwal i warsztaty muzyczne do Kielc. Po kilku latach wyjechałam, już samodzielnie, na inny festiwal, w roli nie tylko akompaniatora, ale również kierownika grupy.
Pierwsza połowa lat osiemdziesiątych zaznaczyła się jako prawdziwy przełom w moim życiu zawodowym. Zwolnił się etat akompaniatora grup tanecznych w MDK, więc postanowiłam się o niego ubiegać. Dzięki pozytywnej opinii dyrekcji domu kultury, kuratorium zaakceptowało moją kandydaturę. Teraz sytuacja się odwróciła: na Tynieckiej miałam pracować w niepełnym wymiarze godzin, a w MDK - na etacie. Mój nowy etat obejmował: prowadzenie zespołu wokalnego, akompaniowanie na zajęciach tanecznych i podczas zajęć zespołu piosenki i ruchu.
Całkiem nowym rozdziałem w mojej pracy zawodowej była praca z grupami przedszkolnymi. Pierwszą taką grupę prowadziłam w ramach MDK, a później stopniowo w kilku przedszkolach. Miałam prawo do korzystania z pomocy nauczycielki, co ułatwiało mi zadanie. Wymyśliłam cykliczną bajkę "O pajacyku Muzysiu" i z jej bohaterem wprowadzałam niesforne maluchy w świat muzyki. Bajka ta cieszyła się dużą popularnością wśród dzieci, a nawet grona pedagogicznego.
Ciekawym doświadczeniem był dla mnie kurs Kodaly.owski, zaproponowany mi przez przedstawiciela kuratorium po wizytacji moich zajęć. Po jego ukończeniu działałam aktywnie w Klubie Nauczycieli Nowatorów Muzyki. Miano nauczyciela nowatora zdopingowało mnie do zrobienia drugiego stopnia specjalizacji zawodowej. Moje wykształcenie nauczycielskie było już kompletne, bo jeszcze pod koniec okresu pracy na Tynieckiej zrobiłam studia podyplomowe z pedagogiki specjalnej. Moje prace zostały nagrodzone na dwóch konkursach poświęconych innowacjom pedagogicznym. Potem przez trzy lata pokazywałam swoje zajęcia studentom pedagogiki przedszkolnej, a także podczas szkoleń pracowników dydaktycznych przedszkoli. Mój program autorski został zgłoszony do kuratorium. Została wydana kaseta "Śpiewanki dla maluchów" mojego autorstwa.
Cztery lata temu zaprzestałam pracy w przedszkolach. Dzięki temu miałam wystarczająco dużo czasu, aby sprostać zadaniu, jakim było stworzenie "Muzy" - teatru dziecięcego z elementami musicalu. Pochłonęło mnie bez reszty pisanie muzyki do spektakli teatralnych. Wystawiliśmy już kilka sztuk i ciągle pracujemy nad czymś nowym.
Obowiązków przybyło mi, odkąd objęłam funkcję kierownika pracowni teatralnej. Wiele materiałów muszę przygotowywać pisemnie. Na szczęście od kilku lat dysponuję komputerem wyposażonym w mowę syntetyczną. W aranżowaniu i tworzeniu muzyki pomaga mi syntezator Yamaha QS300, zakupiony dla mnie przez dom kultury. Urządzenie to jest, niestety, nieprzyjazne dla niewidomego użytkownika, ponieważ wszystkie informacje są wyświetlane na ekranie, a jedynym punktem orientacyjnym dla słuchu jest tzw. ścieżka perkusyjna. Instrument posiada stację dysków. Przy użyciu sekwensera można ustalić dynamikę dla każdej nagranej ścieżki i panoramę, czyli rozplanowanie przestrzenne poszczególnych brzmień. Te sztuczne brzmienia nie zastąpią samplera posiadającego naturalne próbki dźwięków, gdzie flet brzmi jak flet. Na razie jednak o samplerze mogę tylko pomarzyć.
Sukcesy, nagrody, medale to satysfakcja i radość. Ale czyż nie jest równie piękne i cenne, że dzieci nie chcą wychodzić z zajęć lub że istnieje taka nić porozumienia, kiedy wystarczą dwa słowa: "Będzie piętnaście." i wiem, że chodzi o 15 schodów. Czy jestem pedagogiem z przymusu? - pytam sama siebie. Chyba nie, bo przecież lubię to, co robię, choć to życie zmusiło mnie do wykonywania tego zawodu. A ile w tym pedagogu pozostało jeszcze muzykologa? Wbrew pozorom - nie tak mało.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Dnia 3 sierpnia br. minęła jedenasta rocznica śmierci Leona Gronka - wybitnego pedagoga, kompozytora i organisty.
Leon Gronek urodził się 5 lutego 1902 roku w Strzelnie koło Bydgoszczy. Od urodzenia miał bardzo słaby wzrok, który stracił ostatecznie w wyniku nieudanej operacji. Kształcił się w Niemczech, najpierw w Instytucie dla Niewidomych w Paderborn, a następnie w Konserwatorium Muzyki Kościelnej w Dortmund. W okresie międzywojennym przebywał w Bydgoszczy, gdzie udzielał lekcji muzyki na instrumentach klawiszowych oraz dawał koncerty. W okresie okupacji hitlerowskiej grał w bydgoskiej restauracji na akordeonie, by zarobić na życie.
W październiku 1946 roku rozpoczął się nowy, ważny etap w życiu zawodowym muzyka. Zaangażowano go na stanowisko nauczyciela muzyki do powstającego właśnie Zakładu dla Dzieci Niewidomych w Owińskach. Szkoła nie posiadała wówczas jeszcze żadnych instrumentów, podręczników ani nut w brajlu. Trzeba było więc od zera budować warsztat do pracy z niewidomymi uczniami, m.in. przepisując nuty z czarnego druku na brajla.
Nowoprzyjęty nauczyciel okazał się dla szkoły bezcenny i to dzięki niemu muzyka stała się ważnym przedmiotem nauczania w Owińskach. Będąc bardzo wszechstronnym muzykiem uczył gry na wielu instrumentach: na fortepianie, skrzypcach, akordeonie, a nawet na perkusji i instrumentach dętych. Ponadto prowadził dziecięcy zespół muzyczny, a warto dodać, że był to pierwszy tego typu zespół w powojennej Polsce. Opiekował się też czterogłosowym chórem mieszanym.
Pierwsze koncerty organizowane przez Leona Gronka miały miejsce już na początku lat pięćdziesiątych. Jako kierownik muzyczny dbał on o to, aby występy uczniów były urozmaicane popisami kółka tanecznego, recytacjami wierszy czy grą na cztery ręce. O fachowości pracy tego wspaniałego pedagoga świadczą liczne nagrody, nierzadko pierwsze, zdobywane przez chór i zespół muzyczny na konkursach i eliminacjach oraz występy w wielu miastach Polski, m.in. w Kaliszu, Gnieźnie, Swarzędzu i Rawiczu.
W roku 1959 Leon Gronek rozpoczął współpracę z dorosłymi niewidomymi, prowadząc zespół instrumentów dętych. Przez pięć lat dojeżdżał dwa razy w tygodniu na próby aż do Poznania. Z zespołem tym koncertował po całej Polsce.
Leon Gronek starał się uczyć wszystkiego tego, co sam umiał. Swoich widzących współpracowników nauczył brajla, a wielu znajomym pomagał w nauce gry na instrumentach.
W 1950 r. kuratorium powołało w Owińskach pierwszą szkołę średnią dla niewidomych. Cztery lata później powstała tam z inicjatywy Leona Gronka nowa specjalizacja - stroicielstwo fortepianów. Wielu absolwentów tej specjalizacji zawdzięczało mu potem zawód (kilku zostało zatrudnionych w fabryce fortepianów "Calisia" w Kaliszu).
O talencie pedagogicznym Leona świadczą sukcesy zawodowe jego wychowanków. Duża ich liczba znalazła pracę dzięki muzyce. Wśród jego uczniów są stroiciele, korektorzy muzyczni, muzycy, instruktorzy muzyki, a także wykładowca Uniwersytetu w Brnie.
Leon Gronek także komponował, a o swojej pracy kompozytorskiej mówił:
"Do głowy przychodzi mi surowa melodia, nęka mnie i nie pozwala o sobie zapomnieć. Wówczas muszę popracować nad nią; szlifuję ją i wreszcie dorabiam harmonizację, żeby jako całość brzmiało to nowocześnie".
Pytany o metodę opanowywania utworu, chętnie wyjaśniał:
"Jedną ręką czytam zapis nutowy, a drugą równocześnie gram. Grać należy tak długo, aż się zapamięta całość partii. Następnie czytam partię lewej ręki i znowu ćwiczę. Momentem wymagającym największej koncentracji jest chwila, w której obie partie trzeba złożyć w całość. I to już wszystko".
Muzyk ten był wielokrotnie odznaczany za działalność pedagogiczną i muzyczną. W 1971 r. otrzymał od Rady Państwa Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. W 1977 r. otrzymał medal Komisji Edukacji Narodowej, potem także Srebrny Krzyż Zasługi, Złotą Odznakę Honorową województwa poznańskiego oraz Złotą i Srebrną Odznakę PZN.
Trudno określić, kim Leon Gronek był w większym stopniu, pedagogiem czy muzykiem. Wybitny pedagog musi posiadać także coś z artysty, tworzy bowiem z surowca najcenniejszego, jakim jest człowiek. Niezaprzeczalnie Leon Gronek jest przykładem doskonałego połączenia nauczyciela i muzyka.
We wspomnieniach jego wybitnego ucznia, Mariana Mydlikowskiego, zapisał się jako pedagog surowy, który potrafił jednak nauczyć także kochać muzykę.
"Po ukończeniu III klasy szkoły podstawowej w Laskach zostałem przeniesiony do Zakładu dla Dzieci Niewidomych w Owińskach koło Poznania. Tam pojawił się na mojej drodze życia wspaniały człowiek i pedagog - Profesor Leon Gronek. Po wstępnym przesłuchaniu zostałem skierowany do chóru szkolnego oraz do nauki na skrzypcach i fortepianie. Moje początki były bardzo ciężkie. Profesor coraz częściej powtarzał: "Z ciebie to już nic nie będzie!". Ta niechęć do nauki spowodowana była tym, że w poprzedniej szkole powiedziano, iż zupełnie się nie nadaję do muzyki. Stosowałem też różne wybiegi, by nie uczestniczyć w lekcjach muzyki. Chowałem się nawet do ubikacji, gdzie Profesor mnie odnajdywał i lekcja gam i pasaży w końcu się odbywała.
Do muzyki zdopingowali mnie starsi koledzy, którzy wówczas grali już w orkiestrze szkolnej. Od klasy szóstej i ja dołączyłem do orkiestry jako skrzypek. Nasz wspaniały nauczyciel zwykł podsumowywać wszelkie występy krótko: "Dobrze było, ale mogło być jeszcze lepiej".
Pan Gronek był bardzo wymagający. Kontrolował nawet nasze ćwiczenie na instrumencie po lekcjach. Jeśli ktoś grał nie to, co zadał, wchodził do klasy i pytał: "Czy na pewno to masz zadane, chłopcze?".
Uczył nas pracowitości, cierpliwości, solidności i rzetelności. Wpoił w nas dwie ważne zasady: nakazywanie sobie i wymaganie od siebie.
Pamiętam, że dużą wagę przywiązywał do nut brajlowskich. Zachęcał nas do ich kopiowania, bo był to jedyny sposób, aby mieć je na własność. Powtarzał: "Miej zawsze nuty pod ręką, jak ćwiczysz, gdyż pamięć jest zawodna. Nuty są podstawą w nauce i zawodowym uprawianiu muzyki również przez niewidomych".
Gdy po latach odwiedzałem z żoną Państwa Gronków, nie mogłem się nadziwić, skąd Profesor wiedział o wszelkich moich poczynaniach zawodowych. Poinformowany był doskonale zarówno o mojej pracy w fabryce pianin w Kaliszu, jak i posadzie w Spółdzielni "TON" w Krakowie. Właściwie o wszystkich uczniach wiedział wszystko i interesował się nimi do końca życia. Cieszył się z ich dokonań i przeżywał ich niepowodzenia.
Poczułem się wyróżniony i wzruszony, gdy po śmierci Profesora otrzymałem po nim wiele pamiątek: wszystkie narzędzia do strojenia, a nawet pianino i akordeon. Przedmioty te będą mi zawsze przypominały mojego mistrza i sądzę, że pozostanie on również w pamięci i sercach wielu innych, którzy zawdzięczają mu zawód i pasję do muzyki."
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Kiedy po studiach muzykologicznych na UJ rozpoczęłam poszukiwanie pracy, a był to początek lat siedemdziesiątych, nie bardzo wierzyłam w powodzenie tego przedsięwzięcia. Nie można przecież być badaczem muzyki bez pełnego dostępu do rękopisów, tekstów źródłowych, mikrofilmów i literatury fachowej. Zdawałam sobie sprawę z ograniczeń niewidomego muzykologa, więc z góry przekreśliłam starania o pracę w wydawnictwie muzycznym i na uczelni. Jakoś nie pociągała mnie krytyka muzyczna, bo uważam, że najłatwiej jest mówić źle o czymś, czego się samemu nie stworzyło i nigdy nie stworzy. Interesowała mnie praca redaktora muzycznego popularyzującego muzykę i wiedzę o niej. Moje starania w tym kierunku skończyły się sympatyczną, ale nic nie wnoszącą rozmową w kieleckim radiu, gdzie królował jeden redaktor od tzw. muzyki poważnej. Potem odbyłam jeszcze praktykę w krakowskiej rozgłośni PR, ale bez możliwości zatrudnienia, bo redaktorów muzycznych tu nie brakowało. W czasie praktyki opracowałam kilka audycji i programów muzycznych, porządkowałam taśmotekę selekcjonując uszkodzone nagrania, byłam obecna przy montażu materiałów nagraniowych do audycji. Niestety, nikt nie usiłował nawet pokazać mi praktycznie czynności montażowych. Przekonałam się jednak, że praca w studiu radiowym jest w dużej mierze dostępna dla osoby niewidomej. Równocześnie pogłębiło się moje spostrzeżenie, że środowiska muzyczne, w ogóle artystyczne, stanowią zamknięte kręgi i żeby je sforsować, trzeba niezwykłej siły przebicia albo czyjejś protekcji. Zakończyłam praktykę z iskierką nadziei, że może kiedyś uda mi się powalczyć o miejsce w radiowej redakcji muzycznej.
Trzeba było podjąć dalsze starania o pracę, bo sytuacja materialna rodziców nie była łatwa. Z konieczności sięgnęłam po rozwiązanie, przed którym najbardziej się broniłam - zawód pedagoga. W ogólnodostępnych szkołach muzycznych bardzo trudno było umieścić w tych czasach niewidomych uczniów, a cóż dopiero nauczycieli. Może powiodłaby się próba uzyskania pracy w miejscowości, w której mieszkali rodzice, ale nie chciałam tam wracać. Wybrałam samodzielność i miasto swego urodzenia - Kraków.
Po dłuższych staraniach podjęłam pracę w szkole dla dzieci niewidomych przy ul. Tynieckiej. Wkrótce nauczyłam się dojeżdżać samodzielnie do pracy. Na początek miałam uczyć gry na fortepianie i prowadzić w kilku klasach lekcje wychowania muzycznego. Osadzona dotąd w naukowym świecie muzykologii, musiałam nagle przestawić się na proste formy przekazu i w dodatku uwzględnić specyfikę nauczania dzieci z wadami wzroku. A specyfika była bardziej złożona, niż sądziłam. Doświadczyłam tego już na pierwszej lekcji. Kiedy weszłam do sali lekcyjnej, usłyszałam coś w rodzaju wycia o niezwykle skomplikowanej artykulacji - w sam raz do analizy dla muzykologa kochającego się w eksperymentach brzmieniowych. "Niech się schowa Stockhausen." - pomyślałam. Z początku byłam przerażona, lecz przecież sama kiedyś byłam uczennicą szkoły dla niewidomych, jeszcze przy Józefińskiej w Krakowie, w której też pracowali niewidomi nauczyciele i pamiętam, że od czasu do czasu płatało im się jakiegoś figielka.
Prawdziwym wyzwaniem było dla mnie nauczanie gry na fortepianie. Na początek przydzielono mi małego chłopca z II klasy. Wypożyczyłam jakiś zbiorek nut dla początkujących ze szkolnej biblioteki brajlowskiej, przygotowałam się do pierwszej lekcji, posadziłam chłopczyka przy pianinie i byłam szczerze przejęta swoją rolą. Przypomniałam sobie, jak uczyły mnie moje niezapomniane widzące nauczycielki: Profesor Witeszczakowa, a potem Profesor Maraszewska. Kładły moją rękę na swojej, kiedy chciały zademonstrować jakiś problem techniczny, albo też - swoją na mojej, kiedy korygowały moje ruchy podczas gry. Nauczyciel widzący ma tę przewagę nad niewidomym, że może w sposób syntetyczny, wzrokowo, zdiagnozować postawę i ruchy ucznia. Nauczyciel niewidomy, jeśli jedną ręką dotyka palców ucznia, to drugą może korygować łokieć i ramię, potem stopniowo pozycję głowy, pleców, a nawet nóg. A z jaką uwagą trzeba śledzić, czy uczeń nie pomylił palcowania... Mój pierwszy uczeń wypadł na egzaminie pozytywnie. Sama byłam zaskoczona i usatysfakcjonowana.
Na lekcjach wychowania muzycznego, oprócz realizacji programu obowiązującego w ogólnokształcących szkołach podstawowych, starałam się przekazywać dzieciom wiadomości dodatkowe, które przydadzą im się, gdyby kiedyś chciały bliżej zająć się muzyką. Pisaliśmy więc i czytaliśmy nuty w zakresie podstawowym. Dzieci poznawały klawiaturę, odległości muzyczne i proste akordy. Często słyszałam: "A po co mi to? I tak nie będę muzykiem.". Tłumaczyłam, że nie trzeba być zawodowym muzykiem, żeby interesować się muzyką i coś o niej wiedzieć. Aby uatrakcyjnić lekcje, w swojej pracy wykorzystywałam radiowe audycje muzyczne, które były wtedy na bardzo wysokim poziomie.
Po jakimś czasie zwolniło się miejsce nauczyciela w Dziale Muzycznym. Mogłam teraz robić to, co chciałam robić w tej szkole. Oprócz wychowania muzycznego uczyłam teraz umuzykalnienia, audycji muzycznych i częściowo muzykografii.
Założyłam sobie, że z najzdolniejszymi uczniami, mającymi szanse na naukę w szkołach muzycznych II stopnia, będę realizować elementarne zagadnienia z harmonii. Młodzież trochę broniła się przed pisaniem dyktand muzycznych, wymaganych w ramach przedmiotu "kształcenie słuchu". Śpiewanie ćwiczeń głosowych z "Małego solfeżu" także nie wzbudzało entuzjazmu. Ćwiczenia dwugłosowe zwykle dyktowałam, rzadziej przepisywałam je dla uczniów (ręcznie, dla każdego osobno). Szkoda, że nie było jeszcze w szkołach komputerów i brajlowskiej drukarki. Ale jakaż była moja satysfakcja, kiedy docierała do mnie wiadomość, że po egzaminie do średniej szkoły muzycznej pytano uczniów, kto uczył ich teorii, ponieważ zaskakiwali egzaminatorów umiejętnościami i wiadomościami.
Ta niechęć uczniów do posługiwania się brajlowską notacją muzyczną wynikała zapewne ze słabej znajomości pisania i czytania brajlem w ogóle. Muzykografia, której uczyliśmy z panem Julianem Wójcikiem, była właściwie "sztuką dla sztuki". Na lekcjach gry na instrumentach nauczyciele prawie nie stosowali nut brajlowskich, a kiedy próbowałam ich przekonywać do notacji brajlowskiej, tłumaczyli się, że tempo czytania brajlem jest zbyt wolne i nie będą mogli zrealizować z uczniami programu szkolnego; poza tym wielu pozycji nie wydano w brajlu, a istniejące wydania były już mocno sfatygowane. Cóż, bywają też niewidomi studenci, a potem zawodowi muzycy, którzy w ogóle nie posługują się nutami brajlowskimi. Osobiście sobie tego nie wyobrażam.
Praca w szkole pochłaniała mnie coraz bardziej. Od pewnego czasu mieszkałam już w internacie szkolnym i dlatego byłam bardziej dyspozycyjna niż inni pracownicy.
Założyłam zespół wokalny, którego próby przeciągały się do późnego wieczora (szczęśliwi czasu nie liczą). Bardzo lubiłam opracowywać repertuar i kopiować z nagrań gotowe opracowania wielogłosowe. Po piosenki sięgałam do nut czarnodrukowych przy pomocy lektora, do wydawnictw brajlowskich, nagrań radiowych i płyt. Sama akompaniowałam zespołowi na fortepianie. Zabiegałam o estetyczny wygląd członków zespołu. Udało się nawet uszyć jednakowe stroje. W każdym roku szkolnym odbywało się wiele występów. Śpiewaliśmy na akademiach szkolnych oraz dla gości (w tym nierzadko zagranicznych), którzy często odwiedzali zakład. Byliśmy także zapraszani do różnych instytucji oraz na imprezy harcerskie.
Nurt harcerski był jednym z najważniejszych w działalności zespołu. W latach siedemdziesiątych przez rok lub dwa zespół brał udział w audycjach radiowych popularyzujących piosenki harcerskie. Ja prowadziłam te audycje "od fortepianu", a dziewczynki śpiewały. Audycje nagrywano w szkole lub w studiu radiowym. Była to fascynująca przygoda dla moich podopiecznych, nie ukrywam, że i dla mnie samej. Przecież kiedyś myślałam o pracy w radiu, a audycje stały się namiastką tego, czym chciałam się zajmować.
Mimo wielu ciekawych wydarzeń w życiu zespołu i szkoły czegoś mi w tym wszystkim zaczęło brakować. Coraz częściej nasuwała się refleksja, że te dzieci żyją w izolacji. Dlatego wpadłam na pomysł nawiązania kontaktu z pobliską szkołą podstawową i organizowania wspólnych lekcji, np. wychowania muzycznego. Projekt zyskał akceptację dyrekcji, ale nie powiódł się, prawdopodobnie nie tyle ze względów organizacyjnych, którymi się tłumaczono, co z powodu obawy przed konfrontacją dzieci niewidomych z widzącymi.
Ukończyłam kurs dla instruktorów "Nieprzetartego Szlaku". Odtąd uczestniczyłam w spotkaniach instruktorów hufca ZHP naszej dzielnicy, a także ćwiczyłam z dziećmi piosenki harcerskie i akompaniowałam do wspólnego śpiewu. Ten okres wspominam bardzo ciepło.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Koncert
Moje wspomnienia o Stefanii Skibównie będą wspomnieniami osobistymi, bo o muzyce już pisali inni.
Zbliżał się koniec roku szkolnego 1949-50. Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach obchodziło tego roku 40-lecie i rocznicę tę zamierzało uczcić m.in. koncertem absolwentów. W świeżo wyremontowanej sali ćwiczyło na fortepianie na zmianę dwoje dawniejszych absolwentów naszej szkoły, wówczas studentów konserwatorium w Łodzi. Moje ucho uwiódł ze wszystkim Mazurek a-moll Chopina i Campanella Liszta, grane przez Edwina Kowalika, wyróżnionego później w Konkursie Chopinowskim. Prócz niego grała także Stefania Skibówna, o której słyszałam już od starszych sióstr. Nazywały ją Stefunią, a najcieplejszym tonem mówiła o niej s. Monika, mimo że wymawiała to imię energicznie i w mniej czułej formie: "Stefka".
Skończyło się święto, przebrzmiał wielki koncert i wkrótce nadeszły wakacje.
Nauczycielka
Przeszedł jeszcze jeden rok i drugi, i po powrocie z wakacji znowu usłyszałyśmy w internacie dziewcząt z pasją grane mazurki Chopina, sonaty Beethovena i pogodną muzykę Mozarta. To Stefania Skibówna zamieszkała na galerii nad salą i stała się mieszkanką naszego domu, a wkrótce jego artystyczną duszą. Było wspaniale o różnych porach dnia słyszeć najpiękniejsze utwory wielkich mistrzów w jej wykonaniu. Z czasem dowiadywałyśmy się o Pani Stefie - tak o niej mówiłyśmy - coraz więcej i stawała się nam coraz bliższa.
Urodziła się na Kielecczyźnie 11 października 1924 roku w rodzinie inteligenckiej. Matkę straciła jako półtoraroczne dziecko. Od trzeciego roku życia wychowywała się w Laskach, dokąd przywiózł ją ojciec. Bardzo wcześnie odkryto jej talent muzyczny i w wieku czterech lat zaczęła się uczyć gry na fortepianie u Włodzimierza Dolańskiego. Po ukończeniu szkoły podstawowej uczęszczała do gimnazjum Kowalczykówny na Wiejskiej i do szkoły muzycznej w Warszawie. Nie przerwała nauki muzyki nawet w czasie wojny. Po jej zakończeniu kontynuowała naukę w szkole średniej w Łodzi i tam też studiowała w konserwatorium. Uczyła się języków, co potem otworzyło jej dostęp do literatury europejskiej i czasopism w brajlu, a z czasem zaowocowało przyjaźnią z ciekawymi ludźmi. Powojenną biedę i złe warunki (jakiś czas mieszkała w sklepie) przypłaciła chorobą płuc. Po wyleczeniu jednak skończyła studia wspaniałym koncertem dyplomowym w czerwcu 1953 r. - zagrała Koncert G-dur Beethovena z orkiestrą pod batutą Bogdana Wodiczki. Jesienią tego samego roku rozpoczęła pracę w Zakładzie dla Niewidomych w Laskach. Już w czasie studiów pracowała przez rok jako nauczycielka w krótko istniejącej szkole dla niewidomych w Łodzi.
Laski stały się jej domem, do którego wróciła i nie opuściła go już do śmierci, służąc swoimi talentami i obdzielając nas radością życia. Tu dała się poznać jako bardzo zdolna nauczycielka muzyki. Znała świetnie muzykografię, zarówno w brajlu jak i w czarnym druku. Dawało jej to możliwość porozumiewania się z osobą widzącą, kiedy trzeba było przepisać jakiś utwór dla ucznia. Znajomość języka francuskiego, a jeszcze bardziej niemieckiego pozwalała jej korespondować z bibliotekami, z których pożyczała nuty tak dla siebie jak i dla uczniów. Skibówna zdawała sobie sprawę, że wierne odtworzenie tekstu muzycznego bez dobrej znajomości zapisu jest praktycznie niemożliwe. Dlatego też, żeby ułatwić to innym, przetłumaczyła niemiecki podręcznik do muzykografii Reussa. Podręcznik ten - duże 4 tomy brajlowskie - wydany przez PZN, służy niewidomym do dziś.
Kiedy miała do czynienia ze zdolnym uczniem, oddawała mu swój czas i siły bez miary i rachuby, ale też wymagała. Tak było z wyjątkowo uzdolnionym Arturem, którego uczyła nie tylko muzyki, ale i języka francuskiego. Znał z domu nieźle niemiecki, wobec tego rozmawiała z nim w tym języku, żeby nie zapomniał. Uczyła go także skrótów. Zakładała, że może on studiować za granicą, co się też i stało. Studiował na akademii muzycznej w Kolonii, gdzie po otrzymaniu dyplomu uzyskał stypendium wirtuozowskie.
Stefania Skibówna uczyła śpiewu chóralnego. W programie chóru znajdowały miejsce piosenki dziecięce, pieśni ludowe, a także utwory wielkich mistrzów: Mozarta, Schuberta, Mendelssohna etc. Umiała zachęcić młodzież do śpiewania utworów trudniejszych i umiała ich nauczyć.
Chór nie był jedyną dużą grupą, z którą pracowała z zapałem. Kochała przedstawienia teatralne i słuchowiska. Pełne poezji baśnie: "Słowik" Andersena, "Brzydkie kaczątko", a także polskie baśnie, np. "O Jaśku, co szedł na szklaną górę" w jej reżyserii obfitowały w muzykę i ciekawe efekty dźwiękowe. Przygotowywała je starannie i sama świetnie się tym bawiła.
Za swoją pracę Stefania Skibówna została wyróżniona odznaką Zasłużonego Działacza Kultury, Medalem Pamiątkowym Komisji Edukacji Narodowej i Złotym Krzyżem Zasługi.
Brajl i literatura
Muzyka była, oczywiście, największą pasją Skibówny, ale nie jedyną. Ogromnie lubiła czytać, zwłaszcza że znając języki obce miała większy dostęp do literatury niż wielu niewidomych. Czytała brajlem bardzo prędko i ładnie. Ceniła niesłychanie pismo brajlowskie, a jego wynalazcę po prostu czciła. Przekonała kierownictwo szkoły do wprowadzenia wymyślonej przez siebie metody pisania na maszynie brajlowskiej jedną ręką, dającej możliwość sprawdzenia, co się napisało albo też dyktowania sobie brajlowskiego tekstu. Było to bardzo przydatne przy przepisywaniu nut albo rozwiązywaniu dłuższych zadań matematycznych. Wielką radość sprawiała też Stefanii codzienna głośna lektura, którą obdarzała ją każdego dnia ukochana przez nią od dzieciństwa s. Monika.
Konkursy i zabawy
Od czasu do czasu Stefania organizowała jakiś konkurs - niekoniecznie muzyczny. Pamiętam jeden z muzycznych, w którym brali udział zarówno dorośli, jak uczniowie. Z góry wykluczyła z niego s. Monikę, bo twierdziła, że wtedy byłoby wiadomo, kto zdobędzie pierwsze miejsce. Zdobył je ks. Tadeusz Fedorowicz i natychmiast oddał nagrodę jednemu z uczniów.
Nagrody przeważnie fundowała sama. Kiedy na zjeździe wychowanków po śmierci Matki Założycielki z powodu żałoby zamiast zaplanowanego balu był konkurs śpiewaczy, główną nagrodę (zegarek brajlowski jej fundacji) otrzymała gościnnie występująca Litwinka, Bożena Hryncewiczówna.
Pani Stefa umiała się cieszyć i lubiła sprawiać radość innym. Kiedy niewidomy nauczyciel - Leon Lech obchodził jakiś okrągły jubileusz pracy, na przygotowane z tej okazji przyjęcie napisała kantatę, która prócz gratulacji zawierała zabawne strofy wychwalające kolejne potrawy.
Stefania Skibówna obdarzała swoją przyjaźnią wielu ludzi. Chętnie widywała ich u siebie i także odwiedzała. Spotkania miały rozmaity charakter: od wspólnej pracy, słuchania muzyki na żywo albo z płyt, poważnych rozmów aż po czysto towarzyskie pogawędki i zabawę. Lubiła gry towarzyskie wyrabiające pamięć i refleks. To z nią przyjechał do Lasek tzw. "kwartet", którego spróbuję nauczyć chętnych w kolejnym numerze czasopisma.
Radości i przyjaźnie
Wielką radość sprawiało Stefanii obdarowywanie bliźnich i ogromnie wdzięcznie przyjmowała prezenty. Zwierzyła mi się kiedyś (już wtedy pracowałam, a ona była na dorobku i nie miała jeszcze płytoteki), że chciałaby mieć V Symfonię Beethovena. Na najbliższe imieniny przyniosłam jej tę płytę. Nie chciała założyć na talerz gramofonu, bo bała się, że nie pozna utworu i będę się śmiała. Na moje zapewnienia, że pozna po jednym takcie, założyła płytę. Nie mogła wiedzieć, która jest strona A. Kiedy zabrzmiała III część upragnionej Symfonii, mało mnie nie przewróciła z radości.
Bawiły ją także mniej artystyczne prezenty. Kiedyś w internacie "chodził św. Mikołaj" i powieszono jej na drzwiach menażkę z łazankami z kapustą, które były jej przysmakiem. Lubiła też zwierzęta. Nasz domowy kot ją cieszył, a kiedy łańcuchowa suka Aza miała szczeniaki, Stefania bawiła się z nimi tak jak dzieci. Zaprzyjaźniła się nawet z dwoma wielkimi owczarkami, które wieczorami pilnowały zakładu. Raz Chyży wskoczył jej, wracającej wieczorem do domu, na plecy, powitała go radośnie: "Chyży, czyś ty zgłupiał? Przewrócisz mnie!".
O zmierzchu Stefa odrobinę widziała i właśnie ta pora była jej ulubioną na spacery po Laskach. Często kierowała swe kroki na miejscowy cmentarz, gdzie były groby Założycieli, sióstr, które kochała, kolegów oraz arystokraty Baranowicza, który chołubił ją w dzieciństwie. Rosjanin ten kochał muzykę. Chcąc mu więc sprawić przyjemność Stefania wyprawiła się kiedyś wieczorem w Zaduszki na cmentarz i wzięła mały magnetofon z jego ulubioną muzyką. Potem się śmiała, bo napędziła wielkiego strachu stróżowi, który usłyszawszy muzykę na cmentarzu, bał się tam wejść.
Swoimi umiejętnościami i talentem muzycznym Stefania służyła ludziom, ale nade wszystko oddawała cześć Bogu. Kochała chorał gregoriański i śpiewała go bardzo pięknie. Dla mnie i, jak sądzę, dla wielu innych dużą radością i przeżyciem była Msza św. Wielkanocna z udziałem Stefanii. Radość wyrażana przez Kyrie, które ona zaczynała, była każdorazowym wyznaniem wiary w Zmartwychwstanie. Modliła się sama i pomagała modlić się obecnym na liturgii. Grywała po Komunii św. Largo z "Kserksesa" Haendla lub "Ave verum" Mozarta tak jakoś uroczyście, że pobudzało to do modlitwy.
Jesienią 1978 roku Skibówna zaczęła szybko zapadać na zdrowiu. Lekarze zdiagnozowali chorobę nowotworową. W grudniu poszła do miejscowego szpitalika, gdzie zmarła 25 maja następnego roku.
Na wiadomość o bliskiej śmierci Stefanii przyjechał jej serdeczny przyjaciel z Belgii. Zdążył tuż przed śmiercią. Poznała go jeszcze i poprosiła o gregoriański śpiew paschalny. Śpiewał bardzo pięknie. Zaśpiewał też jakąś pożegnalną pieśń flamandzką. Dwa dni później odbył się pogrzeb w laskowskiej kaplicy i na miejscowym cmentarzu, dokąd tak często chodziła. W czasie pogrzebowej Mszy św. (tylko w czasie Mszy) była burza, jakby pożegnanie z ziemią. Stefania bardzo lubiła burzę. Teraz czasami w okolicach rocznicy jej śmierci, imienin, czy jakichś świąt widuję na grobie charakterystyczną wiązankę ze sztucznych róż z zieloną szarfą i francuskim napisem. Niewątpliwie od jej belgijskiego przyjaciela. Tablica na grobie prócz koniecznych informacji zawiera, na prośbę Stefanii, klucz wiolinowy i paschalne "Alleluja", oczywiście z nutami gregoriańskimi.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Włodzimierz Bielajew - wielki niewidomy muzyk, genialny pedagog oraz artysta estradowy na zawsze utkwił w sercach i pamięci wszystkich tych, którzy mieli szczęście spotkać go na swojej drodze życia. Wśród jego byłych uczniów są również znani artyści, jak Ryszard Gruszczyński, Alicja Pałczyńska, Stefania Skibówna i Edwin Kowalik. Niestety, większość z jego wychowanków i przyjaciół także już odeszła, a fakty i szczegóły z życia Bielajewa zacierają się powoli w pamięci tych, którzy jeszcze żyją. Nie można jednak dopuścić do tego, by przepadł bez śladu przykład tak wielkiej i wszechstronnej osobowości muzycznej w środowisku niewidomych. Podejmuję więc próbę pozbierania i poukładania w całość okruchów wspomnień i mozaiki wydarzeń związanych z życiem i działalnością Włodzimierza Bielajewa. Życiorys ten nakreślę opierając się na nielicznych materiałach z dawnych lat, rozmowach z byłymi uczniami Bielajewa, ale przede wszystkim wspomnieniach najmłodszej jego córki - Małgorzaty Graczyk. Zdaję sobie sprawę z tego, że w mojej opowieści wystąpią pewne luki, a może nawet niedokładności, lecz mam nadzieję, że uda mi się ukazać bogatą, niewątpliwie wszechstronną i nadzwyczaj aktywną postać genialnego muzyka.
Włodzimierz Bielajew urodził się w Moskwie 4 lipca 1888 r. Jego matka była z pochodzenia Polką. Ojciec - Rosjanin - był muzykiem i właścicielem szkoły muzycznej, w której kształcił syna od wczesnego dzieciństwa. Decyzja ojca musiała być wyjątkowo trafna, skoro tracący wzrok mały Włodzimierz nie usłuchał rady wiedeńskich lekarzy, którzy dla ratowania wzroku zalecali przerwać naukę na rok. Po ukończeniu szkoły w Moskwie chłopiec podjął w Petersburgu dalsze studia muzyczne, na które załatwił mu zezwolenie u cara starszy brat, już wówczas znany dyrygent. W konserwatorium Włodzimierz kształcił się zarówno w grze na skrzypcach, fortepianie, w mniejszym stopniu na innych instrumentach, jak i w śpiewie. W roku 1910 ukończył studia muzyczne z najwyższym odznaczeniem i otrzymał złoty medal oraz dyplom wyciśnięty na suknie.
Od tego momentu rozpoczęła się kariera artystyczna Bielajewa: w Rosji, Chinach, wreszcie w Polsce. O sukcesach muzyka świadczą liczne recenzje i pocztówki od wielbicieli jego talentu, które zachowały się w zbiorach pamiątek rodzinnych.
Na jednym z koncertów wśród słuchaczy znalazła się Kamila Krasicka, córka zesłanego na Syberię polskiego powstańca. Gra Włodzimierza tak oczarowała Kamilę, że niedługo potem stanęła z nim na ślubnym kobiercu. Nieznana jest data ślubu; wiadomo jedynie, że odbył się on jeszcze przed rewolucją rosyjską.
Po wybuchu rewolucji Lenin udzielił Bielajewowi zezwolenia na prowadzenie prywatnej szkoły muzycznej. Jednak skrajna nędza w porewolucyjnej Rosji zmusiła młodych Bielajewów do opuszczenia tego kraju. W 1919 r. przekroczyli granicę: Kamila legalnie jako obywatelka Polski, natomiast Włodzimierz ukryty w koszu na bieliznę.
Bielajewowie po przybyciu do Polski osiedlili się w Warszawie, gdzie pozostali do 1923 roku. Tu przyszło na świat troje dzieci, z których najmłodsze - córka - zmarło na dyfteryt. W 1923 r. Bielajewowie przenieśli się do Torunia dzięki protekcji znajomego burmistrza tego miasta. Jak zawsze Włodzimierz utrzymywał rodzinę pracując jako koncertujący muzyk i nauczyciel muzyki. Ciekawostką jest, iż w Toruniu zarabiał m.in. grając w niemym kinie. Tu także urodziła się najmłodsza córka Bielajewów - Małgorzata.
Po powrocie do Warszawy, który nastąpił w 1926 roku, Włodzimierz Bielajew kontynuował pracę pedagoga i artysty. Współpracował m.in. z Polskim Radiem - kilkakrotnie przeprowadzał z nim wywiad znany spiker Tadeusz Bocheński. Warto wspomnieć, iż w 1937 lub 1938 roku Bielajew spotkał się w Warszawie z Siergiejem Rachmaninowem, którego znał jeszcze z Rosji.
Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej Bielajew podjął pracę w zakładzie dla niewidomych w Laskach. Do tego czasu jego praca pedagogiczna przebiegała głównie wśród uczniów pełnosprawnych. Teraz zaangażował się z pasją w nauczanie niewidomych. Uczył więc muzyki, prowadził chóry młodzieżowe i zakonne. Był tą pracą tak pochłonięty, że do rodziny mieszkającej w Warszawie przyjeżdżał tylko na soboty i niedziele.
Po wkroczeniu okupanta uległo zniszczeniu mieszkanie w Warszawie, a wraz z nim cenny fortepian i zbiory nut. Cała rodzina Bielajewów zamieszkała w Laskach w niewielkim domku za zakładem, który niestety spłonął w czasie Powstania Warszawskiego. W latach wojennych działalność koncertowa Bielajewa, zarówno na terenie zakładu, jak i w prywatnych domach, miała na celu wspieranie polskiego podziemia. Dochody z koncertów przeznaczane były na paczki dla więźniów na Pawiaku. Wojna odebrała Bielajewom, jak wielu innym Polakom, bliskich; syn ich zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Po upadku powstania Włodzimierz Bielajew, podobnie jak inni mieszkańcy zakładu, przeniósł się do Wiskienic k. Łowicza, a po zakończeniu wojny zamieszkał w Jarogniewicach k. Poznania w zakładzie dla ociemniałych żołnierzy. Przebywał tam do roku 1949 pomagając poszkodowanym przez wojnę żołnierzom przez muzykę powrócić do normalnego życia. Organizował więc kształcenie muzyczne (np. uczył śpiewu solowego Stanisława Bielewskiego), wycieczki do opery itp.
Następne cztery lata Bielajew spędził we Wrocławiu pracując jako pedagog w szkole dla dzieci niewidomych, a jednocześnie koncertując w tamtejszym konserwatorium, Polskim Radiu oraz w szkole. Grał na skrzypcach przy akompaniamencie fortepianowym niewidomego muzyka Stefana Wantucha. Sam wykonywał też utwory na fortepian oraz śpiewał z własnym akompaniamentem. Stworzył wspaniały chór szkolny, który na eliminacjach wojewódzkich zdobył I miejsce.
Co jakiś czas Włodzimierz Bielajew odwiedzał jednak Laski, z którymi łączyła go pamięć bliskich przyjaciół: m.in. ks. Korniłowicza, ks. Wyszyńskiego, ks. Ziei oraz Henryka Ruszczyca. Była to również zawsze okazja do koncertów dla młodzieży i upiększenia muzyką Mszy św. w laskowskiej kaplicy. Zdaniem siostry Moniki Bogdanowicz, nikt nie grał na fisharmonii tak pięknie jak
Z powodu niesprzyjającego klimatu Bielajew opuścił w 1952 roku Wrocław i osiadł, aż do emerytury, w Owińskach. W kolejnym zakładzie dla niewidomych oddał się z zapałem pracy pedagogicznej i artystycznej. Zaznaczyć trzeba, iż Kamila Bielajew była również wysoko ceniona w szkołach dla niewidomych jako znakomita nauczycielka języka rosyjskiego.
Pierwsze lata na emeryturze Bielajew spędził w Poznaniu. Właśnie w tym czasie kształciła się u niego w śpiewie solowym Alicja Pałczyńska. Z moich czasów studenckich pamiętam, iż w domu Bielajewów co miesiąc zbierała się grupa młodzieży, by posłuchać muzyki w wykonaniu Profesora i jego znakomicie zapowiadającej się uczennicy. Występom towarzyszyły pogadanki ciekawych ludzi ze świata nauki i sztuki, przy czym prelegentów wybierał zawsze Michał Kaziów. Trudno zapomnieć te spotkania w ciepłej, domowej atmosferze, przy kawie i ciastku.
Na początku lat siedemdziesiątych Bielajewowie powrócili do Lasek, które okazały się ostatnią przystanią ich wędrówki przez życie. Włodzimierz Bielajew do końca prowadził bardzo aktywne życie. Z relacji córki wiemy, iż zasłabł podczas koncertowania i zmarł w szpitalu dnia 9 sierpnia 1974 roku. Po upływie dwóch lat umarła jego żona. Oboje pochowani są na cmentarzu w Laskach.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Niedawno, bo 20 maja br., minęło pięć lat od śmierci Edwina Kowalika. Nie sposób o tym nie pamiętać wznawiając czasopismo, które powołał do życia i redagował przez 35 lat.
O tym, że Edwin Kowalik był jednym z najwybitniejszych polskich niewidomych muzyków, przypominać, jak sądzę, nie trzeba. Był znany jako koncertujący pianista nie tylko na scenach krajowych, ale również za granicą. Jego wielki sukces w postaci wyróżnienia na V Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym im. Fryderyka Chopina w 1955 r. jest nadal znakomitą wizytówką naszego środowiska. Edwin Kowalik zostawił po sobie sporo nagrań, które z rzadka można usłyszeć w radiu; napisał zbiorek wierszy, które, obok muzyki Chopina, znalazły się na płycie kompaktowej "Moje fascynacje" wydanej przez Towarzystwo Muzyczne. O życiu tego wybitnego człowieka pisano niejednokrotnie w prasie brajlowskiej i ogólnodostępnej. Ale są to już tylko wspomnienia. Nie zamierzam kolejny raz powtarzać informacji o życiu i dziłalności Edwina Kowalika. Chcę natomiast opowiedzieć o tym, w jaki sposób jego dążenia oraz ideały znalazły kontynuatorów.
Mówi się, iż życie nie znosi próżni. W rok po śmierci Edwina Kowalika, 7 września 1998 r., powstało Towarzystwo Muzyczne, które obrało go sobie za patrona. Niewielka grupa złożona z niewidomych i widzących muzyków-amatorów, a także członków rodziny i przyjaciół pianisty nakreśliła program działania stanowiący podsumowanie tego, co przez lata robił Edwin. Słowem, postanowiliśmy ożywić ruch muzyczny wśród polskich niewidomych. Podjęliśmy się więc wydawania brajlowskich nut i podręczników muzycznych, wreszcie wznowienia brajlowskiego czasopisma muzycznego.
Jesteśmy dumni z tego, że udało nam się zebrać fachowy zespół, zdobyć najkonieczniejsze środki na specjalistyczne wyposażenie i doprowadzić do powstania niewielkiego wydawnictwa muzycznego Toccata, którego nazwa figuruje na wszystkich naszych publikacjach. Jako pierwsi w Polsce dokonujemy zapisu nut w systemie komputerowym. Pozwala to uniknąć problemów związanych z magazynowaniem obszernych wydawnictw brajlowskich, a przy tym daje możliwość realizacji indywidualnych zamówień na nuty niezbędne do nauki lub pracy.
W ramach skromnych możliwości naszej organizacji, działającej wyłącznie na zasadach wolontariatu, pomagamy niewidomym profesjonalistom i amatorom utrwalać na płytach ich dorobek. Usiłujemy też ułatwiać dystrybucję tych nagrań, lecz na dzisiejszym rynku fonograficznym jest to bardzo trudne.
Od początku istnienia organizacji pełnię w niej funkcję prezesa. Grono członków jest niewielkie (niespełna 40 osób), ale ciągle mam nadzieję na jego powiększenie. Jesteśmy otwarci na wszelkie inicjatywy i propozycje. Zapraszamy do wspólnej pracy, która, jestem o tym głęboko przekonany, ma sens i daje dużo radości. Warto zadbać o to, aby nie przepadła bogata spuścizna po Edwinie Kowaliku.
Życie - Edwin Kowalik
To śmigła jaskółka, co mknie w słońca promieniach,
rój pszczół pracujących, zwinny pstrąg w przejrzystej toni,
groźny władca pustyni lew z grzywą wspaniałą,
ty i ja, my wszyscy, ludzie tak skomplikowani,
obdarzeni iskrą, żarem dobroczynnym - życiem.
Byt i świadomość, podwójny cud istnienia.
To ruch, rozwój i energia - pierwotne ogniwa
wcielają się w światło umysłu, w poryw wyobraźni,
w radość podniety i zdolność doskonalenia,
w następstwo pokoleń - tę swoistą wieczność.
Mówię tu o symbolach...
lecz to tylko opis, a gdzież definicja?
Ciągle jej nie ma, lecz na cześć życia pieśń wyśpiewać trzeba,
złożyć hołd sile rozumu, niezłomności woli;
bądź błogosławione dążenie do wolności,
poszukiwanie prawdy, potęga miłowania,
twórcze natchnienie i pragnienie dobra,
ulepszanie świata i praca dla chleba.
Życie to dziecię delikatne jak tchnienie, gdy mówi pierwsze słowa;
kobieta, kiedy kocha i szczęście rozdziela;
epoki zbudowane męską wolą i wiedzą,
dzieła sztuki - odblask wielkich dusz artystów...
Muszę zawołać: ecce gaudium vitae!
Brońmy życia, by się nim radować.
[początek strony] [powrót do spisu treści]
Do dobrych obyczajów należy, by każde spotkanie, czy to ze starym znajomym, czy też z kimś dopiero co poznanym, rozpoczynać od powitania. Jeśli zaś spotkanie jest szczególnie oczekiwane i po dłuższym niewidzeniu się, powitanie nie może być zdawkowe, lecz ciepłe i serdeczne.
Ostatni "Magazyn Muzyczny" pod redakcją Edwina Kowalika powitał swoich Czytelników w IV kwartale 1994 roku. Po trzydziestu pięciu latach tłustych (5*7) nastało siedem lat chudych, w czasie których niewidomi muzycy pozbawieni byli swojego czasopisma. Tematykę muzyczną w tym okresie przygarnął gościnnie "Nasz Świat" publikując systematycznie "Rozmaitości muzyczne". Było to rozwiązanie co najmniej niedoskonałe i prowizoryczne.
I oto całkiem niespodziewanie pojawiła się możliwość renesansu, a choć nie istnieje prawdziwa redakcja zatrudniająca na etatach profesjonalnych dziennikarzy i nie ma lokalu specjalnie przeznaczonego na redagowanie pisma (proszę zauważyć, że na odwrocie okładki zamieszczony został adres Wydawnictwa Toccata), to przecież oddajemy do rąk Czytelników pierwszy numer "Nowego Magazynu Muzycznego".
Należy żałować, że odbudowując jedyne w Polsce brajlowskie czasopismo muzyczne, należące do bardzo nielicznych brajlowskich periodyków, jakie się jeszcze zachowały, nie mamy zagwarantowanych perspektyw na dalszą przyszłość. Dofinansowanie PFRON-u obejmuje wydanie czterech kolejnych numerów, zatem co najmniej cztery razy będziemy mogli spotkać się na łamach naszego muzycznego czasopisma.
To, jaki kształt będzie miał "Nowy Magazyn Muzyczny", zależy w dużej mierze od Czytelników, którzy już w pierwszym numerze okazują się być znakomitymi współautorami. W każdym razie chcielibyśmy prezentować sylwetki niewidomych muzyków: tych, którzy działają aktualnie na tym polu, jak i tych, którzy już odeszli. Będziemy informować Państwa o ukazujących się brajlowskich wydawnictwach muzycznych, a także płytach z utworami w wykonaniu niewidomych muzyków. Postaramy się śledzić rozwój technik komputerowych, które mają zastosowanie w muzyce. Będzie okazja, aby skorzystać z porad i doświadczeń osób pracujących od lat w zawodzie muzyka. Obiecujemy trochę humoru, poezji inspirowanej muzyką oraz konkursy z nagrodami. Pragniemy mieć z Wami, drodzy Czytelnicy, częsty i bezpośredni kontakt.
Liczymy na inicjatywę i aktywny współudział niewidomych miłośników muzyki, bo tylko wtedy nasze czasopismo będzie żywe i spełni oczekiwania odbiorców.
[początek strony] [powrót do spisu treści]