Ostatni Wielki Post
- Nie lekceważył gróźb i wiedział, że nie są czcze, skoro prześladowcy potrafili wrzucić mu do mieszkania
ładunek wybuchowy albo jechać za nim na drugi koniec Polski. Głosiłem u niego rekolekcje na pół roku
przed morderstwem, w czasie wielkiego napięcia. A on zachowywał spokój, mimo stresów nie wpadał
w panikę ani w złość.
Ks. kan. Zenon Rubach, obecnie proboszcz gnieźnieńskiej Fary, w Wielkim Poście 1984 r. głosił rekolekcje
dla pielęgniarek w warszawskim kościele p.w. św. Stanisława Kostki. Pojechał tam na zaproszenie ks. Jerzego Popiełuszki, który jeszcze nie wiedział, że przygotowuje się do ostatniej
Wielkiej Nocy w swoim ziemskim życiu.
Jakim człowiekiem był ks. Jerzy Popiełuszko?
- Niezwykłym. Nie pasującym do żadnych wcześniejszych wyobrażeń czy oczekiwań. Spotkałem go po raz pierwszy
w Częstochowie w 1983 r. W domu u sióstr szarytek odbywały się rekolekcje dla służby zdrowia, której byłem
duszpasterzem. Przyjechali wtedy również księża z Warszawy, m. in. ks. Król, ówczesny ogólnopolski duszpasterz
służby zdrowia, a z nim właśnie ks. Jerzy. Ks. Popiełuszkę znałem wcześniej jedynie z "Wolnej Europy"
- wyobrażałem więc sobie przebojowego, antykomunistycznego wojownika. Tymczasem siedział obok mnie skromny
i cichy ksiądz, który nawet prowokowany przez ks. Króla nie bardzo chciał opowiadać o "przygodach",
które go spotkały w drodze do Częstochowy: o śledzeniu go, kilkakrotnych zmianach samochodu, jeżdżeniu na
leżąco na tylnym siedzeniu. Nie zależało mu na uznaniu czy sławie.
Wtedy, w Częstochowie, zaproponował mi poprowadzenie rekolekcji dla pielęgniarek na Żoliborzu.
Bałem się tego, ale nie bardzo umiałem odmówić, ostatecznie pojechałem do kościoła św. Stanisława Kostki.
To było wiosną 1984 r.
Tam mógł Ksiądz z bliska zobaczyć to, o czym mówiła szeptem cała Polska?
- Kościół św. Stanisława nie jest mały, a pielęgniarki wypełniały go po brzegi, łącznie z miejscami stojącymi.
Ale dla mnie najważniejsze było, że mogłem z bliska przyjrzeć się życiu Jerzego. To był dla niego trudny czas:
pamiętam, że jechaliśmy razem do sekretariatu Episkopatu, żeby mógł wyjaśnić z bp. Dąbrowskim sprawę jakiegoś
kolejnego donosu. W ciągu tych kilku dni jeździliśmy po Warszawie, odwiedzaliśmy jego przyjaciół, a on cieszył się,
że jestem, bo dzięki temu mógł jeździć bez obstawy robotników. Rzeczywiście robotnicy bali się o niego i bardzo
pilnowali. W samochodzie zainstalowali mu podsłuch radiostacji milicyjnych, dzięki czemu słyszał, co mówią
śledzący go funkcjonariusze. W jego pierwszym, przejściowym pokoju urządzili wartownię i cały czas na drewnianych
ławach wokół stołu siedziało kilku pracowników z Huty Warszawa. Od czasu wrzucenia do mieszkania cegły
z ładunkiem wybuchowym okna były zabezpieczone siatką. Robotnicy nie pozwalali mu samemu wychodzić
czy wyjeżdżać, co bardzo go krępowało. Dlatego moja obecność cieszyła go i dawała trochę oddechu.
Wtedy też pewnie była okazja do swobodnej rozmowy?
- Rozmawialiśmy dużo. Jego oczkiem w głowie były Msze za Ojczyznę, kazanie przygotowywał już kilka tygodni
wcześniej. O tym kazaniu wciąż rozmawiał z różnymi ludźmi, pytał, szukał słów, miał świadomość, że nie jest
wybitnym kaznodzieją, a chciał jak najlepiej trafić do słuchaczy. Żadną miarą nie była to improwizacja, raczej
wynik długich konsultacji i przemyśleń.
Prywatnie Jerzy zaskakiwał mnie wielką cierpliwością wobec ludzi, którzy przychodzili do niego w zasadzie
bez przerwy, tak że drzwi się nie zamykały. Spokojnie z nimi rozmawiał, zawsze miał dla nich czas.
Jaki był stosunek ks. Jerzego do prześladujących go władz? Bał się, ignorował, może prowokował?
- Nie lekceważył gróźb i wiedział, że nie są czcze, skoro prześladowcy potrafili wrzucić mu do mieszkania ładunek
wybuchowy albo jechać za nim na drugi koniec Polski. Krótko wcześniej pojawił się też niesławny artykuł
o "garsonierze", podrzucono do mieszkania amunicję i podziemne pisma. W tym wszystkim Jerzy zachowywał
spokój, mimo stresów nie wpadał w panikę ani w złość. Najgorsze słowa, jakie słyszałem z jego ust brzmiały:
"te łobuzy znów mnie mają na oku". Widać było, że to człowiek wielkiej klasy, ale też nie pozbawiony poczucia
humoru. Jego pies wabił się Tajniak, i kiedy wychodziliśmy przed kościół Jerzy głośno wołał: "Tajniak, gdzie jesteś?
Tajniak, do nogi!" obaj mieliśmy z tego wówczas niezłą zabawę.
Spotkanie wiosną 1984 było ostatnim?
- Tak, nie mieliśmy później kontaktu, Jerzy znał setki osób, nie chciałem mu się narzucać. A kiedy pojechałem na jego
pogrzeb, już wtedy warszawscy księża komentowali samobójcze posunięcie władz. Pierwotnie ks. Popiełuszko miał
być bowiem pochowany na Powązkach, a kondukt miał przejść z kościoła na cmentarz, trwałoby to może z godzinę.
Ale przestraszono się manifestacji i odwołano zgodę na przejście, nakazując pochowanie ks. Jerzego przy kościele.
Księża się śmiali: - "Chyba im rozum odebrało. Kondukt przeszedłby raz, a potem na Powązki, między tysiące innych
grobów mało kto by przyszedł. A tu będzie sanktuarium, które sami komuniści dają nam w prezencie!"
I tak jest rzeczywiście. Ilekroć jestem w Warszawie, idę na grób Jerzego. I tak sobie myślę, że kiedy już będzie
beatyfikowany, to będzie pierwszy święty, z którym mówiliśmy sobie na "ty".
Monika Białkowska
1 marzec 2009/ Przewodnik Katolicki nr 9 |