|
|
Protokół z posiedzenia jury V konkursu literackiego
Skład jury: Andrzej Warzecha - poeta, dziennikarz
Adam Ziemianin - poeta, dziennikarz
Helena Maślana - sekretarz, Fundacja Sztuki Osób Niepełnosprawnych
Spośród 778 prac 86 autorów, które wpłynęły na konkurs poezji i 51prac 36 autorów, które wpłynęły na konkurs prozy, jury na posiedzeniu w dniu 19. 12. 1998 przyznało:
W kategorii poezji:
I nagroda - Jolanta Kutyło z Chorzowa
II nagroda - Lilla Latus ze Zduńskiej Woli
III nagroda - Jerzy Michał Wąsik z Krakowa
Równorzędne wyróżnienia:
Ireneusz Słabicki z Gliwic, Edmund Borzemski z Łambinowic, Zofia Garbaczewska-Pawlikowska z Krakowa, Beata Gurgul z Brzeska, Zenon Faszyński z Łomży, Tadeusz Łukasiewicz-Tigran z Krakowa, Barbara Marzec z Sosnowca.
Równorzędne wyróżnienia honorowe:
Beata Dyrcz z Krakowa, Stanisław Herzog z Lublina, Beata Jemielity-Walicka z Łomży, Agata Krzyżanowska z Torunia, Wioletta Ligęza ze Świdnika, Dorota Niedzielska-Mączyńska z Zielonki k/Warszawy, Monika Wysocka z Częstochowy, Grażyna Zaporowska z Katowic, Katarzyna Łysek z Łętowni.
Wyróżnienie specjalne: wiersze Csaba Kersi (Węgry) tłumaczone przez Jerzego Bajkowskiego z Krakowa
W kategorii prozy:
I nagroda - Zygfryd Dziekański z Kościeliska
II nagroda - Jolanta Kutyło z Chorzowa
III nagroda - Maria Bazielich z Krakowa
III nagroda - Dariusz J. Peśla z Dębnicy
Równorzędne wyróżnienia:
Wiesław Czerw z Krakowa, Kazimierz Sowirko z Nowego Dworu Gdańskiego, Jolanta Świdzińska z Krakowa, Alojzy Podleśny z Chorzowa, Jolanta Nowakowska z Bydgoszczy.
Równorzędne wyróżnienia honorowe:
Ewa Sosnowska z Płocka, Czesław Kwiatkowski z Chorzowa, Jadwiga Adamczewska z Warszawy.
powrót do spisu treści
Adam Ziemianin
***
a ja bez ciebie
jakby bez ręki
jak niebo bezchmurne
które traci błękit
a ja bez ciebie
niczym nad przepaścią
i choć gwiazdy liczę
trudno będzie zasnąć
a ja bez ciebie
jak pień powalony
i jeszcze słyszę tylko
Ziemi straszny skowyt
na co dzień i od święta
wybraliśmy się Mario
bądź mi na zawsze
słoneczną latarnią
Zburzył mi się człowiek
jeszcze wczoraj szedł
wspólne były nasze kroki
mówiliśmy jak zwykle
ktoś pisał wyroki
czerwonym atramentem
ktoś pchał wózek
pełny dziecka
a dziecko się śmiało
jeszcze nie z pchającego
ale już do niego
potem zniknął mi w tłumie
łatwo tam się zgubić
rozmowa się urwała
jak wiadro u studni
czasem go spotykam
cień mu się wydłużył
a oczy biegają
jakby były cudze
powrót do spisu treści
1 nagroda w V konkursie literackim
Zygfryd Dziekański
Wśród tylu trosk, obłudy i rozpaczy
przez które życie staje się złym
- jest tylko miłość, prawdziwa miłość,
dla której warto żyć.
(H. Sienkiewicz)
Wróć do tych, którzy cię kochają
To była fatalna epidemia grypy, chociaż nazywano ja tylko "wzmożoną zachorowalnością". Chociaż żona nigdy nie chorowała wysoka gorączka unieruchomiła ją w łóżku. Zabrakło jej podczas obrad naszego stowarzyszenia inwalidów gdzie pełni funkcję sekretarza, a które ma siedzibę w naszym mieszkaniu. Kiedy musiała szybko wyzdrowieć? ... Nie wiem, bo już następnego dnia leżałem na łóżku córki i ze mną zaczęły dziać się trudne do opisania rzeczy.
Usłyszałem krzyk żony, że znowu piec kopnął! Wytężam swoją świadomość, jestem już na linii telefonicznej, krzyczę, że jest tu jakiś zabłąkany kabel elektryczny pod napięciem i tu umiera człowiek... Obiecują przyjechać i to zbadać.
Szybko przyjechali. Stwierdzili, że w ziemi musi być jakiś zapomniany kabel o napięciu 500V. Znowu wytężam świadomość i wskazuję miejsce, gdzie jest zakopany. Koparka kopie wykop, odnajduje stary kabel, uderza w niego, przecina...
Lecę ponad łąkami wyczuwając podziemny kabel. Docieram do jego początku, wnikam pod ziemię... Jest tu podziemna sztolnia z turbiną, która się ciągle kręci i wytwarza prąd.
Zbieram wiec materiały na ten temat. Rozmawiam z ludźmi, przenikam do jakichś tajnych archiwów i materiał wysyłam do redakcji... Ma się ukazać rano, ale cały nakład na makulaturę, bo artykuł jest zbyt rewelacyjny, wymaga sprawdzenia... Proszę o przysłanie mi stu egzemplarzy. Przyjechała, młoda, bardzo zgrabna blondynka. Położyła na stole rulon z gazetami... - Ale ich nastraszyłem - rano opowiadam żonie. - Gdzie są te gazety? Leżą na stole... Nie przywiozła tych gazet?...
Żona patrzy na mnie zdziwiona.
- W nocy miałeś 40 i pół stopnia gorączki.
Następnej nocy zrywam się przerażony. Jakieś dwa liliputy mający po jakieś 10 cm wysokości przynieśli jakiś karton. Stanęli obok niego i zaczęli drwić ze mnie, ze jestem już niczym, że teraz oni będą ucinać mi palce. Zaczęli ciągnąć moją dłoń w stronę dziury wyciętej w kartonie.
- Pokażmy mu co go czeka - zaproponował jeden z nich. Otworzyli pokrywkę. W środku była jakby gilotyna, nóż ucinający palce włożone w otwór wycięty w bocznej ścianie kartonu.
Przeraziłem się, obudziłem. Obok łóżka stała żona. Widzę jak karły chowają się w kartonie.
- Takie małe dwa gnojki się ze mnie wyśmiewają, a teraz schowali się do kartonu - wyjaśniam. - Weź ten karton i spal.
- Jaki karton?
- Przecież tu jest... - macam recami po pierzynie...
W końcu "znajduję" karton, podaje żonie i proszę aby wrzuciła do pieca razem z tymi okrutnymi karłami.
- Spaliłaś ten karton? - pytam po chwili. - To dobrze - mówię i spokojnie zasypiam.
Ta grypa charakteryzowała się wysoka gorączka. Po kilku dniach gorączka spadła, poczułem się lepiej. Późnym wieczorem przyjechało pogotowie do tracącej świadomość mamy. Zbadano ojca i stwierdzono zapalenie płuc zapisano leki, skierowano na badania, które rano okazało się skierowaniem do szpitala. Zabrali mamę, aby w szpitalu dać jakieś lekarstwo i odesłano do domu. Rano ojciec jedzie do przepełnionego szpitala i dlatego trafia na geriatrię,
"umieralnię dla dziadków" jak ze smutkiem wspominał skandaliczne warunki tam panujące.
A ja czuję się dosyć dobrze, żona obraca mnie w łóżku. Teraz leżę oparty o szafę i nie razi mnie światło padające przez okno. Żona wertuje poradniki, sporządza naturalne lekarstwa. Poprzez uchylone okno wpada orzeźwiające powietrze. Och, jaka ulga...
Nagle poczułem jakiś ból w piersiach... Zapalenie płuc?... Czuje nasilającą się temperaturę, brakuje powietrza... Żona robi mi okłady na czoło, potem okłada foliowym workiem za śniegiem, często wietrzy mieszkanie, a mi ciągle duszno...
- Nie tylko nie lekarza, aby nie było kolejnych błędnych diagnoz i skazywania na banicję jak przedtem...
Nie chcę lekarza. Nie chcę, aby powtórzyła się sytuacja sprzed dwudziestu lat, gdy poprzez "tragiczne pomyłki lekarskie" zacierano winę lekarza pogotowia (dla ironii zwanego "ratunkowym"), który niewłaściwym "lekarstwem" spowodował zatrucie organizmu, odwodnienie i trwale uszkodził cały układ nerwowy, kiedy to błędnymi diagnozami skazano mnie na banicję daleko od domu. Wtedy jedynym ratunkiem okazała się ucieczka z tego ponurego miejsca, od upokorzeń ze strony białego personelu, od tabunów much i mrówek łażących po bezwładnym ciele i od szantażu, że będą mnie dopiero leczyć gdy wyrażę zgodę na wszelkie niebezpieczne zabiegi diagnostyczne.
- Możecie go sobie zabrać bo w tym stanie i tak nikt nie podejmie się go leczyć - powiedziano wtedy żonie i ojcu.
Następnego dnia leżąc na siedzeniu prywatnie wynajętej taksówki, ze łzami w oczach poznawałem znajome dachy domów. Wróciłem z określonym terminem śmierci, nie obchodząc nikogo prócz najbliższych. Żonie zawdzięczam dwadzieścia lat życia pomimo kalectwa, dolegliwości i kolejnych ataków choroby...
Ciemno... Nagle zaświeciło się światło. Obok tablicy z jakimiś obrazkami widzę starca ubranego na biało, o białych włosach i białej długiej brodzie... A może mi się zdaje, że go widzę?... W każdym razie miałem takie odczucie, a nigdy potem postaci tej nie widziałem. Słyszałem tylko mocny Głos, spokojny, o jednakowej intonacji i brzmieniu. Czułem ogromny wysiłek myśli, słyszałem swój głos...
Zaczął się egzamin z życia. Na tablicy były narysowane prymitywne obrazki przedstawiające jakieś sceny z życia. Co chwilę padało pytanie - co byś zrobił w takiej sytuacji? Nagle obudziłem się z ogromnym pieczeniem lewej pięty.
Może to tej samej nocy, może następnej znowu pojawia się tablica z rysunkami, znowu padają kolejne tytania... Budzi mnie pieczenie lewej pięty.
Nie wiem ile razy w mrocznym pomieszczeniu zaświeciło światło i przed tablicą z rysunkami odpowiadałem na pytania.
W końcu usłyszałem Głos: "Pozostało nam jeszcze ostatnie pytanie". Na tablicy była narysowana jakaś scenka, obok na wieszaku jak krawaty wisiały różne rodzaje pałek, batów i inne rzeczy. Padło pytanie: "Gdyby twoje dziecko zrobiło coś złego, to jakiego użyłbyś bicza i ile razy?" Nie wiem co odpowiedziałem. Prosiłem, ze nie mogę swoim odejściem zrobić przykrości kochanej żonie, której zawdzięczam życie, a która przez to nie ma nawet ubezpieczenia, ani w przyszłości...
Głos przerwał mi:
- Wracaj do tych którzy ciebie kochają, a ja wyniosę ciebie wysoko...
I znowu obudziło mnie pieczenie w piętę i lawina myśli cisnących się do głowy po słowach na temat Kościoła.
Postanowiłem spotkać się z tym Głosem raz jeszcze. Czekałem w jakimś ciemnym korytarzy, w całkowitej ciemności. Słyszałem jakieś śmiechy i krzyki podobnie do bardzo gwarnych dwóch czy trzech nocy spędzonych w ośrodku w Konstancinie, gdy zawieziono nas tam po odbiór pompatycznej "nagrody".
- A tu jest starzec z obrazkami - powiedział ktoś ze śmiechem przechodzący obok w ciemności.
- A wiec nie jestem tu sam - pomyślałem.
Nagle z głośnym trzaskiem wyłącznika zapaliło się światło. Na tablicy nie było obrazków, ale niemal do połowy kłębił się jakiś biały dym, może para, może kłębiąca się mgła. Pochyliłem się i czegoś szukałem w tej mgle... Prosiłem o zdrowie najbliższych, o pomoc dla córki na studiach. Czy była jakaś obietnica - nie wiem. Pamiętam, że o zdrowie ojca nie mam się martwić, on jest w szpitalu, gorzej z matką, "Przecież po takiej chorobie muszą być ofiary..." Prosiłem o złagodzenie brutalnego wyroku... Nagle pojawiły się jakieś duże kije "tańczące" w tej mgle bez jakiegoś bliżej sprecyzowanego celu. Goniły się, tańczyły?...
- Warunki zostały spełnione - powiedział nagle Głos, usłyszałem trzask wyłącznika i zrobiło się ciemno.
- Kochanie chyba wróciłem. Chyba odchodziłem, ale wróciłem. Ty mnie uratowałaś tymi okładami - powiedziałem ze łzami w oczach ściskając żonę zdrętwiałymi dłońmi. Prosiłem o zapisanie słów jakie usłyszałem. Wróciłem powtórnie sparaliżowany, by czwarty raz w życiu uczyć się chodzić, uczyć się życia na nowo.
Ale choroba nie ustępuje. W końcu ulegając namowom żony i telefonicznym namowom brata,
decyduję się na wezwanie lekarza, który jako jedyny pomógł mi dwadzieścia lat temu. Nie mogłem się doczekać jego przyjazdu. Chciałem, aby już tu był i przepisał mi jakieś lekarstwo, czas zaczął dłużyć się niemiłosiernie. Przyjechał po południu. Poznał mnie.
- Co jeszcze ciągle ta sama żona? - zażartował.
Zbadał mnie, zapisał antybiotyki... Rozgadał się, tłumaczył żonie na czym polega zapalenie płuc i jego leczenie, a ja nie mogłem doczekać się aż pójdzie, aż córka przyjdzie z pracy i pójdzie do apteki... Jadłem antybiotyki z nadzieją na wyzdrowienie, bo przecież musiałem żyć, wstać i chodzić...
Kilkanaście dni później żona zadzwoniła do tego lekarza i poprosiła o ponowną wizytę domową. Ten od razu spytał czy jeszcze żyję i czy jest jakaś poprawa. Wyjaśnił potem, że po pierwszej wizycie u mnie, nie mógł spać i cały czas się zadręczał tym, że nie wypisał skierowania do szpitala. Mówił, że widział u mnie ogromną wolę życia, ale obawiał się, czy to nie jest za mało.
- Czy to te same płuca? Żadnego przeszczepu płuc nie było? - spytał żarem podczas badania. - Nie rozumiem tylko, dlaczego pan nie umarł będąc w tym stanie?... - dodał zdziwiony.
Miłość zawsze była celem mojego życia, szczególnie pośród wielu zakrętów życia gdy jej brakowało. Jest wartością największą, wiele razy ratowała mi życie, pokonała beznadziejność. Dla niej właśnie warto i trzeba żyć...
powrót do spisu treści
1 nagroda w V konkursie literackim
Jolanta Kutyło
Miłość obłąkanego
Wysupłał z kądzieli obłędu
miłość jedwabną
jej stopy oprawił
w ramki niewidzialności
łono żywił własnym oddechem
jej spódnica pachniała mleczną kawą
całą postać schował
przed obcym dotykiem
pod bandażem urojenia
bawił się iskrą jej smaku
i czuł lęk przed lękiem
że odejdzie
utrwalił obraz szalony
w rdzeniu tabletki
Pigmalion
z pawilonu nr 12.
Nie chcę być Julią
Nie chcę być Julią
to zbyt romantyczne
i niedzisiejsze
nie chcę czekać na balkonie
i pusto brzmią ochrypłe trele słowików
nie chcę być Julią
choć nie starł się z serca ogień
a zazdrość grzeje w nim twarz
wyjdź na balkon nieczuły i znajomy
wzywa cię moja sukienka
i nagli bukiet spóźnionych palców
pragnę miłości której nikt nie zastąpi
Za progiem
Za progiem trudnym do pojęcia
ściana boi się
że stół podstawi jej nogę
o jej plecy
opiera się róg dywanu
do jej brzucha przytwierdzona studnia szafy
od ramienia odchyla się
wachlarz łóżka
leżysz w zakrętach pościeli
rytm oddechu szturcha
zaporę snu
Uliczna miłość
Ponure klatki blokowisk
jęk tłuczonej butelki
na bruku pijacki śpiew
i tych dwoje
pod patronatem rynsztoka
Na ulicy
Czy da mi pani na chleb
prosi mała
dziewczynka
nad jej głową
tańczą warkocze biedy
buciki chwieją się
na obcasach
niepewności
w rączce balon
pełen ludzkiej
obojętności
powrót do spisu treści
2 nagroda w V konkursie literackim
(zbiór opowiadań)
Jolanta Kutyło
Kobra
Stała na przystanku. Zachodni wiatr przenikał ją chłodem.
Właśnie przed chwilą przestał padać deszcz. Czuła, że jej twarz dotykają cienkie igiełki słońca.
- Kobra! Kobra! - rozległ się dziki krzyk.
Kobra zdziwiła się. Przypomniała sobie pełne grozy opowieści o wszelakich paskudztwach przemycanych z tropikalnych krajów. Paskudztwa paskudztwami, ale i one chcą normalnie żyć, a ludzie nie bacząc na psychikę zwierząt wyrywają je z naturalnego środowiska. Gorące promienie słońca zatrzymały się na jej twarzy.
- Kobra! Kobra! - powtórzyło się wołanie.
Pusty śmiech rozległ się tuż obok niej, słońce rozgrzewało jej zmarznięte dłonie. Z przyzwyczajenia tuliła do siebie torebkę, pamiątkę po ojcu. Słyszała o kradzieżach torebek i portfeli, jej się to jeszcze nie zdarzyło, miała widocznie trochę szczęścia.
Obok przebiegła kobieta w szpilkach. Dzieciaki grały w piłkę pod jakimś domem. Ciszę przeszył brzęk rozbitej szyby.
- Gnoje, smarkacze! Ja wam pokażę! - piekliła się stara kobieta. Jej chrapliwy głos rozpływał się powoli w ciężkim powietrzu.
Zdawało się, że przystanek wypełnia się ludźmi. Przyjechał autobus, ale się nie zatrzymał.
- Kobra! Kobra! Świder kopnij ja! - ryknął ten sam głos.
- Coś ty krętacz, żeby mnie w piętę użarła! - padła odpowiedź pełna drwiny.
Ogarnęło ją przerażenie.
- O Boże! Tu naprawdę coś jest! - pomyślała.
Autobus nie nadjeżdżał. Łzy napłynęły jej do oczu, nogi ugięły się w kolanach. Machinalnie przesunęła palcem po rękawie płaszcza. Natrafiła na aksamitkę, symbol żałoby po ojcu. Jeszcze tak niedawno był z nią. Żywotny i wesoły pomagał ludziom, obiecał jej tej jesieni wycieczkę do Hiszpanii. Nic nie wskazywało na to, że tak prędko odejdzie. Trzy dni gorączki i już po nim. Na pogrzebie było dużo ludzi. Wszystkie formalności załatwiono szybko: samochód wziął brat, a jakże, siostra pozbierała kosztowności. Dobrze, że pozwolili zostać jej w starym mieszkaniu, bo do nowego tak trudno się przyzwyczaić.
Najtrudniej przywyknąć do nowych sąsiadów.
Słońce nagle zaszło, zerwał się silny wiatr. Pierwsze krople deszczu spadły na jej plecy. Przecież w radiu zapowiadali cud pogodę. Powoli ruszyła w strone ławek, ale pobłądziła.
Deszcz rozpadał się na dobre. Zimne krople cięły jej twarz. Jeszcze mocniej tuliła swoja torebkę. Autobusu wciąż nie było. Z oddali niósł się chrapliwy głos klnącej kobiety. Obok przebiegła gromadka dzieciaków rozpryskując kałuże.
- Patrz Kobra!, Kobra! - świstnął w powietrzu znajomy głos. Dotarła do ławki zajętej przez leżącego faceta. Obudzony deszczem zwlókł się wreszcie, otrząsnął z wody i pokuśtykał. Był to zapewne jakiś pijak albo narkoman.
Zniechęcona wróciła na dawne miejsce. Nadjechał autobus.
- Halo, czy to numer jedenaście? - spytała głośno.
- Nie, to pięćdziesiąt pięć - odparł ten sam głos.
Zlana deszczem zapłakała. Czyżby się pomyliła? Czyżby ktoś ja oszukał? Ale nie, chyba szła dobrze. Najpierw dołem, ulica Ogrodową, później skręciła w aleję Barbary i tą drogą dobrnęła do przystanku. A tak w ogóle, po co wychodziła z domu. Mogła siedzieć w przytulnym mieszkaniu. Jakie licho zakręciło jej w głowie? Hanka może poczekać, przecież wie, ze pada deszcz. Coraz cięższe krople smagały jej ciało. Rozległ się grzmot.
- Burza, boję się - przemknęło jej przez myśl.
- Krętacz, kopnij tą kobrę - usłyszał ten sam, nawet przyjemny głos.
Ponownie zagrzmiało. Z drzew kapała woda. Coraz zimniejszy wiatr targał jej włosy. Koniec fryzury, tyle pieniędzy zapłaciła za uczesanie, wystarczyła chwila deszczu. kolejny grzmot rozdarł powietrze , w oddali zawył pies. Obok przebiegały dwie kobiety pochłonięte rozmową.
- Halo! Halo! - krzyknęła, ale nikt nie zareagował.
Przyjechał autobus. Zbliżała się szybkim krokiem, lecz zawadziła butem o wystający korzeń. Nie zdążyła wsiąść, bo drzwi z trzaskiem zamknęły się. Autobus ruszył. Zmienił się kierunek wiatru, deszcz powoli ustawał.
- Muszę wracać do domu , najwyżej zadzwonię do niej i powiem, ze nie mogłam przyjechać. Zrozumie wszystko. Mam to w nosie, wracam do domu - postanowiła. Przeczekała jeszcze chwilę, zaniepokoił ją jakiś szelest w pobliżu. Wsparta o główkę białej laski odwróciła się w drugą stronę. Przeszła kilka kroków, tajemniczy szelest wzmógł się. Usłyszała trzask zapałki tuż przed sobą. Woń siarki zdradzała czyjaś obecność. Poruszyła się niespokojnie, chciała wzywać pomocy, ale czyjaś ręka czule gładziła ją po ramieniu.
- Dokąd pani chce iść? Chętnie pani pomogę - odezwał się ten sam głos nawołujący kolegę do kopnięcia jakiejś tam kobry.
- Chyba jestem na przystanku - szepnęła nieśmiało.
- Nie pani się pomyliła - powiedział ten drugi.
- Przystanek przenieśli.
Delikatna dłoń ujęła ją za rękę. Wysoki
mężczyzna poprowadził ją miedzy drzewami najpierw w prawo, później dotarł do ławek. Zakręcił jeszcze jedno kółko i puścił ją.
- Tutaj może pani spokojnie czekać - rzekł spokojnie i czmychnął.
Dopiero teraz zorientowała się, że ją wydrwiono. Odwróciła się by odejść, gdy poczuła ostry ból skroni. Jakiś drobny przedmiot pacnął ja w szyję. Z prawego policzka ciekła ciepła strużka.
- Bij Kobrę! Bij Kobrę! - warczał znajomy głos. - Jeszcze jedno uderzenie. Jeszcze jedno - tupot nóg tuż obok.
Na bruk spadły czarne, duże okulary.
powrót do spisu treści
3 nagroda w V konkursie literackim
Maria Bazielich
Hania
Miała proste, siwe włosy zaplecione w jeden warkocz, zwinięty w koczek babuni. Codziennie rozczesywała je starannie. Widać było, że w czynność tą wkładała dużo serca. Była to może tęsknota za czułością, której nie zaznała jako dziecko? Odkąd pamiętam, twarz miała pooraną zmarszczkami, tworzącymi głębokie bruzdy. Oczy, jasnoniebieskie, zawierały w sobie smutek, a zarazem dobro i spokój.
W życie rodziny włączyła się mając 16 lat. Dla nas - dzieci, była tu zawsze, cicha, zapracowana, żyjąca całym sercem problemami naszej rodziny. W czasie wojny, pozostała z nami pomimo piętrzących się wielu trudności.
Czas okupacji nie rozpieszczał nikogo. Dorośli, ci co mieli pracę, dojeżdżali do niej często wiele kilometrów. Gdy pociąg nie mógł przejechać przez most zniszczony działaniami wojennymi, wędrowali piechotą. Staczali wtedy uciążliwą walkę z wiejącym od przełęczy Ryterskiej - wiatrem, smagającym boleśnie ich twarze. Pozostali i my, dzieci, mieliśmy za zadanie zapewnić im w miarę syty posiłek, gdy strudzeni docierali wieczorem do domu.
Był to rodzinny dom mojej Matki, w którym rządy sprawowała Ciocia. Przez ten dom, jak pamiętam, przewinęło się sporo osób. Były to Ciocie, Wujciowie - wysiedleni tak jak my z bratem i Matką, a więc bez dachu nad głową, kuzynowie - uczestnicy powstania w Warszawie... Wszystkich ich przygarnęła moja wspaniała Ciocia, zapewniając nie tylko dach nad głową, lecz razem z Hania dbając o wychowanie dzieciarni i zapewniając wszystkim wyżywienie.
Ażeby obraz sytuacji był bardziej pełny, muszę dodać, że w naszym domu (jak w wielu innych w tym czasie) odbywało się zakonspirowane nauczanie, oraz, co było najważniejsze - egzaminy maturalne. Na domiar wszystkiego, jeden pokój zajmował przez jakiś czas, komendant policji, o ile pamiętam - Austriak.
Nad bezpieczeństwem uczących się, najczęściej czuwała Hania, pilnując bym patrolowała ulicę, która wychodziła wprost na posterunek policji. Ona czatowała przed drzwiami domu, zwłaszcza gdy "goście" wychodzili po nauce. Dawała wtedy znać, czy przed posterunkiem policji nie kręcą się pracujący tam funkcjonariusze. Jeżeli w tym czasie komendant żandarmerii był w domu, moim zadaniem było zabawić go grą na fortepianie. Grałam mu wtedy po kolei wszystkie walce Johana Straussa. Chodził po pokoju, przystawał koło mnie, a twarz jego wyrażała rozmarzenie i chyba tęsknotę za domem rodzinnym, żoną, może dziećmi?
Czasy były ciężkie. Dzięki zdrowemu rozsądkowi Hani nie cierpieliśmy głodu. Zawsze "przychowała" (choć było to zabronione) niewielka świnkę, kupioną od okolicznych gospodarzy. W klatkach "tupały" króliki. Była to dla nas dzieci wielka radość i doskonała odskocznia od szarzyzny i niepokojów dnia codziennego. W komórce zawsze znalazło się jajko od kurek chodzących po podwórku.
Pamiętam, że którejś wojennej wiosny, było ciężej niż zwykle. Ku naszemu zaskoczeniu, na stole pojawiły się małe, wypełnione wspaniałym farszem "kurczaczki". Do zawsze czysto nakrytego stołu, podała je Hania. Miała niewinną minę, jakby takie specjały nie były w naszej sytuacji niczym specjalnym. Zauważyłam jednak, ze po wyjściu z pokoju uśmiechnęła się tryumfalnie i zatarła swoje spracowane ręce.
- "Haniu! Skąd wzięłaś takie wspaniałe kurczaczki?" - spytałam.
- "To już moja tajemnica" - odpowiedziała skromnie.
Po wielu latach, już po wojnie, gdy przyjeżdżałam do domu na wakacje, dowiedziałam się, ze to wspaniałe danie, to były małe sroczki opierzone, lecz przebywające jeszcze w gnieździe. Znajdowało się ono wysoko na rosnącym w ogrodzie świerku. tak więc Hania, chcąc nas uraczyć czymś smakowitym, musiała wejść wysoko po drabinie i wybrać je z gniazda. Była to na pewno trudna decyzja z Jej strony, ponieważ kochała wszystkie zwierzęta. Uznała jednak, że nasze żołądki są ważniejsze od Jej skrupułów, towarzyszących temu "przestępstwu".
Zdarzało się, ze Hania oznajmiała mi wieczorem:
- "Jutro nie pójdziesz do szkoły. Powędrujemy na wieś do gospodarzy, żeby przynieść trochę ziarna."
Czułam się bardzo dorosłą i ważna osobą, gdy wracając z takiej wyprawy niosłam w plecaku trochę zboża zarobionego przy żniwach, a w czasie wykopów, ziemniaki czy kapustę. czasami zdarzał się tez rarytas w postaci słoniny.
Nasza praca nie kończyła się na samym przynoszeniu wiktuałów! Zboże trzeba było jeszcze zanieść do młyna i wymienić na mąkę. Hania zawsze wiedziała co trzeba aktualnie zrobić, do kogo udać się, z kim porozmawiać.
W czasie okupacji brak było opału. I tu znów odezwała się zaradność Hani. Nad Popradem Niemcy wycinali krzaki wikliny, zostawiając tylko korzenie. To właśnie te korzenie, wykarczowane własnymi rękoma (co nie było ani proste, ani łatwe), przyniesione do domu i wysuszone, były świetnym opałem.
W ten sposób, nie pozbawiony rozsądku instynkt Hani, oraz Jej ogromne poczucie więzi z naszą rodziną, nie jeden raz ratowały nas z trudnej sytuacji.
Hania była dla nas dzieci ukochaną ciocią, nianią, spowiednikiem w trudnych, przyznam, że nie raz konfliktowych sytuacjach ze starszymi. Kochała nas i my wszyscy, jak również goście przychodzący do naszego domu, uważaliśmy Ją za członka rodziny.
Z biegiem lat Hania zaczęła coraz słabiej widzi. Po wojnie, już jako studentka, udałam się z Nią do sklepu optycznego, żeby dobrała sobie odpowiednie okulary. Optyk podał Jej kilka par szkieł. Równocześnie wziął do ręki gazetę i rzekł:
- "Proszę, niech pani spróbuje, może w tych okularach będzie pani dobrze widziała i czytanie nie będzie sprawiać większych trudności."
Zamarłam w oczekiwaniu. Hania była analfabetką i na tym punkcie była bardzo wrażliwa.
Tu muszę zrobić małą dygresję. Gdy moja ciocia spostrzegła, że Hania nie umie czytać ani pisać, jako nauczycielka, zaproponowała Jej naukę w domu, względnie na kursach wieczorowych. Ona jednak odmówiła zdecydowanie, choć wobec otoczenia kryła się z tym skrupulatnie.
Sytuacja w zakładzie optycznym stała się więc co najmniej niezręczna. Przyznam się, że nie bardzo wiedziałam jak pomóc Hani wybrnąć z tej sytuacji.
W tym momencie usłyszałam pełen godności głos Hani.
- "Dziękuję panu. Dużo szyję i mam ze sobą igłę i nitkę. Jak ją nawlekę bez trudu to będzie dla mnie sprawdzian, że te okulary są odpowiednie" - i z całym spokojem wyjęła przygotowana wcześniej igłę i nitkę - którą nawlekła.
Odetchnęłam z ulgą. Przykro by mi było, gdyby Hania poczuła się upokorzona. Widać jednak, ze nie doceniłam Jej wrodzonej inteligencji. To Ona, skromna, cicha kobieta, nie umiejąca ani czytać ani pisać, potrafiła mnie zaskoczyć. Dała mi lekcje życia i nauczyła inaczej patrzeć na ludzi z którymi spotykam się na co dzień. Cenić ich nie za wykształcenie, lecz za wrodzoną inteligencję, pozwalającą w każdej sytuacji zachować swoja godność.
powrót do spisu treści
2 nagroda w V konkursie literackim
Lilla Latus
Ewolucja
ja małpa zejdę z drzewa
dla własnego (i nie tylko własnego)
dobra
nauczę się podcinać
gałęzie
wymyślę proch
i urodzę Darwina
ja małpa
zamienię jaskinię na Lascaux
na dom
bez domowego ogniska
odrzucę niewinność
grzechu pierworodnego
i zacznę wstydzić się
nagości
ja małpa wiem
że będą ze mnie
ludzie
Perpetum mobile
mój syn rozbił
glinianą świnkę
dokładnie policzył
wszystkie pieniądze
jutro kupi za nie
drugą świnkę
Credo
nie wierzę w raj
bez psa z kulawą nogą
bez czarnego kota
przebiegającego drogę
Panu Bogu
nie wierzę w raj
bez motyla
który nie potrafi odróżnić
kapusty od fiołka
bez mrówki uginającej się
pod ciężarem sosnowej igły
nie wierzę w raj
bez muchy natrętnie
rysującej aureole
nad głowami świętych
bez papużek szczęśliwie
nierozłącznych
i bez pawia dumnie
zasłaniającego tęczę
wierzę w raj
otwarty na oścież
powrót do spisu treści
Wyróżnienie w V konkursie literackim
Jolanta Nowakowska
Z - jeżony
Było to sto czterdzieste ósme drzewo w tym kwadracie. Co roku o tej właśnie porze następowało liczenie wszystkich drzew w lesie. Las podzielony był na kwadraty i liczono wszystkie pnie w każdym z kwadratów. Na koniec dodawało się drzewa z wszystkich kwadratów do siebie i w ten sposób określano liczbę drzew w lesie. Liczbę coraz mniejszą, choć drzewa coraz wyższe.
Przed kilku laty zasadzono młody lasek na skraju starego. Ale młodych drzewek jeszcze się nie liczy. Są zbyt niskie, żeby się nad nimi nachylać i i zastanawiać się: czy to drzewko, czy tylko wetknięty w ziemie patyk.
Pod sto czterdziestym ósmym drzewem w tym kwadracie leżał młody jeżyk. Młody, gdyż igły na grzbiecie jeszcze mu nie ściemniały (igły ciemnieją jeżom wraz z wiekiem). Leżał i wygrzewał się w słońcu, wyciągając przed siebie łapki i wypinając brzuszek ku słońcu. Nie wiadomo o czym myślał i czy w ogóle zajmował się myśleniem. Nie powiedział ani słowa ani przedtem, ani potem. Jego leżenie było jednak na tyle zastanawiające, że przystanąłem obok niego. Zauważył to, spojrzał na mnie spod przymkniętych oczu, ale nie dał po sobie poznać, że wie o moim przystanięciu. Podejrzewam nawet, ze najprawdopodobniej obserwował mnie już od dłuższego czasu chodzącego wśród drzew, tylko nie poczułem tego wcześniej. Zresztą i teraz leżąc tak pod drzewem z łapkami skierowanymi ku słońcu sprawiał do złudzenia wrażenie, że to nie on mnie obserwuje, tylko ja jego. Dałem się na to złapać jak dziecko. Dopiero po wyjściu z lasu uświadomiłem sobie, że od początku zaplanował moje zatrzymanie się przy nim. Jak bowiem inaczej rozumieć to prowokacyjne leżenie pod drzewem, tak nietypowe dla gatunku tak wrażliwego? I oto leżenie w obecności nieznajomego, istoty dużo od niego większej i całkowicie obcej?
Nie, nie zasłaniałem mu słońca. Stanąłem tak, by w dalszym ciągu czuł przyjemne ciepło miedzy łapkami. A on zdawał się całkowicie nie zwracać na mnie uwagi. Ja na niego jednak zwracałem. Im bardziej mnie lekceważył, tym bardziej mu się przyglądałem. Jego prowokacyjne leżenie w nienaturalnym znieruchomieniu zastanawiało mnie. Prowokowało do zastanowienia. Zastanawiałem się więc. nie wiedziałem jeszcze wtedy, ze sprowokował mnie, aby zastanawiać się nade mną.
Zupełnie zapomniałem o rachowaniu drzew, zupełnie zapomniałem o lesie. Był jeż i tylko jeż. I nie rozumiałem, dlaczego był tylko on. On chyba tez nie rozumiał. Zresztą nie rozmawialiśmy o tym. Właściwie o niczym nie rozmawialiśmy. To tylko ja wciąż mówiłem do siebie, wiedząc doskonale, że nikt nie słucha. Jeż uważnie przyglądał się moim myślom. Mówiłem cicho, możliwie najciszej. W myśli. Słowa były ciche, ale wyraźne i zrozumiałe. Ja je rozumiałem. Czy rozumiał je ktoś jeszcze?
Nie, wtedy jeszcze nie zastanawiałem się nad tym. Tak byłem pochłonięty obserwowaniem znieruchomiałego jeża, że nie istniało dla mnie nic poza nim. Dopiero po dłuższym czasie zacząłem patrzeć trochę ponad nim na prawo. Nic tam ciekawego nie było; właściwie to samo, co po lewej stronie, ale zawsze nie był to już tylko jeż. Kątem oka widziałem jednak, że wciąż leży. Że wciąż leży tak samo.
Ja patrzyłem kątem oka, a jeż? Też patrzył? Nic na to nie wskazywało, ale to, co nie stało się później wskazywało, ze patrzył. I to patrzył uważnie. Tak uważnie, ze zauważył znacznie więcej niż chciałem, by zobaczył. Tak naprawdę to starałem się niczego nie pokazywać. Zobaczył i to, i wszystko, co usiłowałem ukryć. Ale wtedy jeszcze nie miałem o niczym pojęcia. Myślałem tylko, że leży. Że po prostu leży. A on nie tylko leżał i nie tylko prowokował. I byłem właściwie dumny, że sprowokować się nie dałem.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
To, że w pewnym momencie zwinął się w kolczasty kłębek (a było to po kilku tygodniach stania obok niego i podpatrywania go kątem oka), zaskoczyło mnie. Po prostu nie spodziewałem się tego. Myślałem, że już tak pozostaniemy obok siebie, a nie przy sobie. Zaskoczony próbowałem odnaleźć stracona równowagę myśli i uczuć. A jeż w dalszym ciągu prowokował. I po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że właściwie przez cały czas nie robił nic innego. Nie miałem tylko pojęcia dlaczego to robił. Obecna prowokacja była jednak znacznie bardziej natarczywa niż wszystkie poprzednie. To znaczy - ja odbierałem ją jako znacznie bardziej natarczywą. Zwinięty w najeżona kolcami kulę kłębek nie tylko zastanawiał. I stało się. Sprowokował mnie w końcu. Zrobił to tak umiejętnie, że nawet nie poczułem się sprowokowany. Myślałem, że to co zrobiłem, to było moje własne działanie. Dopiero później zrozumiałem, że mojego było w tym wszystkim bardzo niewiele. Dotknąłem go. Chciałem sprawdzić czy kolce są rzeczywiście ostre. Nie spodziewałem się, że aż tak. I właściwie nawet nie tyle poczułem ich ostrość, ile zobaczyłem na dłoni krew. Moja krew. Zdziwiłem się. Przecież tylko dotknąłem, dotknąłem lekko. To aż tak? Dotknąłem i właściwie jestem pewien, że jeż też poczuł się dotknięty. Do dziś tylko nie wiem, czyja to była krew - moja czy jego?
Natychmiast cofnąłem rękę. Jeż pozostał tak samo zwinięty jak poprzednio. Chciałem zapytać o kilka spraw, próbowałem jasno sformułować pytania, ale szybko zrozumiałem, że najprawdopodobniej nie otrzymam odpowiedzi. Później uzyskałem niemal pewność. Pozostałem więc tak samo stojący jak stałem. Po pewnym czasie krew zaschła na dłoni. Może to ważne - to była prawa ręka.
Pytań miałem coraz więcej. Właściwie większość z nich zaczynała się od: dlaczego? Ale to nie były te same pytania. I dopiero później (za późno?) zrozumiałem, ze miałem się zastanawiać, że właśnie dlatego jeż ułożył się pod sto czterdziestym ósmym drzewem i mnie sprowokował. Przecież gdyby nie on, dalej liczyłbym pnie. Rachowałbym przedmioty, a nie chwile swego życia. Jeż zmusił mnie do zastanowienia nad sobą (jeżem) i nade mną (sobą samym). Może i bez jego prowokacji przystanąłbym i zaczął rozmyślać. Może. A może nie. Wprawdzie nic by się wtedy nie stało, ale nigdy nie sprawdziłbym, czy kolce jeża rzeczywiście kłują. A tak - sprawdziłem. Do dziś mam głębokie ślady na prawej ręce. Próbowałem zastanawiać się, dlaczego takie głębokie, ale nic z tego nie wyszło. Ot, są takie i tyle.
I gdy tak zastanawiałem się nad zjeżonym w sobie samym i skłutym kłującą rzeczywistością mnie otaczającą, po pewnym czasie zauważyłem, że wśród drzew przemykają się jakieś dziwne postacie. Nie był to jeż zwielokrotniony (choć i to podejrzewałem), ale coś (ktoś?) innego. Co, nie wiedziałem. I nawet wtedy, gdy postacie stanęły obok mnie, nie rozpoznałem ich. Jak mogłem rozpoznać, gdy ich nie znałem? Dziś wiem, ze należało uciekać. Wówczas - nie wiedziałem.
Zostałem.
Czy jeż był sygnałem zapowiadającym ich przyjście? Czy z jego oczu i kolców mogłem się tego domyślić? Czy?... Nie, przecież miałem pytać: dlaczego? Pytania zaczynające się od: czy? są właściwie powątpiewaniem o stwierdzeniach. O stwierdzeniach stosunkowo mało prawdopodobnych. A ja nauczyłem się już, ze ani stwierdzać, ani wątpić nie należy. Skąd o tym wiem? To długa historia. Tak długa, jak mój pobyt w lesie przy sto czterdziestym ósmym drzewie. Wtedy to nauczyłem się najwięcej. Później dowiedziałem się, że ci których wziąłem za dziwne postacie, to byli inni liczący drzewa w sąsiednich kwadratach. Zaniepokojeni, że tak długo nie pojawiałem się w umówionym miejscu, zaczęli mnie szukać. I znaleźli. Z ich opowiadań wiem, że nie zauważyli żadnego jeża. Ja stałem podobno oparty plecami o pień i patrzyłem w niebo. Długo musieli do mnie mówić, bym opuścił w dół głowę. Opuściłem.
Od tej pory nic już mnie nie prowokowało. Od tej pory prowokowałem sam siebie. Stawianiu pytań nie było końca. Nikt nie odpowiadał.
Jeż. Od czasu do czasu spotykam go na korytarzu. Uśmiechamy się do siebie ze zrozumieniem. Coraz bardziej jestem jednak pewny, że on rozumie więcej niż ja i zna mnie znaczniej lepiej niż ja sam. Ma miły, ciepły uśmiech. Taki zupełnie nie pasujący do ostrości kolców.
Powoli zaczynam rozumieć, że musiało zaboleć, abym zrozumiał.
Nie rozumiem jeszcze do końca.
Cierpliwie czekam na odpowiedzi.
powrót do spisu treści
3 nagroda w V konkursie literackim
Jerzy Michał Wąsik
Terror
pytał głupi głupiego, co mu dolega?
"nic" - odpowiedział głupi
pytał mądry mądrego o czym myśli?
"o niczym" - odpowiedział mądry mądremu
i zapytał głupi piękną kobietę o miłość
bo był głupi a kobieta taka piękna
i uwierzył głupi w miłość
i miłość stała się marzeniem głupców
a mądrość wtedy już nie była mądrością
bo - głupi nie był taki głupi
i tak nie trzeba było być ani mądrym ani głupcem
i nie można było rozróżnić
piękna od brzydoty i mądrych od głupich
miłość służyła wszystkim
i zapanował chaos
wszyscy nagle chcieli być piękni i mądrzy
a świat przyjął wartości
których jedyną wartością były marzenia i miłość
a wtedy wielu było kaznodziei i sędziów
bo walkę się toczyło w imię piękna i mądrości
i już nieważne było kto jest mądry a kto jest głupi
kto piękny a kto brzydki
bo cywilizacja stała się demokracją
a ten, kto miał władzę był sprawiedliwy
a ten, kto kochał wierzył
a ten, kto nie kochał marzył
i "mądremu biada"
a kochającemu miłość
i w tym ferworze myśli i uczuć
zapanował taki t e r r o r
że głupi znów zapytał głupiego:
co Ci dolega?
Moja czarna legenda
był sobie Szekspir
i Majakowski
i byli Wyspiańscy
i wszyscy kochali
ale jeden Jerzy Michał Wąsik
był sobie też
kiedyś
a legenda i miłość się nie kończą
jak we wspomnieniach Marka Sołtysika
o czarnych stopniach wtajemniczenia
w sztuce, poezji i szaleństwie
bo w życiu jest zawsze tak:
syn okrada ojca
ale ojciec najpierw syna okradł
ze wszystkiego
z duszy - w słowach
z serca - w duszy
i znów legenda się powtarza jak wyznania miłosne
Grottger malarz kochał Wandę
Szekspir był Makbetem
i stracił synka Hamleta
a Majakowski zapalił fajkę nabitą jak pistolet
i stracił Moskwę
a ja szukałem z nim spotkania
w cztery oczy
i pisałem: ja - Wąsik, ja Szekspir
w nocy
dziewięćdziesiąt dziewięć poematów
o okrutnej walce
w urojeniach...
i znów powtarza się stara prawda
że "każda tragedia i miłość są inne"
i w moich urojeniach szaleńca z Olszańskiej
redaktorom opowiadam, że Wyspiański
to ja -
a Szekspir...?
zniewieściał -
i stojąc jak kapral przed plutonem egzekucyjnym
MORDERCÓW
ja - wariat
twarzą w twarz z MAJAKOWSKIM
krzyczę jak marszałek Ney:
"Soldats! Tirez droit au coeur!"*
i za co ginę?
za legendę?
czy za słowa, które pamiętam
jak wyznanie miłosne
kogoś...
kto tylko mógł zabijać
a nie umiał -
* j. franc. - żołnierze strzelajcie prosto w serce
powrót do spisu treści
Wyróżnienie w V konkursie literackim
Beata Gurgul
***
Napisałam wiersz bardzo
prosty, wiersz pierwszy o miłości:
że nocą chodzi
nic nie robi
nie śpi nie je
nie siwieje
swoimi drogami chodzi
że wiecznie piękna
wiecznie nadęta
że taka ważna
że taka piękna
że taka natchniona
że to Ona
taka pani
musi stale uważać
żeby kogoś nie zranić
że wieczna
ze bezcenna
miłość pierwsza.
***
Więc cóż Ci powiem
czasu szał
witryny wspomnień
gonią nas
Więc cóż Ci powiem
że nie nasz czas
zapomniał się
zgubił klucz
więc cóż że kocham
jeśli Ty
na zawsze już zamknąłeś drzwi
więc cóż mam rzec
do lustra ścian
że już nie kochasz
że jesteś tam sam
a ja nie chciałam zranić Cię
w życiu tak bywa dobrze wiesz
że czasem warto
powiedzieć nie
***
Zgubiłam się w ulicach miast
kto mi pomoże odnaleźć się
zgubiłam się o brzasku dnia
zgubiłam bilet do nikąd
błądzę teraz sama nie wiem gdzie
zgubiłam się
kto mi pomoże odnaleźć się
gdy już nic nie znaczę
bez bagażu, bez miłości
trudno jest teraz żyć
W szpitalu dla wariatów
Zawiązana w kitlu po szyję
mówiła, że już nie ma siły
przywiązana i bita
płakała patrząc na mnie
do klatki wleciał ptak
naiwny jakiś
ona miała na imię Maria
i czekała końca
a potem przyszli z pasami
jakby za mało jej dali
była mała i filigranowa
a oni silni i bezlitośni
mówiła, ze już nie chce żyć
popijając białą tabletkę
Ona tam została
zostało ich wielu
a ja wyleciałam jak ptak
lecz czasami w nocy
chcę wrócić tam
by ja pogłaskać po głowie
i zobaczyć Antosię
stałą bywalkę
i poprosić od niej papierosa
Antosia by dała
Antosia ma dobre serce
***
Teraz cisza
Uspokoiło się moje serce
Teraz cicho - sza
już wszystko przeszło
skończyła się jedna z burz
otworzyłam okna
nie słychać już krzyków
nie wzywam już pomocy
nie zakrywam dłońmi twarzy
nie liczę godzin
nie wyrywam włosów z głowy
już po burzy
teraz
cicho cicho - sza
powrót do spisu treści
3 nagroda w V konkursie literackim
Dariusz J. Peśla
Na zdrowie!
Wkurza mnie to całe gadanie o niepełnosprawności. Przecież większość z nich wykazuje nadzwyczajny spryt życiowy i niezwykłą sprawność, by w miarę normalnie żyć. Czy widział ktoś jak się bawią, tańczą, cieszą tym co mają najcenniejsze - życiem?! Nikt nie potrafi go cenić jak my, bo i ja zaliczam się do tej grupy. Co w tym nadzwyczajnego, że niepełnosprawni robią rzeczy, które w wykonaniu sprawnych uchodzą za naturalne, czemu nikt się nie dziwi. Robimy to samo, tyle że wolniej i mamy do pokonania więcej przeszkód. Niepełnosprawnym najczęściej jest się z wyboru. Choroba, kalectwo, to tylko los utrudniający życie. Dawno temu w pamięci wyryły mi się słowa jakiegoś mądrego człowieka, że tak naprawdę to jesteśmy tym, czym chcemy być! Przez 30 lat choroby i większość świadomego już życia, kiedy zacząłem zdawać sobie sprawę co to znaczy być niepełnosprawnym, nigdy nie pogodziłem się z tym określeniem.
Rozglądając się dookoła, tak naprawdę widuję bardziej "niepełnosprawnych" ludzi. A raczej to co z nich zostało. Nie dalej jak wczoraj pierwszy raz od pół roku po długiej i bezlitosnej zimie, ruszyłem na spacer "Helmutem" jak nazywam mój wózek elektryczny. I tu zamiast ucieszyć swoje oczy spragnione zieleni lasów i błękitu stawów, spotykam paru "zawianych" gości. Jak to oni mówią "nawaleni jak stodoła po żniwach!". Już z daleka kiwają w moja stronę, żebym zahaczył o budkę z piwem. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, kto tak naprawdę jest niepełnosprawny. Przed oczami miałem samych połamańców, nieudaczników i rozbitków życiowych, zasługujących na większe współczucie niż niejeden inwalida.
- Część stary byku! - Witają mnie radosnymi okrzykami, wymachując plastikowymi kubkami wypełnionymi "bambulem", jak nazywają wino marki wino. No tak, towarzystwo ani nie wytrzeźwiało, ani nic się nie zmieniło od czasu gdy je tu zostawiłem w jesienną szarugę ubiegłego roku. Nim się obejrzałem, pod nos podsuwają mi aromatyczny trunek na znak odnowy naszej znajomości i inauguracji kolejnego sezonu wypoczynkowego.
- Jak Ty wyjeżdżasz to musi być ciepło! - stwierdzają jednogłośnie, jak na widok jaskółki co to wiosnę czyni. Ich nieogolone, bezzębne gęby i trzęsące się ręce obściskują mnie serdecznie, zbliżając się na niebezpieczna odległość niezbyt ciekawego chuchnięcia. Ich rubaszna wylewność nie ma końca, no ale cóż i to trzeba wytrzymać, tym bardziej, że w grę wchodzi przyjaźń na śmierć i życie. Jedyny afront jaki im czynię, przypominając zdecydowanie, że ja nietrunkowy, to odmowa napicia się wina. Tym bardziej, że nie zachęca do tego widok kubka oblepionego odciskami palców chyba wszystkich okolicznych wielbicieli "bambula". No to może piwko, podrywają się radośnie, przypominając sobie, że lubię złocisty napój. I tym razem ledwo wykręcam się, tłumacząc, ze po zimie nie jestem w formie. Relacjonując dokładnie co robiłem całą zimę, wysłuchiwałem ich opowieści, dokładnie takich samych jak rok, dwa, trzy lata temu. "Trzeba się urodzić w czepku" - narzekają - żeby mieć takiego życiowego pecha jak oni. Z pracy wyleją, albo posyłają do najgorszej roboty. Nic im nie wychodzi i w ogóle, życie jest do dupy. No i jeszcze ta
"kuroniówka", rzucona jak psu ochłap. Dobre sobie. Moja renta jest mniejsza i muszę żyć, a narzekaniem jej nie zwiększę. Życie przecieka im przez palce razem z wypitymi półlitrówkami pod okapem brudnej spelunki.
- Tobie to dobrze... - wzdychają - ... nic nie musisz robić, jeździsz sobie na spacery, a człowiek ..., tfu!
No tak, ileż to razy w życiu słyszałem podobne słowa. Z jednej strony cała litania prawdziwych "gorzkich żalów", jaki to jestem biedny i nieszczęśliwy. Z drugiej, jak mi to dobrze, bo nie mam żadnych obowiązków i problemów. Jeść dadzą, przesadzą z łóżka na wózek, pomogą się ubrać. Do ubikacji posadzą, a nawet tyłek podetrą. Nie mówiąc o kąpaniu jak niemowlaka. Królewskie życie! Tylko gdy składam propozycje, ze chętnie się zamienię, to jakoś nie mają ochoty. Po chwili refleksji, ze wzrokiem tęskniącym za rozumem, stwierdzają z filozoficznym zacięciem, że takie kalectwo to gorsze niż tyfus, a zwalczać go najlepiej kolejnym toastem wypitym "na zdrowie"!
Kiedyś lekarz rozpoznając moją chorobę, powiedział bez ogródek, że trzeba mieć cholerne szczęście, żeby na nią trafić. Sądząc po moich znajomych "bambulistach", wiem, że bywają gorsze rzeczy, które mogą się przytrafić człowiekowi. Uwolniony od wesołego i głośnego towarzystwa, odpalam mój pojazd i mknę spragniony podmuchów wolności. Czasem zjawiają się znajomi leśnicy, albo nad stawem rybacy, zagadają, poopowiadają ciekawe i nieraz śmieszne historie. Czasem ktoś ciekawski wypytuje kto ja jestem. Przy okazji podziwiają mój wózek, który zawsze wzbudza sporą ciekawość. Nic dziwnego, prawdziwy unikat. Teraz dodatkowo doposażony przeze mnie w sprzęt grający i radio CB z ogromnym prętem anteny zamocowanym na oparciu za plecami, budzi jeszcze większe zainteresowanie. Niekiedy potrafią przez pół godziny wypytywać o szczegóły konstrukcyjne, o których nawet ja nie mam pojęcia. Gdy dochodzi do pytania, do czego mi taka wielka antena, by przerwać nudną dysputę odpalam, z że jestem zdalnie sterowany z domu, gdzie na dachu mam jeszcze większą. Wariat! - słyszę w odpowiedzi i mknę dalej. Sześć kilometrów na godzinę to za mało jak na moje potrzeby, zwłaszcza, gdy mój pęcherz dopomina się swoich praw, a do domu daleko. Parę lat temu, gdy widziałem taki sprzęt w TV, siedziałem jak kołek w domu, nie marząc nawet, ze doczekam się takiego wózka. Teraz mam namiastkę prawdziwej wolności. Jakie to szczęście móc iść kiedy i gdzie się chce. Nie mówiąc już o rodzinie, która ma teraz święty spokój, bo nie marudzę im, że muszę gdzieś pojechać. No i w moim pisaniu jest to ogromna pomoc. Docieram do biblioteki, Ośrodka Zdrowia, sklepu czy ludzi, z którymi mam "interesy". Nie mówiąc o życiu towarzyskim. Lubię wyskoczyć na piwo, zwłaszcza od kiedy mam świetny pretekst w postaci kamieni nerkowych. Kamienie co prawda ani rusz, ale dobre piwo nigdy nie jest złe! Często ludziska wypytują mnie co mi dolega, że nie chodzę. Wspominam wtedy początek choroby, który jest tak odległy i zatarty w pamięci, że trudno sobie przypomnieć szczegóły. Zresztą jak każdy, niechętnie do tego wracam, bo tak naprawdę to nie ma po co. Z perspektywy czasu przebieg choroby "neurogenny zanik mięśni", dzielę na trzy okresy, podzielone na czas przebudowywania, a raczej dojrzewania mojej osobowości. Pierwszy, to okres "dumy", gdy w wieku siedmiu lat przebywałem w klinice, gdzie poddano mnie operacji, niewiele zdając sobie sprawę z faktycznego stanu. Jako chłopak w miarę sprawny , potrafiący nadążyć za rówieśnikami łażącymi po drzewach, jeżdżącymi na rowerach czy kopiącymi piłkę, traktowałem moją przypadłość jak dopust Boży stawiający mnie w bardzo uprzywilejowanej pozycji. Klinika, operacja, no i ta blizna z dumą pokazywana chłopakom, w końcu nie każdy mógł się pochwalić czymś takim, dodawały jakiejś dziecięcej ważności. Świadomość siedmiolatka posiadającego w perspektywie radosne, pełne zabaw życie, była zbyt mała, aby pojąć, ze może być inaczej. Tym bardziej, że choroba nie dokuczała jeszcze w widoczny sposób. Moja niepełnosprawność najpierw pojawiła się w świadomości rodziny, szkoły, otoczenia, które zaczęło traktować mnie w bardzo specjalny sposób. W szkole nie musiałem wstawać do odpowiedzi, chodzić do tablicy. W domu żadnych obowiązków. Koledzy podprowadzali mnie na najlepsze pozycje, ustępując we wszystkim. Otaczano mnie prawdziwie cieplarnianymi warunkami. Dopiero po kilku latach tej niezwykłej sielanki, coś zaczęło być nie tak. Osłabienie mięśni jakie postępowało w zastraszającym tempie, sprawiało, ze zacząłem odstawać od rówieśników. Coraz większe problemy w poruszaniu się, sprawiły że "bohaterstwo" szybko zmieniło się we wstyd, że ja nie potrafię! Coraz dalej byli koledzy z dziecięcych zabaw, za którymi już nie mogłem zdążyć. Coraz częściej przebywałem w domu, doroślejąc szybciej niż rówieśnicy. Nadal otoczony specjalną troską przez rodzinę, która toczyła upartą i kosztowną walkę o ratowanie mojego zdrowia. Kolejne wizyty u lekarzy, znachorów i cudotwórców wszelkiej maści, zerujących na nieszczęściu rodziny, przynosiły tylko jeden skutek. Coraz bardziej uświadamiałem sobie, że jestem chory! Jednak najtragiczniejszy punkt zwrotny nastąpił w wieku czternastu lat, gdy w ciągu kilku wakacyjnych miesięcy usiadłem na wózku inwalidzkim. Szok jaki przeżyłem nie da się porównać z niczym. Strach i łzy stojące w oczach, ukrywane wszelkimi sposobami, zdradzały jakieś wewnętrzne rozdarcie. Co ze mną będzie? Dlaczego ja? Kiedy dostanę lekarstwo, które postawi mnie na nogi? Pytań było tysiące. Odpowiedzi żadnej. Zaczął się drugi, niezwykle dramatyczny etap mojego życia. Rodzice nadal nie rezygnowali z walki o ratunek dla mnie. Dla nich samych był to cios chyba jeszcze większy. Oni moje przeznaczenie znali od lat. Przez lata usiłowali zagrodzić rzekę, która bezlitośnie zwiększała swój bieg. Brutalność lekarza rozpoznającego chorobę była zdumiewająca. "Trzeba mieć cholerne szczęście, żeby na nią trafić!". Według rokowań w wieku 15-16 lat musiałem usiąść na wózku inwalidzkim. Zaś moje życie liczone było na nie więcej jak dwadzieścia lat. Według jego wiedzy najczęstszą przyczyna zgonów przy zaniku mięśni jest niewydolność płuc. Kilka lat później słowa te omal nie stały się prawdziwym memento. Ostatnia klasę podstawówki kończyłem już w domu. Trafiłem na wyjątkowych nauczycieli nie stosujących taryfy ulgowej. Wymagania wobec mnie zmuszały mnie do wewnętrznej mobilizacji. Wszak tutaj nie miałem co liczyć, że się uda, albo ktoś podpowie. Mój czas w coraz większym stopniu zaczęły wypełniać książki, będące remedium na nudę. Łapiąc bakcyla książkowego wyczytywałem całe biblioteczki znajomych. Okres ten stał się poczekalnią na to co będzie dalej. Dla zabicia czasu i coraz bardziej czarnych myśli czytałem co tylko wpadło mi w ręce. Dopiero później zacząłem selekcjonować rodzaje literackie i tytuły. Cały czas wmawiając sobie, że to tylko rok, dwa ... I znowu będę zdrowy. Czas jednak leciał, co uświadamiałem sobie niejako przy okazji. To koledzy idą do wojska. Za chwilę są w cywilu. Chodzą z dziewczynami, żenią się, zakładają rodziny... A ja, stoję w miejscu. Mój czas jakby się zatrzymał. Tylko cichy żal i rozrywający ból w duszy, zmieniały się niekiedy w rozpacz i bunt. Na bezlitosne zmaganie się z samym sobą i Panem Bogiem nad sensem życia. Wiele razy niebezpiecznie balansując na jego granicy. Ilekroć uświadamiałem sobie własną bezsilność, tyle razy stawałem się jeszcze bardziej chory i niepełnosprawny. Leciałem w dół pogrążając się w rozpaczy. Był to okres buntu i jednocześnie godzenia się z losem. Sprawdzały się słowa tych, co często wmawiali mi, ze "z Ciebie już nic nie będzie!". Na dziewiętnaste urodziny "zafundowałem" sobie ciężkie zapalenie płuc. Wtedy słowa przepowiedni lekarza sprzed lat brzmiały ze zwielokrotnioną siłą. Moje życie wisiało na włosku. Tlen, bieganina lekarzy, zastrzyki, próby ratowania przed najgorszym. Udało się! Rzutem na taśmę, po piorunującej dawce zastrzyków, o dziwo przetrwałem. Moja krzywda zaczęła rosnąc w górę, rozpoczynając trzeci etap życia. Zdałem sobie sprawę, że przecież ja też mam prawo żyć! Pamiętam słowa kuzynki przez dwa lata wytrwale korespondującej za mną podtrzymując mnie na duchu, że warto żyć. Że jestem potrzebny rodzinie i wielu osobom. Powoli docierało do mnie, że jestem częścią tego świata i na pewno mam jakieś zadanie do wykonania. Zacząłem otwierać się na świat i ludzi, chłonąc jak gąbka wszelkie zdarzenia, rozpalając chęć działania. Nagle wokół mnie zrobiło się gwarno, a dobry humor zacieśniał coraz liczniejsze przyjaźnie. Zawsze miałem sporo znajomych, jednak teraz nasze kontakty stały się jeszcze bliższe. Do głosu dochodziło przekonanie tlące się gdzieś na dnie duszy, że nie jestem niepełnosprawny. Mimo wielu niepowodzeń, często upokorzeń, zacząłem odnajdywać jaśniejsze strony życia. Z jednej strony nie mogłem kontynuować nauki w szkole ponadpodstawowej, bo nie byłem samodzielny. Nie nadawałem się nawet do specjalnych placówek kształcących młodzież niepełnosprawną przy ośrodkach rehabilitacyjnych. O "normalnych" szkołach mowy nie było, bo istniał w nich nowy dla mnie problem, bariery architektoniczne. Zacząłem czuć się jak wyrzutek i darmozjad. No tak, nie pasowałem do socjalistycznego obrazu zdrowego i szczęśliwego społeczeństwa. Nie mieściłem się w kanonach ustrojowych. Jednak jakaś wewnętrzna przekora pchała mnie do samodzielnego zdobywania wiedzy. Tak przerobiłem niemal cały program Liceum, do którego chodził mój kuzyn - rówieśnik. Podobnie swoje lektury zaczęła podsyłać mi kuzynka studiująca socjologię na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Pożyczała książki w uniwersyteckiej bibliotece, zanosiła na dworzec kolejowy dając pierwszemu maszyniście jadącemu pociągiem w kierunku Poznania. Ten zatrzymując się w pobliskich Przygodzicach, zostawiał przesyłkę kilka godzin później u tutejszego dyżurnego ruchu, który podrzucał ją do mnie. kilka dni później odwrotna drogą ekspediowałem książki z powrotem. Dzięki tym lekturom zacząłem interesować się psychologią, patrząc na świat, ludzi i siebie w zupełnie inny sposób. Odkrywając dziwny rodzaj egoizmu, stwierdziłem, że im bardziej myślę o sobie, tym więcej daję innym. Moje zainteresowanie lekturą i otwartość na kontakty zaczęły owocować w niezwykły sposób. Zacząłem pisać. Pierwsze próby kończyły się zwykle koszem nie wytrzymując własnej krytyki. Uparłem się jednak, że skoro mam umierać, to pozostawię "coś" po sobie. Postanowiłem spisać kronikę Dębnicy. Pomysł podsunął mi znajomy, szukając informacji o przeszłości wsi. Nie było czegoś takiego, więc czemu nie. Okazało się, że moje zainteresowania historią okolicy znalazły ujście w postaci poważnej pracy. Zebrany materiał okazał się zbyt obszerny, jak na potrzeby kroniki. Po trzech latach mozolnej pracy nieoczekiwanie zostałem autorem książki. Pisać było o czym. Tradycje historyczne wsi sięgały połowy XV wieku, do tego patriotyzm mieszkańców biorących udział w wojnach i powstaniach, warte były zapisania dla potomnych. No i uroda wsi, z wielkimi stawami hodowli karpia, otoczonej wianuszkiem wspaniałych wiekowych lasów, zasługiwała na chwalenie się wszem i wobec. Nagle znalazłem się w wirze wydawania książki. Szukanie sponsora, recenzenta, wydawcy. Wszystko razem z projektem okładki, gdyż na zawodowego plastyka nie było pieniędzy, przeprowadziłem sam. Kilka miesięcy później książka zniknęła z półek, wykupiona przez spragnionych informacji o okolicy. W Dębnicy stała się wręcz "biblią" obowiązkowo posiadaną przez jej mieszkańców. Na 250 rodzin sprzedano 300 egzemplarzy! Sporo powędrowało w daleki świat, do tych co pragnęli pamiętać o swojej małej Ojczyźnie. Zatem sukces nadzwyczajny, do tego ogromna radość, ze trzy lata pracy nie poszło na marne. Do dziś służy w okolicznych szkołach jako pomoc naukowa. Sukces ten otwarł dla mnie nowe perspektywy, wzmacniając wiarę w samego siebie. Potrafię, jeśli tylko zechcę! Nagle, dzięki mojej książce nastąpiło jakieś ożywienie w okolicy. Tym bardziej, że była to pierwsza tego typu monografia na tym terenie. Satysfakcja, duma i radość wypełniły moje serce, zaś chęć działania zdominowała chorobę i pokonała wszelkie problemy z nią związane. Tych zaś nigdy nie brakowało, bowiem niepełnosprawność to także zwiększone wydatki finansowe choćby na zakup sprzętu ułatwiającego w miarę normalne życie. Najczęściej niewyobrażalnie kosztownego. Takim stała się winda, o którą walczyłem prawie trzy lata. Mimo początkowej obietnicy ze strony Wojewódzkiego Ośrodka ds. Zatrudnienia i Rehabilitacji w Kaliszu. Sprawa rozbiła się o jedno słowo "winda". Gdybym starał się o dotacje na "podnośnik", może coś bym uzyskał. Wiśta wio, kto to wiedział. Na moje nalegania zaproponowano mi sprowadzenie "windy" za ówczesnych trzysta milionów! Do czego ja miałem dołożyć z własnej kieszeni ok. sześćdziesiąt milionów. Drobiazg! Zwłaszcza, że była to równowartość mojego dziesięcioletniego dochodu z renty, jaką pobieram z Opieki Społecznej. Ja proponowałem windę za trzydzieści milionów złotych, Oni z tego mieli dofinansować dwadzieścia osiem. I konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi zagadkę, że deklarowali się na trzy setki, a nie mieli ledwo trzech dyszek. W starych milionach oczywiście. W końcu w myśl porzekadła "umiesz liczyć, licz na siebie", zbudowaliśmy "windę - podnośnik" z własnych skromnych środków. Do dziś, a minęło już parę lat, służy niezawodnie mimo niezwykle prostej konstrukcji oddając mi nieocenione usługi. Konstrukcja uzyskała atest techniczny, no bo na byle czym nie będę ryzykował. Kolejnym kopniakiem, jaki dostałem były starania o wózek elektroniczny. Okazało się, że PFRON nie dofinansowuje takiego sprzętu z braku odpowiedniego funduszu, do tego nie uznawany był jako sprzęt ortopedyczny. Ot, luksus! Zachciało się tyłek wozić, no to płać dziadu za to sam. I jak tu wytłumaczyć, że posiadanie nóg to żaden luksus, bo tym właśnie jest dla mnie taki wózek. Tym bardziej, że moja sprawność zredukowana została przez chorobę do kilku prostych czynności manualnych jak jedzenie, golenie, pisanie... I stukanie się po głowie na widok tych, co nie wiedzą co zrobić ze swoim zdrowiem i życiem. Po kilku latach marzeń, dzięki koledze z Niemiec, udało mi się w końcu zdobyć taki wózek nazywany na cześć kraju pochodzenia "Helmutem".
Co prawda "przechodzony", ale do dziś wozi mnie dzielnie, robiąc w ciągu sezonu letnich wędrówek około 1500 km. Wszelkie kolejne próby wydobycia jakiejkolwiek pomocy, okazywały się bezskuteczne. Okazywało się, że jest to dodatkowa kara za to, że z powodu choroby nie mogłem pracować zawodowo czy kształcić się, a "zasłużyłem" jedynie na stałą zapomogę z Opieki Społecznej, co skutecznie odcięło mnie od dotacji, pożyczek i innych finansowych "zastrzyków", z których swobodnie korzystali niepełnosprawni koledzy będący na rentach choćby ZUS-owskich. Znalazłem się w prawdziwym getcie prawnym, dyskwalifikującym mnie w staraniach o pomoc. "Helmut" otwarł mi kolejne możliwości działania, nie mówiąc o pewnej samodzielności. Przepiękna dębnicka przyroda, będąca prawdziwym ptasim rajem, od dawna budziła moją ciekawość. Teraz brałem lornetkę pod pachę i zasuwałem do lasu lub nad stawy, prowadzić moje ornitologiczne obserwacje. Po jednym z artykułów w Gazecie Ostrowskiej nawiązałem kontakt z Pawłem, prawnikiem z wykształcenia, a ornitologiem z zamiłowania. Prosił o kontakt i informacje o jakichś ciekawych obserwacjach. Myślałem, że zaskoczę go wiadomościami o orłach bielikach z upodobaniem krążących nad Dębnicą będącą ich terenem łowieckim, jednak On siedział już w temacie. Serdeczna przyjaźń pozostała do dziś. W końcu i ja zostałem członkiem Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków, prowadząc obserwacje, wysyłając specjalne karty obserwacyjne na Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu lub Stacji PAN w Gdańsku. Teraz jako ornitolog "fachowiec". Z czasem mój dom stał się prawdziwą skrzynką kontaktową i bazą dla okolicznych ptakolubów. W sierpniu , już od pięciu lat, w przydomowym ogrodzie swój obóz ornitologiczny rozbija spora ekipa zjeżdżająca pod dowództwem Pawła z wszystkich stron Kraju, by obrączkowć łabędzie na okolicznych kilkudziesięciu stawach obejmujących ok. 700 ha wody. Jest to świetna okazja poznać sporo nowych ludzi, a do tego posłuchać jak się sprawy mają w innych częściach Polski, rekompensując sobie tym brak możliwości podróżowania. Najgorzej jest zimą, gdy muszę siedzieć w domu, bo mróz tęgi i śnieg po pachy, tęskniąc straszliwie za moimi lasami, stawami, ptakami... Wpadają wtedy chłopaki i meldują "co tam Panie w przyrodzie". Jest to też okres bardziej wytężonej pracy literackiej. Po monografii Dębnicy powstała kolejna opisująca dzieje pobliskiego Antonina słynącego z koncertów chopinowskich i książęcego rodu Radziwiłłów, niegdysiejszych właścicieli osady. Przy okazji od czasu do czasu publikuję swoje dociekania historyczne w regionalnej i lokalnej prasie: "Ziemi Kaliskiej", "Gazecie Ostrowskiej", "Wieściach Gminnych" i "Zeszytach Przygodzickich". Ostatnie, wydawane przez Koło Miłośników Przygodzic, którego jestem członkiem, propagującego lokalne walory naszych okolic. Z czasem pojawiła się proza i poezja, coraz częściej pokazywane publicznie m. in. na konkursach literackich. Moje pisanie zaczęło przypominać zdobywanie szczytów. Im wyżej, tym piękniejsze widoki i szersze horyzonty myślowe. Mój pierwszy udział na Festiwalu Bardzo Szczególnych Sztuk w Katowicach w 1993 roku zakończył się ogromnym sukcesem. Zająłem pierwsze i jak się okazało jedyne nagrodzone miejsce! Jak ogłosiło jury, "deklasując profesjonalnością" opowiadania pozostałych pięciuset uczestników. W następnych latach posypały się nagrody i wyróżnienia, co jeszcze bardziej umacniało mnie w przekonaniu, ze niepełnosprawność to tylko brak umiejętności radzenia sobie w życiu. Do tego niesprawność fizyczna nie musi oznaczać niesprawności umysłowej! Na moim koncie mogę zapisać dwie kolejne publikacja książkowe. Są to antologie poezji pt. "Przesłanie nadziei" i prozy "Powiedzieć życiu tak", w wyborze i opracowaniu Agnieszki Stupin - Rzońca. Dość szybko moje "walory" literackie dostrzeżone zostały też przez Ochotniczą Straż Pożarną w Dębnicy, której zostałem tym samym kronikarzem i honorowym członkiem. Jestem chyba jedynym w Polsce strażakiem na wózku inwalidzkim! Ku zazdrości innych OSP z terenu Gminy Przygodzice mamy najlepszą kronikę strażacka opisującą jej dzieje od powstania do dziś.
Przez te wszystkie lata zmagania się z chorobą, otoczony rzeszą wspaniałych przyjaciół poznanych dzięki pisaniu i kontaktom przez CB - Radio, które stało się dla mnie prawdziwym oknem na świat wrosłem sercem i duszą w środowisko Dębnicy, która odpłaca mi ogromna życzliwością traktując jako swojego i "normalnego" mieszkańca. To właśnie ono, obok rodziny i przyjaciół kształtuje i decyduje o wartości człowieka. Wydobywając z niego to co najlepsze, wiarę w siebie oraz otwartość i miłość do rodzinnych stron. Ruszając swoim "Helmutem" w teren, mimo pewnych ograniczeń jak kiepskie drogi, brak transportu i wszędobylskie bariery architektoniczne - istniejące tylko dzięki "niepełnosprawnym" przepisom! - jestem obecny w życiu społecznym, zaznaczając swoje miejsce na Ziemi. Odnajdując w pisaniu i wyrażaniu tego "co na duszy gniecie", sens własnego istnienia. Poprzez radość dzielenia się z innymi cząsteczka miłości do tej ziemi, pokonałem to co było najtrudniejsze - SIEBIE! Bo skoro nie możemy niczego zmienić, to zawsze możemy zmienić siebie! A choroba? Tak naprawdę, to już dawno o niej zapomniałem!
powrót do spisu treści
Jestem wieloletnim miłośnikiem języka i kultury węgierskiej. Językiem tym zacząłem interesować się od roku 1976. W czasie moich pobytów na Węgrzech nawiązałem kontakty z ludźmi po przebytych kryzysach psychicznych. Ponieważ jestem członkiem Stowarzyszenia Na Rzecz Ochrony Zdrowia Psychicznego "Braterstwo Serc" - nawiązałem kontakty z Węgierskim Stowarzyszeniem "Głos Duchowy". W grupie tej spotkałem autora tłumaczonych na Konkurs wierszy. W krótkim czasie nawiązała się między nami przyjaźń, dlatego pokusiłem się o przetłumaczenie wierszy autorstwa Csaba Kersi.
Jerzy Bajkowski
Wyróżnienie w V konkursie literackim
Csaba Keresi
Klęcząc w Kaplicy maryjnej
Jeżeli jednej niebiańskiej muzyki wrażenie
przeniknęłoby przez me zmarłe tchnienie
Spostrzegam w Kaplicy ołtarz Maryi.
To energia dreszczu.
Na płaszczu Maryi spojrzenie kładę
Ale wspaniałość ta nie dociera do udręczonej twarzy
W jednym oka mgnieniu spoglądam z krzyża tego.
W kaplicy w grobowej ciszy tylko jeden, szczery
głos
kobiecy mówi: Synku mój, kochany mój Synku.
A ja zszedłbym z krzyża, jak dziecko w objęcia matki
Lecz nie mogę, bo tam gwoździami przebity jestem
I z całych mych sił chcę krzyczeć: mamo!
Droga Mamo!
Do Matki
Mamuś!
Malować chciałbym Jezuska
Takiego w błogosławionych objęciach matki.
Mamuś!
Malować chciałbym Jezuska
Tego, który żywi głodne gołębie swe.
Mamuś
Malować chciałbym Jezuska
Nie na krzyż naciągać.
Matko!
Ja nie chciałem, nic złego nie chciałem.
Tylko Jezuska malować.
powrót do spisu treści
Wyróżnienie w V konkursie literackim
Ewa Sosnowska
Dzień jeden z wielu
Dzwoni budzik. Przed sąsiedni blok zajechała "śmieciarka". Dobra! Stój! Gotowe - słychać donośne pokrzykiwania. Szczekają psy wypuszczone na poranne siusiu. Daleko jedzie "coś" na sygnale.
Szósta. Trzeba wstawać. W pokoju panuje półmrok. Za ścianą dudni winda. Zgrzyt zamków w drzwiach.
W łazience jaskrawe światło uderza w twarz. Mrużę oczy. Dopiero strumień chłodnej wody budzi mnie na dobre. Patrzę w lustro. Pomaluj usta, przypudruj nos. To twój nowy dzień - ciągnę monolog w myśli - kto wie, co dzisiaj przyniesie, może same dobre rzeczy? Pewnie - uśmiecham się do siebie.
*
- Dzień dobry, dzień dobry - pada raz po raz. Sporą grupa wchodzimy do biura. Po schodach idziemy gęsiego. Niektórzy rozpinają płaszcze, zagadują do siebie. Inni, jeszcze drzemiąc, wloką nogę za nogą. Jestem ostatnia.
Pod "szóstką" rozbłysły jarzeniówki. Suche, duszne powietrze drapie w gardle. Szeleszczą papiery. Wykładam na biurko kalkulator, pieczątki, długopis.
"W ten chłodny poranek ciepło wita Państwa program I Polskiego Radia. Minęła właśnie siódma. Życząc miłej pracy zapraszamy na serwis informacyjny".
W czajniku szumi woda. Nad głową wiruje dym z papierosów.
- Zgadnijcie, kogo dzisiaj widziałam - mówi Iwona. Tomka Krystyny. Nie ogolony, rozczochrany, w obszarpanych spodniach. Ja nie wiem, chłop jak dąb, żadnych obowiązków, wyśpi się, wyleży, żeby taki roboty nie znalazł.
- Po co ma pracować, pracuje Krystyna - stwierdza Basia. Nie ma dzieci, które musiałby utrzymywać, ma co jeść, gdzie spać. Źle mu? Praca to obowiązek. Trzeba na czas wstać. Nawet przełazić osiem godzin to też wysiłek.
- A co na to Krystyna? Odpowiada jej to? - pyta Ela.
- Nie obchodzi jej, co robi Tomek. Każde z nich chodzi własną drogą. Da mu jeść, kupi jakieś buty, żeby boso nie chodził. Nic więcej.
- Może to i dobrze mieć taki charakter - wtrąca Małgośka. Przynajmniej użyje tego życia, zabawi się, zobaczy trochę świata. Nie to co my: praca - dom, gary, sprzątanie, pranie.
- Ja też nie mam siły - żali się Hanka. Wczoraj ledwo wtaszczyłam te siaty. Wchodzę do domu, a tu łóżka rozgrzebane, ciuchy porozrzucane na fotelach, w zlewie pełno okruchów, papierów. Dzieciaki oglądają film, a Paweł śpi na kanapie. Ręce mi opadły. Pozmywałam, odrobiłam z Markiem lekcje, sprzątnęłam. I już wieczór. Czas spać. Ledwo wciągnęłam się na łóżko, a on ma jeszcze pretensje, że nie mam ochoty na seks. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Co to, żeby mi mąż nie pomagał albo dzieci nie słuchały? Musiało być tak, jak ja chcę. A teraz?
- Ciesz się, ze masz tylko takie zmartwienie - mówi Iwona. "Mój" wczoraj przywitał mnie od progu. Otwieram drzwi i nie mogę wejść - pchnęłam, coś się poruszyło. Przecisnęłam się jakoś, patrzę: leży schlany pod drzwiami. Spodnie rozpięte, obszczane, koszula rozchełstana. Ledwo na oczy widzi i krzyczy: "K...., gdzieś była!".
Odwróciłam się "na pięcie" i wyszłam. Walnęłabym w łeb jakimś młotem i raz by się skończyło. Ale co, zabiję bydlaka, a odpowiem za człowieka?
Słuchałam tych historii od kilku lat. Ciągle to samo. Wieczne problemy z mężem, dziećmi, matką, teściową, bratową. Wizerunek polskiej rodziny. Czasami zastanawiam się, czy istnieje jeszcze "inny świat"? Czy mam szansę stworzyć "inny dom"?
- Nie ma to jak pani Ewelina - wyrywa mnie z zadumy Małgośka. Jest sama, ma swoje mieszkanko. Gdzie chce pójdzie, co chce zrobi, nikt jej nie rządzi ani do garnka nie zagląda. Takiej to dobrze.
Ma pani racje - odpowiadam. Zawsze są dwie strony medalu. W jakimś sensie jestem niezależna. Ale skoro tak chwali sobie pani samotność, dlaczego zdecydowała się pani na małżeństwo? W końcu nie musiała pani wychodzić za mąż.
- Dobrze, dobrze. Już mnie tu pani nie podbiera. Zresztą jak panią znam, znajdzie sobie pani chłopa. Wszystko się pani udaje. Gdzie diabeł nie może , tam panią posłać.
- No pewnie, kulawa, a wszystko przychodzi jej łatwo. Pieniądze same wpadają do kieszeni, mieszkanie też już było, pewnie i chłop stoi przed blokiem - odpowiadam z ironią. Zdecydowanie za wcześnie się dorobiła. Nie czekała, jak inni, kilkanaście lat na mieszkanie, telefon, samochód. Nie ma dziecka, komornik jej nie ściga. Lubiana, ma jakiś cel w życiu. A ile mnie kosztuje moja samodzielność?! Nawet nie stara się pani tego zrozumieć.
Milczy.
- Dziewczyny! Nie wytrzymam - wpada do pokoju Marta. - Popatrzcie, co ta Agata odstawiła.
Siedzące najbliżej pochylają się nad kartką. "Zakład taki a taki, informuje, że w dniu takim a takim odbędzie się przetarg na roboty remontowo - budowlane (...)".
- Co? Informacja o przetargu - odzywa się Hanka.
- Ale czy tak wygląda urzędowe pismo?!
W górnej części kartki znajduje się duży, ozdobny, kruczoczarny rysunek. To motyw kwiatowy z programu komputerowego, choć przypomina raczej narząd rozrodczy kobiety. Wybuchają śmiechem.
- Najgorsze jest, ze przefaksowała to już do kilku znaczących przedsiębiorstw. Co sobie o nas pomyślą?
- Że komuś "dało na głowę" - stwierdza Iwona.
- Machną ręką. Czyż nie pracują tu inwalidzi? - kończy Małgośka.
Coś we mnie pękło. Ocean bólu zalał mnie po brzegi...
*
Zastępuję koleżankę w kasie. Dobrze się wydostać z tłumu w pokoju, gdzie zwykle pracuję. Tutaj czas płynie łagodniej, jakby chciał zagoić wszystkie moje rany. I pomyśleć, gdyby nie "kule", mogłabym zajmować to stanowisko. Mogłabym w ogóle zajmować się czymś innym, żyć inaczej. Mogłabym...
Czym jest praca, której się nie lubi, na którą jest się skazanym przez własne, niezawinione kalectwo? To piekło. Ale jednocześnie wyrwanie z obłędu, z nienawiści do ciała, za jego brzydotę i ułomność, za niespełnione nadzieje i oczekiwania. Ziemia i niebo. Narodziny i umieranie. Bez końca.
- Cześć. Mam wpłatę. Mogę przyjść za chwilę?
- Tak. Oczywiście.
To Stasiek. od wielu miesięcy unikam spotkania z nim. Wiem, ile kosztuje go ta pozorna obojętność w stosunku do mnie, w kręgu naszych współpracowników. Ilekroć widzimy się - jesteśmy sami - dotyka moich rąk, ramion, szyi, twarzy. Ociera się o mnie jak kot. Pochłania wzrokiem.
"Nie chcesz mnie - mówi wtedy. Jestem dla ciebie za stary."
To nie tak. Nie ma pojęcia, co czuję. Nie wie, że bronię się przed nim resztkami sił. Są chwile, kiedy pragnę zatrzymać te dłonie. Przywrzeć do niego całą siłą. Czułością odpowiedzieć na czułość.
- Dlaczego nic nie mówisz? Masz zmartwienie? Źle się czujesz? Ktoś ci dokucza? - pyta troskliwie.
- Nie. Nic mi nie jest. Jestem trochę zmęczona.
Wychodzi.
*
Znów uciekł mi autobus. Widzę go jeszcze za zakrętem. Już mnie to nie złości, zbyt często się zdarza.
Na przystanku jestem sama. Wokół toczy się życie. Chodzą ludzie; człowiek za człowiekiem, pojedynczo, niekiedy parami, czasem w grupach. Dzieci wracają ze szkoły, robotnicy z pracy. Młody mężczyzna o niechlujnym i starczym wyglądzie ciągnie wózek wypchany kartonem. Właściciel posesji zamiata podwórko. Piach i liście wpadają w kałuże.
Najtrudniej stać w miejscu i czekać, wypatrywać. Niecierpliwie się. Spaceruję. Zimny wiatr smaga po twarzy. Zmarzłam.
Wreszcie jest autobus. Przegubowy - stwierdzam z przestrachem. Jeżeli nie podjedzie bardzo blisko chodnika, nie wsiądę. Przednie drzwi otwierają się z trzaskiem. Za kierownicą starszy mężczyzna o wyraźnej łysinie, z brzuchem przy kierownicy i grubymi, pulchnymi rękami.
- Czy mógłby pan podjechać jeszcze bliżej chodnika? - pytam grzecznie. Przede mną jest ogromna kałuża i bardzo wysoki stopień. Nie wejdę.
- Nie mogę to nie maluch. Nie będę cofał - odpowiada ponuro.
Dziękuję i odsuwam się do tyłu. Wszystko "gotuje się" we mnie. Pasażerowie gapią się przez szybę zdezorientowani. Jestem wściekła. Mam ochotę kląć, wrzeszczeć, bić pięściami. Cholerny świat! - krzyczę w sobie.
Już nie czekam. Człapie się z moimi kulami...
*
Kiedy znalazłam ją w skrytce na listy, serce zabiło gwałtownie. Jest! Jest! - powtarzałam w nagłym przypływie emocji. Po chwili na biurku leżała przesyłka zawierająca wyjątkowa oczekiwaną, tajemniczą wiadomość.
Tekst wysłany na konkurs napisałam dwa lata temu. Temat podpowiedział mi Szymon, który czasem wie, "co gra w mojej duszy". Pamiętam, jak tekst powstawał. Do każdego zdania lub kilku słów wypełzałam z łóżka i zapalałam światło, pewna, że wreszcie napiszę co trzeba i zasnę. Pisałam, gasiłam światło. I znowu wracał niepokój. Aż wszystko zostało wydarte ze "środka", wyrwane ze snu, gołe, nieuczesane.
Oto werdykt.
Duża, żółto - szara koperta z niestarannie wypisanym adresem i krzywo naklejonym znaczkiem nagle przestaje zachwycać swoim widokiem. Mam złe przeczucia. To tylko ta stara niewiara - pocieszam się.
Czytam pośpiesznie protokół. Nie ma mnie. Nie figuruję. Nie zasłużyłam ani na nagrodę, ani na wyróżnienie. Nawet w wyborze opowiadań (pokłosie konkursu) nie było dla mnie miejsca. W kwartalniku wydawanym przez organizatora konkursu, czytam: "(...) można powiedzieć z całą pewnością - mało jest prac zasługujących na uwagę ze względu na wartości literackie, a przecież to właśnie one liczą się w tego typu konkursach przede wszystkim (...). Wiele osób piszących nawet całkiem przyzwoicie, traktuje konkurs jako trybunę dla swoich często nasyconych dramatyzmem wynurzeń. Owszem tego typu impreza ma temu służyć, lecz (...) pod pewnymi warunkami. Cóż zrobić z utworem , który jest prostą relacją ogromu cierpień tak fizycznych, jak i psychicznych, cóż zrobić, kiedy obok leży banalna historyjka lecz opowiedziana ciekawie, obleczona w zgrabną literacką formę? Takich i podobnych im dylematów uczestnicy jury mają wiele. Można ich uniknąć, jeśli zrozumiecie państwo, ze literatura to zarówno forma, czyli to w jaki sposób opowiedziana jest historia oraz waga jej treści. (...)"
Ból ściska gardło. Tak. Dzisiaj wszystko musi być banalnie kosmiczne, nieprawdopodobne. Już nie w modzie jest "zwykła prawda", "szara miłość", "smutne oczy". Cóż więc warte jest moje życie, złożone właśnie z takich prostych spraw? W uszach ciągle dźwięczą mi słowa Szymona: "Wygrasz. Zobaczysz. W końcu uwierzysz w siebie."
Miał rację.
*
Ulałabym ci wina
nakruszyła chleba
abyś powrócił
słowa bym ci ułamała
i snu bym ci uchyliła
i krwi bym ci utoczyła
i sypnęła ziarnem pszenicy
i czarnej soczewicy
i krąg zakreśliła na ziemi
i zapaliła zioła na ofiarę
(...)
i w lustrze o północy czuwała
i krzyczałabym twoje imię
w studnię głęboką
(...)
abyś wrócił
na chwilę
(Anna Kamieńska)
*
"Minął miesiąc, odkąd wyjechałeś. dużo pracuję, piszę, czytam, odwiedzam znajomych, przyjmuję gości. Poukładałam jakoś mój świat. Jest dobrze, choć żal mi jak diabli, ze nie mogę być z Tobą.
Zazdroszczę słońcu, które pieści i ogrzewa Twoje ciało; oczom, które patrzą na Ciebie; dłoniom, które dotykają Cię. Zazdroszczę tym, których tulisz w ramionach, do których uśmiechasz się, śpiewasz i wstajesz co rano. Nie dla mnie..."
powrót do spisu treści
Wyróżnienie w V konkursie literackim
Zofia Garbaczewska - Pawlikowska
Oko w oko
kiedyś
już dawno
stanęłam
oko w oko
z życiem
z sekundy
na sekundę
stałam się
człowiekiem
toczyłam się
po kołach historii
raz na wozie
raz pod wozem
raz wolno
raz szybko
raz w śmiechu
raz w płaczu
w kierunku jednym
niestety
dla wszystkich
a teraz
słyszę ten krok
zaczajony w ciemności
przyjdzie mi stanąć
oko w oko z ...
aby z sekundy
na sekundę
przestać być
człowiekiem
maleńką kropką
w pamięci świata
Dłoń
mała piąstka
w kobiecej dłoni
dłonie spięte
stułą nadziei
chleb w dłoni
nóż w dłoni
gromnica w dłoni
Jakby się miało wrócić
nie zapinać życie
na ostatni guzik
niech zostanie
list niedokończony
telefon niezapłacony
balkon niedomknięty
szklanka z niedopita herbatą
książka w połowie otwarta
jakby się miało wrócić
może za godzinę
może za dzień
Czas
to nieprawda
że czas płynie
to nieprawda
że czas mija
to my przemijamy
przebijając na wylot
tarczę czasu
ja
ty
ptak
drzewo
a czas
stoi w miejscu
ciężki
wieczny
nieuchwytny
niezmienny
doskonale abstrakcyjny
doskonale rzeczywisty
powrót do spisu treści
Wyróżnienie w V konkursie literackim
Ireneusz Słabicki
piegowata (E. Ch.)
dziesiątki
złotych myśli
a te obok nosa
najmniejsze, nieśmiałe
najbardziej złote
najmniejsze, nieśmiałe
i te obok nosa
złotych myśli
dziesiątki
to wszystko co mam
co znaczy milion
wydany z ogromu milionów
o wiele mniej znaczy
niż tysiąc z tysiąca
bo to wszystko co mam
a teraz weź proszę
weź wszystko
i oddaj co masz
twój tysiąc z tysiąca
tyle właśnie bym chciał
życie za życie
***
twój pocałunek
to tylko
wtłoczenie mi do środka
odrobiny
ciepłego powietrza
które jednak
pozwoliło mi zrozumieć
jak do tej pory
było tam zimno
***
pan kominiarz
zapiął spodnie
na agrafkę
i słowo honoru
nikt mu
już nie wierzy
***
Ku mojemu zdziwieniu
pod zamkniętymi powiekami
tym razem
wcale nie było ciemno
no cóż
brzmi jak biel czarnego prześcieradła
ale to prawda
Józef Franczyk
Portret transcendentny - rysunek 22 x 15 cmNie zdążyliśmy ...
Niedawno dotarła do nas smutna wieść z Jaworzna. W Wigilię Bożego Narodzenia odszedł na zawsze Józef Franczyk. Miał zaledwie 38 lat. Był absolwentem Liceum Plastycznego, potem studiował zaocznie na PWSSP w Poznaniu. Malował i rysował - zamieszczaliśmy i my jego prace w ostatnich numerach kwartalnika. Także pisał; należał do grupy literackiej KWADRYGAN przy Związku Niewidomych. W 1990 roku wydał dwa tomiki poezji "Odwaga i pustka" oraz "Rozmowa z Traklemli". Prosił, by zorganizować mu wystawę w Krakowie. Zamierzaliśmy mu ją urządzić w tym roku ...
|
|