|
Grażyna
Paprocka
MOJE MYŚLI KREUJĄ
MOJE ŻYCIE
„Panie,
Ty wiesz lepiej aniżeli ja sam, że się starzeję i pewnego dnia
będę stary. Zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś
powiedzieć
na każdy temat i przy każdej okazji. Odbierz mi chęć prostowania
każdemu jego
ścieżek. Uczyń mnie poważnym, lecz nie ponurym, czynnym, lecz
nienarzucającym
się. Szkoda mi nie spożytkować wielkich zasobów mądrości, jakie
posiadam, ale
Ty, Panie, wiesz, że chciałbym zachować do końca paru przyjaciół.
Wyzwól mój umysł
od niekończącego brnięcia w szczegóły i daj mi skrzydeł, bym w lot
przechodził
do rzeczy. Zamknij mi usta w przedmiocie mych niedomagań i cierpień, w
miarę
jak ich przybywa, a chęć wyliczania ich staje się z upływem lat coraz
słodsza.
Nie proszę o łaskę rozkoszowania się opowieściami o cudzych
cierpieniach, ale
daj mi cierpliwość wysłuchania ich. Nie śmiem Cię prosić o lepszą
pamięć, ale
proszę Cię o większą pokorę i mniej niezachwianą pewność, gdy moje
wspomnienia
wydają się sprzeczne z cudzymi. Użycz mi chwalebnego poczucia, że
czasami mogę
się mylić. Zachowaj mnie miłym dla ludzi, choć z niektórym z nich doprawdy
trudno wytrzymać. Nie chcę być świętym, ale zgryźliwi starcy - to
jedno ze szczytów osiągnięć szatana. Daj mi zdolność
dostrzegania dobrych
rzeczy w nieoczekiwanych miejscach i niespodziewanych zalet w ludziach.
Daj mi,
Panie, łaskę mówienia im o tym (...)"
św. Tomasz z Akwinu
Ten
fragment modlitwy św. Tomasza znajduje się przy jego grobie w Tuluzie i
wart
jest przytoczenia w niedługiej w końcu całości. Znajduję w łych słowach
pokorę
dla moich i innych ludzi słabości. Uświadamiają mi, że w tym świecie
dane
zostało mi cenne życie wraz z więzami, które łączą mnie z rodzicami,
rodzeństwem, nauczycielami i uczniami, przyjaciółmi i znajomymi. Do
spełnionego
życia będzie mnie prowadzić szlifowanie samego siebie w takich właśnie
związkach i doskonalenie samej siebie poprzez własne wysiłki. Nigdy
więcej nie
powtórzy się moje życie w takim samym wymiarze. Dlatego cenię sobie z
całego
serca związki z ludźmi, które zostały mi dane. Nie muszę wyrażać swoich
opinii.
Nie muszę błyszczeć. Nie muszę za wszelką cenę zaznaczać swojego
istnienia. Po
prostu jestem obecna. Ze szczerością i uwagą - słucham innych, często
wzruszając się ich opowieściami. Ludzie bowiem gromadzą się wokół tego,
kto ich
naprawdę słucha. Pamiętam, że to, co daję, zostanie mi zwrócone, a
zemsta na
wrogach uderzy we mnie. Nie jestem pochlebcą, nie kłaniam się innym w
pas.
Uczciwie i z dumą wyrażam siebie słowami, czynami i postawami. Nie
odpowiadam
arogancją na arogancję, sarkazmem na sarkazm, pogardą na pogardę. Bez
względu
na to, jak inni zachowują się wobec mnie, zawsze staram się odpowiadać
miłością, ciepłem i życzliwym sercem. Nie lituję się nad chorymi,
samotnymi,
czy słabymi. Każdy z nich ma swoją dumę, a litość wywołuje przeciwną
reakcję.
Ludzie chorują i są nieszczęśliwi, ponieważ nie chcą otworzyć się na
innych i
trwają w zamknięciu. Tak, jak wszyscy pragną wyzwolić swoje serce. Aby
to mogło
nastąpić, ważne jest, żeby nie ranić ich dumy.
Inni to
inni, ja to ja. Nie
porównuję siebie z innymi. To daje mi wolność. Gdy inni mnie ranią,
znieważają
lub robią ze mnie głupca, nie obrażam się na nich. To się na nic nie
zda. Za to
staram się wyjaśnić, dlaczego mi to robią. Nie tłumaczę się. Przyznaję
się z
pokorą do swoich błędów i przepraszam, gdy kogoś ranię. Nie przerzucam
na
innych odpowiedzialności za swoje czyny. Nie ranię samej siebie ani
innych
niepotrzebnie, wyolbrzymiając błędy, które ja, czy ktoś inny popełnił.
Natomiast staram się w innych dostrzegać ich dobre cechy. Przebaczenie
zawsze
niesie ulgę. Uwalnia moje serce od nienawiści, prowadzi mnie ku
wolności i
pokojowi. Może się wydawać, rzeczy aktu przebaczenia dokonuję dla dobra
innych,
ale w rzeczywistości dokonuję go wyłącznie dla siebie: oznacza to
wygnanie z
serca antypatii, gniewu i wrogości.
Mam
przyjaciół, przed którymi
mogę z zaufaniem otworzyć serce i podzielić się swoim bólem tak, jak
oni dzielą
się ze mną swoim. Mam do nich zaufanie, które można mierzyć
szczerością. Zaufania
nie można zastąpić perfekcyjnością w pracy, bystrym intelektem ani
głęboką
wrażliwością. Zaufanie wzbudzają ci ludzie, którzy mają charakter i
odnoszą się
do innych z niezachwianą szczerością. Brak przyjaciół, samotność, są
stanem
niespełnienia serca. Jeśli wnoszę coś w życie innych, nie odczuwam w
sercu
samotności. Kiedy rozumiem cudze serce, wtedy mogę poznać swoje
prawdziwe Ja.
Wiem, że moje myśli kreują moje życie: jak myślę, takim człowiekiem się
staję,
To moje własne nastawienie, mój sposób patrzenia na rzeczy sprawia, że
coś się
pogarsza albo wydaje się gorsze, niż jest. Pamiętam, że rzeczy mają złe
strony,
gdy ja je w ten sposób spostrzegam. Zło nie istnieje, wszystko z natury
swojej
jest dobre, i ode mnie tylko zależy, co z tym zrobię i czy dobro nie
zmieni się
w zło.
Usiłuję
walczyć z moimi negatywnymi emocjami,
unikając stwierdzeń: "do niczego", "nie da się",
"Nie!", "nędzny", "głupi", ,,nie lubię",
"chcę umrzeć", itp. Zamieniam je na emocje pozytywne, Myślę więc:
"na pewno mi się uda", "lubię wszystkich", "będę
pożyteczna dla innych", "wszystko z pewnością zmieni się na
lepsze", "wszystko w porządku", "wydostanę się z
tego", "nigdy nie będę uciekać przed problemami", "stawię
czoła sytuacji". Jeżeli zawsze będę obawiać się porażki, na pewno
przegram.
Jeżeli będę starać się myśleć o rzeczach radosnych i dających
szczęście,
zachowywać się tak pogodnie, jak tylko się da, to z pewnością pewnego
dnia
stanę się szczęśliwa.
Każda
myśl, czyn albo słowo, które wyślę w świat,
trwa wiecznie. Takie jest prawo tego świata. Myśli, czyny i słowa mają
moc
przyciągania wszelkich elementów niezbędnych, aby stały się one
konkretną
rzeczywistością. To one są odpowiedzialne za mój los - dobry,
czy też zły. Ostre słowa, nawet wypowiadane dla
czyjegoś dobra, wywołują u ludzi negatywne reakcje. Dlatego kultywuję
empatię,
aby umieć zrozumieć ból innego człowieka. Mówienie wyłącznie słów
miłości
oznacza, że ich energia działa w kierunku tego, co pozytywne. Oznacza
to
mówienie o szczęściu, pomyślności i zdrowiu, a unikanie mówienia o
nieszczęściu, chorobie, ubóstwie itp. Słowo żyje, jest energią.
Staram
się nie żyć przeszłością Każde jutro jest
absolutnie nowe, a przyszłość właśnie się zaczyna. Jeśli jednak
ograniczę się
własnymi myślami i uczuciami, jeśli nie zechcę przebaczać i będę stale
odświeżać wspomnienia tego, co było - to
nigdy nie zaznam prawdziwego spokoju. Przeszłość minęła bezpowrotnie.
Dzień
dzisiejszy jest rezultatem dnia wczorajszego, a zarazem przyczyną
jutrzejszego.
Każda chwila jest nową chwilą Żeby żyć, nie wolno mi ani na moment
tracić
nadziei. Muszę zrobić wszystko, aby zrealizować swoje nadzieje. Gdy
jestem
blisko ich utraty, pamiętam, że moje nadzieje nigdy mnie nie zdradzą To
tylko
ja mogę je zdradzić poprzez ich zaniechanie. Tak jak marzenia -
nadzieje
spełniają się wtedy, gdy nie będę się tego spodziewać, ich spełnienie
jest
absolutnie pewne. Nadzieje i marzenia uruchamiają odporność na zło. W
momencie,
gdy się poddam, wszystko się zawali.
Każda
istota ludzka poszukuje miłości, pragnie być
zrozumiana. Nic tak nie boli, jak brak miłości i zrozumienia ze strony
innych.
Jeśli taki stan trwa zbyt długo, tracimy nadzieję. A bez niej żyć nie
można.
Bycie kochanym daje prawdziwą radość i nadaje życiu sens. Jest to
możliwe tylko
wtedy, gdy ja potrafię kochać i rozumieć innych, Najpierw trzeba dać,
-aby móc
dostać.
Wszyscy
możemy pójść taką drogą
życia, na jaką się zdecydujemy. Będziemy szczęśliwi, jeśli tylko
zechcemy.
Zdobędziemy tyle, ile zechcemy. Będziemy zdrowi, jeśli tak postanowimy.
Rzeczy
niemożliwe mogą się spełnić nawet poprzez ich niespełnienie.
Uświadamiam sobie
swoje ograniczoności i mam odwagę przyznać się do nich. Nie boję się
powiedzieć; nie wiem, błądzę, pomyliłam się, przepraszam. Te odwagę i
garść
refleksji, z którymi odważnie dzielę się z innymi, zaczerpnęłam właśnie
ze słów
św. Tomasza z Akwinu.
|
|
Anna Muzyka-Walawender |
|
Poeta pyta
Czy
było warto Galileuszu
piąć się przez opór
ociemniałych z pychy
by sięgnąć gór aż na Ksieżycu…
Czy
było warto Kazimierzu Wielki
sen o ojczyżnie murowanej ziścić
kiedy ją dziobią kruki i wrony
współczesnej nienawiści…
Czy
było warto Cyprianie Kamilu
takie układać słów meandry
i tak ukochać okruszynę chleba
by w ciszy przytułku dźwigać cień pogardy…
A
ciało i duszę
złożyć w ofierze biało-czerwonej
Pospolitej Rzeczy
czy warto było
kiedy historia sobie i faktom
nawzajem przeczy…
Czy
było warto – kiedyś przyjacielu –
tak mnie poranić światłem lampy
że cisza gęstrza zalegla od krwi
nienawiść w tobie płonęła czy wstyd?
Czy
było warto
iskry odwagi w sobie rozniecać
kiedy o wymiar bólu płomienia
pyta dziś tylko poeta...
|
Na Olimpie życia
Melpomena z rozpaczy
popada w depresję –
syn przedawkował i się powiesił
Euterpe oswaja
tajniki klawiatury by miłość wystukać
na: olimpkropkaajlawjumałpahepiend
Terpsychora w lokalu „Pod
Smutnym Aniołem”
tańczy na rurze –
przerwała szkołę
Klio nie może
obronić doktoratu
próbowała historię oddzielić od fałszu
Talia
handluje
w butiku
second-hand
i dzienny utarg zanosi do kasyna
Kalliope pisze biały
wierszem
pamiętnik dla wnuka
który nie przybędzie
Urania próbuje
wyklętym i złaknionym
wywróżyć szczęście ze znaczonych kart
A Polihymnia? Ona
milczy
cerując struny zdartych gardeł
by wznowić mogły prawą pieśń
Erato tylko jest
szczęśliwa
syta kochankiem jak udanym wersem
odsypia w słońcu zarwana noc.
|
|
Wiatr i my
słychać wiatr
słychać wiatr w naszych sercach
pootwierał na oścież komory
i zastawek spokojny zakłócił rytm
tętnica nie nadąża
przetaczać wartkiej krwi
białe krwinki płyną czerwienia
a czewone tańczą jakj śnieg
odstaw, proszę, odstaw ten cardiamid
niech się burzy w nas chociaż krew
|
|
Katarzyna Warachim
PANI OLGA
Pani Olga dziś
już wychodzi do domu. Cały personel cieszy się z wyleczenia Pani Olgi.
Cały
personel oprócz mnie…
Pani Olga
siedzi w pokoju zajęć i
robi bukieciki z suszonych liści. To w geście podziękowania za
troskliwą opiekę
i jakże udane leczenie. Pani Olga nauczyła się robienia różnych
ręcznych
robótek na terapii zajęciowej.
Wczoraj
wszystkie panie robiły kasztanowe ludki z małymi czapeczkami z żołędzi.
A dzień
wcześniej pszczółki z rolek po papierze toaletowym i bibułki.
Wykonywanie
precyzyjnych, malutkich elementów często wymaga niezbędnych narzędzi –
nożyczek, dłutka czy pęsety. Jednak nasze pacjentki musza sobie
poradzić bez
tego. Na oddziale są przecież panie, w rękach których podobne akcesoria
mogłyby
stać się kolejny raz narzędziami zbrodni.
Wszystkie te
własnoręcznie wykonane szkadzadzieństwa będą wystawione na licytacji
pod koniec
tygodnia, a dochód z niej nasze pacjentki przekażą dzieciom z oddziału
drugiego. To taki socjoterapeutyczny gest. Dzięki podobnym aukcjom
nasze panie
czują się jeszcze komuś potrzebne. Są doceniane przez małych pacjentów,
którzy
za te kilka złotych mogą sobie kupić słodycze w szpitalnym sklepiku.
Pani Olga w
ogóle się nie uśmiecha. Ale chodzi spokojna, wyprostowana. Całymi
popołudniami
siedzi przy oknie i patrzy przez zakratowane szyby. Czyta.
Nocami
Pani Olga nie śpi. Leży
cichutko bez ruchu i myśli jak to będzie po opuszczeniu szpitala.
Obmyśla plan,
szczegół po szczególe. Tym razem przecież nie może wszystkiego zepsuć.
Teraz
już bardziej się postara. Nie może zawieść Władysława. Przecież on tam
na nią
czeka…
Pani Olga
udaje, że śpi, gdyż nasz personel jest bardzo wyczulony na takie
podejrzane
zachowania. Świadczą one o tym, ze pacjent nadal wymaga hospitalizacji.
A
przecież Pani Olga chce jak najszybciej wyjść do domu. Zażywa więc
posłusznie
zapisane leki, chodzi punktualnie na basen i na masaże oraz codziennie
uczestniczy w zajęciach plastycznych, które według terapeutów bardzo
uspokajają
i wyciszają skołatane nerwy.
W każdą środę
Pani Olga wychodzi na spacer, poza obręb szpitala. Nie sama, o nie. Z
Panią
Olgą wychodzi terapeutka. Z nią i z siedmioma innymi pacjentkami. Pani
Olga
unika wychodzenia do miasta, wśród ludzi. Symuluje wówczas ból głowy
albo
skręcenie kostki. Ale musi być wtedy czujna, bo personel staje się
uczulony i
podejrzliwy na podobne wykręty.
Pani Olga
najbardziej lubi chodzić na pola rozciągające się za szpitalem. Grzebie
rękami
w ziemi, podnosi jej grudki i wącha je przymykając oczy. Albo tuli się
do drzew
i - narażając się na uszczypliwe uwagi koleżanek - dotyka ustami kory.
Jednak
terapeutka – pani Małgosia, nie pozwala Pani Oldze stać długo w takiej
pozycji.
Usiłuje nakłonić pacjentki do zbierania wszystkiego, z czego później,
podczas
zajęć w świetlicy, będzie można zrobić coś pożytecznego i – jej zdaniem
–
ładnego.
Panie zbierają
więc liście, drobne gałązki, szyszki, kamyki i kawałeczki konarów.
Rzadko
jednak dają się namówić na ćwiczenia na powietrzu. Twierdzą, że nie są
wariatkami, żeby fikać fikołki na dworze, przy ludziach. A w szpitalu
psychiatrycznym znalazły się przez przypadek i tak już niedługo wyjdą.
Pamiętam jak
przywieźli Panią Olgę. To był wtorek, pamiętam, miałam wtedy 12
godzinny dyżur.
Zdziwiło mnie, że przywieziono ją od razu do nas, a nie do zwykłego
miejskiego
szpitala, jak to się z reguły dzieje w takich przypadkach. Kobieta
miała na
sobie odświętną granatową sukienkę, w duże czerwone malwy, albo nie, to
były
raczej róże, i czerwone szklane koraliki. Na nogach Pani Olgi lśniły
czerwone
buciki, co zaskakiwało nieco u kobiety w tym wieku… Na rękach –
czerwone
koronkowe rękawiczki. Siwe króciutko przycięte włosy ozdabiała czerwona
spinka
z motylkiem. Babunia jak z bajki – pomyślałam wtedy. Więc dlaczego?...
Sukienka
starszej pani była poplamiona zaschniętymi wymiocinami. Kobieta nie
miała przy
sobie żadnych dokumentów. Ale sąsiedzi, którzy ją znaleźli i wezwali
karetkę
twierdzili, że ma na imię Olga.
Pani Olga,
emerytowana nauczycielka, od lat mieszkała sama. Nie miała
najprawdopodobniej
żadnej bliższej rodziny. Nikt do mniej nie przyjeżdżał, nikt jej nie
odwiedzał.
Za to ona regularnie gdzieś wyjeżdżała. Ale to przed laty. Przez 25
lat, w
każdy wtorek i każdy piątek Pani Olga wychodziła rano z domu i wracała
późnym
wieczorem, albo nazajutrz rano. A od jakichś pięciu lat Pani Olga też
wychodziła. I też we wtorki i piątki. Regularnie, jak w zegarku.
Zmieniło się
tylko to, że miała ze sobą zawsze bukiet świeżych kwiatów i wracała
nieco
wcześniej. Ale sąsiedzi dziwili się i tak, że taka starsza osoba nie
boi się
wracać do domu po nocy…
Zastanawiające
było, że pani Olga wszystkie niedziele i święta spędzała w domu, sama.
Nie dała
się nigdy zaprosić przez sąsiadów. Odmawiała zazwyczaj uprzejmie, ale
stanowczo. Nie reagowała na ich nalegania. W Wigilię w pokoju pani Olgi
świeciła się tylko świeca. Pani Olga nie obchodziła świąt. Sąsiedzi
potępiali
ją za to, że nigdy nie widzieli jej w kościele. Zachodzili w głowę,
gdzie
starsza pani wychodzi tak systematycznie w każdy wtorek i piątek.
Sąsiadki w
tej samej klatki schodowej spotykały się na placu zabaw i podczas, gdy
ich
wnuczkowie bawili się w piaskownicy, plotkowały o tym, gdzie też to ta
„stara
panna” może tak jeździć. Kobiety obmawiały panią Olgę, że pewnie coś z
nią nie
tak, skoro nawet żaden chłop jej nie chciał, nie ma męża, choćby
najgorszego,
ani nawet jakiegoś bękarta, co już świadczyłoby o wzięciu u mężczyzn.
Któryś z
sąsiadów poszedł kiedyś dyskretnie za panią Olgą. Doszedł za nią aż na
dworzec
PKSu. Tam kobieta rozpłynęła się we wnętrzu jednego z autobusów. Na tym
ginął
podjęty trop…
Dzisiaj mija
miesiąc od dnia przyjęcia Pani Olgi do naszego szpitala. Przez ten czas
przyglądałam się tej starszej kobiecie. Wydawała się spokojna, ale jej
wypłowiałe oczy kryły w sobie jakąś tajemnicę. Rzadko zdarza się, by 75
letnia
kobieta, pozornie zdrowa i sprawna, usiłowała popełnić samobójstwo.
Pani Olga
bowiem, równo miesiąc temu, zażyła całe opakowanie diazepamu i
reladormu. Do
tego połknęła cały zapas przeterminowanych lekarstw ze swojej domowej
apteczki.
Popiła to wszystko własnej roboty nalewką z orzechów na spirytusie.
Wcześniej
jednak pani Olga zaryglowała drzwi i ułożyła się równiuteńko na łóżku.
Panią Olgę
znaleźli sąsiedzi, zaniepokojeni tym, że starsza pani nie wychodzi z
domu, a
jest przecież wtorek… Pukania do drzwi nie przyniosły rezultatu, więc
pan Edek
spod 4 i Jasiak z kilkunastoletnim synem z pierwszego piętra wybili
okno w
kuchni pani Olgi. Weszli. Pierwszy panią Olgę zauważył Jasiak, to on
też
zadzwonił po pogotowie. Obaj mężczyźni wynieśli kobietę w kocu przez
okno, bo
nie potrafili znaleźć klucza do drzwi. Gdy przyjechała karetka panią
Olgę
leżącą na trawie otaczał wianuszek gapiów z osiedla, matki zasłaniały
oczy
dzieciom, ujadały psy. „Doigrała się”
– brzmiały komentarze. „Zawsze była jakaś
dziwna, siedziała ciągle w domu i czytała tylko te swoje książki”.
„Jeździła,
jeździła i se wyjeździła, patrz pani…”. „Bóg ją pokarał”. Syn
Jasiaka
chował za plecami jakiś kawałek papieru…
Rozpoznanie w
karcie choroby pani Olgi utrzymywało silną depresję ze skłonnościami do
autoagresji. Nic jednak nie wskazuje na taki stan… Pani Oldze lekarz
przepisał
leki antydepresyjne. To zwyczajowa procedura przy niedoszłych samobójcach.
Dwa
dni temu
przyszedł do pani Olgi młody Jasiak. Przyniósł jej kradzione gdzieś po
drodze
papierówki i bukiecik polnych kwiatków. Pani Olga nie chciała go jednak
przyjąć. Młody Jasiak przyniósł więc to wszystko do mnie, do dyżurki.
Poprosił,
żebym jej to oddała, od niego. Wychodząc wręczył mi grubą szarą
kopertę, którą
znalazł pod łóżkiem, w domu pani Olgi, miesiąc temu. Koperta była
zaklejona.
Widniał na niej napis „Dla W.C.”. Śmieszne inicjały – pomyślałam. W
środku był
list napisany drżącą ręką pani Olgi. Moja ciekawość wzięła górę nad
dobrym
wychowaniem, które zabrania czytania cudzej korespondencji:
„Kochany
MÓJ, najdroższy Władysławie!!!
Jestem
już starą brzydką kobietą. Starą i
słabą. Kończą mi się siły, by żyć tak dłużej. Żyć bez Ciebie.
Trzydzieści lat,
to kawał czasu. 25 lat z Tobą, 5 bez Ciebie. Twoje dzieci mają już ze
30 lat, są
dorosłe. Może mają już nawet własne dzieci… Może byłbyś teraz
dziadkiem. A ja –
gdybyśmy mieli swoje dzieci – byłabym być może babcią. Ale to zabawnie
brzmi,
prawda? Ale nie było mi dane poczuć, czym jest macierzyństwo. I już nie
będzie.
Mój zegar biologiczny zatrzymał się wiele lat temu. Pamiętam jak się
wtedy
cieszyłeś, że nie będziemy musieli już tak uważać. Ja – przepłakałam
wtedy całą
noc. Zrozumiałam, że już nigdy nie poczuję tego, co czuje matka, co
czuła Twoja
żona. Ale Ty o niczym nie wiedziałeś, nie znosiłeś, gdy płakałam, więc
robiłam
to w samotności, po powrocie od Ciebie. Żebyś tylko się nie martwił.
Miałeś
przecież dosyć swoich problemów.
Pamiętam,
jak się martwiłeś, gdy Twoja
córeczka była w szpitalu, wiesz, wtedy, gdy spadła z rowerka. Z tego,
który
razem wybieraliśmy, pamiętasz? Ile wtedy miała latek, chyba 5? Nie,
skończyła
6, bo przecież miała iść od września do szkoły. Miała wtedy złamaną
rękę i
uszkodzony wzrok. Pomagałam załatwić miejsce w klinice okulistycznej.
Byłeś
wtedy taki przerażony, taki bezbronny. Dorosły mężczyzna, ojciec małej dziewczynki.
Pamiętam
też ten dzień, kiedy pierwszy raz
mnie pocałowałeś, pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. To był
wtorek. Tak
jak dzisiaj. Wróciłam do domu na miękkich
nogach, miałam wrażenie jakbym zsiadła właśnie z karuzeli. Mój Boże,
jak ja się
wtedy bałam, bałam się tego, co będzie, gdy dowie się o nas Twoja żona.
Ale ona
nigdy się nie dowiedziała, prawda? Byliśmy ostrożni. Czekałam na Twój
telefon,
a później spotykaliśmy się w jakimś odległym, neutralnym miejscu. I
wtedy było
cudownie. Nie istniało nic oprócz nas. Wilgotniałam na samą myśl, że za
chwilę
Cię dotknę… Rzucaliśmy się na siebie jak para
nastolatków, a przecież już dawno nastolatkami nie byliśmy. Kochaliśmy
się
dziko, namiętnie albo powoli i z czułością. Wchodziłeś we mnie z taką
pasją, że
czasem obawiałam się czy to nie jest jakaś złość na to, co mogłoby być…
Potem rozmawialiśmy całą noc. Tak było na początku. Później
musiałeś
wracać do domu coraz wcześniej, więc nie miałam innego wyjścia -
wystarczało mi
tych parę godzin reglamentowanego szczęścia. Zdarzało się, że dłużej
jechałam
na umówione miejsce, niż byliśmy razem. Ale i tak było warto.
Na
początku w ogóle nie przypuszczaliśmy, że
nasza znajomość przetrwa tyle lat. Tzn. raczej Ty nie przypuszczałeś,
bo ja… Ja
wiedziałam, że już nigdy nikogo nie pokocham tak jak Ciebie.
Wiedziałam, że to
Ty jesteś mężczyzną, na którego czekałam tyle lat…I że po Tobie nie
będzie
nikogo innego. Od samego początku, od dnia naszego poznania, musiałam
się
liczyć z tym, że masz rodzinę i nigdy („nigdy”, to słowo znienawidzone
przeze
mnie) nie będę mogła liczyć, nie mam prawa, liczyć na nic więcej. I
godziłam
się na to przez tyle lat.
Najgorsze
zawsze były święta i moje
urodziny. Spędzałam je sama. W Wigilię nie świeciłam nawet światła.
Siedziałam
przy małej świeczce, piłam wino albo nalewkę własnej roboty i
wyobrażałam sobie
jak też tam spędzacie święta u Ciebie w domu. Czy podobają się
prezenty, które
razem wybieraliśmy. Czy Twoja żona jest zadowolona z zapachu
perfum…Widziałam
oczami wyobraźni, jak przechodzisz przez przedpokój zerkając ukradkiem
na
telefon. Wiedziałam, że myślałeś o mnie, bo myślałeś, prawda? I bałeś
się, że
nie wytrzymam kiedyś i zadzwonię. A tego byś mi nie wybaczył… Czekałeś
więc, aż
reszta rodziny pójdzie na świąteczny spacer. Wtedy wykręcałeś się
zmęczeniem
albo niestrawnością i zostawałeś w domu. I dzwoniłeś, pospiesznie,
ukradkiem.
Boże, jak ja czekałam na te chwile! Opowiadałeś mi jak jest, jak dzieci
zareagowały na prezenty, co jecie i o czym rozmawialiście przy stole. A
ja
słuchałam intonowanych słów, chłonęłam każde Twoje zdanie, Twój oddech,
odgłos
przełykanej śliny. Słuchałam …i łykałam łzy, bezgłośnie.
Od lat
mieliśmy taką niepisaną umowę ze
sobą, taką grę – ja udawałam, że nie płaczę, Ty udawałeś, że nie
słyszysz jak
łamie mi się głos. Udawało nam się tyle czasu.
Nienawidziłam
świąt. Nienawidziłam urodzin.
Swoich urodzin, bo Twoje celebrowałam na swój własny sposób. Pamiętałam
o nich
zawsze. O urodzinach Twoich dzieci też. Czasem udawało mi się przekonać
Cię o
zakupie jakiegoś prezentu dla nich, który oficjalnie był oczywiście od
Ciebie.
Co roku
musiałam tłumaczyć sąsiadom, że
wyjeżdżam na całe święta do dalszej rodziny i nie będę mogła przyjąć
ich
zaproszenia. Siedziałam cichutko, przy zgaszonym świetle. Ale czasem
zdarzało
się, że nie mogłeś zadzwonić i to było najgorsze. Wyobrażałam sobie, że
coś Ci
się stało, że zachorowałeś i siedziałam całe święta ze słuchawką w
ręku.
Chodziłam z nią nawet do łazienki, żeby tylko nie przeoczyć dzwonka.
Ten
telefon przenośny kupiłam sobie zaraz po tym, jak się poznaliśmy.
Chodziłam
coraz bardziej pijana i z całych sił powstrzymywałam się, żeby nie
zadzwonić.
Z roku
na rok stawałam się coraz
smutniejsza. Czas odmierzałam spotkaniami z Tobą i Twoimi telefonami.
Lato
mijało mi niepostrzeżenie, rok mijał za rokiem. Twoje dzieci rosły.
Zdawały z
klasy do klasy, zaliczały egzaminy. Wszystko, co nie było związane z
Tobą
przestawało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Koleżanki z pracy
miały mnie
za dziwaka. Pytały często, dlaczego nie wiążę się z kimś. Odpowiadałam
im pół
żartem, pół serio, że wszyscy, na których zależałoby mi są już dawno
zajęci.
Czasem mówiły mi, że jakoś tak inaczej wyglądam, ładniej, promienniej.
Pytały
wtedy, czy aby się nie zakochałam, a ja odpowiadałam, zgodnie z prawdą,
że tak.
Tylko one nie wiedziały, że zakochiwałam się w Tobie i to po każdym
naszym
spotkaniu na nowo. Mówiły mi z troską, że szkoda mnie, że życie
przecieka mi
przez palce…Cóż one wiedziały o życiu, o prawdziwej miłości. Gdyby
tylko Cię
poznały, zrozumiałyby mnie. Ale żadna z nich nigdy Ciebie nie poznała.
Nie
mogłam się Tobą nikomu pochwalić. Chociaż często chciało mi się
krzyczeć ze
szczęścia. Albo z rozpaczy, gdy nie przyjeżdżałeś na umówione
spotkanie.
Jechałam wtedy do lasu, poza miasto. Szłam na skrawek najdalej położony
od
drogi i…krzyczałam. Płakałam czasem aż do utraty sił. I gryzłam ręce,
do krwi.
I wiesz, nawet nie czułam bólu. Później musiałam bandażować nabrzmiałe
opuchlizną nadgarstki i przez jakiś czas nosić bluzki z długim rękawem.
Niezależnie od pogody. To także było postrzegane jako moje dziwactwo.
Nasze
spotkania z roku na rok były coraz
krótsze. Czasem dzwoniłeś do mnie do hotelu, gdzie czekałam wypatrując
Cię z
okna. Dzwoniłeś i mówiłeś, że nie możesz przyjechać. A to któreś z
dzieci
zachorowało, a to żona niespodziewanie wyjeżdżała na delegację i ktoś
przecież
musiał zostać w domu. Czasem zwyczajnie brakowało Ci na bilet, bo
wszystkie
pieniądze odłożone na wyjazd wydałeś na dentystę dla któregoś z nich.
Ja
oczywiście musiałam to zrozumieć. Nie mogłeś przecież okradać własnych
dzieci.
Tak zawsze mówiłeś.
I rozumiałam, ale dużo mnie ta
moja wyrozumiałość kosztowała. Nie potrafiłam tylko pojąć, dlaczego
nigdy nie
chciałeś wziąć pieniędzy ode mnie. Nie chciałeś ich nawet ode mnie
pożyczyć, a
ja przecież zawsze miałam coś odłożone, na wypadek nagłego jakiegoś
naszego
spotkania czy wspólnego wyjazdu.
Boże,
„wspólnego wyjazdu”, który…nigdy,
przez ten cały czas nie doszedł do skutku. A ja przez te wszystkie lata
nie
przestałam wierzyć, że kiedyś to nastąpi… Przez tyle lat, nigdy nigdzie
razem
nie wyjechaliśmy na dłużej niż na jeden dzień. Co wtedy powiedziałbyś
żonie? Że
gdzie nocujesz? Twoje wymówki, tłumaczenia musiałby być wiarygodne. To
przecież
dla naszego dobra…
Kochany
mój, najcudowniejszy…Już
dłużej nie dam rady odwiedzać Twojego grobu. Czyścić go i zmieniać
kwiaty.
Przyjeżdżałam, tak jak dawniej, w każdy wtorek i piątek. Jeździłam tyle
kilometrów, żeby Ciebie odwiedzić. Ciebie, nie Twój grób, bo tak zawsze
o tym
myślałam. Wiem, że Twoja żona wyszła drugi raz za mąż i wyjechała
gdzieś na
Pojezierze. Wasze dzieci rozjechały się po świecie. Przez 5 lat nie
spotkałam
na cmentarzu nikogo z Twoich bliskich. A raczej powinnam to nazwać z
rodziny,
bo czy oni byli Ci bliscy skoro zapomnieli?...
Każdy
powrót z cmentarza to jest dla mnie
koszmar. Przyjeżdżam i wchodząc do domu sprawdzam czy ktoś nie zostawił
wiadomości na sekretarce. Czy Ty nie dzwoniłeś….
Nie mam
siły dłużej tak żyć. Uwierz, bardzo
się starałam, ale już nie dam rady. Wiem, że potępiłbyś to, co chce
zrobić, bo
przecież kochałeś mnie za to, ze jestem silna. Nie znosiłeś
tchórzostwa,
gardziłeś nim… A ja dla Ciebie musiałam być zawsze silna. Mówiłeś
przecież, że
to ja właśnie daję Ci swoją siłę. Podziwiałeś mnie za to, że tyle lat
znosiłam
ten nasz dziwny układ. Żartowałeś, że jestem twarda jak Roman Bratny.
Ale ja
tylko udawałam taką. Udawałam, żeby Cię nie stracić, żebyś któregoś
dnia nie
powiedział mi, że odchodzisz…No i nie powiedziałeś, nie zdążyłeś…A ja
nic wtedy
nie zrobiłam, bo przecież obiecałam Ci…
Wybacz
mi. Nie jestem widocznie na tyle
silna, by patrzeć jak moje-niczyje ciało starzeje się z dnia na dzień,
z roku
na rok. Niedotykane, niepieszczone przez nikogo, przez Ciebie…
Jedyna
myśl, jaką teraz mam w sobie, to myśl
o naszym rychłym spotkaniu. Mam nadzieję, że się uda, jak nie teraz to
następnym razem…Gdziekolwiek jesteś - czekaj na mnie…
Twoja
tylko Olga”
Pani Olga dziś
już wychodzi do domu. Cały personel cieszy się z wyleczenia Pani Olgi.
Cały
personel oprócz mnie…
|
|
|
|
|
Penelopa
czuje jak siwieje jej dusza
nerw za nerwem
rok za rokiem
kruszeje chryzelefantyna
obumiera życie pod
palcami
sierocej cieśniny Magellana
|
***
spadają anioły
jak u mistrza Chagalla
łapiemy je do kapelusza
ukradkiem
pospiesznie chowamy
na gorsze czasy
|
***
moja miłość jest ślepa
słucha Bacha
i jak rośnie trawa
pije wytrawne wino z Sartrem
ze starym poczciwym Marquezem
od stu lat jest po imieniu
zapytana czy czuje to samo
tak to nie
odpowiada
|
|
|
Maria
Natasza Solarz
|
***
Śnieg
jest
nierzeczywisty
jest
za lekki
samochody
jeżdżą
w
transie narkotycznym
różowe
latarnie
mają
smak
mleczy
wiosennych
ptaki
przestały
zabiegać
o prawa do życia
wystraszone idee
kryją się w zaułkach
olejnych ulic
clown z internetu
ogłasza alarm
minionego świata
|
Wściekłość
pozorów
Nie
znam
wspomnień
dziś i jutro
zabija
pamięć
niekiedy budzi
do życia
świtem
rozpacz w oczach
zwierząt
wściekłość pozorów
powodzie pamięci
„gwałtowne wylewy
przynoszą więcej
życia
niż go zabijają”
to BBC
przerażenie
w oczach
zwierząt
świtem
Nie znam
wspomnień
dziś i jutro
zabijają pamięć
|
***
administratorzy
chorej
wyobraźni
wędrówki
dusz
altruizmu
zimna
noc
bez
jutra
siedlisko
chorej
duszy
zdalnie
administrowanej
odpowiedź
na
radar
monitor
multimedialny
świat
rozumne
słowa
ptaki
druku
pozostałe
po
„róży galaktyki Gutenberga”
zimny
świat
chorej
wyobraźni
|
|
|
|
|
Rafał
Orlewski
UCIEKŁO
Naprawdę
chciałam tu powrócić. Miałam dość tego
przypisania czyjąś odgórną decyzją do pracy w kolejnej wsi, mieszkania
kątem u
"gospodarza", monotonii życia codziennego, "ważnych" zebrań
mieszkańców o sprawach ani mnie nie interesujących, ani tei nie
mających nic
wspólnego z moją pracą, słowem -
dość wegetowania w tym świecie
obcym i - przynajmniej
dla mnie - zabitym
deskami. Pragnęłam więc powrócić. To przecież moje miasto.
Rodzinne... Jakie to ciepłe słowo -
jak powietrze w rozgrzanym
pokoju, do którego wchodzi się wprost z mrozu.
Miasto rodzinne, rodzinne strony, dom... Sama
czułość. Dotyk matczynej dłoni w chorobie. -Albo niepokój w oczach
ojca: w
czyje ramiona składasz swój los? Czy on, ten przystojny mężczyzna
dyskretnie
ukrywający czujność w spojrzeniu, zastąpi mi syna, którym Bóg
mnie nie
obdarzył? Marzyłem: dorośniesz - przyprowadzisz
mi syna. Cudze dziecko, a przecież
stanie się także moim. Prawda?
Tak kiedyś zwierzył mi się - ojciec. A ty nic nie mówisz, mój mężczyzno, bo nie znasz
moich myśli,
moich dumań, jak to nazywasz. Czasami nawet się irytujesz, że zbyt
długo
milczę. Wtedy wystarczy przewidzieć twoją reakcję, która za każdym
razem różni
się tylko pozornie. Zaczynasz od pytań - podziwiam twój
wysiłek, tyle ich stawiasz. Wiem, że ten mój podziw jest okrucieństwem,
lecz ja
także się męczę, milcząc. Muszę milczeć. Gdybym na te py tania
odpowiadała...
po co, jeszcze jedna rozmowa więcej, podczas której starałbyś się mnie
przekonywać. Boję się twego przekonywa nia, jest takie jak ty - trudno mu się oprzeć. Dać się
przekonać to ulec. Cóż z tego, że masz rację?
Przyjmuję lawinę twoich pytań jak ktoś, na
kogo pada deszcz. Jakie znaczenie mają wówczas poszczególne
krople? Nie
odróżniam już tych pytań, stapiają się
w jedno, na które powinnam odpowiedzieć
choćby dlatego, żeby nie stwarzać podejrzeń. One są twoją następną
reakcją i
przybierają różną formę - od
szczerej troski o stan mojego
samopoczucia po misternie skonstruowane "haczyki"
tropiące mój rzekomy,
potajemny romans. Czy to może mi się zdarzyć? Bzdura - poza twoją wyobraźnią,
zazdrością bez przyczyny. Skąd u mężczyzn bierze się
zazdrość? Przynajmniej ty
powinieneś być od niej wolny. Wiesz o mnie
wszystko. Zwłaszcza to, co już się stało. Nieodwracalnie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że
cię krzywdzę. Nie
zasłużyłeś na to, by twoją
troskę, twoje zainteresowanie mną pomijać milczeniem.
Zresztą wiesz, że było inaczej. Do niedawna. Do owego smutnego
wieczoru. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to nic groźnego. Jak dużo
wiemy o
sobie, kiedy dorastamy! Potem - coraz
mniej. Nazwałbyś to paradoksem,
wytłumaczył, na czym on polega, więcej - próbowałbyś znaleźć wyjście z
sytuacji, byleby mnie pocieszyć.
Tym razem wyjścia nie ma, a ja i bez ciebie
wiem, że nic mnie nie pocieszy. Dopiero teraz o tym wiem. Cóż z tego,
że dorastając
byłam taka mądra. Potrafiłam równocześnie połykać wiedzę z książek i
chwytać
życie na gorąco. Z niedawnej perspektywy mogę się tylko dziwić: skąd
miałam
tyle czasu i chęci na tysiące spraw, o które bynajmniej nie pytano w
szkole?
Odwrotnie - trzeba było się wykazać niebywałą zręcznością i
przebiegłością
wobec dorosłych, zwłaszcza wobec rodziców, którzy w okresie naszego
dojrzewania
nagle przypominają sobie o szczególnych swych obowiązkach i - zaczynają
tropić.
Jak to ładnie usprawiedliwiają, a może tylko motywuj~: z niepokoju o
naszą
przyszłość.
To znaczy o co? Czasem boją się skandalu
obyczajowego, na przykład nieślubnego dziecka, gdy się jest córką -
taki typ
myślenia rodziców, wbrew pozorom, nie przeminął. Gdy mają syna,
niepokoje
zmieniają jedynie formę: z kim on się spotyka, czy się z jakąś nie
zadaje, a w
skrytość ducha: czy ta jakaś ma mieszkanie oraz intratny zawód. Obaw
jest
wiele i jakkolwiek je nazywać, sprowadzają się do pytania: jak się
urządzisz,
córko, synu? Tu niezbędne i nigdy nie przeoczone przypomnienie,
niekiedy stające
się wręcz wypomnieniem: dobrze się urządzisz, prawda? Wychowaliśmy cię
przecież, staraliśmy się,. wszystko dla ciebie, więc...
Wszystko? Często nawet za dużo. Ale nie
wszystko. W każdym razie najmniej tego, co najważniejsze - jak żyć. Nie
jedynie
- za ile żyć. Jakie będzie moje wnętrze, moje JA wobec siebie, wobec
drugiego
człowieka. Nie tylko: jak być prawym, dobrym, uczciwym. I jeszcze: co
przede
mną może ukrywać mój organizm, moje ciało przecież raz tylko
istniejące,
niepow-tarzalne.
Widzisz,
mój zatroskany
albo zirytowany mężczyzno, nie tylko ciebie krzywdzę. Jestem podła dla
nich,
dla rodziców, kochając ich mocniej niż w dzieciństwie, bo dojrzalej. Co
więcej,
krzywdzę tych wszystkich rodziców, którzy już zdołali wysłać swoje
dzieci w
podróż po życiu. Wiem, jak byś to ocenił. Ze mówię jak nastolatka,
której w
ułatwianym dorastaniu nagle coś się wymknęło z rąk i teraz ma pretensje
do
całego świata. Do tamtego wieczoru oceniałabym, siebie tak samo.
Dzisiaj już
nie. Dlatego milczę.
Niekiedy nachodzi mnie zwątpienie, czy to
dobrze, że milczę, Inaczej - czy powinnam milczeć. Może trzeba
krzyczeć? Może
osunąć
się
matce do nóg, oprzeć głowę na kolanach, tych wysłużonych częściach
kończyn dolnych (cóż za obrzydliwy język książkowej mądrości, a tak
się nim
zachwycałam!), kończyn zmęczonych dźwiganiem mnie, kiedy nazywałam się
płodem,
klęczeniem przy myciu podłóg i klęczeniem na kamiennych posadzkach
kościołów,
kiedy chciała modlitwą wydrzeć mnie śmierci stale ocierającej się o
mnie we
wczesnym dzieciństwie, i strudzonych codziennym bieganiem wokół
kuchni,
staniem w kolejkach po zakupy, i coraz rzadziej dotykanych starzejącymi
się
dłońmi ojca - a przecież ciągle dla mnie najmilszych. Może położyć
głowę ze
zdruzgotanymi myślami i wykrzyczeć je głośno, bezlitośnie dla siebie i
otoczenia, jeszcze raz wylaćcałą gorycz, jaka mnie trawi...
Może trzeba mocno chwycić ojca za
ręce,stwardniałe bardziej od czterdziestoletniej pracy w hucie niż z
powodu
nadchodzącej starości, spojrzeć prosto w jego oczy, chronicznie już
zaczerwienione
od wydmuchiwania szklanych kształtów, kiedy w hucie był formierzem
szkła, oczy
wyblakłe i siwe bardziej niż włosy. Może zbliżyć się, poczuć jego
krótki,
dusznicowy oddech starego hutnika, niegdyś zapamiętałego w "szklanej"
robocie, kochającego ją chyba silniej od domowego ogniska, gdzie nie
było
wymarzonego syna, w którym żyłaby dalej jego krew i przędłużyła się
rodzinno-hutnicza tradycja. Więc stanąć przy ojcu-hutniku, dzisiaj już
tylko
emerycie i pokonując dławienie w gardle, zapytać: - W co wyposażyłeś swoją córkę na
czas dorosłości? W
wykształcenie, zawód, pracę?
W
tak zwane dobre cechy charakteru? W urodę?
Spory jest ten posag jak na możliwości
prostego człowieka. Jest w nim także twój robociarski życiorys. Ale
powiem ci
więcej, zanim zacznie mnie dławić świadomość własnego życiorysu, który
od
fatalnego wieczoru powinien należeć wyłącznie do mnie. Powiem ci więc,
tatusiu,
że zapewne bez swojej woli wyposażyłeś mnie w nadmierne ukochanie
dzieci.
Wszystkich dzieci, lecz najbardziej własnego, którym miałam obdarzyć
mojego
mężczyznę, matkę i ciebie, ojcze, siebie. Przede wszystkim siebie!
Nie wasza wina, ojcze, matko, mój mężu. I nie
moja. Niczyja. Dlaczego tak się stało? Przecież już je nosiłam -
Niewinne
Żyjątko medycznie nazywane płodem. Myślę o tym ciągle, jednym
nieprzerwanym
pasmem, którego nie zniszczą ani nie stłumią codzienne zajęcia
czy
piętrzące się ważne - dla kogo? -
sprawy. Serie pytań i zatroskane oczy
mojego mężczyzny, z którym miałam stworzyć nowy, nieporównywalny z
innymi, nasz
dom rodzinny. A ono, niewinne, uciekło. Odeszło, ledwo zdążyło
zaistnieć, nie
zwracając na mnie, na moją przeznaczoną dla niego miłość i główny sens
mego
dorosłego życia - najmniejszej uwagi. Kim byłoby - synem, córką?
Poronienie. Szpital. Seria badań. Długie
leczenie. I okrutny wyrok: nie mogę mieć, nie mogę u r o d z i ć
dziecka, to
była jedyna szansa...
Tego wieczoru zamilkłam. Każde zdanie
wypowiadane później stawało się zlepkiem pustych dźwięków podobnych do
nieznanych roślin, co pozbawione korzeni wyrastają na jałowej glebie
tylko po
to, żeby się od niej oderwać i pofrunąć we wnętrze ludzi, którzy mnie
słuchają
i obserwują. Muszą bowiem nasycić się moim nieszczęściem - ich to nie
spotkało... mają dzieci! Najokrutniejsze są kobiety, moje rówieśniczki
pchające dumnie dziecięce wózki po chodnikach. Ścigają mnie spojrzeniem
pełnym
wyższości, że im się udała odwieczna sztuka rodzenia, są więc
wartościowsze
ode mnie. Niekiedy zaczepiają mnie i zmuszają do wysłuchiwania
spontanicznych
i patetycznych relacji o swoich pociechach, ich urodzie i mądrości,
ich
koszulkach, rajtuzkach, pieluszkach. Promienieją z radości, a ja czuję
każde
słowo jak igłę wbijaną mi żywcem w serce.
Widzisz to i znów próbujesz mi tłumaczyć, że
zachowanie się tych kobiet jest zupełnie naturalne: nie byłabym inna w
tej
roli. Dlaczego to zauważasz? Gdybyś był nieczuły, obojętny, mogłabym
mieć żal
do ciebie, a może nawet uwierzyć, że twój męski egoizm jest powodem
mojej
udręki. Mogłabym cię znienawidzieć, a przez ciebie czuć nienawiść do
wszystkich. I do siebie. Musiałabym przywyknąć do tego, że taka
jestem, jaką
się odczytuję między zdaniami koleżanek raczących mnie opowieściami o
swoich
bachorach: bezużyteczna jak suchy piasek w porównaniu z żyzną glebą,
choć z
piasku wypala się cegły, a z nich buduje domy dla ludzi i zwierząt, ba
- nawet
świątynie! I tu znalazłbyś argument, żem nie pasożyt, przeciwnie
- moje wykształcenie, praca, stanowisko,
jeszcze - uroda. Słowem - żyć, nie umierać. Szczapa drewna też jest
pożyteczna,
można nią rozpalić ognisko...
Lecz ja nie rozpaliłam ogniska. I nie
rozpalę. Cierpisz z tego powodu, bo jeszcze masz nadzieję, oczekujesz.
Czego,
cudu? W tym przypadku cud się nie zdarzy. Natura obdarzyła mnie rolą
kobiety,
wyznaczyła mi tę rolę, a to oznacza, że mam prawo... Chcę mieć to
prawo.
Słyszysz?! Po raz pierwszy opuszczasz głowę, jakbyś również stracił
nadzieję,
jakbyś, stał się mną. Obejmujesz mnie, starasz się uchwycić moje
spojrzenie.
Odwracam głowę. Masz nienaturalnie zachrypnięty głos:
- Przecież cię kocham! Czy to już nie ma
znaczenia?
|
|
|
|
|
Marta Pawlicka-Włóka
|
Dziewczyna z Gołębiem
(patrząc na rzeźbę S.M.)
Uwięziona w drewnie
z gołębiem
w uniesionych dłoniach
w których teraz gniazdo
Niemym spojrzeniem
pokonuje pamięć
o istnieniu drzewa
A może
trzymając ptaka nad głową
zwiastuje dygoczącemu światu
dzień
|
Rumak
Zamknięty w nieskończoności
broni się przed ujarzmieniem
w drewnie
kopytem trąca strunę wiatru
załamując ciszę
Dumnym drżeniem budzi
źrenice gwiazd
galopuje ku stepom
Gra krew
|
Obraz
Wtapia w cienie pokoju
słoneczne hołubce
rozsypuje jesienne liście
na próżno przywołując lato
które przeczuło biały sen
i wtuliło się w ciszę
okien chaty za drzewami
gdzie barwne motyle
ukrywają marzenia
a samotna gałąź
zaślubia pajęczynę
Słońce posuwistym
krokiem
spaceruje po wrzosach
jesiennych ludzi
|
|
|
|
Jurata Bogna Serafińska
|
Od
malarstwa do łóżka
|
Blok z
wielkiej płyty... Szary blok...Taki twór
istnieje w każdym dużym mieście i w małym miasteczku. Na peryferiach
wielkich
aglomeracji istnieją osiedlowe blokowiska. Bez względu na kolor farby
jaką je
pomalowano - wszystkie one naprawdę są szare... Szare bloki. Ale
ludzie, którzy
w nich mieszkają mają kolorowe sny i marzenia. W szarym bloku mieszkała
pani
Wnuczkowa, która związała się z Rudym i zapłaciła za to tym, że
wylądowała w
domu opieki, Kaśka, która dobrze zarabia, na czarno, a także pan
Mruczysław
artysta w różnych dziedzinach uważający się przede wszystkim za
malarza.
Każdą
z tych osób możemy znaleźć na którymś z pięter
szarego bloku i o każdej z nich można by napisać przynajmniej małe
opowiadanie... Tak właśnie zrobiłam. Poniżej opowiadanie o panu
Mruczysławie.
Starszy
pan. Siwy okularnik z wąsikiem. Przystojny,
wysoki i szczupły. Jego ujmujący sposób bycia zachwyca wiele pań. - ach
jaki
inteligentny - wykrzykują. - I taki samotny - dodają po
chwili. - A jakie ma ciekawe imię - ciągną dalej,
bowiem starszy pan ma na imię
Mruczysław.
Nawiasem
mówiąc Mruczysław wcale nie uważa się za
starszego pana. Dba o swoją kondycję i wygląd, ponieważ traktuje te
atrybuty
jak inwestycję w teraźniejszość i przyszłość.
Mruczysław
nie musi pracować ani grać na giełdzie,
aby mieć wszelkie dostępne luksusy świata tego. On po prostu stawia
na...
kobiety. Kilka lat temu owdowiał - nie kłamie, więc kiedy robi smutną
minę i
mówi o samotności obrzucając przy tym powłóczystym spojrzeniem damę,
którą
akurat adoruje. Zachowuje się elegancko i subtelnie. Tylko... nie
zaprasza do
kina, teatru, kawiarni. Nie zaprasza nigdzie, bo ma właśnie przejściowe
trudności. Ale snuje miraże gdzie to już niedługo zaprosi damę swego
serca.
Poza tym roztacza wizję tego, jaki wspaniały obraz mógłby namalować,
gdyby
tylko pani zechciała mu pozować. Najlepiej nago dodaje cichym głosem,
na lekkim
przydechu, jakby się wstydził tego co mówi.
No i zgodnie z przewidywaniami Mruczysława -
serce
damy topnieje jak wosk. Dama omdlewa i zaprasza swego rycerza na obiad,
kolację, a nawet śniadanie. Po śniadaniu czuje się już o wiele pewniej
niż
przed kolacją. I właśnie wtedy, kiedy obydwoje leżą w łóżku, zaczyna
dzwonić
komórka Mruczysława. Mruczek jest niby speszony, odpowiada
monosylabami. W
końcu zaczyna się pośpiesznie ubierać, przeprasza i wybiega powtarzając
słowo
syn, syn...
Dama czuje się zawiedziona, ale czeka i tęskni.
Snuje
plany na przyszłość. Marzy o tym, że kochanek naprawdę namaluje już
niedługo
jej przepiękny akt. - Na pewno potrafi to zrobić tak, że będę
wyglądać młodo
i powabnie - myśli i czerwieni się z radości. Po kilku godzinach
daremnego
oczekiwania dzwoni do swego amanta. I tu przykra niespodzianka. Jej (?)
facet
rozmawia lodowatym głosem. Wieczorem jednak przychodzi bez uprzedzenia
i stara
się być znowu najczulszym kochankiem. Tłumaczy, że syn
(czterdziestolatek) nie
może dojść do siebie po śmierci matki i on nie może mu w jego obecnym
stanie
przedstawić damy swego serca. To mogłoby go załamać. - Jeśli chcesz
być ze
mną - musimy być dyskretni - dodaje.
A więc żadnych wspólnych wyjść, żadnego pokazywania
się publicznie. - Przecież tak nam tu dobrze - uśmiecha się
ujmująco
pałaszując ze smakiem kolację i popijając koniak, którego nie kupił.
Mówiąc
prawdę Mruczysław wszystko przyjmuje, ale niczego nie daje. Przynosi
tylko...
siebie, i to nigdy nie wiadomo na jak długo. Czasami deklaruje, że
zostanie do
rana, a wychodzi po godzinie z powodu tajemniczo dzwoniącej komórki. Z
komórką
się nie rozstaje i nigdy jej nie wyłącza. Zawsze odbiera, choćby
zadzwoniła w
trakcie najbardziej intymnych igraszek. Dama jest w rozterce.
Mruczysław ją
fascynuje, ale potrzebny jest jej nie tylko kochanek, ale i towarzysz,
partner
do spacerów i na wizyty do znajomych i silne męskie ramię podtrzymujące
w
codziennych trudach życia. Ale - postanawia być cierpliwa. Z jakim
skutkiem?
Otóż po jakimś czasie prawda wychodzi na jaw.
Mruczysław adoruje jednocześnie co najmniej trzy panie. Dokonuje
selekcji.
Wszystkie muszą być samotne i mieszkać w takiej odległości od niego aby
mógł
pokonać w kilka minut trasę ze swojego mieszkania. Wszystkie szczupłe i
w
podobnym wieku tzn. dziesięć do piętnastu lat młodsze od niego. Do tego
jeszcze
muszą być na odpowiednim poziomie intelektualnym, no i mieć chociaż
tyle
zasobów materialnych aby stać je było na dobre kolacyjki z alkoholem i
na
eleganckie prezenty. Aby wyeliminować ewentualne pomyłki
nasz amant mówi
do wszystkich dam swego serca jednakowo, zawsze ciepło - najczęściej
"kochanie". Stosuje jeden dobrze opracowany szablon. Kiedyś w
młodości studiował podobno psychologię i ta wiedza bardzo mu się
przydaje.
Prawdę da się ukryć tylko do czasu, nasz amant dobrze
o tym wie, więc po jakichś dwóch tygodniach romansu przyznaje się
każdej z pań,
że jest uwikłany w kłopoty finansowe i nie może się z tego powodu
rozstać z
poprzednią partnerką. Po prostu nie ma kasy, którą musiałby jej oddać.
Płaciła
za jego leczenie przez kilka miesięcy, doglądała go w chorobie i on nie
ma
sumienia aby teraz tak nagle z nią zerwać.
Takie wyznanie mydli oczy i wprawia aktualne ofiary w
stan niemożności podjęcia właściwej decyzji. Niejedna chętnie
pożyczyłaby
kochankowi pieniądze potrzebne do pozbycia się rywalki. Jednak damy
Wybierane
przez Mruczysława są dość inteligentne. Podstarzały amant nie dostaje
więc
kasy. Chodzi jednak nadal na obiadki, kolacje i śniadanka. Kiedy chce -
zostaje
na noc. A jeśli zadzwoni najbogatsza z pań, czyli jego sponsorka -
pędzi na łeb
na szyję do siebie do domu...
Bo prawdopodobnie tylko ta najlepiej sytuowana dama -
nie wie, że jest jedną z wielu. Nie wie i wiedzieć nie może, bo
praktycznie Mruczysław
jest cały czas na jej utrzymaniu. Ona jedna nie musi spełnia kryterium
co do
urody. Ale to za jej pieniądze starszy pan spędza co roku wakacje w
zagranicznych luksusowych kurortach. To ona płaci jego rachunki.
Pozostałe
panie to już wiedzą, chociaż być może wolałyby nie wiedzieć. Czasami
dla
którejś z nich sytuacja staje się nieznośna i postanawia postawić
kochankowi
warunki. Oczywiście liczy na to, że wybierze on właśnie ją. Wtedy
słyszy
odpowiedź jakiej się nie spodziewała - Nie chcesz - twoja
strata -
oświadcza Mruczysław ze smutnym uśmiechem i odchodzi. W domu wyciąga
listę
kandydatek i zastawia sidła na kolejną samotną inteligentną i
nienajgorzej
sytuowaną. I gra zaczyna się od początku. Ta gra zajmuje Mruczkowi cały
czas.
Nie pamięta już kiedy ostatni raz malował. A może nigdy? Nie, to
niemożliwe.
Paniom bardzo imponuje, że jest artystą malarzem. A więc jest nim i
będzie -
przynajmniej w wyobraźni. Mruczysław zna Kaśkę mieszkającą piętro
niżej. To
osoba samotna, ale nie dla niego. Zbyt prosta, nieokrzesana, nie nadaje
się do
żadnej kulturalnej rozmowy, ani do gry miłosnej, no i do tego z
rodziną. On
ceni swą inteligencję i szuka pań wyłącznie na poziomie. Przeważnie są
to
malarki, dentystki, kustoszki muzeum...Ale wobec Kaśki też jest
szarmancki. To
mu się zawsze opłaci. Zrobił sobie u niej świecowanie uszu za pół ceny
i kupuje
czasem domowe kotleciki. Zarabia na tym, bo jego dobrze sytuowana dama
zwraca
mu za nie podwójną cenę. Ktoś mógłby zapytać na co Mruczkowi te
dodatkowe
pieniądze. Otóż ma on swoje sekrety. Wie dobrze, że jego powodzenie
zależy od
kondycji fizycznej i seksualnej. Chodzi więc w sekrecie na przeróżne
terapie,
musi mieć na wsżelki wypadek przeróżne środki pobudzające, a także
najlepszego
dentystę, masażystę, fryzjera od zagęszczania włosów, krawca... musi
mieć
wszystko, co tylko możliwe aby zatrzymać chociaż odrobinę bieg czasu.
Blok na
peryferiach.
Wygląda jak duże szare pudełko.. Mieszkają tu przeróżni ludzie. Na
pierwszym
piętrze Kaśka z matką i córką, na drugim artysta malarz, a na trzecim
siwa
starsza pani, którą sąsiedzi nazywają panią Wnuczkową. Ale to już
zupełnie inna
historia.
|
|
|
Lilla Latus
|
Mumtaz Mahal
noszę
w sobie
nasze czternaste dziecko
dam mu życiecałe życie
dla mnie już nic
nie zostanie
a ty zbudujesz w Agrze
pomnik
prawie tak piękny jak
nasze siebi
ukochanie
każesz
oślepić
głównego budowniczego
by nigdy nie zbudował
niczego piękniejszego
sati
jest przywilejem kobiet
ty będziesz płonął
za każdym razem
gdy wspomnisz
Ozdobę Pałacu
wrócę
ptakiem
którego przegonisz
za to że śmie
nosić czerń
moich włosów
wrócę żebraczką
którą odepchniesz
bo ośmieli się spojrzeć
na ciebie
pożądliwym wzrokiem
patrząc w przeszłość
będziesz spadał na
głębokość
tysiąca umarłych
pocałunków
Wiersz
zainspirowany widokiem
Taj Mahal w Agrze, w
Indiach.
|
|
|
Teatr Osobnościowy
czyli mały
wiersz sceniczny na
dwie postaci i chór, jakiego nie zdążył
napisać Miron Białoszewski
CHÓR
KORONCZAREK
Ach, komu-komu głowa rozum
przysposobi
i po sercu,
pomalutku,
po łyżeczce,
po troszeczku.
Idzie Mira , idzie, co zobaczy to
wyoczy,
pędzi Szewski- Biało,
Dziarsko.
Już im razem jest nie czasem.
MIRA (ukazuje się
w oknie)
Szewski co poniedziałek jest mój. !Hej, na gzymsik!
Przy rynnie go czekam,
cz-czkam.
Ko-ko-ronki na podwórzu mych marzeń
marzeństwo,
bezżeństwo !och
CHÓR
KORONCZAREK
Nie-ma !och Mira Szewskiego- ci dziś
i o gzyms
-no-no-no
marzeństwo
bezżeństwo
MIRA
Ko-Ko-Koronczarki! Na-którym-obłoku
Biało mój Szewski
!buja...
SZEWSKI ( z plastikową różą w dłoni)
Sio-sio jak siostry mi te
Koronczarki.
( Koronny
argument!)
Biało-dziarsko- na gzyms
(! tak
ściennie ku górze)
Pierś-pierś-pierś
!nooooo
pierścień
nie
żadne tam-takie
Miro – bądź Szewska (klęka)
CHÓR
KORONCZAREK
...i biała !ach, tak biało
Szewska
jak welon co marzeń waszych
marzeństwo
rozbieli małżeńskim węzłem
-jakim węzłem?
Kokardą!zwią-
że-
uwią-
że-
(coraz ciszej)
e
|
|
Wiesław Drynda
|
Czystość
Zatopić
oczy w bezkres swej duszy,
By usłyszeć skargę serca smutnego.
A zła myśl uleci, ale cnót nie ruszy.
Zmieniając piętno słowa niemiłego.
Ruchem
serca zaczerpnąć miłości.
Rozbijając życie w nurtach czasu.
Wylać momenty czarnych złości.
I każdą zdradę, w ciemności lasu.
Zdobywać
uniesień dnia wyżyny.
W mocy ognia tęczowego słońca.
Wśród przyjaciół- serca drużyny.
Uczyć się żyć i kochać bez końca.
Mieć
w sobie ciepło i ogień tęczy.
Kierować się dziecka marzeniem.
Jak wiarą zdobywać kontynenty.
Czuć czystość serca wspomnieniem.
|
|
|
|
Zygfryd Dziekański
Spowiedź
skazańca
Ostatni
raz byłem na podwórku kiedy latem pomagałem żonie suszyć siano. Cofałem
się na
wózku i grabiami przerzucałem siano, by wyschło w gorących promieniach
słońca... Zresztą od ponad trzydziestu lat aktywne uczestnictwo w
pracach
domowych i przydomo-wych było głównym elementem mojej
samorehabilitacji. Po
śmierci ojca, kiedy musiałem przejąć obowiązki utrzymania domu, razem z
żoną
przerobiliśmy tony żwiru przy remoncie rozlatujących się murów.
Pomagałem żonie
przy odnawianiu powozu, za co od znajomego dostaliśmy deski na remont
zniszczonego balkonu. Zbudowaliśmy małą galerię z niepowta-rzalnymi
pracami
ojca rzemieślnika artysty. A wyczynem było pokrycie blachą garażu, z
którego
wiatr zerwał papę, kiedy żona wypychała mnie na górę po drabinie
chociaż
dopiero uczyłem się stawiać pierwsze kroki po trzecim paraliżu,
spowodowanym
tragicznymi powikłaniami pogrypowymi. Jak ptak, który wypadł z gniazda
kolejny
raz podrywałem się do wzlotu z boleśnie połamanymi skrzydłami...
Gromadziłem
materiał do swoich powieści nad którymi pracowałem, oraz poświęcałem
się swojej
rzeźbiarskiej pasji...
Tym
razem odpoczywałem często z powodu nasilającej się zadyszki, chociaż
już
obmyślałem sposób, by zimą na wózku odgarniać śnieg z podwórka...
Wtedy
też ostatni raz żona wypchała mnie na górę do grobu rodziców bym
ostatni raz
mógł zobaczyć zrobiony przeze mnie drewniany nagrobek...
Potem
coraz bardziej zmęczony zmagałem się z kolejnymi stronami mojej
powieści... Najpierw
opuchły mi nogi, szczególnie ta złamana ile lat temu, którą pół roku
przygotowywano do amputacji... Potem podczas świąt zamiast się radować
z
narodzin Pana lub weselić się oczekując na Nowy Rok, jak ryba wyjęta z
wody
ledwo chwytałem powietrze... Lekarz skierował mnie do szpitala. Córka z
zięciem
szybko uszykowali samo-chód... A mi było coraz bardziej duszno. Przez
otwarte
usta rozpaczliwie pożerałem zmrożone do -20 stopni powietrze, którego
coraz
bardziej mi brakowało...
-
Przecież widać, że człowiek jest w bardzo ciężkim stanie i czekać nie
może -
oznajmiła stojąca obok rejestracji kobieta, gdy rejestratorka kazała
czekać.
Okazała się pielęgniarką idącą po pracy do domu. Kazała mnie wwieźć na
oddział
ratunkowy. - Doktorze!... Jest pan tu potrzebny!...
- zawołała.
Podano
tlen, lekarz kazał dać zastrzyk, potem drugi... Uspokajałem się nieco.
Po
godzinie zawieziono mnie na kardiologię... Umocowano mnie do mankietu
ciśnieniomierza, oklejono czujnikami monitorującymi pracę serca. O
północy
wezwano chirurga, który ponad pół godziny mieszał w opuchliźnie by
założyć
cewnik. Kiedy po pół godzinie bezradnie stwierdził, że jest to
niemożliwe,
jakoś udało się go wcisnąć i cewnikiem popłynęła struga moczu...
Rozpoczęła się
szpitalna wegetacja... A za parawanem stękała stara kobieta, której
wysiadało
serce i czekała na zabieg wszczepienia rozrusznika.
Rano
wysunął się cewnik zaklinowany przez skrzepy, a lekarz nie chciał
założyć
nowego. Zapakowano mnie do "pełnoludzkiego" pampersa i zaczęły się
wyścigi z kaczką, na sięgnięcie której pozostawało mi parę sekund, bo
zastrzyki
wymuszały częste sikanie, a nie chciałem leżeć mokry...
Przed
południem przyszła fizykoterapeutka w towarzystwie słuchaczy szkoły
pielęgniarskiej i zaczęła się przed nimi popisywać jak to szybko ona
postawi na
nogi faceta, który nie chodzi!... Po ćwiczeniach oddechowych kazała mi
stanąć
obok łóżka. Pociemniało mi w oczach, ogarnęła mnie duszność...
Koło
południa przewieziono mnie razem z łóżkiem do dużej, siedmiołóżkowej
sali i ułożono
przy drzwiach, pod telewizorem, który grał po wrzuceniu dwóch złotych
za jedną
godzinę grania (abonament RTV 17 zł miesięcznie!).
Tam
następnego dnia dopadła mnie fizykoterapeutka z trzema studentami.
Akurat owinięty
kocem, gdyż po myciu nie założono mi nowego pampersa, jadłem śniadanie.
Pokonując nie opuszczającą mnie do tej pory duszność poprosiłem ją o
dzień
przerwy, aby nie było tak jak wczoraj.
- Ma pan
jakieś gacie, bo
będziemy chodzić?! - spytała głosem nie znoszącym sprzeciwu popisując
się przed
studentami.
- Nie -
odpowiedziałem zmagając
się z twardym kawałkiem chleba, aż poczułem w ustach kawałek ułamanego
zęba...
-
To w czym pan będzie chodził?
- Nie
wiem - odpowiedziałem - ale
mnie to już nie obchodzi...
-
Jak się pan do mnie odnosi!? - wybuchnęła, wyprosiła
studentów i wyszła.
No
i wybuchła wielka afera... Dowiedziałem się, że napisałem i wysłałem
gdzieś
jakąś skargę na nich (chociaż nie mogłem w ręce utrzymać długopisu)...
No i...
Rano usłyszałem zbliżający się obchód i głos przerażonej ordynator: "A
jak
go wypiszemy i coś mu się stanie to znowu będzie na nas... "
W
poniedziałek córka przywiozła mnie do domu. Czułem się dobrze, nawet
prosiłem o
obrócenie monitora, aby z łóżka móc spróbować popracować nad swoją
powieścią...
Jednak nic z tego, bo coraz bardziej opuszczały mnie siły... Coraz
bardziej
nasilały się tragiczne skutki niewydolności serca i wody bulgocącej w
płucach... Po kilku dniach znowu znalazłem się w szpitalu, na oddziale
wewnętrznym, bo "tak gwałtownie mnie odwadniano, że poszły
elektrolity"...
Wieczorem
przywieziono pacjenta w stanie przedagonalnym. Podłączony był do
kroplówki, z
sondą w nosie przez którą ściągano flegmę, umocowany był do maszynki
dozującej
lekarstwo, podrywającej wszystkich świdrującym w uszach piskiem... Rano
ujrzałem młodą lekarkę stojącą przy jego łóżku i pielęgniarkę
trzymającą mały
ogarek palącej się świeczki. Po godzinie wszyscy wyszli z sali, a ja
przykuty
do łóżka musiałem na to patrzeć i przeżywać dramat ludzkiej śmierci...
Pielęgniarki ładujące zmarłego na specjalny wózek i wyrzucające na
podłogę
stertę przeraźliwie śmierdzących rzeczy przeznaczonych do utylizacji,
co chwilę
musiały wyjść z sali by zaczerpnąć świeżego powietrza. W końcu
pootwierano
okna, a ja pożerałem wręcz hausty mroźnego powietrza.
Przed
południem zrobiło mi się potwornie zimno, lodowate dreszcze podrywały
mnie na
łóżku. Miałem wysoką temperaturę, podobno byłem mocno zmieniony na
twarzy.
Pielęgniarka zadzwoniła po żonę i córkę, które przyjechały wkrótce i
przyznała,
że wszystkim napędziłem sporo strachu...
A ja zacząłem się obawiać, że zmarły wybrał mnie na
towarzysza w swojej
drodze w zaświaty...
Codziennie
całymi dniami była przy mnie żona, wyręczała biały personel, karmiła
mnie, oraz
wytrwale masowała drętwe ciało i ćwiczyła
z bezwładnymi kończynami... Ale coraz bardziej
tęs-kniłem za domem,
gdzie z pewnością będę miał większe szanse na pokonywanie tragicznego
bezruchu.
Już cieszyłem się, że podobnie jak w pokonywaniu trzech poprzednich
paraliżów
poprzez rozwijanie aktywności życiowej uda się odzyskać chociaż część
sprawności
ruchowej... Po pierwszym paraliżu, kiedy ziemia miała skryć tragiczne
skutki
lekarskich błędów, z pomocą żony aktywnie uczestniczyłem w pracach
domowych i
przydomowych, prowadziłem aktywną działalność społeczną w utworzonym
przez
siebie klubie, pracowałem w pracowni ojca wyzwalając swoją artystyczną
pasję, u
boku żony chodziłem na wycieczki w góry, jeździłem samochodem... Po
drugim paraliżu
spowodowanym powikłaniami letniej grypy, kiedy on zmusił mnie do
chodzenia do
"sławojki" na podwórku, byłem jeszcze samochodem w Poznaniu,
chodziłem w góry, chociaż dla mnie one bardzo urosły, a percie stały
się
bardziej niedostępne i dzikie... Po trzecim paraliżu spowodowanym
epidemią
grypy, kiedy otarłem się o śmierć, a tragiczne skutki zapalenia płuc
opóźniły
powrót do zdrowia, śmierć ojca zmusiła mnie do pokonania kalectwa przez
tytaniczną ponad siły pracę. Żona szykowała mi miejsce pracy i
pracowaliśmy
ratując rozlatujący się dom doprowadzony do ruiny wywoływanymi przez
niego
waśniami... Znowu tworzyliśmy nadzieję o której powtarzałem w tysiącach
listów
do zagubionych gdzieś w krajobrazie kraju ludzi spisanych na straty,
usiłujących
samotnie pokonać swoje kalectwo. "Twoje listy mnie leczą" - pisali i
chociaż dla jednych byłem idolem, byli też inni tłumaczący swoją
bierność:
"Ja niczego przy sobie nie mogę zrobić, bo mam pierwszą grupę
inwalidzką", lub kategorycznie pisząc, że "Bóg pokarał mnie kalectwem,
a ja nie będę przeciwstawiać się Jego woli"...
W
końcu po dwumiesięcznym pobycie w szpitalu pogotowie przywiozło mnie do
domu.
Ułożono mnie na specjalnie sprowadzonym w tym celu szpitalnym łóżku,
podłączono
tlen co było głównym warunkiem postawionym przez lekarzy... Rozpoczęły
się
żmudne ćwiczenia mające przywrócić mi sprawność po kolejnym tragicznym
bezruchu. Cieszyły drobne postępy przypłacone trudną do opanowania
dusznością i
rozdzierającym bólem będących w zaniku mięśni. Po kilku dniach sadzano
mnie na
wózku, a po tygodniu zaskoczyłem lekarza, gdy wisząc na ramionach żony
i córki
ślamazarnymi kroczkami przemierzyłem pokój!...
Dwa
tygodnie później, kiedy żona wykonywała przy mnie niezbędne zabiegi i
oczekiwaliśmy wizyty lekarza, który miał pobrać mi krew, nagle ktoś
zapukał do
drzwi. Żona pośpiesznie poszła otworzyć... Zamiast lekarza był on.
Brutalnie
odepchnął żonę i wdarł się do domu i dopiero na schodach warknął, że on
teraz
tu będzie mieszkać, bo on tu jest zameldowany, a nam "Jeszcze
pokaże"!...
Do
naszego życia wdarł się on, człowiek, któ-ry nigdy nie hańbił się
uczciwą
pracą, bo jego pa-sją było szerzenie bezinteresownej nienawiści,
skłócanie
ludzi, bo w mętnej wodzie pływać łatwiej, oraz niszczenie efektów
czyjejś
pracy, który z domu robił burdel i pijacką melinę. Blisko trzynaście
lat temu,
po śmierci Ojca, który litościwie przyjął go pod swój dach, nie
pierwszy już
raz porzucił dom i rodzinę, gdyż pracować się nie chciało i wyjechał z
kochanką
w nieznane, gdzie kupili dom... Ale tam również pracować się nie
chciało, więc
potem były następne kochanki, hulaszcze życie... Aż w końcu przypomniał
sobie o
domu, z którego się nigdy wymeldować nie raczył.
Kiedy
przyjechał lekarz, wyszedł z notesem i zapisał numery rejestracyjne
jego
samochodu, a lekarzowi zrobił zdjęcie telefonem. Kiedy wieczorem do
córki
przyjechała koleżanka ze swoją córką, wypadł na korytarz i zaczął
dziecko
przesłuchiwać do kogo tam idzie i po co... Kazałem żonie pozamykać inne
pomieszczenia, gdyż korzystając z mojej choroby zaczął terroryzować
mieszkańców
naszego domu. Człowiek, który całe swoje życie nie chciał nauczyć się
prawidłowego posługiwania się narzędziami i uczciwej pracy, wprawnie
posługiwał
się łomem. I zaczęło się zajmowanie naszych pomieszczeń, wyrzucanie
naszych
rzeczy... Częste stały się interwencje policji. Przyjeżdżali,
stwierdzali, że
on tu meldo-wany, więc ma prawo... A trupów nie było, więc odjeżdżali.
Za
drzwiami zajmowanego przez niego po-mieszczenia całymi dniami i nocami
słychać
było charakterystyczny szum dmuchawy Farelki, a licznik kręcił się jak
zwariowany nabijając kolejne kilowatogodziny, za które to ja muszę
płacić.
Zgłaszana na policję kradzież prądu nie odniosła żadnego skutku. Za to
mieliśmy
już trzykrotne kontrole mające stwierdzić czy nie pobieramy prądu z
ominięciem
licznika. Kontrole nic takiego nie stwierdziły, chociaż on wykrzykiwał
przed
domem do kontrolerów tak, by słyszeli ludzie przechodzący drogę,
wyzywając nas
od złodziei. Bo według niego każdy musi być złodziejem jak on...
Wszędzie rozgłaszał,
że ucięliśmy mu prąd i musi siedzieć w zimnie... To od czego rano miał
zapa-rowane
szyby i całymi dniami musiał otwierać okna?..
Od
samego początku dokonywał samowolnych przeróbek instalacji elektrycznej
i
powodował zwarcia pozbawiając nas prądu. Siebie również. Wtedy wzywał
pogotowie
energetyczne na nasz koszt, lub policję, aby zmienili mu bezpieczniki.
Nie
zapłacił za dziesięć naszych bezpieczników!...
Policjanci
w luźnej rozmowie radzili, aby odciąć mu światło skoro nie chce płacić.
W
elektrowni dali nam nawet listę elektryków, którzy mieli to zrobić!...
Jednak
odmówili wszyscy, bo pozbawienie złodzieja możliwości dalszej kradzieży
zagrożone
jest poważnymi sankcjami. Więc od pół roku bezczelnie i bezkarnie
kradnie
opłacany przeze mnie prąd i na to nie ma rady!!!... Policja przyjeżdża
i odjeżdża,
bo "trupów nie ma", a człowiek raz spisany na straty...
Już
na początku terroryzowania mieszkańców naszego domu (który ja razem z
Ojcem wybudowałem,
rozbudowywałem, remontowałem i
utrzymywałem), przez cały dzień słychać było lejącą się z kranu bez
przerwy
wodę. Po południu hydrofor nie chciał się już wyłączyć, gdyż wypompował
wszystką
wodę ze studni i zapowietrzyła się cała instalacja wodociągowa. Na
szczęście
była odwilż i zamarznięta ziemia, więc po dniu woda napłynęła do
studni, a zięć
naprawił hydrofor... Jednak dwa miesiące później, gdy sytuacja się
powtórzyła,
przez tydzień woda nie chciała napłynąć do studni. Wtedy policja
sprawdzała czy
mamy wodę, bo dostali donos, że pozbawiliśmy go wody. A my wodę do
picia kupowaliśmy
w sklepie, żona nosiła w wiadrach od sąsiadów, do mycia wodę nosiliśmy
z
potoku, do ubikacji łapaliśmy deszczówkę, a z praniem córka jeździła do
znajomej...
On nawet nie raczył spłukać po sobie we wspólnej ubikacji deszczówką
zbieraną w
tym celu. A ja muszę zapłacić za opróżnienie szamba...
Któregoś
dnia żona wyszła na korytarz by w ubikacji opróżnić "kaczkę".
Usłyszałem huk na schodach, a przerażona żona wbiegła do izby i
zamknęła drzwi
na klucz. On włamywał się na poddasze i rzucił w żonę jakimś żelastwem,
ale
policji to nie interesuje, jak też zajęcie wyremontowanego przez nas
balkonu
czy włamanie na poddasze i przywłasz-czenie sobie mojego tapczana,
wystawionego
tam, by zrobić miejsce na szpitalne łóżko!... Policjantom bezczelnie
oświadczył, że on i tak się włamie do pozostałych pomieszczeń...
Zresztą kiedy
kolejny raz ucinał przewody instalacji elektrycznej powodując kolejne
zwarcia,
by pozbawić nas prądu, i policjant poprosił go o chwilę rozmowy,
bezczelnie
oświadczył, że nie ma czasu bo musi dokończyć robotę!... Sprowadził
sobie kochankę.
Była tu dwa tygodnie, później miesiąc... Wtedy usiłował przejechać
mojego
zięcia stojącego na drodze, a jego kochanka robiła zdjęcia telefonem...
Aż
damski bokser wpadł w szał i zbił ją na kwaśne jabłko... No i z kolejną
"narzeczoną" nie wyszło... W lipcu zaatakował mojego zięcia, który
zwrócił mu uwagę, by sprzątnął szkodliwą dla zdrowia stertę śmieci ze
wspólnego
korytarza. "Ja was wszystkich wykończę, ja cię skurwysynu zabiję!!!"
- krzyczał w obecności wezwanych na interwencję policjantów. No i
siedzimy
zamknięci w izbie jak w więzieniu. Nawet na ganek wywieźć mnie nie
można, by
nie zrzucił mnie ze schodów. Przez okno smętnie spoglądam na krzewy
obsypane
porzeczkami i agrestem, spoglądam na drzewka jakie wyhodowałem z pestek
obsypane
wiśniami... Wszędzie dobiegają odgłosy sianokosów,
a my będziemy musieli zlikwidować króliki i
kury, do których żona wychodzi z domu pod strachem, gdy córka i zięć są
w domu.
Do Galerii z niepowtarzalnymi pracami Mistrza Rzemiosła Artystycznego
tak
licznie odwiedzanej, o czym świadczą wpisy do Księgi Pamiąt-kowej, z
uwagi na
bezpieczeństwo zwiedzających jest "zamknięta z powodu remontu"...
Prośby o pomoc pozostają bez odpowiedzi, a chociaż już sam straciłem
nadzieję,
nie jestem kolejnym "pragnącym eutanazji"..
|
|
Tadeusz Łukasiewicz Tigran
|
WIECZÓR W PARKU
Widziałem go - tam
przed nocą
gdy ptaki nerwowo
z łopotem skrzydlatym
w gałęziach szukały noclegu.
I w mroku ukryty
pomiędzy drzewami
jego kroków znużonych
słuchałem
gdy znaki tajemne
jak pieczęcie milczenia
kładł nam na usta
przed snem.
I szeptów liści
ostatnich
słuchałem
jak gdyby zamkniętych ust
bo pęknięte jest jego serce
choć o tym nie mówił nikomu.
Lecz jeśli chcesz
możesz w nie zajrzeć
- lecz tylko tak…
jak patrzy się nocą
- w głąb studni
|
|
JESIENNA SONATA
Gdy tego wieczoru
ostatni promień
przebił raz jeszcze
parkowe gęstwiny
jak gdyby szpadą
światła trafił go
prosto w serce.
A on -
ani się zachwiał
ani nie upadł
choć czuł
że trochę umiera
I nie było koło niego
nikogo
Tylko jakieś dzieciaki
przebiegły obok
Ktoś na korze
ślad paznokci zostawił
i niedopałek
na mokrym asfalcie
………………....……
………..…..zasyczał.
|
NOC
Czemu się serce moje
wpatrujesz w tą uliczkę
pełną woni wieczoru
łagodnej pieśni zmierzchu.
Podchodzi noc - lecz inna
nie wrócisz w jej ramiona.
W zielonym gąszczu nocy
przeszedłeś furtę czasu
już dawno - już na zawsze
zamknąłeś ją za sobą.
|
Molo w Sopocie
-
Niewiarygodne, przecież tu już
kończy się ziemia? - powiedział do siebie gdy zdumiony tym prostym, a
przecież
niezwykłym odkryciem stanął nad brzegiem morza.
Stał tak i długo patrzył próbując
odgadnąć istotny sens tej sytuacji, w której się znaleźli.
Właśnie zerwał się ostry wiatr. On
to poderwał do biegu dwa białe jachty, które jak myśliwskie charty,
rzuciły się
teraz do przodu rozcinając ostrzem dziobów granatowe wody Zatoki, by
zostawić za sobą jak
bezużyteczne białe wstęgi - jasne linie kilwaterów.
Jego zadumę i zapatrzenie w
daleką przestrzeń przerwały radosne okrzyki licznej i głośnej rodziny,
to
gromadka maluchów usiłowała karmić stadko zawsze głodnych łabędzi.
Dzieci próbowały trafić
okruszkami chleba prosto w otwarte dzioby ptaków, a ktoś z dorosłych,
może
ojciec usiłował uchwycić ten moment na zdjęciu jakimś zabytkowym
aparatem, może przedwojennym
Kodakiem.
Nagle jeden z tych małych bąbli, rozpłakał
się - to któryś z
tych wielkich ptaszysków uszczypnął go boleśnie w
paluszek.
- Jak będziesz mi płakał, to pójdziemy zaraz do domu,
ale jak
będziesz dzielny i nie będziesz się beksać, to pójdziemy szukać
bursztynów „.
- Tato, - a kto zrobił
bursztyny…? - spytał chłopczyk - cały już przejęty nadzieją na
spotkanie z
nieznaną przygodą.
- W tym miejscu, gdzie teraz jest
morze, kiedyś rósł wielki las. Żywica z drzew tego lasu, zastygła przed
wiekami
w takie żółte kamyki, i to jest ten nasz bursztyn - powiedział ojciec.
I tak już w zgodzie i zadowoleniu
cała gromada brodząc w płytkiej wodzie powędrowała ku białemu molu. A
człowiek, który
spojrzał w tamtym kierunku pomyślał: by życie uczynićpełniejszym -
potrzeba zobaczyć w
nim także trochę poezji - tej białej wstążki lądu rzuconej
tak bezinteresownie w morze - na
tą granatowo aksamitną kołdrę, pod którą od dawna śpi wielki las.
I podjął tą myśl - jak cenną prawdę
jak znalezioną jasną grudkę bursztynu i poszedł także ku molu.
Upadek
Ikara
W ciepłe
jesienne przedpołudnie
dwóch mężczyzn stało nad brzegiem jeziora. Gdy oni zajęci rozmową
palili papierosy, opodal
mały chłopczyk bawił się rzucaniem kamyczków do wody. Kręgi fal, coraz
to zmieniały
swój kształt i podążały ku drugiemu brzegowi. W pewnej chwili
zaniepokojony czymś chłopczyk
podbiegł do ojca.
- Tatusiu - tam koś wpadł do wody - i
wskazał paluszkiem na
środek jeziora.
- Gdzie…?
- Tam - tatusiu - tam !
- Eee….skąd nagle ktoś mógł się tam
znaleźć. Na pewno coś ci się
przewidziało…
- Ale naprawdę! Ja to widziałem! On miał także duże białe
skrzydła. On może potrzebuje pomocy?!
- On na pewno tylko tak się bawił
- uspokoił go ojciec
- rzucaj sobie kamyczki, rzucaj
syneczku.
Chłopczyk
ponowił swoją zabawę,
zauważył jednak ciekawe zjawisko. Było nim to, że kręgi fal, które
spowodował
przecinały się z tymi, które teraz napłynęły ze środka jeziora.
Obserwował w
wielkim skupieniu ich spotkanie, gdy przecinały swoje kształty i
załamywały swe linie.
- Już teraz, nikt się nie dowie o
tym panu z białymi skrzydłami - pomyślał z żalem. Papierosy w dłoniach
mężczyzn
leniwie palone dogasały powoli.
Starszy westchnął.
- Szkoda tych dni - na jutro
zapowiadają już deszcz.
Na pożegnanie podali sobie dłonie
i rzekli: dowidzenia - dozobaczenia.
*
Tafla
jeziora była równa jak
szyba. Nic już nie zmąciło jej powierzchni. Gdzieś - hen w oddali -
majestatyczny
dźwięk dzwonu wzywał na Anioł Pański.
Jezioro woalem mgiełki nakryło
daleki brzeg i jak gdyby skryło w sobie jakiś sekret.
Wracając do domu chłopczyk zobaczył
na brzegu białe pióro, podniósł je z wody, przyjrzał
mu się uważnie i schował go do
swojego pamiętnika.
|
spis treści
|
|
|
Artur
Krużycki
DOTYK
ŚWIADOMOŚCI
Opisanie
tzw. wielkiej osobowości zawsze nastręcza trudności. Problem
polega na roztrząsaniu co danego
człowieka wyniosło na wyżyny. Może tu chodzić o cechy charakteru, czy
uzdolnienia, a może o jedno i o drugie. Wiadomo, żeby odnieść w życiu
spektakularny sukces potrzebne są tak zdolności, jak i praca nad nimi.
Darma (gdyż, tak się nazywał, a właściwie
tym pseudonimem się przedstawiał) był z pochodzenia Hindusem.
Urodził się w Kalkucie, gdzie dorastał,
uczył się, a potem studiował filozofię. Jego rodzina nie była dobrze
sytuowana,
dlatego Darma musiał często dorywczo pracować. Gdyby nie był geniuszem
– i to w
sensie dosłownym – to prawdopodobnie nie poradziłby sobie z nauką. Z
wyglądu
nie przestawiał się okazale. Posiadał drobną budowę ciała, a do tego
miał
delikatne rysy twarzy, tam znajdowały się duże, brązowe oczy. Posiadał
długie,
czarne włosy, które spinał ze sobą z tyłu głowy. Jego nos sprawiał
wrażenie
także subtelnego, a jego usta … ( wygląd nie jest tu aż tak ważny ).
Kiedy zaczął chodzić do szkoły
średniej
związał się z hinduskim filozofem Śri
Yuktezwarem, na tzw. praktyki duchowe.
Yuktezwar był charyzmatycznym starszym panem, który traktował Darmę jak
syna. Jednak
z drugiej strony był w stosunku do niego surowy, wymagający i w niczym
mu
niepobłażający.
Dla
Darmy praktyki duchowe nie były
rozrywką, a wręcz odwrotnie – ciężką harówą. Wielokrotnie wątpił czy
przy swoim
mistrzu zdoła ukończyć kurs. Mimo, że był geniuszem postępy robił
powoli, ale
na szczęście systematycznie. Gdy był ukresu wytrzymałości, wówczas
Yuktezwar
potrafił go zmotywować. Często mówił:
-
Im więcej łez w Aszarmie, tym mniej potu i stresów w życiu.
I
miał rację.
Młody chłopak po
latach był wdzięczny
swojemu nauczycielowi za poświęcony mu czas i
wysiłek. Praktyki duchowe spowodowały,
że Darma rozwinął swoją intuicję, dzięki której mógł (jeśli chciał)
przenikać
umysły innych ludzi. Mógł także przewidywać przyszłe zdarzenia i robić
wiele
innych rzeczy, które uchodzą za niewiarygodne. Jednak najważniejszą
lekcją jaką
otrzymał – to fakt panowania nad uczuciami. Będąc osobą wrażliwą, a
może i
nadwrażliwą miał kłopoty z wyrażaniem siebie. Czasem się złościł, innym
razem
czuł przygnębienie, w skutek czego izolował się od innych ludzi –
zupełnie ich nie
rozumiejąc.
Yuktezwar
chcąc pomóc Darmie zrobił mu
„emocjonalną burzę”, po której chłopak rozwinął w sobie współczucie dla
wszelkiego stworzenia. Jego nastrój przestał być zależny od
okoliczności, opinii
innych ludzi, swoich pragnień, warunków bytowych.
***
Rozstanie
z mistrzem przebiegało w
dramatycznej atmosferze. Darma nie chcąc opuścić Aszramu zapierał się
„rękoma i
nogami”. Jednak na próżno. Starszy, charyzmatyczny pan nie chciał
słuchać
żadnych wyjaśnień i tłumaczeń. Kazał się pakować i wyjść za drzwi.Po
latach
chłopak wspominał:
-
Teraz wiem czemu mistrz tak postąpił, ale wówczas tego nie rozumiałem.
Na tamten
czas mistrz wydawał mi się bezduszny.
Ostatnie
słowa, czyli pożegnanie
Po
opuszczeniu Aszramu, Darma nie wiedział
co ze sobą począć. Zupełnie brakowało mu pomysłu na życie. Czuł pustkę
i
smutek. Kiedy trochę doszedł do siebie postanowił ruszyć w nieznane. Nie obierając jakiegoś
konkretnego kierunku i celu włóczył się po całych Indiach. W tych jakby
mistycznych podróżach odwiedzał duże miasta, wioski, ludzi
mieszkających na
uboczu, slumsy, ale także ludzi bogatych. Tam gdzie się pojawiał zawsze
budził
sensację. Był młody, uduchowiony, posiadał dużą wiedzę. Ludzie lgnęli
do niego
– niczym do świętego. On natomiast próbował ich podnieść na duchu.
Nigdy nie
demonstrował żadnych „fakirskich sztuczek”, żeby swoich wielbicieli ze
sobą nie
wiązać. Bardzo nie odpowiadała mu rola „autorytetu”.
-
Jakim prawem mam tych ludzi pouczać – pytał sam siebie – w czym oni są
gorsi
ode mnie? Gdybym się urodził w tej wiosce, pewnie bym żył jak oni –
konkludował. Nękany wątpliwościami postanowił wrócić do Kalkuty. Miał
nadzieję,
że spotka tam swojego mistrza. Był przekonany, że jego mistrz wskaże mu
życiowy
cel.
Po przybyciu do
swojego rodzinnego miasta
spotkał mistrza, ale „nie swojego”. Jednak człowiek ten udzielił mu
cennego
pouczenia.
-
Coś Cię trapi? – powiedział do Darmy.
-
Nie, a właściwie … - rzekł Darma.
-
Co, całe życie chciałbyś być uczniem Yuktezwara? Ja pamiętam czasy
kiedy
chodziłeś ze swoim mistrzem
po Kalkucie. Teraz widzę Cię przygnębionego, pełnego wątpliwości i rozterek. Musisz wydorośleć!
Jesteś tak jak ja mistrzem. Bycie mistrzem to też sztuka. Powiem więcej
– to
zobowiązanie między tobą, Absolutem i ludźmi potrzebującymi pomocy.
Darma słysząc te słowa
wpadł w szok. Z
wrażenia aż zaniemówił. Jego duże oczy zrobiły się zupełnie wielkie i
nieruchomo spoglądały na trzydziestoparoletniego człowieka. Po tych
słowach coś
się w chłopaku zmieniło. Raptem zrozumiał co chciałby robić w życiu.
Wcześniej
bał się komuś o tym mówić, a nawet uświadamiać.
-
Jadę za granicę! – obwieścił triumfalnie Darma.
-
Gdzie? – zapytał trzydziestoparolatek.
-
Do Polski!!
-
Tam! Przecież to na końcu świata! Można wiedzieć po co?
-
Nie na końcu świata, tylko w Europie. Widzisz, ja podobnie jak ty nie
popieram
w naszym kraju budowania świątyń
chrześcijańskich. Z drugiej jednak
strony
chciałbym zgłębić tą
religię. Polska natomiast kojarzy mi się z krajem typowo
chrześcijańskim. Może
dla tego, że Papież był Polakiem. Będąc tam na miejscu, wśród
chrześcijan
mógłbym lepiej zrozumieć to wyznanie. Uważam, że religie powinny ludzi
jednoczyć, a nie dzielić! Chciałbym działać na rzecz zbliżenia naszej religii jak i
chrześcijańskiej.
Po owocnej dla Darmy
rozmowie obaj
młodzieńcy podali sobie ręce na pożegnanie, po
czym się rozeszli.
Na polskiej ziemi
Po przylocie do Polski
Hindus zorientował
się szybko, że nie jest to „kraj mlekiem i
miodem płynący”. Zobaczył
dobrze mu znane widoki , czyli pijanych biedaków na ulicach, naćpanych
narkomanów
na dworcach, bogaczy chcących się jeszcze bardziej wzbogacić, a co gorsze – neofaszystów – nazywanych
potocznie skin headami. Natomiast społeczeństwo wydało mu się
sfrustrowane,
gdzie jeden nie cierpi drugiego.
-
Jeśli to są chrześcijanie, to ja jestem poganin! – myślał z uporem – Aż
dziw bierze,
że z tego kraju pochodzi tak zacny człowiek jak Jan Paweł II. Zupełnie
tego nie
rozumiem.
Około
południa postanowił wrócić do
schroniska dla bezdomnych – gdzie mieszkał. Mówiąc szczerze był głodny,
a o tej
porze podawano tam obiad Nie chcąc się spóźnić przyszedł przed czasem.
Życie w
schronisku przypominało mu trochę Aszram, więc dobrze tam się czuł. Nie
musiał
się o nic martwić. Jedzenie zawsze podano, wolne wyjścia na miasto
były, umyć i
wykąpać też się było gdzie. Jedynymi obowiązkami jakie mieli bezdomni
to:
sprzątanie schroniska, pielęgnowanie przydomowego ogródka, oraz
wydawanie
posiłków (tylko osoby dyżurujące). Dla Darmy taka dyscyplina – to
praktycznie
żadna.
Któregoś dnia zawołał
Darmę kierownik
schroniska i rzekł krótko:
-
Jeśli chcesz dalej u nas mieszkać musisz podjąć pracę. Jeśli nie, będę
musiał cię
skreślić z listy
mieszkańców.
-
Ja szanuję zasady tu obowiązujące i postaram się znaleźć sobie pracę.
Znalezienie
pracy nie nastręczało mu
wiele problemów, ponieważ był opanowany, spokojny, emanował chłodem,
który
gasił emocję drugiego człowieka. Należał do osób wyciszonych. To
wszystko
czyniło go wiarygodnym w oczach pracodawcy. Na pytania odpowiadał
krótko,
rzeczowo i nigdy nie kłamiąc, co również miało niebagatelne znaczenie.
I tak
Darma został sprzedawcą garniturów na stoisku w Centrum Handlowym „Zrzeszenie Kupieckie”.
Feralna
niedziela czyli przemiana duchowa Darmy
Zjadłwszy obiad,
Hindus postanowił uciąć
sobie godzinkę relaksu. Położył się wygodnie na
łóżku i zamknął oczy. Kiedy tak leżał,
powoli odizolowywał się od otoczenia, czyli sąsiadów z pokoju, oraz od
innych
odgłosów pojawiających się w schronisku. Był szczęśliwy,
że to niedziela i może trochę
się odprężyć,
odpocząć. Czasami bywało gorzej. Musiał pracować w dni „wolne od
pracy”. Jednak
nie narzekał na robotę, gdyż uważał nawet najmniejszą pracę za
wartościową i
potrzebną. Kiedy już bardzo „pogłębił relaks” poczuł coś dziwnego. W
jego
intuicji pojawił się „jakby” niepokój. Na początku próbował z nim
walczyć, lecz
na próżno. Nie mogąc go pokonać zaczął go obserwować. Nagle odczuł jak
owa
tajemnicza siła nakazuje mu wstać i ruszać w drogę. Darma jednak sam
już nie
wiedział gdzie ma iść i po co?
Szybko
poderwał się jak oparzony stając
na równe nogi. W pośpiechu założył buty i palto, po czym prawie biegnąc
opuścił
schronisko. Zwolnił jedynie przed gabinetem opiekunów żeby poinformować
ich o
swoim wyjściu. Gdy znalazł się na dworze ruszył w teren. Szedł i szedł
i sam
nie wiedział dokąd. Przechodził przez duże ulice, małe uliczki, place
zabaw dla
dzieci, odwiedzał blokowiska, a kresu jego wędrówki nie było końca.
Jednak
Darma się tym nie zniechęcał i z jakimś maniakalnym uporem kontynuował
swój
marsz.
Powoli nastawał
zmierzch, robiło się
szaro. W mieście poczęto zapalać latarnie uliczne. Chłopak spojrzał
przed siebie.
Jego wzrok zatrzymał się na oświetlonym moście. Z
niedowierzaniem spojrzał
po raz drugi. Na krawędzi mostu stał człowiek, starszy mężczyzna, który
najwyraźniej chciał w ten sposób rozwiązać swoje problemy.
-
Niewiarygodne! – pomyślał i wówczas stała się rzecz niezwykła. Uczucie
niepokoju go opuściło, ale jednocześnie zalał go gorący pot. Wiedział,
że
nadchodzi godzina próby. Czy sprosta zadaniu? Czy pokona śmierć?
-
Gdyby był teraz ze mną tutaj mój mistrz … - pomyślał – wiedziałby co
robić! Jednak
chwilę później pomyślał znów:
-
Tu nie ma czasu na zastanawianie, trzeba działać! Młodzieniec wolnym
krokiem
ruszył w stronę mostu. Modląc się w duchu żeby czasem samobójca nie
skoczył. W
końcu człowiek stojący na moście zauważył „podchody” Darmy i krzyknął:
-
Stój, bo skoczę!!!
-
Zawsze zdążysz skoczyć! – rzekł chłopak.
-
Ja nie żartuję!!!
-
Ja też nie! – kontynuował – Zejdź i pogadamy!
-
Nie!!! – powiedział stanowczo starszy człowiek. Po chwili samobójca
wyczuł jak
Darma obdarza go współczuciem z jakim wcześniej nie miał do czynienia.
Do tego
wszystkiego czuł emanujący spokój ducha. Chłopak wydał mu się
przyjaźnie
nastawiony. Te uczucia podziałały na samobójcę niczym zimny prysznic.
Postanowił zejść z mostu i podejść do Hindusa.
-
Nazywam się Darma.
-
Michał. – odparł – Jesteś policyjnym psychologiem? – dodał.
-
Nie.
-
A kim?
-
Kimś w rodzaju przechodnia. Może siądziemy? – zaproponował ratujący
życie.
-
Dobrze.
Następie oboje usiedli
na trawie. Pan
Michał czując potrzebę zwierzenia się zaczął streszczać całe swoje
życie.
Opowiadał o swoich największych triumfach, jak również o
porażkach. Snując swoją
opowieść dotarł do zdarzeń, które zrodziły pragnienie śmierci. Powodem
samobójstwa miało być dyscyplinarne zwolnienie z dobrze płatnej pracy,
na
kierowniczym stanowisku. Pan Michał zdefraudował dużą sumę pieniędzy,
okradając
swoją firmę. Szef firmy (do niedawna przyjaciel Michała) złożył papiery
do sądu
chcą nieuczciwego wspólnika wsadzić za kratki, a przy okazji odzyskać
pieniądze.
-
Robiłem to dla rodziny!!! – płacząc mówił Michał – Chciałem zdobyć
pieniądze na
otwarcie własnej firmy. Nie chciałem dłużej pracować dla tego
dusigrosza
(szefa).
Darma
bardzo uważnie wysłuchał swojego
rozmówcę, po czym rzekł:
-
I to jest Twój problem, jeśli dobrze rozumiem? Michał zdębiał z
wrażenia i
wykrztusił z siebie:
-
Ja nie chcę iść do więzienia! Co powiem matce, żonie i dzieciom!?
-
Pewnie prawdę. Ludzie mają gorsze problemy niż pan.
-
Czy jest coś gorszego od więzienia?
-
Tak! Wózek inwalidzki, powolne umieranie na raka w hospicjum, ciężka
choroba
psychiczna, paraliż i jeszcze mam wymieniać …?
-
Nie!
-
Pana problem tkwi gdzie indziej. Nie umie pan rozwiązywać problemów.
-
Ja!? – zdenerwował się starszy człowiek.
-
Tak. Pozwoli pan, że coś panu powiem. Proszę wyobrazić sobie dużą,
monumentalną
rzeźbę, np. o wysokości dziesięciu metrów. Jeśli stanie pan u jej
podnóża,
rzeźba na pewno przytłoczy pana swoimi rozmiarami, ale kiedy będzie pan
sprytny
i spojrzy na rzeźbę z
dystansu, czyli z pewnej odległości, wówczas monument wyda się całkiem
mały.
Będzie sprawiał wrażenie przyjaznego dla podziwiającej go osoby. Tak
więc panie
Michale proszę nabrać odpowiedniego dystansu do swojego problemu, a
nawet się
do niego uśmiechnąć. Z czasem
wszystko pewnie wróci do normy, a może pana życie ulegnie całkowitej
przemianie. Skok z kolejowego mostu na pewno nic nie załatwi. Pana
śmierć
sprowadziłaby na rodzinę tylko smutek, przerażenie oraz przygnębienie.
Dopóki
pan żyje, dopóty może pan rodzinie pomagać. Nawet po więzieniu – o ile
do tego
dojdzie.
Michał słysząc słowa
filozofa popadł w
osłupienie. Nie wiedział co powiedzieć.
Ostatnie
pouczenie
W toku dalszej
dyskusji pan Michał
wyznał, że ma urazę do Boga. Jego
zdaniem Bóg karał go, ponieważ on nie chodził do kościoła, nie modlił
się w
domu i generalnie mówiąc żył nie
po chrześcijańsku.
-
„Czy spotkałeś kiedyś Boga Żywego”? – zapytał Darma.
-
Nie rozumiem … - odparł rozmówca i dodał – Biblię znam, gdyż czasem
kolega mi
czytał.
-
W Świętych Księgach „Boga Żywego” nie znajdziesz! To jedynie słowa.
Czytanie
Świętych Ksiąg to bardziej ćwiczenie intelektu i wyobraźni niż poważne
poszukiwania.
Jeśli jesteś dobrym intelektualistą, to bez problemu znajdziesz
nieścisłości w
tekście (nielogiczności). To może
spowodować, że odwrócisz się od Świętej Księgi i w konsekwencji nigdy nie zaczniesz
poszukiwań. Podobnie będzie, jeśli nie zrozumiesz Świętej Księgi, lub
jeśli
bezgranicznie się nią zachwycisz. Zachwyt może wywołać fanatyzm,
dogmatyzm i przekonanie o
wyższości własnego wyznania. Jeśli chcesz na serio wejść na duchową
ścieżkę i
zacząć poszukiwania to zapomnij o całej reszcie. Przepraszam! Pamiętaj jedynie, że Święta Księga i Bóg nie są tym
samym. Kiedyś może będzie Ci dane to zrozumieć.
-
Jesteś heretykiem! – jęknął Michał.
-
Spotkanie „Boga Żywego” spowoduje totalne zrozumienie twoich problemów,
łącznie
z tak małostkowym jak karanie ciebie przez Boga.
-
Niedługo zaczniesz nawoływać do niszczenia „Świętych Ksiąg” – rzekł
Michał.
-
Gdybym miał pewność, że masz szanse zakończyć swoje poszukiwania
duchowe
pozytywnie, to pierwszy spaliłbym Księgę, żeby Cię nie rozpraszała jej
treść.
Po co nie
potrzebnie nadkładać drogi?
-
A gdzie szukać, jak mówisz: „Żywego Boga”?
-
Na to pytanie musisz sobie sam odpowiedzieć.
-
Cwaniak z ciebie – powiedział mężczyzna.
-
A no, cwaniak – zakończył Darma, a następie wstał z ziemi, co miało
oznaczać
koniec sesji.
Jednak pan Michał
siedział dalej
wsłuchując się w cisze. Błędnym wzrokiem patrzał gdzieś przed siebie.
Hindus
czuł, że w stosunku do Michała potrzebna będzie poważniejsza
interwencja. Nagle
chłopak dotknął mężczyznę ręką w okolicach karku i przez kilka
sekund ją przytrzymał. Pan Michał poczuł
jakby mu ktoś dodał skrzydeł. Miał nawet złudzenie oderwania się od
ziemi.
Jednym szybkim spojrzeniem sprawdził co się stało.
-
Na szczęście nic! – stwierdził – Tak jak siedziałem, tak siedzę.
Po krótkiej chwili
wszystko wróciło do
normy, jednak on ( Michał ) odczuł coś w rodzaju oczyszczenia
duchowego. Został
uwolniony od umownych ciężarów, które nosił na swych barkach. Wróciła
do niego
odwaga i poczucie mocy. Już przyszłość go nie przerażała. Mężczyzna
pragnął
podziękować Darmie za udzieloną pomoc, ale ku zaskoczeniu zauważył, że
jest
zupełnie sam.
-
Po Darnie ani śladu… Kiedy on się ulotnił? – pytał sam siebie – Nic z
tego nie
rozumiem…
Po
zdarzeniu z niedoszłym samobójcą w chłopaku zaszły
duże przeobrażenia duchowe. Darma zrozumiał, że bycie mistrzem to
powołanie, a
nie sucha wiedza, czy fakirskie sztuczki. To niespisana umowa między
nim,
Absolutem i potrzebującymi go ludźmi.
|
spis treści
|
|
|
Irena Stopierzyńska
|
|
|
|
kosmiczna róża
nie
istniał jeszcze kosmos
nie było przestrzeni
ani czas nie zaczął
odliczać tysiącleci
a istniał stwórczy zamysł
o mocy niezmierzonej
zamiar Wiekuistego
porównania do róży
choć bez korzenia, liści i łodygi
- miała zapach błękitów,
wszechwiedzy, mądrości
w niej reguły ładu
harmonii
granice dystansu
i bezpiecznej bliskości
tak ważne dla kosmosu
róża - boskie
arcydzieło
w jej płatkach ukryty projekt
konstelacji gwiazdozbiorów,
galaktyk
i mgławic
|
jedno starczy Słowo
by zmienić w rzeczywistość
to, co było zamknięte
w Przedwiecznego dłoni
trwał bezczas
aż zagrzmiało: stań się!
i zerwał się wiatr kosmiczny
zjawiła się przestrzeń
pęczniała, ogromniała
zagarniając nicość
pod swoje bytowanie
a czas z prędkością światła
przenikał jej głębie
i odliczał od zera
ku nieskończoności…
galaktyki rozkwitały
wszechświat się rozrastał
a Ten, który nie ma początku
rodzi nadal istoty
i przestworza
w czasie i miejscu
dla nich wyznaczonym.
|
nie gaśmy
nie gaśmy słońca
w cudzych konstelacjach
bo może ten gwiazdozbiór
konieczny dla kosmosu
i choćby nam się wydawało
że zbyt marnie świeci
podtrzymuje mocno
znacznie większą całość
nie przecinajmy
tych sił przyciągania
co w jedno łączą
tak odległe światy
bo w podobny sposób
człowiecze odrębności
Bóg jednoczyć raczy
|
|
|
|
spis treści |
Iwona Rybicka
Poniedziałek. Znowu jestem w
szpitalu.
Mam dyżur na oddziale. Ciemne
chmury za oknem nie nastrajają optymistycznie.
Rzeczywiście dzisiaj jest ciężki
dzień.
Dwóch pacjentów jest poddawanych
chemioterapii. Cierpią. Nowotwór odmienił im życie.
Teraz liczą się godziny bez bólu,
kolejne przeżycie dni, to zwycięstwo nad chorobą. Nad nowotworem.
Na początku zawsze jest tak samo.
Wykryte guzki na szyi, bądź pod pachą niepokoją tylko trochę. Dopiero
kolejne
wizyty u lekarzy, branie leków wreszcie diagnoza : nowotwór złośliwy.
To młodzi
ludzie, mają po dwadzieścia, trzydzieści lat. Dlaczego spotkało ich
tyle bólu?
Odczuwają strach przed najgorszym. Obezwładnia ich lęk o własne życie.
Oni wierzą, że zwyciężą chorobę,
staną na nogi, wrócą do szkoły, do pracy do domu.
Gdy
w Sali chorymi zajmują się
lekarze, staram się być na boku, nie przeszkadzać. Idę do pokoju
pielęgniarek.
Czekam w milczeniu. Czasem rozmawiam z siostrami. Opowiadają o ludzkim
cierpieniu. Z uwagą je słucham, nie pozwalam sobie na chwilę zwątpienia
w siłę i
kompetencje lekarzy, w moc leków i środków niezbędnych do leczenia tych
ludzi.
Wyglądam na korytarz, drzwi do
dyżurki lekarskiej wreszcie się otwierają. Czekam na polecenia. Biegnę
umyć
podłogę w sali, zmieniam przy pomocy pielęgniarki prześcieradło i
pościel
pacjentom, myję, pomagam przy toalecie. Gdy chorzy proszą o drobne
sprawunki,
idę do sklepu szpitalnego. Przynoszę soczki, owoce, gazety. Czytam.
Opowiadam
im wesołe historie z mojej szkoły.
Młodych ludzi interesują moje
lektury. Ciekawi co gra się w teatrze i
na jaki film biega się do kina.
Czasami jestem bezradna. Nie
wszystko da się opowiedzieć, przekazać. Brakuje słów, gestów. Często
siedzę po
prostu obok łóżka i trzymam chorego za rękę. Nie wszyscy chcą o sobie
opowiedzieć.
Nie każdy ból da się opisać, nie każde cierpienie odtworzyć.
Szukam w
pamięci obrazów, które
przywołane mogą pobudzić wyobraźnię chorych, mogą zapomnieć o
cierpieniu.
Proszę w myślach o pomoc Boga, który mnie wysłuchuje.
Pomaga.
Wiara niesie ukojenie….
Bella i Waldek myślami są ze mną.
Nasze dyżury się nie pokrywają.
Wymijamy się. Nie widzimy się w
szpitalu, nie możemy sobie podpowiedzieć, znaleźć odpowiedniego słowa
by
pocieszyć… powiedzieć do dwudziestoletniej dziewczyny:
- Ela, nie martw się. Za miesiąc
wrócisz do domu zdrowa. Jesteś silna.
Pokonamy tę chorobę razem: Ty,
lekarz i ja. Wierzę w Ciebie.
Chora dziewczyna patrzy na mnie
szeroko otwartymi oczami:
- Justyna, tak bardzo chce mi się
żyć!
Ściska mnie za rękę.
- Tak bardzo chce mi się być z
moją rodziną, słuchać muzyki, biegać po lesie, czytać moje ulubione
książki,
chodzić po górach. - Justyno, dlaczego to wszystko zabrał mi los?
- Elu, nie mów tak. Los
wybrał Cię tylko na próbę. Chciał się
zmierzyć z Tobą. Wygrasz.
Wiem, że wygrasz! Będziesz
zdrowa. Pokonasz nowotwór.
Wszyscy Ci w tym pomożemy.
Jaka bezradna czuję się w tej
chwili. Jak bezlitośnie mała i bezsilna. Ela zamyka oczy, zaciska
dłonie na kołdrze. Płacze.
Bezgłośnie płacze.
Widzę łzy, które spływają po
mojej twarzy, od wielu tygodni obolałej buzi, spuchniętej od leków i
cierpienia.
Otwiera oczy, pokonuje słabość i
mówi do mnie:
- Mam tyle planów. Chcę
studiować. Marzyłam, że zostanę artystką. Wszystkie te marzenia zabrała
mi ta
bezlitosna choroba.
Wszystko to teraz nic nie jest
warte. Dlaczego?
Patrzę
na nią pełna zrozumienia i
nadziei, że mi uwierzy, że zrozumie.
- Dziewczyno! - mówię. Uwierz w
siebie. Zaufaj lekarzom. Codziennie powtarzaj sobie, że właśnie wracasz
do
domu, zdrowa, wyleczona. Proszę Cię spróbuj!
Ela oddycha ciężko, trzyma mnie
za rękę, mocno ściska, aż do bólu:
- Tak ciężko! Tak trudno! Ale
spróbuję. Zastanawia się nad czymś i mówi.- Justyno, mam do Ciebie
prośbę. Kup
mi kwiatka. Wiesz takiego małego, w doniczce. Chcę go pielęgnować, dbać
o
niego. Cieszyć się jego widokiem. Chcę coś z siebie dać. Tak jak Ty
dajesz
siebie innym, nam chorym.
Dobrze? - pyta prosząco.
Uśmiecham się. Wreszcie widzę w
tej chorej dziewczynie iskierkę optymizmu, nadziei.
- Dobrze, kochanie. W piątek
kupię Ci kwiatka i przyniosę do sali.
Zostawiam ją uspokojoną i
wyciszoną. Ta rozmowa chyba jej pomogła.
Ela zasypia. Ja szybko opuszczam
szpital. Boję się wracać po nocy do pani Emilii, na stancję.
A jest późna jesień. Nadmiar
cierpienia mnie przygnębia. Tak mi ciężko. Nie mogę usnąć.
Brakuje mi rozmowy z drugim
człowiekiem. Tak pragnę wyrzucić z siebie te ciężary tego
dzisiejszego wieczoru. Brakuje mi
Belli. Brakuje mi Witka. Myślę nad tym, czy ja potrafię
pomagać innym, czy moje słowa
dodają chorym otuchy, dają siłę?
Usypiam.
|
|
|
|
spis treści |
|
|
|