Tomasz Wandzel
Popołudnie z Marią
Wracał do domu zastanawiając
się, czy od dzisiaj będzie to tylko jego dom. Nie chciał tego, ale wiedział, że
jest to możliwe. Upalne popołudnie zapraszało do spacerów po parkach
buchających zielenią. Wolałby już padający deszcz, zalegające warstwy mokrych
kolorowych liści. Ta sceneria, choć mocno kiczowata bardziej pasowałaby do jego
nastroju. Czuł się jak człowiek, który spowodował wypadek. Była w nim
świadomość winy, pomieszana z niemożliwością odwrócenia biegu wydarzeń i
pragnieniem naprawy tego, co jeszcze naprawić się da.
Do powrotu Marii pozostało
jeszcze dwie godziny. Nalał sobie szklankę koniaku, ale postanowił nie pić aż
do jej powrotu. Chyba bał się, że się upije a przecież do tego, co miało
nastąpić chciał podejść na trzeźwo.
Jej obecność oznajmił
dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach. Te kroki tak dobrze mu znane, sposób
otwierania kuchennych szafek taki spokojny jakby obchodziła się z czującym
stworzeniem. Wszystkie te odgłosy rozbiły ciszę, która otaczała Piotra.
Roztrzaskały jąjak szklankę z duraleksu na setki kawałeczków niemożliwych do
sklejenia. Wydobyły go z otchłani ciszy na powierzchnię pełną zwykłych
codziennych odgłosów. Na powrót zaczął się przyzwyczajać do tykania zegara, do
szelestu wiatru w koronach drzew rosnących za oknem, do szumu ulicznego ruchu i
do jej obecności. Nie zrobił najmniejszego ruchu, siedział w głębokim skórzanym
fotelu z pełną szklanką koniaku. Wiedział, że zauważyła jego obecność i że za
chwilę na pewno przyjdzie. Wiedział, że teraz Maria robi kawę. Gdyby go ktoś
zapytał, jaką, to bez wahania wymieniłby gatunek, a nawet opisał filiżankę. Od
lat piła ten sam gatunek w tej samej filiżance. Znał ją tak dobrze, że czasem
myślał, że lepiej niż samego siebie. Otworzyła powoli drzwi, jakby nie chcąc
zrobić im krzywdy. Podeszła do wolnego fotela. Filiżankę postawiła na podłodze.
Usiadła podciągając nogi pod siebie. Fotel był dla niej stanowczo za duży, ale
właśnie za to go kochała. Piotr sądził, że Maria w tym fotelu szuka
bezpieczeństwa. Otulał ją miękką skórą jak ramionami, w których nie mogło
spotkać jej nic złego.
- Kochanie, nie lubię jak pijesz konia - powiedziała wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Wyjęła
jednego i zapaliła patrząc na szklankę trzymaną przez Piotra.
- A ja nie lubię jak
palisz - powiedział Piotr
upijając łyk koniaku.
To były ich małe, lecz
święte rytuały. On każdego dnia wypijał szklankę koniaku, a ona wypalała
jednego papierosa. Ona mówiła, że nie lubi jak on pije, a on, że nie lubi jak
ona pali. Tak było od dnia ich ślubu i żadnemu z nich nie przyszło do głowy by
to zmienić.
- Czy coś się stało? - zapytała Maria. - Wróciłeś dzisiaj wcześniej - dodała podnosząc z podłogi filiżankę.
Piła kawę małymi łyczkami
zatrzymując każdy w ustach na kilka sekund.
- Może to zabrzmi
banalnie, ale stało się za wiele jak na jeden dzień mojego życia powiedział Piotr wstając z fotela i
podchodząc do uchylonego okna.
- Wiesz Marysiu dzisiaj
wyszedłem wcześniej z pracy i odkryłem, że nie jesteśmy wcale tacy, jacy w
lustrze się widzimy. Nasze uśmiechy, gesty, spojrzenia zawsze kryją w sobie tajemnice. Jedynie
przypadkiem możemy je odkryć. Właśnie dzisiaj dokonałem takiego odkry-cia i to odkrycie w pewnym sensie
przywróciło mi zdolność widzenia -
Piotr odwrócił się od
okna i spojrzał na Marię.
- Mam wrażenie, że mnie nie rozumiesz - powiedział do niej.
- Staram się nadążyć za tobą, ale chyba nie dam rady - powiedziała cicho Maria.
- Dobrze, więc opowiem ci
wszystko po kolei. Będzie łatwiej, szybciej i mam nadzieję bardziej zrozumiale.
Usiadł na powrót w fotelu i wpatrując się w sobie tylko widoczny punkt zaczął
odtwarzać wydarzenia minionego dnia.
- Jak już wspomniałem
wyszedłem wcześniej z pracy. Dwóch ostatnich klientów odwołało spotkanie. W
pierwszym odruchu chciałem wrócić do domu, ale perspektywa kilku godzin
spędzonych w samotności odwiodła mnie od tego pomysłu. Postanowiłem więc wybrać
się na spacer. Gdy wyszedłem na ulicę uświadomiłem sobie, że prawie nie znam
dzielnicy gdzie pracuję. Pewnie brzmi to niedorzecznie, ale tak właśnie było.
Od kilku lat rytm moich dni wyznaczały droga do pracy, powrót do domu i czas
spędzony z tobą. Nigdy nie interesowałem się tym, co znajduje się w pobliżu
mojego biura. Stojąc na chodniku pomyślałem, że mam w sobie coś z osoby
niewidomej, która idąc znaną trasą nie zwraca uwagi na to, co znajduje się
obok. Ruszyłem przed siebie z postanowieniem poznania okolicy. Najzabawniejsze
było to, że nie martwiłem się zgubieniem drogi, czy zabłądzeniem. Przecież
wyruszyłem w nieokreślonym kierunku bez konkretnego celu. Szedłem wolnym
krokiem, jak turysta chcący poznać odwiedzane miejsce. W pewnym sensie byłem
turystą we własnym mieście. Po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć te wszystkie
miejsca, które prawdopodobnie kiedyś już mijałem w pośpiechu. Naprawdę miło było
tak iść przed siebie bez konieczności kontrolowania czasu. Po godzinie wszedłem
do napotkanego baru. Lokal był nieduży, w powietrzu wyczuwało się zapach
cynamonu, a dyskretnie poustawiane stoliki zapraszały gości. Zająłem stolik
obok pianina, które o tej porze odpoczywało. Prawdopodobnie dopiero wieczorem
jakieś dłonie wydobędą z jego gładkich klawiszy tony, które zapełnią salę. W
barze oprócz mnie było tylko kilka osób. Przytłumiony szept rozmów mieszał się
z muzyką wypływającą leniwym strumieniem z głośników. Kelner przyjmujący
zamówienie zarzekał się że ich kucharz przyrządza najlepsze ryby w okolicy.
Skusiłem się na sole w sosie koperkowym. Odizolowany od ulicy przyciemnioną
szybą obserwowałem puls miasta. Starsza pani w eleganckim kapeluszu prowadziła
na smyczy brązowego jamnika. Młoda kobieta jadąca na wózku inwalidzkim śmiała
się z czegoś, co opowiadał idący obok chłopak. Mężczyzna ubrany w elegancki
garnitur szedł szybkim krokiem. Pewnie śpieszył się na randkę, bo niósł bukiet
kwiatów. Po kilku minutach kelner przyniósł moje zamówienie i miał rację, ryba
była naprawdę smaczna. Zamówiłem jeszcze kawę i na powrót zacząłem obserwować
ulicę. Ruch stawał się coraz większy, ludzie śpieszyli się do domu, na
spotkania, na zakupy. Jedni byli uśmiechnięci, inni smutni, a jeszcze inni
zamyśleni. Moją obserwację przerwało otwarcie drzwi. Do baru weszła para.
Kelner zaprowadził ich do zarezerwowanego stolika w głębi sali. Z miejsca gdzie
siedziałem mogłem obserwować ich samemu nie będąc widzianym. Mężczyzna
szarmancko odsunął dla niej krzesło, a gdy kobieta siadała pochylił się i
ukradkiem pocałował jej kark. Przez ułamek sekundy w jej oczach zapalił się
figlarny błysk. Wpatrywałem się w nich jak urzeczony. Mimowolnie porównywałem
siebie z tym mężczyzną. Ja nigdy nie odsuwałem ci krzesła w lokalu. Może
dlatego, że bardzo rzadko wychodziliśmy gdzieś na obiad czy kolację. Mi nigdy
nie przyszłoby do głowy pocałować cię w kark w miejscu publicznym. Przez cały
czas mężczyzna trzymał kobietę za rękę gładząc opuszkami wierzch jej dłoni.
Zachowywali się prawie jak para nastolatków, choć byli już dorosłymi ludźmi.
Wyglądali tak ładnie i nie było to zasługą ich urody, ale czegoś, czego nie
można opisać. Kobieta wpatrywała się w mężczyznę z fascynacją i oddaniem. Z
uwagą słuchała tego, co mówił, odwzajemniała jego uśmiechy i czułe gesty.
Poczułem wtedy żal. Czy był to żal do ciebie, do samego siebie, czy też do
losu, tego nie wiem. Wiem, że był to żal o to, że ty nigdy w ten sposób na mnie
nie patrzyłaś. Widziałem, jak jedli zamówiony obiad, jak pili czerwone wino z
wysokich smukłych kieliszków. Wyobraźnia sama podsuwała mi wizję tych dwojga w
różnych miejscach i sytuacjach. Niektóre z nich były tak realistyczne jakby
naprawdę się wydarzyły. Musiałem odpędzić te wizje, powstrzymać wyobraźnię i w
samotności zmierzyć się z tym, co stało się w tym barze. Wymknąłem się z baru
zostawiając tych dwoje przy stoliku, który był świadkiem ich spotkania. Z żalu,
który jeszcze przed chwilą mnie trawił nie pozostał ani ułamek. Jak woda
wypełniająca strumień podczas ulewy wzbierała we mnie zazdrość i gniew.
Zazdrość o to, co łączyło tych dwoje. Gniew na samego siebie za tę zazdrość.
Oddalałem się od tego miejsca z rosnącym znakiem zapytania. Cołączyło tych
dwoje? Czy była to miłość, fascynacja czy może tylko ucieczka od rutyny?
Najprawdopodobniej to ostatnie. Przecież ja też znalazłem się w tym barze
uciekając przed rutyną. Mimowolnie zacząłem analizować nasze małżeństwo. Było ono
jak biblioteka uporządkowane i ciche. Półka z napisem poniedziałek - wyjście do kina, teatru, lub na
koncert. W szufladce z napisem wtorek -
seks zawsze w tym samym miejscu i w ten sam sposób. Przegródka czwartek
- wyjście na zakupy i tak aż do niedzieli. Wyuczyliśmy się całego tygodnia na
pamięć jak modlitwy, wiesza lub piosenki. Każde odstępstwo było jak przykry
fałsz w harmonijnej symfonii naszych dni. Do dzisiaj byłem przekonany, że ten
stan rzeczy nam odpowiada, że naszemu związkowi nie potrzeba fajerwerków,
nagłych wichrów, wystarczy leniwy płomień świec. Tych dwoje w barze uświadomiło
mi, że leniwy płomień świec bez dopływu świeżego powietrza bardzo szybko może
zgasnąć. Szedłem przed siebie mając nad sobą niebo tak stare jak słońce, a
wokół ludzi, z których żaden nie był mi ani bliski, ani daleki na tyle by z nim
porozmawiać. Chciałem nawet wrócić do pracy, ale wiedziałem, że zagłębienie się
w obowiązkach wcale nie uporządkuje chaosu, który mnie otaczał. To popołudnie
obróciło cały mój uporządkowany świat w stertę zapytań, na które musiałem
znaleźć odpowiedzi. Jak to się mogło stać, że ja, który codziennie doradzałem
innym jak walczyć z rutyną sam w nią wpadłem? Najgorsze jednak było to, że
pociągnąłem ciebie za sobą nie pytając wcale, czy chcesz tak żyć. Wybrałem za
nas dwoje scenariusz, który najbardziej mi odpowiadał. Nie zastanawiałem się,
jak czujesz się w roli, którą musiałaś odgrywać. Nigdy się nie skarżyłaś, więc
sądziłem, że wszystko jest dobrze. Na rogu ulicy złapałem taksówkę i pojechałem
do domu. Ty miałaś wrócić dopiero za dwie godziny. Miałem więc czas, by
zastanowić się, jak naprawić nasze życie, pozbawić je tej rutyny, co jak
bluszcz oplata i zarasta mury. Chciałbym kochanie wyrwać nas z sideł
przyzwyczajeń i przewidywalności. Zmienić to co sprawia, że nie potrafimy
zachowywać się jak ta para w barze.
Maria po raz pierwszy
przerwała Piotrowi.
- A dlaczego chcesz
zmienić dotychczasowy rytm naszego życia?
Piotr podszedł do Marii,
wziął ją za rękę, spojrzał w te oczy, które tak kochał. Wiedział, że musi jej
powiedzieć tu i teraz, inaczej nigdy jej tego nie powie.
- Dlatego,
że tą kobietą w barze byłaś ty...
Dorota Grzesiak
Szamanka
eskimosi mają sto słów na określenie
bieli - radość kastanietów, lustra tahitanek,
rzeki piegowate płatkami czeremchy
w deltach rozchylają uda.
powiedz, jakie znasz zaklęcia na pocięte sny:
strach zakwita azalią, mosty
są coraz większe w biodrach, na latarnianych
chryzolitach trudno skupić wzrok.
w pewnym zaułku rozpoznałam zapach cedru
ale jeszcze nie odlatują arki
może ktoś czeka na inne na bielsze
miejsca we mnie
Rzeka
już wiem, po czym poznam, że umarłam.
to będzie wtedy, gdy przestaną
śpiewać, gdy
dźwięki w moich uszach zmienią się
w różnobarwne kulki
i zasypią oceany. świt będzie
krótki jak błysk
alfabetu, oszronionej czereśni.
kiedy położyłam się w tej rzece, opowiadała mi
o wilgotnych miejscach na ciałach
dziewcząt,
o tym, jakie barwy przybierają o
zmierzchu
i o poranku. czasem
rzeka wyczerpuje już wszystkie
piosenki - wtedy przebijamy jej
nadgarstki
stokrotkami
Anno
zamiast kobietą, powinnaś być
płatkami wiśni -
układałabym
cię w mandalę co noc wciąż od nowa.
przesuwasz między
palcami nitkę babiego lata.
wtedy
wszystkie szepty i łzy cichną, wsłuchując się
w preludia z
kości słoniowej, w fugi z chryzolitu.
dotyk jest zmienny - jak oceany,
wodne labirynty.
czasem jest
polem lawendy, czasem -
pojedynczą
stokrotką, a kiedy mgły spowijają sen,
bywa pieśnią
eskimoskiej dziewczyny.
drżysz, kiedy mówią do ciebie
słowa niesione
przez obce
wiatry, chmury znad nieznanych krain.
lękasz się, by
nie ubyło nam nic z tego,
co nienazwane.
czasem budzę się w łóżku pełnym
węży.
wtedy
przychodzisz i nucisz aksamitne kołysanki,
pod dotykiem
twoich dłoni węże zmieniają się
w tulipany
spis treści
|
Halina Suchanicz
Ptaki niebieskie
Spójrzcie na ptaki niebieskie, że nie
sieją ani żną, ani zbierają do gumien,a Ojciec wasz niebieski żywi je (…) .
(Mat. 6:26)
–
Aaa! Plutonowy melduje się na rozkaz! – zabasował podpitym głosem Cenzor i po
kolei ściskamy sobie prawicę. – Napijmy się za to spotkanie. – namawia…
–
Co ty, późno jest i wszystkie sklepy pozamykane! – protestuje Kilof.
–
Taa! Nic się nie martw. – klepnął go po ramieniu Cenzor i ruszył pewnym krokiem
pod schody. Po chwili wraca, przytulając dwie butelki wódki. Rozsiedliśmy się
na chodniku, pociągamy z gwinta i wspominamy… Oj! A działo się… działo…
–
Tacy co bez wazeliny komuś w cztery litery wchodzą, to najgorsze szuje – czyż
nie? Mam racje Jednopalczasty? – zaperzył się Arbuz. Wzrokiem powiódł za
niknącą postacią Kuraka.
– Masz, masz jak zwykle… – odpowiadam. A ten ni z gruszki ni z pietruszki mnie
pyta: a kiedy pohulamy na twoim weselu?
–
Taż po co od razu się żenić! – powiadam. A w duchu pomyślałem sobie: Ja wolny
ptak! Hotel za darmo, posprzątają, jeść dadzą… a i o jaką kobitkę nie trudno…
Dopiero jak Arbuz trącił mnie swoją przysadzistą grabą i rzekł: no to do
roboty! – otrzeźwiałem! Ojojoj! A gdzie to tak śpieeszno! Czy się stoi czy się
leży to wypłata się należy…
|
|
Po chwili powlokłem się za nim. Bo ze mnie już taki
luzak! Sam mówię o sobie, że moje ręce nie do roboty tylko do rozkazywania! Wyciągam
demonstracyjnie prawicę i palcem wskazującym, niczym lufą pistoletu, namierzam:
tu, to, tam… No i nazwano mnie Jednopalczastym. Bo trza wam wiedzieć, że u nas
w zakładzie każdy ma swoje przezwisko. Wszedłem do środka i zacząłem węszyć,
przechadzając się z kąta w kąt. Nagle odwracam się i strzygę uszami jakby
małżowiny podpięto mi do zasilania. Taki już mam dar poruszania uszami.
–
Hej chłopaki! – wołam. Nie wiedzieć skąd Gołąbek już stoi u mojego boku.
–
Co jeest? Jednopal… – urwał, by lepiej słyszeć: gul, gul, gul…
– Tam! W pudle! – ponaglam. Otwieramy, a tu…
indyk na nas patrzy z ukosa. Przechyla swoją głowę to w jedną, to w drugą
stronę. Spostrzegłszy tyle chłopa – zapewne chce nas trochę pokokietować! Ta
dawaaj! W te pędy naśladuję indycze ruchy. Przy aplauzie kolegów maaacham
rękami i gaworzę przy tym indyczym narzeczem.
–
Czyje to ptactwo? Coo? Dobrą chwilę przyglądamy się spode łba sobie nawzajem.
–
Dawajcie krawat aktywisty! Będzie jak ulał! – Gołąbek ogłasza antyustrojowe
dyrektywy. Z niedomkniętej szafy wyciągnęliśmy czerwony jak indycze korale,
długi partyjny krawat. Zawiązaliśmy na ptasiej szyi i dopiero teraz zaczęła się
zabawa… Oj! Działo się… działo…
Kurak,
jak to elektryk, szwenda się po zakładzie. Tak właśnie się nazywa, Kurak
Bartłomiej. Tylko on nie ma przezwiska, za to… – zresztą – sami zobaczcie. Rzadko
kiedy siedzi bezczynnie, nawet jak nic nie ma do roboty to i tak gdzieś wybywa.
Aj jaj! Jaki on uprzejmy. Kłania się po pięć razy każdemu z osobna. Kształci
córkę na studiach. Jedynie z niej jest dumny, na wszystko inne narzeka. O ho…
ho! Jak bardzo jest z niej dumny. Udaje przed wszystkimi, że jest skromny i
bardzo biedny. Aj jaj! Jaki on biedny…
–
Jak tam Panie Kurak, jak się żyje? – podpuszczają koledzy.
– Aa…
bieda w domu, dzieci głodne, teściowa już dwa dni nic nie jadła… – odpowiada pełen
nieśmiałości drapiąc się za uchem.
–
A jaka tam bieda! – A ta willa? – Basen? – Dwie fontanny przed domem?... – ironizują
chłopaki. Wówczas uśmiecha się tylko i nie mówi już o biedzie do następnej
nadarzającej się okazji. Nie wiadomo, czy bardziej łechcze go samo narzekanie,
czy docinki o jego bogactwie, notabene o którym koledzy nic a nic nie wiedzą. W
zakładzie zbiera drewno. Jest i Alojzy, który też trudni się zbieractwem. Gołąbek,
bo tak Alojzego przezywamy – Oo! To dopiero historia! Taki stary kawaler, ma
białe włosy jak śnieg. Wysoki, lekko przygarbiony i szybki jak błyskawica. Mieszka
w hotelu robotniczym, to po co mu to drewno? Chyba żeby stawać w szranki z Kurakiem!
W hotelu dzieli pokój właśnie ze mną! O joj! Jak bardzo się między sobą różnimy!
Tylko w jednym jesteśmy zgodni: obaj obijamy się w pracy i płatamy figle. Ha… ha…
jakie figielki… Często się kłócimy. Niektórzy powiadają, że u starych kawalerów
tak już bywa w zwyczaju. Ja tam się z nim wadzić nie chcę! Taż poo co mi to!
–
Tee, Jednopalczasty! A te okruszyny to co tu robią?
– Znowu zaczynasz? – grzecznie odpowiadam.
– Kurrda! Ja zaczynam? O! A to… to niby co?
Święta panienka nakruszyła?
– Daj spokój chłopie… – mówię rozlazłym
głosem, bo ja w ogóle już mam taką dykcję.
Gołąbek posądza mnie, że jak zjem, to
okruszyny przesuwam na jego stronę. Taż by mi nawet do głowy nie przyszło! A on
robi wszystko, żeby mnie wyprowadzić z równowagi. To i czasami zaperzamy się
jak dwa koguty…
–
Kurda, ten Jednopalczasty to taki flegmatyk, że jeszcze będzie ze sto lat żył.
Niczym się nie przejmuje. Ja starszy, a bym go ze dwa razy przeskoczył! – Ooj,
często tak rozprawia Gołąbek. A fakt! Ma te trzynaście latek więcej.
Na
środku pokoju stoi stół, dwa krzesła i dwa tapczany pod ścianą. Do tego jedna
szafa. No i mamy całe wyposażenie. Obok każdego tapczanu leży dywanik. Któregoś
dnia Gołąbek wpada z impetem do łazienki: Kurrda tyś mi specjalnie na dywanik
kawałek szkła położył!
– Ja? Coś ty chłopie na głowę upadł? – spokojnie mu tłumaczę, nie przerywając
sobie porannej toalety.
–
A co? Niby ja sam sobie położyłem! Co? Kurrda! Nie udawaj głupa! Wsadza mi prawie
pod nos ten nieszczęsny odłamek szklany. Takie to już są nasze przekomarzania. Potem
siadamy na tapczanach i boczymy się na siebie… Ajaj! Jak bardzo patrzymy na siebie
bykiem… Ale wystarczy, że w pracy zwąchamy jakąś hecę, to w mig zapominamy o
urazach. Aaj! Mamy jeszcze jeden powód do niesnasek. Tak kwaterują pracowników,
że jeden z pokoju wyjeżdża, np. na delegację, a drugi zostaje i ma chatę wolną.
Jak powiadają, żeby pilnować „majątku” – coby kto inny nie rozkradł. A Gołąbek
i ja niczym gruchające małżeństwo dzień w dzień po pracy razem. Gołąbek wyfruwa
tylko w jedną sobotę w miesiącu i w jeden dzień wolny – zwany dojazdówką. Ja
tylko na urlop. Wtedy możemy chociaż trochę odpocząć od siebie.
– Jadę
do Korei, kurda – powiada.
–
Co za cholera ta jego Korea? – zachodzimy w głowę… Polityk z Gołąbka przedni.
Ale żeby się wybierał do pełnej konfliktów Korei, to nikt go o to nie
podejrzewa.
Gołąbek
wraca po dłuższej nieobecności i stwierdza, że brakuje mu cukru. Straasznie go
to zbulwersowało. Chyba sobie zapomniał, że zjadł przed urlopem. A on – dawaaj!
Mnie od razu posądza! Wyobraźcie sobie, że 63-letni mężczyzna o bielutkich
włosach jak mleko zbiega z drugiego piętra na parter do hotelowej. A odgłos
kroków goonii za nim… Tak się złożyło, że portierka do południa robiła wymianę
pościeli. Sprzątaczka myje podłogę i wynosi śmieci, ale w swoich rzeczach
trzeba porządek zrobić! Pani Gienia, gdy ujrzała Gołąbka jak był jeszcze w pół
schodów, naskoczyła na niego piskliwym głosem: Coo, nie posprzątało się
dzisiaj?… Gołąbek uważając, że jego problem cukrowy jest najważniejszy,
zaniemówił zaskoczony. Po czym szybko się otrząsnął i wyrzucił z siebie:
– A
cóż mi pani pierdoli, że jest brudno! To ja się pani pytam: gdzie jest mój
cukier?! To było jedno ze słynnych powiedzonek Gołąbka. Zaśmiewano się z tego
dłuugo jeszcze po tym zajściu. Oj! Działo się… działo…
Arbuz
właśnie odszykował się na randkę. Zamykał drzwi, gdy Gołąbek wyrósł przed nim
jak zjawa. W ręce trzyma mocno wypchaną torbę, a na twarzy maluje się
rozgoryczenie.
–
Coś ty taki markotny dzisiaj? Daj, pomogę ci te skarby zanieść na górę. – Siwiutki
pan pokręcił głową, po czym z uczuciem ulgi kładzie na ziemi ciężki bagaż. Spojrzał
na Arbuza i po raz pierwszy po ludzku żali się:
– Kurrda!
– tu wymownie machnął ręką w dół i dodał – Jadzia zła jak Korea, ani się
dotknąć nie da! – Od tego czasu było już jasne, do jakiej Korei jeździ! Jadzia jest
stanu wolnego, jak on. Na pierwszy rzut oka możnaby powiedzieć, że cichutka
szara myszka. Włosy zaplecione w warkocz i upięte skromnie wokół głowy. Ramiona
nieco pochylone do przodu, co sprawia wrażenie osoby zalęknionej. Mimo to ma niebywałe
poczucie humoru. Spotyka po latach swoją dawną koleżankę. Zwierza się jej:
wiesz, byłam u okulisty i mam poważny problem z oczami… – po czym z nutą
rozbawienia dodaje – Tak to jakoś się porobiło, że z daleka nie widzę już
panów… Ale to jeszcze nic! Najgorsze jest to, że oni mnie już nie dostrzegają. –
Rodzice jej zmarli ponad dziesięć lat temu i tak sama pozostała na ojcowiźnie. Gołąbek
jeździ do niej, ale jakże trudno im się dogadać. Taż on przecież z każdym
zadziera! Jadzia, chcąc mu dopiec, mówi: żyjecie tam jak niebieskie ptaki!
Ajajaj! Potraafi dokuczyć…
Pewnego
razu Gołąbek przywiózł sobie zupę od narzeczonej. Ugotowała mu, gdy ją
koreańska złość opuściła – jak powiadał. Swoim zwyczajem rozstawił na palnikach
garnki, a w jednym z nich tę smakowitą zupę od Jadzi.
–
Ej, Kilof! Gołąbek znowu obsiadł całą kuchnię. – mówiąc to, ruszyłem w tamtym
kierunku z białym woreczkiem w ręce.
–
Już widzę, jaką będzie miał minę – pomyślałem. Odkryłem pierwszy garnek i z namaszczeniem
wsypałem dwie garści soli. Pozostali zanieśli się gromkim śmiechem.
Gołąbek niczego nie podejrzewa i z ochotą zabiera się do jedzenia. Pierwsza
łyżka i grymas pojawia się na jego twarzy. Zjadł całą, popijając wodą – bo tak
była słona! Nie wylał! Taki cholera jest z niego skąpiec.
Gołąbek
pracuje w rozdzielni. Tnie się tam materiał dla tokarzy – pręty na pile
mechanicznej. On natomiast sprząta. Dodatkowo wywozi z hali tokarek wióra. Bierze
taczki i ładuje – bo tego są caaałe hałdy. Zazwyczaj Gołąbek obija się, a „góry”
rosną. Doprowadza to tokarzy do szewskiej pasji. Mięśniak schował w stertę wiór
100 zł z wizerunkiem Waryńskiego. Gdy na horyzoncie ukazała się biała głowa, Mięśniak
zaczyna grzebać w wiórach i wyciąga ten banknot. Podnosi, ogląda i krzyczy –
czerwone, patrzcie! – Gołąbka aż zatkało. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia i
zamarł w bezruchu.
– A
widzisz, mówi Mięśniak, jakbyś sprzątał to by była twoja, a tak o… – chuchnął i
demonstracyjnie włożył do kieszeni. Gołąbek złapał łopatę, żwawo posprzątał wszystkie
wióra, ale drugiej „czerwonej” niestety nie znalazł. Powlókł się zmachany do
domu…
Latem
wymieniano szafy w pokojach mieszkalnych. Gołąbek wrócił z urlopu i zastał w
pokoju tę zmianę. Wparował do sąsiada – stała taka sama. Bielutki pan często z
sentymentem wspomina czasy Piłsudskiego. Urodził się w przedwojennym dworku. Pochodził
od Skalbmierza – tamte okolice. Na towarzysza Gierka nadaje na okrągło. Arbuz
specjalnie nie podejmuje tematu. Gołąbek mości się na tapczanie i cały czas wlepia
wzrok w szafę, jakby to była jakaś panna. Gada, gada, aż nagle zawiesza głos na
dłuższą chwilę... i, czerwieniejąc ze złości, wybucha:
–
Te skurwysyny, Gierek pier…. – Popatrz! Jaką szafę zrobili – pokazuje nierówną
szparę między drzwiami. Arbuz aż podskoczył przy stole. Wszystko, co jest źle
na świecie, to za sprawą tego pier… Gierka. Tak złość zżera Gołąbka od środka. Gdy
zobaczył w drzwiach moją bujną czuprynę od razu puszcza komentarz:
– Popatrz
tylko, nie ma ani jednego siwego włosa, a dla mnie kurrda zabrakło nawet
barwnika. – Pokazuje na głowę i odbarwione plamy na ręce. Aj jaj, jak on się uskarża
nad swoim losem… czepia się byle dupereli. Tak też i jest z drewnem. Gołąbek i
Kurak zbierają po zakładzie i składają na swoje kupki po przeciwległych
stornach placu. Coby wiadome było które czyje! Potem wywożą – podobno na opał. Gołąbek
nikomu nie przepuści! – Wielki z ciebie katolik, taki jesteś niby święty, a nie
przeszkadza ci to drewno podbierać! – Kurak nie jest mu dłużny. Ciągle się o to
kłócą, bo z Kuraka też niczego sobie ziółko! Tydzień przed Wielkanocą przynosi
kierownikowi prezent na święta. Chce mu się podlizać, jak to u niego bywa w zwyczaju.
Specjalnie przyszedł wcześnie rano i schował, żeby nikt nie widział. Sam, jak
gdyby nigdy nic, poszedł na zakład. Wraca około dziesiątej, kiedy pracownicy
przechodzą na śniadanie do stołówki. Z daleka słyszy wrzaski i śmiechy… Patrzy,
a tu na placu przed halą ogromne zbiegowisko. Co jest? – myśli sobie. Spostrzega
naprzeciwko siebie kierownika, który nie może się powstrzymać od śmiechu. Powłócząc
prawą nogą, przesunął się nieco do przodu i własnym oczom nie wierzy. Indyk
dumnie kroczy po placu prowadzony na partyjnym krawacie. Dochodzą do jego uszu moje
słowa: Proszę państwa nadchodzi chwila, że czcigodny indor teraz się przedstawi
– a indyk jak na zawołanie: gul, gul, gul… i rozpościera skrzydła… dawaaj
umizgiwać się do chłoptasiów… Kolejny wybuch śmiechu, oklaski i wiwaty. Kuraka tak
to zaskoczyło, że, niewiele myśląc, woła: panie kierowniku! Ratuj pan indyka –
jeszcze go uduszą, a to indyk dla pana! – I tak wszem i wobec zostało ogłoszone,
dla kogo ów tajemniczy indor był przeznaczony.
–To
nie Ameryka Panie Kurak! – Aj jaj! Jak nabijają się z niego i śmieją do
rozpuku…
Kurak
kurczy się pod naporem tych żartów, łypiąc swoimi świdrującymi oczkami. –
Gdybym wiedział… o Boże... – chwyta się za głowę i umyka, powłócząc nogą.
– Po
amerykańsku indyka na święta mu się zachciało!
– Żeby
kuraka nie oskubali, to indyka przyniósł… – W taki sposób umilamy Kurakowi
życie, aż któregoś dnia indyka zastąpiła inna historia… Oj! Działo się… działo…
Niedawno
przenieśli młodego mężczyznę, by pomagał Kurakowi. Ów Kazek tylko sympatyzuje
ze Świadkami Jehowy. Gdy koledzy dowiedzieli się o tym, zaczęli miauczeć za
Kazkiem, jak to fanatycy w niewiedzy wydziwiają. On podchodzi do takiego
miauczącego chłopa i z uśmiechem w ten deseń pyta: Co ty – kotem jesteś? Mleka
chcesz? Albo: czyżbym jakiemu kotu na ogon nadepnął? – Tak ich zawstydza, że
szybko dają mu spokój. A że Kurak robi w jednym pomieszczeniu z Kazkiem, to po
jakimś czasie zaczęli za tym pobożnym katolikiem wołać: kici, kici, inni znowu
gdaczą. Aj jaj, Kurak się tym strasznie denerwuje – to tym bardziej mu
dokuczają. I takie okrutne prześladowanie spadło na najgorliwszego katolika pod
słońcem ze strony swoich pobratymców.
Gawędzimy
tak sobie prawie pół nocy, obalamy kolejną butelkę, a tu… mundury milicyjne
wyrastają jak spod ziemi… Taż to nas zgarną – panikujemy!
–
Nie ma strachu brachu, ja tu wszystkich znam! – uspakaja radosnym tonem Cenzor.
Mundurowi podchodzą, coś tam z nim szepczą i jak gdyby nigdy nic idą dalej.
Wybałuszamy ślepia ze zdziwienia: Aj jaj! Nie dość, że zna meliny w Warszawie,
to jeszcze u „władzy” ma chody.
– A
nie mówiłem, że to moi kumple! Wyprostował się, wypiął dumnie pierś niczym paw
i tak w dobrym nastroju począł opowiadać o sobie.
–
Byłem raz na seansie spirytystycznym, gdzie wywoływano duchy… Chyba się jakiś
do mnie przyczepił. A kolega co z nim poszedłem to zemdlał i odwieźli go do
szpitala! Był nieprzytomny dwa dni…
–
Bajasz nas – odezwaliśmy się niemal chórem.
–
Na słowo plutonowego, prawdę mówię! – zaklina się. Bierze butelkę i tym razem
sporo wlewa w siebie płynu. Obtarł rękawem usta i ciągnie dalej: od tej pory
nie mogę spokojnie zasnąć. Jak sobie pociągnę, to jakoś sen przyjdzie…
Ojojoj!
Co to się porobiło! Taż to on wcześniej do ust kropli alkoholu nie wziął! Nie
miał jeszcze trzydziestki, kiedy przyszedł do nas pracować. Jako młody chłopak
na ochotnika poszedł do wojska, dorobił się stopnia plutonowego. Zachorował na
płuca i go zwolnili. Pozostały mu jednak wojskowe nawyki. Poprawiał każdego,
kto mówił potocznie lub niezbyt precyzyjnie, albo jak się przejęzyczył. Taż go
nazwaliśmy Cenzorem. Tyle że nikt w oczy Cenzorowi nie śmiał tak powiedzieć!
Chadzał swoimi drogami, rzadko siedział w hotelu.
– Gdzie znowu idziesz Zdzisiek? – zaczepia go
Kilof.
– Aaa, do domu publicznego – odpowiada i
tajemniczo się uśmiecha. Tak rozniosła się fama o wyskokach Cenzora. Aż
któregoś dnia wyśledziłem go u wejścia „domu uciech” – biblioteki publicznej.
Interesował się religiami, jest faktycznie oczytany. Wyciągnął nas do klasztoru
Kamedułów na Bielany. Aj jaj, jak bajerował: że oni tam śpią w trumnach i takie
różne historie… Niektórzy kumple umierali wręcz z ciekawości. Wybrał też dzień,
kiedy wpuszczają kobiety, bo wtedy będzie można na jakiej zakonniczce oko
zawiesić. Taaki on już mocny w gębie!
A
te rozstrojone nerwy często przysparzały mu wielu kłopotów. Przyjechali do
niego koledzy. Piją – jak to w takich sytuacjach bywa. Jedna flaszka, druga…
Nie trzeba było długo czekać, a zaczęli nieźle rozrabiać… Robert objął Rycha i
razem zawtórowali:
Pod moją pierzynką banda grasowała
Nieuchwytna od szeregu lat.
Każda pchła dorodna, każda wiecznie
głodna.
Tak mnie gryzły, aż żem z łóżka spadł.
Cenzora
– że nie pije – nosi. Wreszcie wstał i wrzeszczy głosem rozkazującym jak w
wojsku: cisza i do spania, a jak nie to wynocha! Szarpnął najbliżej siedzącego Arbuza.
Ten wybałusza na niego zapite ślepia i zaczyna dukać: d…aj pys… – nie dokończył
i zsunął się z krzesła. Tak oto w brutalny sposób Cenzor kładzie kres dobrze
zapowiadającej się zabawie. W pracy długo miejsca nie zagrzał. Pracował ze
szczuplutkim Krzyśkiem, zwanym Chudym. On zaś był zawadiacko przekorny.
–
Nie mówi się spsuło, tylko zepsuło – koryguje Cenzor.
–
A co ja w wojsku jestem, mówie jak mi się chce. – Nie upłynęło kolejne pięć
minut, a Cenzor, ciężko oddychając, znowu poprawia: co to znaczy trochę! Ile?
Konkretnie ile!
–
Bedzie prawie połowa. Jakie ma to znaczenie? – odpowiada Chudy.
W
Cenzorze zawrzało, zrobił się czerwony jak burak. Chudy ciągnie dalej,
podśmiechując się przy tym: jedna czwarta, połowa, mnie o to nie boli głowa.
Wtem
Cenzor skoczył, wziął łopatę i idzie w kierunku kolegi, rzucając plugawe
przezwiska. Dobiega do niego ironiczne srała
baba, będzie deszcz… – i w tym momencie ogarnia go szał. Będzie mi tu taki
smarkaty dokazywał – pomyślał. Szczęki zaczęły mu drgać… Przyśpieszył kroku i…
zamachnął się z całej siły... Skierował łopatę wprost na głowę Chudego. Wszyscy
zamarli z przerażenia… W ostatniej chwili została uwięziona w ręce barczystego,
brodatego Mięśniaka.
–
Daj spokój, przecież widzisz, że to głupi żółtodziób. Tyś mądrzejszy od niego.
Tak łagodnie przemawiając, sprawił, że powoli emocje opadły i dał się w końcu
udobruchać. Gdyby nie Mięśniak byłoby po chłopie. Po tym incydencie zwolniono
Cenzora z pracy i słuch po nim zaginął. Dopiero dzisiaj, gdy przyjechaliśmy na
szkolenie do Warszawy, napatoczyliśmy się na siebie pod Bazyliszkiem. I tak
teraz gaworzymy sobie przy flaszeczce… a życie toczy się nadal. Oj! Dzieje się…
dzieje…
cdn spis treści
|
|
Jarosław Andrasiewicz
Elegia lotnicza
(65. rocznica śmierci Saint-Exupéryۥego)
Wyfrunąłeś…
Ikar w stopniu majora lekceważący
rady speców od awiacji
że w twoim wieku
powinno się raczej pisywać memuary
a za cumulonimbusem
już czaił się szerszeń
z ołowianym żądłem
i czarnym hakenkreuzem na ogonie
Pikowałeś…
w warkocz dymu mając wpięte
czterdzieści cztery zachody słońca
baretkę niespełnionych marzeń
rozetki zawiści grafomanów
oraz śmiesznie trywialną miłość do planety
która jeszcze nie słyszała o problemie
globalnego ocieplenia
stosunków międzyludzkich
morze
na powitanie gościnnie
otwarło głębiny tak samo
jak zapamiętał to Dedal
i tylko rozdarty bólem dziennik lotów
krwawił z rubryki
niezapisanego powrotu
a ty zabrałeś ze sobą przekonania
nie przekonujące obecnie nikogo
lecz jest nadzieja
bo żołnierski nieśmiertelnik
śniedzieje ale nie koroduje
Sonet o dłoniach
Nie ofiaruj mi nigdy żadnej bratniej dłoni,
Salutującej cieniom, ruinom i
zgliszczom.
Oddal precz chiromantów, bo
nadzieję niszczą,
Twierdząc, że przeznaczenie ludzi
nie dogoni.
Niech nie przychodzą więcej, ci z sercem na dłoni,
„Przyjaciele”, co sukces
najchętniej wygwiżdżą
Zaś najmniejszą porażkę
publicznie nabłyszczą
I żaden z nich szczerej łzy nawet
nie uroni.
Proszę,
daj mi dłoń sprawną, chcę poczuć się pewnie,
Aby bez lęku chwytać dłuto
codzienności;
I móc rzeźbić swe życie w
marmurze, nie w drewnie,
Unikając wszelakich, zbędnych zależności.
Oto zwyczajna prawda, która brzmi
dość rzewnie:
Miej świat w dłoniach i kochaj -
to przejaw wielkości
|
|
Mieć czy być? –
dylemat
gaże
apanaże
ekwipaże?
pejzaże
twarze
witraże!
|
|
Krzysztof Morawski
Szczęście
Szczęście to ciepło Twoich dłoni
Kromka naszego codziennego chleba
Kawa pospiesznie wypita rankiem
Mozart, Szopen, Czajkowski
Wiersz księdza Twardowskiego
Dzwonek do drzwi, gdy wracasz z pracy
Kilka Twoich słów skierowanych do mnie
Przesolona zupa ogórkowa
Smak Twoich konfitur z czereśni
Naszego syna piątka z egzaminu
Spacer po parku w niedzielne południe
Szczęście to wtedy, gdy się cieszysz
Gdy krzątasz się w kuchni przy obiedzie
Szczęście to stół przy którym siadamy razem
Szczęście nie musi być absolutne
Ono ma wymiar codzienności
Każdy ma szanse go doświadczyć
Nie było początku
Nie było początku
nie będzie
końca
Nie było nadziei
nie będzie
rozpaczy
Nie było szaleństwa
nie będzie
rozsądku
Nie było grzechu
nie będzie
spowiedzi
Nie było początku
|
|
To nieprawda
Nie pytam - „Dlaczego ja…?”- tego nie sposób
wytłumaczyć
Czasami
protestuję - lecą brzydkie słowa
Trzaśnięcie
drzwiami - rozwiązanie na chwilę
Coraz częściej
milczę - samotność skrada się jak cichy
morderca
To nieprawda - 20 lat to zbyt
długo by wytrwać
To nieprawda -
oni są źli
To nieprawda -
to tylko moja wina
Codziennie rano podaje mi rękę
Nadzieja
|
SŁOŃ
czyli dlaczego bociany przylatują do Europy w czasie lata
|
W zależności
od wieku i rozumu słonia, słoń ma podniesioną trąbę albo i nie.
Podniesiona trąba służy do wąchania, sięgania po jedzenie, odganiania komarów, chlapania wodą i
latania. Powiecie jak to do latania?
Przecież słonie nigdy nie latały. Otóż
nie. Dawno, dawno temu żyło słoniątko, które bardzo chciało latać. Tak bardzo
chciało, że sama chęć
wystarczyła, aby uniosło
się do góry. Kiedy słoniątko zorientowało się, że lata
bardzo się ucieszyło. Podniosło trąbę i głośno zawołało z zachwytu:
-
Ja latam, latam!
Wszyscy
wokół widząc bardzo szczęśliwego
słonia, uznali go za
talizman szczęścia, jed-nakże nie
wszyscy byli szczęśliwy. Zazdrosny Bocian, którego miejsce zajął słonik, z powyższych
argumentów podleciał do niego
i sprowadził go na ziemię.
Nawiązała się między nimi tzw. rozmowa:
-
Co ty tu robisz ?
-
Latam...
- Ty latasz, no coś
ty żartujesz!? Żadne sześciotonowe zwierzę bez skrzydeł nie może latać!
-
Ale ja latam.
-
Masz natychmiast
wrócić na ziemię.
Zawstydzony
słoń opuścił trąbę, przez co zaczął spadać. Ludzie, widząc spadającego słonia, uznali go za zły znak. Odtąd, każdy słoń z
opuszczoną trąbą, nie oznacza nic dobrego. Słoń
w końcu spadł
na drzewo i rozwalił bocianowi
gniazdo. Od tego czasu bocian pozostał bez dachu nad głową. Wściekły słoń
biegał po okolicy, więc bocian, szukając bezpiecznego schronienia, odleciał z
ciepłych krajów. I z tego właśnie powodu, bociany, bojąc się rozwścieczonych słoni,
przylatują do Europy w czasie lata.
|
|
|
Jarosław Andrasiewicz
TERMITY (albo wspomnienie Lota)
„A
na świecie coraz gorzej,
Kto
wie, może się ukorzy…
Ale
gdzie tam!... Mędrcy chorzy,
A
na dumęż oj! chorują,
Epopeja…
a nie słyszą,
Epopeja,
a nie czują,
A
śpiewają wciąż - a piszą…”
(J.
Słowacki, Polska! Polska! o! królowa...)
Charakteryzatorka kilkoma wprawnymi
ruchami pędzelka przypudrowała monumentalne policzki Cenionego Profesora w
miejscach, których nie porastała patriarsza broda. Była przytłoczona jego osobowością,
choć nie odezwał się słowem. Pracując od lat w telewizji „poprawiała urodę”
wielu tuzom ze świata nauki i polityki, ale dotąd nie zetknęła się nigdy z
kimś, kogo opromieniałby taki nimb moralnego autorytetu.
Ceniony Profesor skinął jej uprzejmie
głową, wstał i pewnym krokiem skierował się do studia, w którym za kilka minut
miał wystąpić jako gość w programie promującym go jako ewentualnego ministra
edukacji.
Młody Dziennikarz (który w wolnych
chwilach bywał także śpiewającym poetą) z szacunkiem i atencją powitał
przybyłego. Listę pytań miał przygotowaną na tyle wcześniej, że Ceniony
Profesor zapoznał się z nią już przed tygodniem. I wykreślił zaledwie dwa - te
dotyczące mniej miotającej światło przeszłości.
Program toczył się spokojnym i utartym
trybem. Nie zaproszono żadnego z przedstawicieli opozycji, więc obeszło się bez
pyskówek. Ceniony Profesor swoim niskim, miłym dla ucha i niezwykle
przekonującym głosem odpowiadał na stawiane pytania. Później rzeczowo przedstawił
własna wizję Ministerstwa Edukacji i zadań, jakie sobie stawia. Do priorytetów
zaliczył kreowanie postawy tolerancji i pluralizmu, następnie kulturalnie
napiętnował uniformizację dzieci i młodzieży, tak skutecznie tłamsząca wszelką
indywidualność, na zakończanie zdecydowanie opowiedział się za szeroko pojętą
promocją wielokulturowości.
*
Kapituła Nagrody Literackiej „Wiktoria”
była jak zwykle zgodna w swym werdykcie. Tegorocznym laureatem mógł zostać
tylko Wybitny Współczesny Pisarz. Jego najnowsza powieść„Moralność Świń”,
wydana w oszałamiająco wysokim nakładzie i poparta frontalną reklamą
wszechmedialną, okupywała czołowe miejsca list książkowych bestsellerów. Rzecz
dotyczyła problemu księdza, który, nie mogąc uzyskać od swego biskupa zgodny na
to, aby zostać kapelanem mniejszości seksualnych, zrzuca sutannę i zakłada
grupę wyznaniową. Jej piękne ideały – wolność i tolerancja – stają się
przedmiotem bezprecedensowych ataków ze strony środowisk konserwatywnych
(tytułowe Świnie).
Wybitny Współczesny Pisarz, skryty i
milczący jak zwykle, z wyraźnym wzruszeniem przyjął decyzję Kapituły.
Uroczystość transmitowana w najlepszym czasie antenowym, wyreżyserowano jako
rewię, której motywem przewodnim była promocja literatury.
Laudację wygłosił Członek Kapituły,
Ceniony Profesor. Podkreślił nieprzemijającą i ponadczasową wartość
prezentowanych w powieści idei. Odwołując się do histerii literatury oraz
filozofii wykazał, że samotny bohater, stający pod prąd trendom, nie ulęgający
konformizmowi i serwilizmowi, otwarty na potrzeby bliźnich – choć pozornie bez
szans – jednak zwycięża. Bo Prawda to siostra Wiktorii.
Następnie Dziennikarz Który Bywa
Śpiewającym Poetą wręczył zwycięzcy symboliczny czek opiewający na okrągłą i
bynajmniej niesymboliczą sumę.
*
Klub
Muzyczny szczelnie wypełniała zgromadzona publiczność. Zdecydowaną większość
stanowili tu ludzie młodzi. Do koncertu pozostawało jeszcze kilkanaście minut,
więc przybyli mogli zakupić najnowszy tomik poetycki Dziennikarza Który Bywa
Śpiewającym Poeta, a także promowaną przez stacje radiowe płytę zespołu „Grupa
Wolnego Słowa”, którego był liderem i wokalistą.
Kupujący książkę z ciekawością zerkali na
opinającą ją banderolę. Widniał na niej anons informujący, iż genezy wierszy
zawartych w niniejszym tomiku można doszukiwać się w kreatywnie odmiennych
stanach świadomości autora. Natomiast na czwartej stronie okładki entuzjastyczną
opinię na temat całości zbioru wyraził Wybitny Współczesny Pisarz i laureat
nagrody Wiktorii.
Także okładka płyty „Grupy Wolnego Słowa”
przyciągała uwagę młodzieży. Przedstawiała zniekształcone rysy twarzy lidera
torsjującego na jakąś mapę. Kolorowe wymiociny układały się w tytuł albumu: BEZTABULICZNOŚĆ.
Przygasły światła. Na scenie pojawili się
trzej muzycy. Basista i gitarzysta przewiesili instrumenty, perkusista zasiadł
za bębnami i nabił rytm. Rozpoczął się koncert: grany niskimi dźwiękami pochód
basowy, przeplatany na pozór chaotycznymi akordami septymowymi, wprawiał
zebranych w katatoniczny stan oczekiwana. Wreszcie pojawił się ten, dla kogo tu
przyszli. Dziennikarz Który Bywa Śpiewającym Poetą miał zupełnie zmieniony
wizerunek. Bez układnej, telewizyjnej postawy, na luzie, z zapalonym papierosem
w jednej dłoni i otwartą puszką jakiegoś napoju w drugiej, wkroczył na scenę i
zza przeciwsłonecznych okularów popatrzył na rozpoczynającą wiwaty publiczność.
Bez pośpiechu zbliżył się do mikrofonu i zaśpiewał: Młodzi ludzie od razu
podchwycili tekst. Po chwili Klub Muzyczny wypełniał zgodny chór:
Bo warta
aprobaty życia okoliczność
To beztabuliczność
* * *
Wychodząc z pokoju nauczycielskiego
odruchowo zerknąłem w lusterko i chyba mimowolnie uśmiechnąłem się do kamery
monitorującej pomieszczenie. Odbicie, które ujrzałem, nie napawało optymizmem,
jednak nie chodziło mi o kontemplowanie własnej fizjonomii, lecz o sprawdzenie,
czy regulaminowo leży na mnie ujednolicony strój nauczycielski. Od czasu
ostatniej reformy pracownicy oświaty zobowiązani byli przywdziewać tak zwane
„mundurki”. Były to jaskrawo pomarańczowe marynarki: dwurzędowe dla kobiet i
trzyrzędowe dla mężczyzn. Złośliwi twierdzili, że chodzi o to, by uczniowie z
daleka dostrzegali nauczyciela, zaś entuzjaści piali, iż nareszcie rozwiązany
został odwieczny problem sfeminizowanego – bądź, co bądź - środowiska: „nie mam
co na siebie włożyć”.
Wsunąłem pod pachę dziennik trzeciej klasy
i sprawdziłem, czy w teczce mam wszystkie potrzebne do zajęć materiały. Na
szczęście nie musiałem zbyt wiele ich przygotowywać. Po zmianie kanonu lektur
szkolnych, większość tekstów omawiana była we fragmentach, a prowadzący zajęcia
otrzymali pomoce opracowane przez kuratorium. Tak też było z „Moralnością Świń”,
dziełem Wybitnego Współczesnego Pisarza. Kilka zagadnień, na które należało
zwrócić uwagę młodzieży, miałem podane „na tacy”.
Rozległ się dzwonek kończący przerwę. Na
korytarzu nikt specjalnie nie zwrócił na to uwagi. Być może nawet nie został
usłyszany, ponieważ szkolny radiowęzeł do maksimum wykorzystywał moc sprzętu,
na jakim pracował. Po szkole roznosił się śpiew:
Bo warta aprobaty życia okoliczność
To beztabuliczność
Więc rzygaj na przyziemną zgredów spontaniczność
Chwal beztabuliczność
Ominąłem leżącą na parkiecie parę.
Dziewczyna, w samym topie, pozwalała, aby chłopak sprawdzał jędrność jej
biustu. Kilka metrów dalej kolejna dwójka mieszana całowała się zapamiętale nie
zważając, iż czyni to pod portretem Patrona Szkoły. Ceniony Profesor dobrotliwe
i z wyrozumiałością spoglądał z konterfektu umieszczonego za specjalną, kuloodporna
szybą. Przeszedłem obok toalety, za drzwi której buchały opary palonej trawki.
Jednocześnie za plecami usłyszałem glos:
- Hej, panie profesorze, czy profesor
jeszcze może? – rozległ się chóralny śmiech
Po czym uzupełniono:
- Jak profesor już nie może, to niech orze
na traktorze!
Nie odwróciłem się. Parłem naprzód
omijając leżących, przeskakując nad wyciągniętymi nogami lub rzuconymi
bezładnie plecakami.
Kilkoro uczniów zgrupowało się przy mojej
pracowni. Popatrzyłem na nich. Ubrani w cokolwiek, z kolczykami w nosach, na
językach, z tatuażami na nagich ramionach, na szyjach, na przedramionach…
Uśmiechali się z wyższością…
Przeszedłem obok pracowni. Nie zwróciłem
uwagi na zdziwione głosy za plecami. Zszedłem na parter, gdzie uzbrojony
strażnik pilnował drzwi wejściowych. Oddałem mu dziennik i wszystkie materiały
dydaktyczne prosząc, by przekazał je dyrektorowi.
Wyszedłem na zewnątrz. Za mną głucho zatrzasnęły
się zamki ryglujące. Na świecie było pogodnie. Kwitły kasztany, więc matura za
pasem. Aha, zapomniałem: od tego raku matura jest odwołana… Była czynnikiem zbyt
stresującym uczniów.
Na chodniku jakiś obdartus nieudolnie
rapował nieco zapozyczony kawałek
W życiu chodzi zwykle
O najprostsze słowa
Niech więc język
Giętki powie wszystko to, co
Pomyśli głowa
Popatrzyłem na jego złachmanioną odzież, po czym bez zastanowienia
zdjąłem ujednolicony strój nauczycielski i położyłem na ziemi zamiast datku.
Wciąż nie oglądając się za siebie ruszyłem ku ciemnemu wylotowi ulicy
zastanawiając się nad pytaniem: jakie słowa należy uważać na najprostsze?
|
|
|
Regina Adamowicz
|
Obok nas
Patrzę na świat
pełen kontrastów
ułudy
przebiega obok nas
nasz drogocenny czas
rozmieniający się na drobne
Mija nie zauważone
piękno dni
dane nam życie
tylko jedno
zmarnotrawionych
tyle chwil
nie trafiających
w życia sedno
Każdy z nas
cieszy się życiem swoim
chroniąc samolubnie
swoją twarz
a obok nas
ktoś nieszczęśliwy
czeka na serce
na pomoc naszych dłoni.
|
Błogosławiony dom
Gdy niepomyślny wieje wiatr
Osacza nas ze wszystkich stron
Jaki dla nas okaże się świat
Dobroci mało a zło nadchodzi
nie wiem skąd
Czy wszystko złem jest w krąg skażone
Są takie miejsca takie wyspy
Tam ciszą wiejską otulone
Kryją się domy a w nich bliscy
Tam dobro mieszka w cieniu drzew
Razem wzrastają pokolenia
Gdzie wciąż rozbrzmiewa ptaków śpiew
I pachnie chlebem żyzna ziemia
Tam zamieszkują ludzie prości
Do nich prowadzi prosta droga
W sercach rozkwita kwiat miłości
Na ustach noszą Imię Boga
Gość w modrzewiowy wchodząc próg
Witany starym obyczajem
Błogosławiony dom gdzie mieszka Bóg
I stoją krzyże na rozstajach…
|
|
Uchroń od zła
Z każdego listka
z trawy źdźbła
Modlitwa płynie
do Ciebie Boże
Ty co stworzyłeś
ziemię przestworza
Spraw aby w świeci
nie była zła
Niech imię Twoje
na całym świecie
będzie znać dziecię
z każdego kraju
Boże wysłuchaj nas
niech miłość trwa
zjednoczy ludzi
dobro obudzi
O dobry Boże
uchroń od zła
|
|
Piotr Dudek
PROVISORIUM
Każdorazowy
męczący koszmar troski o to co będzie, zwłaszcza nocą, kiedy budził się i
myślał bliski przerażenia, był właściwie przecież tym, czego kiedyś bardzo
pragnął: dotykaniem "ziemi", jak to sobie wyobrażał. Sedna rzeczy.
Ale ból i strach
niekoniecznie są naszymi najbardziej wiarygodnymi informatorami o
rzeczywistości.
Poświęcił popołudnie po
pracy na sprawdzenie, czy w odległym od miejsca ich zamieszkania supermarkecie
na krańcu miasta sieci Carrefour są
damskie papucie w rozmiarze
38 na które kiedyś zwróciła uwagę jego siostra w jednej z ulotek reklamowych i
które zapragnęła mieć.
-Zorganizujcie kogoś z
zewnątrz do załatwiania moich spraw, skoro wy sami tego nie umiecie' zrobić! - powiedziała
im kiedyś zniecierpliwiona zbyt długim już według niej czekaniem na papucie.
Piotr pojechał do
supermarketu wiedząc, że zajmie mu to całe popołudnie, ale co tak naprawdę
miało znaczenie na Provisorium?
W tej chwili uważał, że
mogło tym być zaspokojenie
zachcianki młodszej siostry.
Spotkał w markecie kolegę
kierownika z pracy z. którym i on też już był na "ty". Pchał wózek
pełen przecenionych rzeczy do ubioru.
Chwilę rozmawiali i żartowali. Rozstali się jadąc autobusami w przeciwnych kierunkach. Wsiadając
do autobusu przednim wejściem był zadowolony, że nie musiał się obawiać, że
nie ma biletu. Tuż przed nim młoda kobieta musiała zawrócić i wysiąść z tego właśnie powodu.
W domu siostra ucieszyła się z papuci, choć świeże filety z dorsza na
obiad na dzień następny nie zadowoliły jej za bardzo.
- Filety ze śledzi zawsze są tylko mrożone!- zdawała mu się przypominać.
Mimo tego, w sumie więc i
na Provisorium można było być bliskim szczęścia.
Na Provisorium jednak
kupuje się kamery cyfrowe, odtwarzacze DVD i wielkie płaskie telewizory, które same w sobie swoimi ciemnymi monolitami
sprawiają wrażenie jakby były
przybyszami z innej planety,
przedstawicielami innej
cywilizacji.
W. od dawna zapowiadał coś
takiego, ale jego decyzja podjęta i wprowadzona w czyn jednego dnia, jednego
popołudnia jednak zaskoczyła pozostałych
domowników. .
Piotr zauważył, że o tym iż
cały ten lśniąco matowy czarny sprzęt, choć tak drogi, może być lada moment
rozbity w drobny mak, nie myśli już z bólem i troską ,ale jak o czymś
normalnym. Naturalnym.
No cóż, wystarczyło, żeby W.
zbyt nagle zniecierpliwił się problemami z obsługą, aby porozbijać wszystko i
wyrzucić. Tak, ale żyliśmy przecież na Provisorium i czyż te cuda elektroniki
i techniki nie były też w gruncie rzeczy. czymś Provisorycznym? Za rok,dwa już
przestarzałym, a jeszcze trochę potem zabytkiem muzealnym?
To musiał przyznać swemu
młodszemu bratu, że w tej swojej bezceremonialności okazywanej sobie i swojemu
najbliższemu otoczeniu, rzeczom które z taką łatwością kupował i rozwalał,
wyrzucał, był bliższy prawdy, jakby bardziej szczery. Tak, owszem i on ulegał
urokom złudy i iluzji oferowanym przez kamerę, telewizor, kino domowe.Chciał
przecież kręcić filmy o sobie. Ale, magia ta była 'bardziej pierwotna. Czy nie
dowodziły tego całe systemy gigantycznych kryształowych kilkumetrowych luster,
które instalował w swoim pokoju aby zwielokrotniać i potęgować doznania swego
własnego prywatnego teatru, którego był jedynym aktorem, reżyserem i widzem?
Ale czy na pewno?
W. zdawał się być od dawna o
wiele bardziej świadomym istoty Provisorium i podejmowane przez niego gry i
zabawy, a także całkiem serio inne działania były z reguły instynktowne, bez
jakiejkolwiek teoretycznej zawiesiny. Lustra rozpryskiwały się z trzaskiem w
drobne tafle, kiedy następował przesyt, albo też i niedosyt, brak spełnienia.
Obudził się w nocy koło
drugiej i wnet dopadły go obawy i lęki o przyszłość. To było coś nowego w jego
życiu, to myślenie o swojej przyszłości, a już w ogóle myślenie właśnie takie:
z lękiem, obawą a nawet i strachem. Stawało się tak, bo przekroczył 50-tkę?Ale
może bardziej dlatego, że na świecie narastał kryzys i mówiło się o nim coraz
częściej w prasie, radio i telewizji pokazując ludzi, którzy tracili pracę,
strajkowali, albo popełniali samobójstwa.
Jego młodszy brat
uwikłał się w grę na giełdzie i dzień zaczynał od budzenia ojca komentarzami na
temat najaktualniejszych notowań akcji. W nocy
Piotr jednak myślał o sobie. Znowu dopadała go myśl o tym, co byłoby
gdyby został zwolniony z pracy? Jego renta wynosiła trochę ponad 400 zł. Czy
byłoby go stać na poszukiwanie innej pracy?
Nadzieje na to, że pracując gdzie dotychczas z czasem równolegle
uprawiają swoją twórczość literacką i plastyczną zdoła osiągnąć taką
propozycję, że, dochody z tego czerpane pozwolą mu zrezygnować z pracy
fizycznej, nadzieje te nie ziszczały się jednak jak dotąd i był tym coraz
bardziej rozczarowany. Fundacja, którą powołał ze znajomymi też była jeszcze w
powijakach i krótka praktyka pierwszych miesięcy jej działania dowodziła, że
też nie może liczyć na prędkie efekty.
Myślenie o tym wszystkim
było bezpośrednie i dotkliwe, na pewno
nie było myśleniem w kategoriach Provisorium. I było to jakby przez to
jeszcze bardziej bolesne. Jakże więc w końcu to było?
O wszystko to, co było
prowizoryczne, tymczasowe, a więc niezbyt 'istotne miał się jednak martwić,
zabiegać i myśleć o tym po nocach?
Jakby nie było innego
wyjścia, jakby skazany był tylko na to? Czy na oczy opadła mu jakaś mgła, że przestał dostrzegać prawdę? Albo
też właśnie znowu dopiero co ocknął się, przebudził i przejrzał na oczy dostrzegając
co tak naprawdę jest ważne?
Czyżby to jednak
perspektywa Provisórium była fałszem? Czyim więc fałszem? Przez kogo, przez co
i po co nasłanym? Po to, żeby nie dbał o rzeczywistość i dał się uwieść i
unicestwić temu czemuś pięknemu, które miało być poza Provisorium?
Na zdjęciach, które robił
czasem w domu można było prześledzić: jak narastał bałagan w jego pokoju, jak
go osaczał.
Początkowo była to przecież
"jedna półka, potem biblioteka z
przeszklonymi drzwiami. Z rozczuleniem przyglądał się fotografiom mamy
siedzącej na tapczanie w jego pokoju z małym pieskiem na ramieniu na tle
niewysokiego otwartego regału na cztery półki na których rozpoznawał tytuły
książek, przedmioty, nieliczne jeszcze bibelety. To było jeszcze na początku. Jeden regał, kilka
półek: rzecz do opanowania, z perspektywą podobnego ładu i porządku. A
jednak odwracając ją mógł łatwo dostrzec tam już wtedy widoczne zalążki chaosu.
A co dopiero teraz? Miał do dyspoĘycji największy pokój a mimo to chwilami jemu
samemu było już się trudno w nim poruszać ze swobodą.
Rzeczy przyrastały w sposób
niekontrolowany. Gromadzeniem ich rządziła obawa przed pochopnym wyrzuceniem,
niejasne przekonanie, że coś co wpadło mu w ręce i zwróciło jego uwagę może
kiedyś do czegoś się przydać i gdyby się tego pozbył potem żałowałby tego.
Wiedział, że to co głównie popycha go do takiego zabezpieczania się było po
prostu jego zwykłą pospolitą biedą. Wszystkie te gromadzone rzeczy miały
zapewnić mu poczucie posiadania, jakiegoś planowania, bo przecież wyobrażał
sobie, że kiedyś je wykorzysta. Były namiastką bogactwa.
A miał z czego czerpać.
Pracował w dużej instytucji kultury, czymś co było trochę więcej niż
tradycyjnym domem kultury, bo też i znacznie większe powierzchniowo. Było tu
dużo różnych podnajemców, a więc i działań, czyli też i odpadków całej tej
różnej działalności. Z czasem to głównie jemu pozostawało wyrzucanie wszystkich
śmieci do olbrzymich metalowych kontenerów podstawianych przez Miejskie
Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej raz, dwa, a nawet i trzy razy w
tygodniu. Nie miał zwykle za dużo czasu na dokładniejsze przeglądanie foliowych
worków ze śmieciami, ale i tak to, co rzucał o mu się w oczy i co sobie
odkładał wypełniało coraz bardziej kąty pomieszczeń w których gospodarzył w
pracy, tak że i tu zaczynał po czasie miewać z tym problemy. Musiał co jakiś
czas dokonywać selekcji-najczęściej kiedy był przemieszczany razem ze swoim
dobytkiem do innego pomieszczenia. Często ratował się wtedy przed całkowitą
zagładą zgromadzonych skarbów przenoszeniem ich części do domu, albo pracowni,
którą miał z kilku znajomymi do dyspozycji dwa razy w tygodniu. Nieuchronnie
nadchodził jednak wszędzie ten moment, że należało przynajmniej próbować zaprowadzić
porządek bez względu na miejsce gdzie to
było.
Bądź co bądź, dom w którym
mieszkał z siostrą, bratem i ojcem zapewniał mu jednak schronienie, co
doceniał szczególnie zimą, kiedy wracając z pracy, z chłodu i iatru mógł
zaszyć się w swoim pokoju i wymijając poukładane kartony, odkurzacz (też już
zakurzony) docierał do swego tapczanu, gdzie mógł się wtulić w koc i zamykając
czy przestać myśleć o tym gdzie był. Kaflowy piec z wmontowanymi w niego
elektrycznymi grzałkami oddawał ciepło wystarczające, aby czuł się dobrze.
W rodzinnych dyskusjach wraca
czasami pomysł wykupienia komunalnego mieszkania, które zajmowali i za które
płacili comiesięczny czynsz. Mogli to zrobić, było ich na to stać, ale nawet
już się decydowali, postanowienie to było nie dość stanowcze. Największe
obiekcje miała siostra Piotra, co było tym dziwniejsze, że to właśnie ona
powinna być najbardziej tym zainteresowana. Nie pracowała, nie wy chodziła od
kilku lat z domu. Wyglądało to tak, jakby wcale nie zależało jej na poczuciu
bezpieczeństwa w przyszłości. Było to tym dziwniejsze, że to jednak ona
właśnie jako jedyna dbała jeszcze o czystość w mieszkaniu, myła co jakiś czas
podłogi, zwracała uwagę na konieczność konserwacji i malowania okien. Jednak
ogólnie dom w którym mieszkała nie był dla niej domem zakorzenionym w
przyszłości, czymś w co warto byłoby inwestować, do czego należałoby przykładać
przesadną wagę.
Wtórował jej w tym W.:
- Ta kamienica jest
zawilgocona. Ma grzyba. Belki podtrzymujące dach na strychu są spruchniałe.
No i kończyło się konstatacją,
że kiedy umrze ojciec, a ich nie będzie już stać na opłacanie czynszu zamienią
się na mniejsze mieszkanie. Rzecz dziwna, bo przecież siostra nie jeden raz
mówiła ,że gdyby doszło już do czegoś takiego ona popełniłaby wtedy samobójstwo.
Kiedy po raz pierwszy w
całej pełni uświadomił sobie, że planeta na której się urodził, wychował i żył
to Provisorium?
Czy dopiero wtedy, kiedy
już oderwał, się od niej, uwolnił i wyruszył w tę podróż w Kosmos? Czy też już
wcześniej i dlatego właśnie zdecydował się wyruszyć?
Provisoria
to były również mieszkania. Na przykład taki rodzinny dom B. i M. o który jako
tako i o tyle tylko ile umiał dbał już właściwie tylko najstarszy z jego
mieszkańców, mający ponad 80 lat Wielki Frodo, tak sarkastycznie określany
przez córkę i wnuka.
No tak, bo po co właściwie
było o wszystko to zabiegać i dbać, skoro i tak w oczach się rozpadało?!
Wszystkie te nowe i
pozornie tak solidne, żelazobetonowe konstrukcje wielkich biurowców, czy
apartamentowców były nie mniejszym: złudzeniem i oszustwem.
-Przecież żaden z tych
domów tak naprawdę nie jest zakorzeniony i zjednoczony z ziemią. A wzwyż?
Zobacz, że przecież każdy z nich się ko kończy, choćby niewiadomo jak był
wysoki. Nie nawiązuje kontaktu z Miastem Boga i nie ma drzwi, które tam
nieomylnie by prowadziły! Tak mógł mówić mistyk. Ale kto wie, czy nie był
najwyższy po temu czas, aby architekci i urbaniści zaczęli konsultować się z
mistykami. Kto może być bardziej pomocny w próbach odnalezienia drogi i drzwi
albo schodów, które nas połączą z Domem Boga?
|
|
Piotr Grzegorz Gorczyca
|
***
Od ofiarowania
swych ust jak od ognia
piekielnego bronisz się
Miła
sny wciąż wokół
dobroci
niby lunatycy instynktownie
szukają spełnienia
także
obłoki słowa jak mgławice
odległych galaktyk
podobne jak te Magellana są
odległe od czułości
tylko serce naiwne
może
jednak wierne
ciągle czeka na ponowne
katharsis naszej
miłości
|
***
Sny
dzieci moje
układam
na białej jak pościel kartce
przy świecy
lub
księżycowej latarni
słowa jak córy Koryntu harcują
Maluję
obrazy abstrakcji
tak bardzo nierealnej
jak Twe oczy
tak nieprawdopodobne aż wpadające
w ludzki obłęd realizmu
dlaczego
tak brutalnym gestem musiałaś
mnie zbudzić
Hesperydo codzienności
strażniczko mych myśli
i mamony
|
***
Od rana ubieram Cię
w pragnienia życia, których mrowie
krąży pod
kopułą czaszki
wściekłe słowa jak harpie
codzienność testują
w ust labiryncie zagubiła się
nić Ariadny
Podchodzę pod Twe okna oczu
które firaną powiek zasnuwasz
przede mną
gdy miłość z miłością znowu się droczy
Ubieram Cię kolejny raz
w codzienność słowa, którego sens
jak życie
nie chce obojętnie przejść
na drugą stronę przeznaczenia
nim
staniemy się
pełnią uczuć
|
|
|
Zofia Kleszcz
Żeby być odmiennymi zwracać na siebie uwagę trzeba
być odważnym.
Paulo Coelho ma rację „Umiera
się po to, żeby żyć inaczej"
Co ja tu robię?
Siedzę sobie po turecku tuż przy
historycznym skrzyżowaniu dróg Małopolski. Dlaczego usadowiłam się akurat w tak
newralgicznym miejscu - wiem i nie wiem. Tu od wieków krzyżuje się stary
piastowski szlak na południe z potrzebami wschodu i zachodu. Tędy podążali
ludzie wszystkich stanów, kultur i sposobów myślenia i zdaje się, tak pozostało
do dziś. Może więc warto przycupnąć tu na chwilę. Na samą myśl, że po turecku,
jakoś dziwnie cała się wzdrygam. Dobre sobie. Ja, katoliczka, po turecku w
samym środku Europy.
Sam środek.. Taki centralny punkt
każdego organizmu jedni nazywają sercem, inni pępkiem. Co za różnica, skoro oba
te miejsca, to bardzo ważne życiowo węzły. A jednak. Podobno pępki bywają
różne. Jedne wklęsłe, niczym kratery wulkanu, pod którymi śpią sekrety bomb zegarowych,
inne wypukłe, wręcz sterczące, jakby uzurpowały sobie prawo do miana pępków
świata. Jak jest z sercami trudno jednoznacznie powiedzieć, bowiem pępki nosimy
na wierzchu, serca zaś dość sprytnie schowane, to i o fakty trudniej. Faktem
jest,
że siedzę sobie tu i teraz na rozwidleniu dróg i daję baczenie na wszystko, co
się dzieje.
- Patrzcie! Patrzcie! Jakaś baba
na drodze siedzi!- pokazują mnie palcami dzieci idące do szkoły. W momencie,
jak mnie omijają, zatykają ręką usta, jakby bały się, że nabrzmiałe powietrzem
policzki zaraz wybuchną. Parskają w momencie, gdy mnie tracą z oczu i speszone
tym faktem uciekają w kierunku szkoły. W moich uszach zostaje perlisty śmiech
całej gromadki. Będą miały o czym rozprawiać po powrocie do domów.
Za nimi kobiecina z grabiami. Jej
kroki powolnieją, zasłania dłonią oczy przed słońcem, staje przede mną dłuższą
chwilę z gębą rozdziawioną w zero, po czym bez słowa macha ręką i odchodzi
skręcając w boczną ścieżkę w dół, ku łąkom. Zanim mi całkiem znika z widzenia,
słyszę ostry pisk hamowania. Z samochodu na niemieckich rejestracjach wyskakuje
nie młody już mężczyzna. Przez chwilę mierzymy się wzrokiem i czystą
polszczyzną jakby sam do siebie syczy:
- Myślałem, że się kobiecie coś
stało, a to zwykła szajba.
Jakby piorun w niego cisnął,
wskakuje w samochód i równie piskliwie odjeżdża, za moment ponownie hamuje,
cofa i na pożegnanie przez uchyloną szybę rzuca mi pięć euro. Obracam
beznamiętnie nominał w palcach i staram się ochłonąć.
W polu widzenia pojawia się jakby
znana sylwetka. Znajoma, koleżanka, przyjaciółka, nie jestem pewna na której
liście powinny widnieć jej dane. Już z odległości widzę, że oczy ma wielkości
spodków, a na policzkach nerwowe wypieki.
- Jejku! Co ty tutaj robisz?
No, co ja tutaj robię ?- ponawiam
w myślach celne pytanie.
A kiedy wzrok kieruje na monetę w
moich rękach, z nieukrywaną paniką rzuca mi prosto w twarz :
- Jezu! Ty żebrzesz – przecząco
kręcę głową.
- Byłaś u lekarza? Bierzesz
jakieś leki? Twój o tym wie?- kwituję to milczącym spokojem. Brak reakcji z
mojej strony napawa ją zniecierpliwieniem, wręcz nerwowością.
- Możesz stanąć na nogi?- pyta
całkiem rzeczowo. Znowu napotyka na mój mur.
- Wiesz, coś mi się tam obiło o
uszy, ale żeby aż tak?
- Niby jak?- odpowiadam w mojej
głowie pytaniem na pytanie.
- Oj! Widzę, że nic mi nie
powiesz. Teraz bardzo się spieszę. Lecę do urzędów. Sama wiesz, te przeklęte
terminy.
Brak słownego kontaktu wyraźnie
czyni ją bezsilną. Ciągle ogląda się na boki, spogląda na zegarek, nie
dotykając mnie nawet palcem.
- Zaraz jak wrócę do domu,
zadzwonię - melduje mi na odchodne.
- Do Twojego zadzwonię – poprawia
się oglądając przez ramię.
A ja siedzę sobie dalej
nieporuszona i spokojna.
Hola, hola. Nie mija ani pięć
minut i rowerzysta pluje mi prawie na głowę. Wolę myśleć, że to czysty przypadek
miejsca i czasu. Za nim kierowca mocno poirytowany lekko zwalnia, odkręca szybę
i częstuje mnie znanym, wyświechtanym epitetem:
- Wariatka! Istna wariatka. Może
się na samym środku jezdni rozkraczysz stara wariatko…..- dobrze, że powoli
giną w eterze kolejne niewybredności.
Teraz się dopiero zacznie, bo oto
zbliża się ku mnie czarna wysoka postać. Ksiądz. Codziennie chadza tędy do
szkoły. Za mała odległość, żeby odpalać maszynę. Jestem gotowa na długie
kazanie. Nic z tego. Księżulo najzwyczajniej w świecie, miękkim głosem pyta:
- Rozum Bozia wzięła, czy co? Nie
lepiej w domu posiedzieć, obiad rodzinie naszykować, albo w ogródku przed
domem? Tu i o wypadek łatwo- jego słowa zlewają się z trzepotem czarnej
sukienki. Trudno więc ocenić, który dźwięk milszy. Odchodzi pośpieszno, szelestnie
i dopiero teraz poszum sutanny kojarzy mi się z szelestem solidnego papieru.
Nastaje dłuższa przerwa w ruchu.
Pustka powoduje uzasadnioną ciszę. Lewe ucho atakuje mi brzęczący owad. Macham
jak najęta ręką, ale brzęczek uparcie nalega, by zajrzeć mi do ucha, albo co
gorsze, bezpiecznie w nim odsapnąć. Nagle wyraźnie czuję, że moje plecy są
obiektem czyjegoś zainteresowania. Ciepło oddechu i lekkie poszturchiwanie w lędźwia
czynią mnie nieruchomą. Wielkie, czarne psisko zachodzi mnie od przodu. Duży,
kudłaty łeb z dwoma ruchomymi guzikami zatrzymuje się na wysokości mojej głowy.
Lubię psy, ale ta sytuacja całkiem mnie przerasta. Ze strachu zamieniam się w sztywny
gnat. Ale będzie jatka. Byle szybko. Najpierw podgryzie mi gardło. Mylę się.
Psisko zostawia głowę w spokoju. Interesują go moje ręce. Obwąchuje każdą dłoń
z osobna. Acha! Chyba odgryzie mi tylko ręce. Łapię powoli kontakt z
rzeczywistością i już nie jestem pewna swego końca. Potwierdza to znajomy głos
z boku:
- Kundzia! Zostaw sąsiadkę w
spokoju.
W geście przeprosin, że nic dla
niej nie mam, zaczynam delikatnie gładzić miękkie uszy Kundzi.
- A ty jajo niesiesz, czy
wschodnią medytację sobie tu urządzasz? Wiarę zmieniłaś? Nic mi o tym nie
wiadomo - sąsiadka jak zwykle tryska humorem.
Pies łasy na moje pieszczoty
rozkłada się leniwie w zasięgu moich rąk..
- Lecę do Baśki, telefon mi gada
bez przerwy, że jestem jej potrzebna. Chodź ze mną, może jaką przyzwoitą kawę
wyżłopiemy? Cholera! Być może musisz mi pomóc ściągnąć ją z komina lub z czubka
topoli. Po tym co tu zastaję, wszystkiego mogę się spodziewać. Brakuje mi
pojęcia co ten dobrobyt i brak zajęcia z
ludźmi wyczynia – zanosi się od śmiechu.
Brak reakcji z mojej strony.
- Widzę, że ci coś lub ktoś
porządnie musiał dokopać skoro taka w tobie
zawziętość. Więc może zostańcie tu obie z Kundzią. Za godzinkę postaram się być no i będziesz się
porządnie spowiadała z tej nasiadówki.
Kiedy rusza do przodu, Kundzia
opuszcza jednak moje dłonie i dogania swoją Pancię. Pies i pan. Nierozerwalna
więź, niczym u syjamskich bliźniąt.
Długi sznur samochodów przerywa
mi skojarzenia. Przecieram zamglone oko od zapylonego podmuchu z jezdni.
Ogólnie jest fajnie. Luz i totalna tolerancja. Czyli, jakby nigdy nic, można
sobie posiedzieć w domu, w ogródku, koło płotu, pod mostem, na łące, przy
skrzyżowaniu dróg i Bóg wie gdzie jeszcze.
No, No! A jeśli zjawią się służby
porządkowe i zrobią ze mną to, co im powinność nakazuje?
Nie zjawiają się. Jest tyle
ważniejszych spraw od osiadłej baby na drodze. Mojego też ani śladu. Wygląda na
to, że mnie nikt palcem nie dotknie.
Nie do końca, bo oto z tumanów
pyłu, jak spod ziemi, wyrasta koło mnie znany w całej okolicy „moczymorda” z
reklamówką butelek na wymianę. Dostaję gęsiej skórki.
- Cholera! Nogi Ci przejechali? –
pyta z frasunkiem. Kiwam przecząco głową.
- Poczekaj, zaraz zrobię komuś „stop”
i powiozą cię tam, gdzie trzeba,
bo choćbym cię wtarabanił na plecy, to i tak cię daleko nie zaniosę. Słaby jakiś
dziś jestem. A tyś kobitka……-ogarnia mnie mętnym wzrokiem….po pie…. baba z ciebie.
Nijak nie dam sam rady.
Przyjaźnie nastawiona milczę.
- Widzę, że ci mowę odjęło, a
możeś od urodzenia niemowa? Zaraz ci pomogę te kulasy rozprostować, musimy się
dowlec do sklepu, tam postarają się o jakiś ratunek, tylko schowam w krzakach
flaszki, żeby mi nikt nie za……. zanim wrócę.
Obserwując jego starania, mam
ogromną chęć po ludzku z nim porozmawiać. Biegnie z butelkami w krzaki,
solidnie machając nogami. Kiedy próbuje mnie podnosić do pionu, na znak
protestu kręcę głową szybko i stanowczo, jak nigdy dotąd.
- Odbiło ci czy co? – pyta z
nerwem w źrenicy. Potakuję spokojnie głową.
- W porządku. Oblecę do sklepu i
potem coś wymyślimy.
Rzeczywiście, z brzękiem znikają flaszki i „moczymorda”.
Sama mocuję się z myślami. W
głowie robi się tłoczno od pytań
i wątpliwości. Próbuję wstać. Nic z tego. Dopada mnie znany strach. A jeśli
„moczymorda” nie wróci? Czuję, że nogi mi całkiem zdrętwiały i że serce wali niczym
kowalski młot, jak u większości, w piersiach z lewej strony. Czucie. Niezbity
dowód, że żyję i że przynależę jeśli nie do ogółu, to do większości.
Coraz mocniejszy piekący ból nóg wzmaga totalną panikę. Gdzież ten mój ratunek! Boże!
Jak długo jeszcze przyjdzie mi trwać w
gąszczu pytań, w samym środku Europy? W środku? Może ja sterczę zaledwie przed
wrotami? Jeśli już po Europie, co wtedy? Po co? Na co? Dlaczego? Zadzwoni? Nie
zadzwoni? Odgryzie? Nie odgryzie? Wróci? Nie wróci? Koleżanka? Przyjaciółka?
Serce, czy pępek?
Może to tylko złudzenia, a tak
naprawdę, leżę sobie bezpiecznie koło Mojego i nikt mnie palcem nie dotknie?
|
|
|
Ewa Grześ |
Proszący
- Pachnę krwią.
- A no, wszystko się goi!
- Nie wszystko jasne…
kiedy ból z
Ciebie drwi…
i mało fantazja
mnie koi.
Nie możesz uciec i
droga zostaje.
- Wieczorem przemyję Twą ranę.
- Nie oszczędzaj chwili !
Pomóż mi poczuć
spokój.
Nie mija…siła
przyciągania, trwoga
namaszcza me
dłonie.
Barwa słońca
wysycha.
Czy możesz
otworzyć okno ?
- Jutro, jeśli już nie będzie mokro.
- Pragnę chłodu !
Świeżości !
w tej gorącej,
kwaśnej sytuacji…
- Poczekaj.
Dziś posłuchaj
muzyki,
wyobraź sobie jak
tańczysz.
- Leżę… z cierpliwością obok.
Wierzę, że polecę.
Czuję !
…mam nogi z wiatru.
|
Wieczna miłość…?
Nigdy nie spotkałam
księcia!
A teraz Ty.
Na zawsze Ty ?
Czujesz słodkie chęci…
Na szczęście masz plan piękny…
Cieszy Twa wielka i mocna miłość.
Tak dużo nosisz jej w głowie,
nie masz w
rękach…
w obietnicach
porządku wzywa.
Ukochanie prawdziwe tak jak smycz gorąca,
nie poparzy fantazją,
nie zaciska oddechu bez końca.
Prowadzi dłonie ze złotym blaskiem ciała,
śpiew uwalnia z dotyku~~
W momentach pozwala tonąć,
a słodzi trwale.
Serce pełne miłości,
nie jest dziurą, którą mam Ci załatać, ocalić.
Miłe serce, co się otwiera i pragnie, a blisko;
to miejsce wolności.
|
Po wstaniu
…Widzę barwy jutra,
oczy mam pełne marzeń,
są tak wielkie aż prawdziwe…
Czasem…tak leżę w kącie,
i szukam
słońca.
Czasami za oknem zaszeleści
i blaskiem szczęścia się pieszczę.
Cichutko wołasz…
więc wstanę z łóżka.
Choć przedtem zbuduję dobry dzień.
Pokażę Ci marzenie.
- Znasz wiatry ?
- … ?
- Spójrz mi w oczy…
Spojrzenie ! Cię wzniosło we tchnieniach odwagi.
- Z Twoją radością….
krok
za krokiem są siłą, ochotą !
|
|
Katarzyna Kusek
ZAKLĘTA
|
Zostałaś złowiona w ten kształt niedoskonały,
pozbawiony proporcji i piękna. Zaklęta
w kamienne schody, które do nikąd już nie prowadzą. Nie masz w sobie
uroku i wdzięku księżniczek zamkniętych
na wysokich wieżach, lecz stokroć bardziej od nich pragniesz być kochana.
Codziennie sprawdzasz czy nikt nie stoi pod twym oknem. Gramolisz się, więc powoli zupełnie bez gracji,
a tam dawno nie ma już nikogo. Jesteś niesłychanie śmieszna i żałosna, w swym
rozpaczliwym oczekiwaniu na to, co spotkać cię nie może. Sama doskonale o tym
wiesz, lecz porzucić świata złudzeń, nie potrafisz. Marzysz, że za dzień,
miesiąc, rok, twe życie odmieni się.
Szczęście będzie tym udziałem, zasmakujesz go niczym dojrzały owoc. Ale
czas ponagla coraz bardziej, samotność już przegląda się w twoim lustrze. Towarzyszy ci w monotonnym oczekiwaniu na
miłość.
|
Gdy noc ciemnym ptakiem spada na miasto, siadacie
przy stole, twarzą w twarz. Samotność ma migdałowe oczy, liczy zmarszczki wokół
twych ust. Radość z soczystej zieleni wiosny, zatruwa opowieściami o
zbliżającej się starości.
Myślisz sobie to niemożliwe, przecież jeszcze dziś rano byłam młoda. Pamiętasz doskonale, zeszłego lata
miałaś dwadzieścia lat, i sukienkę w zielone groszki. Jak to się mogło stać,
że ta kobieta z fotografii tak prędko przeminęła
i odeszła? - Przecież ty nie umarłaś, wiedziałabyś chyba o tym... Ona była
tobą, jeśli jej już nie ma, to kim ty jesteś? W myślach próbujesz oswoić
upływąjący czas. Starość i tak zapuka do drzwi, taka kolej rzeczy jest. Twoje
serce łomoce niczyM jaskółka uwięziona. Powtarzasz, nie tak miało być, przed chwilą miałaś jeszcze tyle planów.
|
|
Wierzyłaś, iż mimo swej niepełnosprawności
nie będziesz nigdy gorsza, że w
końcu zdobędziesz swoje małe wielkie szczyty.Teraz wiesz jak boli utrata złudzeń, ta zadra w sercu
na zawsze zostaje. Pytasz: kto skazał cię
na całą wietrzność bezszelestnych męczarni?
Tak będzie, dopóki twe
obłąkane serce, które nie chce skapitulować przed czasem, nie ustanie.
Bezlitosny czas, ograbia cię z samej siebie. Ubywasz z każdym oddechem.
Pragnęłaś kochać, marzyć, zaufać, po prostu chciałaś żyć. Czy to aż tak wiele?
Zerwana struna drga w duszy przedwcześnie postarzałej kobiety, w twym wnętrzu. Jesteś uboższa nie tylko o
złudzenia. To, co miałaś do zaoferowania innym, również odeszło nie wiadomo
dokąd. Nie ma już dobra, które kiedyś w tobie było, jego miejsce zajęła ironia.
Łzy wylane ukradkiem, zaczarowały serce w twardy głaz. Masz w sobie rytmicznie
uderzający kamień. Czekasz, więc z
samotnością towarzyszką szarych godzin, na starość. Nawet wcześniej niż się tego spodziewasz, wejdziesz w smugę ciszy, most pomiędzy dziś a zawsze. Potem zmów
zostaniesz zaklęta. Zamieniona
w zimny nagrobny pomnik, lub skrzyżowanie dwóch drewnianych belek.
Zaklęta na
zawsze.
|
|
Beata Krawczyk
|
Zatańczę kiedyś…
Zatańczę kiedyś
jak szalona
a w mych ramionach
będzie wiatr
jego powiewem otulona
z uśmiechem wejdę
w kolejny takt
nie będę czuła samotności
nie spłynie już kolejna łza
nadejdzie w końcu
czas radości
… wiatr.
|
Opowiem kiedyś...
Opowiem kiedyś
swoje życie
na świerszczach zagram
wybiorę ton
ptaki zanucą swój świergot
szum trawy zaakompaniuje doń
a słońce zagra swym promieniem
zatańczy melancholijnie wiatr
a ja… znów minę się z marzeniem
które zgoniłam cały świat.
Opowiem kiedyś swe cierpienie…
|
Kiedyś…
Kiedyś będziemy
znowu razem
kiedyś będziemy
blisko tak
i odnowimy listę marzeń…
czekam więc tylko
na Twój znak…
|
|
|
|
Monika Łysek
Ma
pan fajnego laptopa
Gdy wreszcie wdrapałam się po schodach na peron drugi, do
przyjazdu pociągu pozostało pięć minut. Spory tłumek już nerwowo przestępując z
nogi na nogę, spoglądał w stronę, skąd miał nadciągnąć żelazny wąż ciągniony
przez popiskującą lokomotywę. Wreszcie, zza zakrętu wypełzł zielono-szary
potwór; ciężko wtoczył się na peron, sapnął kilka razy
i wreszcie stanął. Wcisnęłam się w niewielką grupkę, niecierpliwie czekającą aż
ci, co mają wysiąść wreszcie znajdą się na wybetonowanym peronie. Po chwili
przeciskam się przez ciasny korytarz wagonu, szukając wolnego miejsca w
przedziale. Wreszcie odsuwam szklane drzwi. Młoda kobieta patrzy na mnie z
zaciekawieniem. Przywykłam do tych spojrzeń, więc nie zwracam uwagi. Siadam tuż
przy oknie, naprzeciwko staruszki zajętej przesuwanie różańcowych koralików.
Między dwoma kobietami umościł się wygodnie ośmio, może dziewięcioletni
chłopiec, który pochłonięty grą elektroniczną, ledwie raczył obdarzyć mnie
spojrzeniem.
Miejsca było na tyle dużo, że swobodnie mogłam się
rozsiąść, kładąc torbę tuż koło siebie, tak, by wszystko czego potrzebuję mieć
pod ręką.
- A pani to sama? – Dziwi się kobiecina z różańcem.
- Sama. Niańki nie potrzebuję, ale jakby co to mogę dla
pani znaleźć. – Jestem wredna, ale przynajmniej wiem, że będę miała święty
spokój. Dla pewności wyjmuję odtwarzacz mp3.
Co prawda słuchawki w uszach nie były w stanie całkowicie oddzielić mnie od
otoczenia, ale mogły stanowić namiastkę prywatnego azylu. Pociągowe rozmowy o
wszystkim i o niczym, nudziły mnie; poznawanie historii ludzi, o których się
zapomina tuż po wyjściu z wagonu, nie miały dla mnie najmniejszego sensu.
Wyciągnęłam książkę i starałam się skupić na losach bohaterów, lecz bez przerwy
coś mnie rozpraszało. Co chwila ktoś odsuwał drzwi przedziału, wkładając głowę
do wnętrza, by zaraz potem się wycofać. Zarośnięty, brudny mężczyzna taszcząc
wielką torbę, pełną pobrzękujących butelek i puszek, przechadzał się wąskim
korytarzykiem, wołając: „piwo, piwo! Zimne piwo!”.
Pociąg toczył się po torach, mijając dziwne i straszne
krajobrazy zrujnowanej postindustrializacyjnej metropolii, próbującej teraz na nowo znaleźć swoją
tożsamość, uciekając się do przeszłości, którą niewielu było w stanie ogarnąć,
a co dopiero pojąć zawiłe losy tego regionu. Jesienny, zapadający powoli
zmierzch jeszcze wzmagał przygnębiający obraz, a otulająca go mgła sprawiała,
że stawał się jeszcze bardziej surrealistyczny. Toczący się po torach pojazd
zdawał się jechać w jakąś nieznaną przestrzeń. Za wszelką cenę starałam się
skupić na książce rozłożonej na kolanach. Powoli wchodziłam w świat bohaterów,
czując na sobie wzrok chłopca siedzącego naprzeciwko. Nie patrzyłam w jego
stronę, lecz wiedziałam, że to on się na mnie gapi. Przez ten wzrok litery się
dziwnie rozjeżdżały, jedno zdanie czytałam trzykrotnie, nie rozumiejąc jego
sensu.
- Pani też
jest niepełnosprawna.- Proste słowa wypowiedziane dziecięcym głosikiem,
sprawiły, że podniosłam głowę. Napotkałam ciemne oczy wpatrujące się we mnie
zza okularowych szkiełek.
- Tak.
Jestem niepełnosprawna.
Mały
widocznie usatysfakcjonowany moją odpowiedzią, wygodnie rozsiadł się na swoim
siedzeniu, naciskając zawzięcie klawisze gry komputerowej.
- Też miałaś
wypadek?
- Mateusz!-
Matka chłopca spiorunowała go wzrokiem.- Niegrzecznie jest zadawać takie
pytania. Poza tym pani nie jest twoją koleżanką, byś zwracał się do niej w ten
sposób.
-
Przepraszam.- Wyszeptane przez Mateusza słowo po prostu mnie rozbroiło. Nie
wiedząc dlaczego poczułam do niego sympatię. Mimo, że mógł mieć ledwie dziesięć
lat, było w nim coś poważnego. Jakby w dziecku pomieszkiwał dorosły, który od
czasu do czasu wynurza się i zadziwia otoczenie. Mrugnęłam łobuzersko do chłopca. Uśmiechnął się
porozumie-wawczo.
- Chcesz
batonika? – Oczy Mateusza rozbłysły.
- Mamo mogę?
Proszę.- Tymi roziskrzonymi po dziecięciu oczami wpatrywał się w kobietą
o takich samych źrenicach. Nie mogąc ukryć uśmiechu, przyzwalająco kiwnęła
głową.
- Dokąd pani
jedzie? – Nad górną wargą chłopca pojawił się cieniutki, czekoladowy wąsik.
- Do
Poznania, do narzeczonego.- Sprytnie uprzedziłam pytanie, które, jak sądziłam z
całą pewnością zada. Jednak o dziwo narzeczony w ogóle go nie interesował.
- My
jedziemy do Bydgoszczy. Do domu. Wracam z Krakowa z kliniki. Zna ją Pani? Tam
mam rehabilitację i chodzę do szkoły, bo na razie do mojej szkoły nie mogę
wrócić…
Znów się
tylko uśmiechnęłam. Nic na to nie poradzę, że nie potrafię rozmawiać z dziećmi,
nawet gdy są tak sympatyczne, jak Mateusz. Niedorośli przerażają mnie,
wprowadzając
w dziwne zakłopotanie. Nie potrafię z nimi nawiązać kontaktu, nie wiem o czym i
jak. Ich świat jest mi całkowicie obcy. Nie jestem na bieżąco z kreskówkami,
nie mam pojęcia czym się bawią, bo chyba nie drewnianymi klockami?
|
|
We
Wrocławiu
szklane drzwi w naszym przedziale otworzyły się i wszedł wysoki blondyn
z ogromnym plecakiem trzymając w dłoni walizkę z laptopem. Zdejmując
plecak z
ramion o mały włos nie uderzył mamę Mateusza. Kobieta w ostatniej
chwili odsunęła się,
kuląc się na swoim siedzeniu. Młodzian nawet tego nie zauważył. Ciężko
westchnął, opadając na swoje siedzenie. Od razu otworzył swoją walizkę,
wyjmując lśniącego, czarnego laptopa. Po chwili rozległo się
charakterystyczne
klikanie. Mateusz zafascynowany patrzył to na przenośny komputer, by
zaraz
potem przenieś wzrok, na wysokiego blondyna, która zapatrzony
w monitor, nie zauważał tego, co dzieje się wokół.
Na mnie
laptop nie zrobił najmniejszego wrażenia, więc korzystając z tego, że Mateusz
stracił mną zainteresowanie, wróciłam do lektury. O dziwo stukot pociągu tym
razem pomagał mi skupić się na losach bohaterów. Powoli, acz nieuchronnie
przenikałam do innego świata, wyczarowanego przez autora powieści. Na nowo
przeniosłam się w inny wymiar,
by odpłynąć w przestrzeń poza wagonową.
- Co robisz
smarkaczu?- Ostry głos prawie przyprawił mnie o zawał serca., skutecznie
przywracając do przedziałowej rzeczywistości.- Uważaj kaleko! O mały włos, a
zalałbyś mi klawiaturę!
W osłupieniu
patrzyłam na zaczerwienioną z gniewu twarz blondyna.
- Tacy, jak
ty powinni w domu siedzieć!
- A to niby
dlaczego? Jak pan śmie mówić takie brednie, obrażając chłopca?!- Byłam wściekła
i chciałam, by tą moją złość było widać.
- Chłopiec
powinien siedzieć, a nie kręcić się, wstawać, tym bardziej, że nie umie dobrze
chodzić, a nawet stać.- Starsza pani spod okna z wyrzutem spojrzała na matkę
Mateusza.
Ta
przytulając syna, wciąż ściskającego w ręku butelkę z sokiem, powiodła
zmęczonym wzrokiem po twarzach siedzących w przedziale. Uśmiechnęłam się do
niej, mając nadzieję,
że ten uśmiech doda jej energii.
- Mateusz
jest normalnym dzieckiem i zachowuje się jak każdy chłopiec w jego wieku.
Proszę nie wymagać od niego, by przez ponad siedem godzin siedział bezruchu.-
Kobieta mówiła wolno, a w jej głosie przebijała determinacja.- Mogę pana
przeprosić za rozlany napój, który jak widzę nie zrobił żadnej szkody…
Natomiast oczekuję od pana przeprosin. Nazwanie kogoś „kaleką” jest… Po prostu
to jest… - Kobieta zamilkła, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa, oddającego
jej odczucia. Ponad to bała się, że już dłużej nie zdoła zapanować nad swoim
głosem. Poderwała się z miejsca, jednym szarpnięciem odsunęła drzwi i wybiegła
na korytarz. Mateusz rozdziawioną buzią przez chwilę wpatrywał się w otwarte
przejście na korytarz. Po chwili zaczął się niepokojąco kręcić, by wreszcie
ostrożnie zsunąć się na podłogę. Zachwiał się na niezbyt pewnych nóżkach.
-
Mateuszku…- Podtrzymałam chłopca, pozwalając mu złapać równowagę.- Usiądź
proszę koło mnie.- Odsunęłam się robiąc malcowi miejsce koło siebie.
Spojrzał na
mnie niepewnie, wahając się, czy posłuchać obcej kobiety. Uśmiechnęłam
się lekko klepiąc wolną przestrzeń pomiędzy mną a kobietą przy oknie. Mateusz
ostrożnie omijając nogi pasażerów, zwłaszcza te obute w trampki, należące do
chłopaka z laptopem, wreszcie wgramolił się na miejsce tuż koło mnie. Wzrok
przez cały czas miał spuszczony, choć spod oka, lękliwie spoglądał na kolana,
na których wciąż tkwił na czarno połyskujący laptop. Delikatnie otoczyłam ramieniem
dziecięce ciałko. Mateusz nie stawiał oporu, nawet jakby się delikatnie
przytulił. Zauważyłam, jak pokonując lęk, zerka w stronę swojego prześladowcy;
delikatnie ścisnęłam jego dłoń, mając nadzieję, że to doda mu otuchy.
Po kilku
minutach mały zaczął się nerwowo wiercić, raz po raz zerkając w stronę
szklanych drzwi oddzielających przedział od korytarza.
Poczułam,
jak jednym nagłym szarpnięciem uwolnił się z mojego delikatnego uścisku, nie
zważając na syki i ostre komentarze pasażerów, kiedy deptał ich po palcach,
sprawnie odsunął drzwi i zanurkował w długim korytarzu. Przez chwilę siedziałam
oniemiała, nie bardzo wiedząc, co zrobić, jak zareagować…
Przeszłam
przez cały korytarz wagonu, zaglądając do każdego przedziału. Mateusza
nigdzie
nie było. Jego matka też jakby rozpłynęła się w powietrzu. Bezradnie
rozglądałam się wokół, zastanawiając się, co powinnam zrobić? Miałam
nadzieję,
że chłopiec odnalazł matkę i gdzieś zaszyli się… Może w wagonie
barowym? W
pociągu nie było zbyt dużo możliwości zakamuflowania się. Ktoś wyszedł
z
toalety. Uchyliłam drzwi i wsadziłam głowę do jej wnętrza. Uderzył mnie
ostry
zapach moczu, który spowodował, że niemal natychmiast się wycofałam.
Pociąg szarpnął. W momencie, gdy mocno oparłam się o ściankę, by
utrzymać równowagę, zobaczyłam zgrabną sylwetkę ciemnowłosej kobiety.
Odetchnęłam z ulgą.
- Nie ma z
panią Mateusza? –Mój głos zdradzał więcej niepokoju niż zamierzałam.
Spojrzałyśmy
sobie w oczy i jak na dany sygnał ruszyłyśmy w przeciwnych kierunkach. Tym
razem otwierałam każde drzwi, zaglądając do przedziału i pytając o ciemnowłosego,
niepełnosprawnego chłopca. Nigdzie go nie było. Pociąg nie był przesadnie
długi, a ja zdążyłam już przetrząsnąć znaczną jego częścią. Od momentu zniknięcia
chłopca, nigdzie się nie zatrzymywaliśmy,
więc nie mógł wysiąść.
Zaalarmowany
przez nas kierownik pociągu tylko wzruszył ramionami. Ma inne, ważniejsze
sprawy niż szukanie dziecka, lecz oczywiście, gdy spotka malca lub czegoś się
dowie od razu da znać. Nawet przez szumiącą mikrofalówkę powiadomił kogoś, że
jakiś dzieciak
się zawieruszył i żeby mieć oczy szeroko otwarte. Z niezadowoloną miną, mrucząc
pod nosem coś o pilnowaniu bachorów, szybko się oddalił, przeciskając swoje
otyłe ciało przez wąską przestrzeń wagonowego korytarza.
Mój niepokój
rósł w miarę upływających minut. Zdawałam sobie sprawę, że niebawem będę
musiała przerwać poszukiwania, gdyż zbliżała się moja stacja docelowa. Oczami
wyobraźni już widziałam stojącego na peronie narzeczonego. Miałam przeczucie,
że nerwowo spaceruje po peronie, przyciskając do ucha telefon, próbując się do
mnie dodzwonić. Niefrasobliwie swoją komórkę wraz z portfelem, dokumentami
zostawiłam w przedziale. Teraz mogłam mieć tylko nadzieję, że nikt się moimi
rzeczami nie „zaopiekuje”. Bezradnie przystanęłam za ostatnim przedziałem, próbując zebrać myśli i zdecydować, co robić dalej.
Wyjątkowo korytarz był pusty, jedynie, gdzieś na samym jego końcu mężczyzna
palił papierosa opierając się o otwarte okno. Zrezygnowana zamierzałam wrócić
do przedziału; może Mateusz spokojnie siedzi na swoim miejscu – nadzieja
przymilnym uśmiechem starała się przesłonić wyzierający ze wszystkich
zakamarków niepokój. Gdy już miałam odejść usłyszałam tuż obok, w ścianie jakby
się coś poruszyło. Pewnie nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie to, że dziwny
dźwięk się powtórzył. Zdziwiona spojrzałam na coś, co na pierwszy rzut oka
wyglądało, jak jednolita ścianka. Już miałam odejść, gdy niepokojący dźwięk się
powtórzył.
Bliżej
przyjrzawszy się, zauważyłam, że boki ścianki otacza srebrna listwa, wokół
której dojrzałam niewielkie szparki. To musiały być drzwi… Złamałam dwa
paznokcie zanim udało mi się je uchylić. Mateusz siedział na ziemi skulony,
mrużąc oczy przed jasnym światłem wciskającym się przez powstałą przestrzeń.
Gdy pomogłam mu wygrzebać się z kryjówki, mały przytulił głowę do mojego
brzucha.
- Ja nie
chcę być kaleką.- Wyszeptał wtulony we mnie.
-
Wiem.-Pogłaskałam go po głowie, czochrając ciemne, miękkie włosy. – Nikt
dobrowolnie nie zgodziłby się na chorobę i bycie niepełnosprawnym, ale tak po
prostu jest, że niektórych dotyka to wszystko.
- Ale
dlaczego? – Spojrzał na mnie tymi ciemnymi, mądrymi oczami, których nie sposób
było oszukać...
Wzięłam
malca za rękę; najwyższy czas wrócić do przedziału i odnaleźć
odchodzącą od zmysłów z niepokoju matkę. Poczułam, że chłopiec
sztywnieje, jednocześnie
wpatrując się intensywnie w jeden punkt. Odwróciłam głowę. Za mną stał
wysoki blondyn z notbookiem w ręku.
- Ma pan
fajnego laptopa, ale pan nie jest fajny.- Usłyszałam dziecięcy głosik...
|
|
|
|
|