ul. Królewska 94, 30-079 KRAKÓW                    Tel. / fax: 12 636 85 84                       e-mail: fson@idn.org.pl
 

backstrona główna spis treścist



okladka

okładka2

od redakcji


Spis treści:

Tomasz Wandzel - POPOŁUDNIE Z MARIĄ
Dorota Grzesiak - WIERSZE
Halina Suchanisz - PTAKI NIEBIESKIE
Jarosław Andrasiewicz - WIERSZE
Krzysztof Morawski - WIERSZE
Justyna Owczarek - SŁOŃ
Jarosław Andrasiewicz - TERMITY ALBO WSPOMNIENIE LOTA
Regina Adamczyk - WIERSZE
Piotr Dudek - PROVISORIUM
Piotr Grzegorz Gorczyca - WIERSZE
Zofia Kleszcz - CO JA TU ROBIĘ
Ewa Grześ - WIERSZE
Katarzyna Kusek - ZAKLĘTA
Beata Krawczyk - WIERSZE
Monika Łysek - MA PAN FAJNEGO LAPTOPA

Autorzy prac plastycznych reprodukowanych w numerze:

I strona okładki: Jan Stopczyński - NOC NAD MORZEM II/2008
II strona okładki: GALERIA KWARTALNIKA - Jan Stopczyński

Maria Bazielich - WIELICZKA - KOŚCIÓŁ, ZAMOŚĆ - KAMIENICZKI
Ewa Borowiejska - SMOK WAWELSKI
Zdzisława Laska - ***, ***
Wojciech Wierzbicki - ***
Piotr Dudek - ULICA W MOIM MIEŚCIE, KAŻDEMU JEGO MUZYKA
Ewa Hajdukiewicz-Nowak - WIELICZKA - ZAMEK - BASZTA
Janina Kądziołka-Filip - KONAR
Wiesław Drynda - STAŃCZYK
Krzysztof Hebracki - ***
Dorota Małgorzata Satoła - ***
Bogumiła Baliczek - ***
Maria Jasek - ***
Krystyna Abramska - WIELICZKA - ZAMEK ŻUPNY
Ewa Hajdukiewicz-Nowak - ZAMOŚĆ
Bogusława Ochnio 1 - ***
Bogusława Ochnio 2 - ***

III strona okładki: GALERIA KWARTALNIKA - Jan Stopczyński
IV strona okładki: Jan Stopczyński - NOC NAD MORZEM II/2009


Tomasz Wandzel

Popołudnie z Marią

 Wracał do domu zastanawiając się, czy od dzisiaj będzie to tylko jego dom. Nie chciał tego, ale wiedział, że jest to możliwe. Upalne popołudnie zapraszało do spacerów po parkach buchających zielenią. Wolałby już padający deszcz, zalegające warstwy mokrych kolorowych liści. Ta sceneria, choć mocno kiczowata bardziej pasowałaby do jego nastroju. Czuł się jak człowiek, który spowodował wypadek. Była w nim świadomość winy, pomieszana z niemożliwością odwrócenia biegu wydarzeń i pragnieniem naprawy tego, co jeszcze naprawić się da.
Do powrotu Marii pozostało jeszcze dwie godziny. Nalał sobie szklankę koniaku, ale postanowił nie pić aż do jej powrotu. Chyba bał się, że się upije a przecież do tego, co miało nastąpić chciał podejść na trzeźwo.
Jej obecność oznajmił dźwięk przekręcanego klucza w drzwiach. Te kroki tak dobrze mu znane, sposób otwierania kuchennych szafek taki spokojny jakby obchodziła się z czującym stworzeniem. Wszystkie te odgłosy rozbiły ciszę, która otaczała Piotra. Roztrzaskały jąjak szklankę z duraleksu na setki kawałeczków niemożliwych do sklejenia. Wydobyły go z otchłani ciszy na powierzchnię pełną zwykłych codziennych odgłosów. Na powrót zaczął się przyzwyczajać do tykania zegara, do szelestu wiatru w koronach drzew rosnących za oknem, do szumu ulicznego ruchu i do jej obecności. Nie zrobił najmniejszego ruchu, siedział w głębokim skórzanym fotelu z pełną szklanką koniaku. Wiedział, że zauważyła jego obecność i że za chwilę na pewno przyjdzie. Wiedział, że teraz Maria robi kawę. Gdyby go ktoś zapytał, jaką, to bez wahania wymieniłby gatunek, a nawet opisał filiżankę. Od lat piła ten sam gatunek w tej samej filiżance. Znał ją tak dobrze, że czasem myślał, że lepiej niż samego siebie. Otworzyła powoli drzwi, jakby nie chcąc zrobić im krzywdy. Podeszła do wolnego fotela. Filiżankę postawiła na podłodze. Usiadła podciągając nogi pod siebie. Fotel był dla niej stanowczo za duży, ale właśnie za to go kochała. Piotr sądził, że Maria w tym fotelu szuka bezpieczeństwa. Otulał ją miękką skórą jak ramionami, w których nie mogło spotkać jej nic złego.
- Kochanie, nie lubię jak pijesz konia - powiedziała wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Wyjęła jednego i zapaliła patrząc na szklankę trzymaną przez Piotra.
- A ja nie lubię jak palisz - powiedział Piotr upijając łyk koniaku.
To były ich małe, lecz święte rytuały. On każdego dnia wypijał szklankę koniaku, a ona wypalała jednego papierosa. Ona mówiła, że nie lubi jak on pije, a on, że nie lubi jak ona pali. Tak było od dnia ich ślubu i żadnemu z nich nie przyszło do głowy by to zmienić.
- Czy coś się stało? - zapytała Maria. - Wróciłeś dzisiaj wcześniej - dodała podnosząc z podłogi filiżankę.
Piła kawę małymi łyczkami zatrzymując każdy w ustach na kilka sekund.
- Może to zabrzmi banalnie, ale stało się za wiele jak na jeden dzień mojego życia ­powiedział Piotr wstając z fotela i podchodząc do uchylonego okna.
- Wiesz Marysiu dzisiaj wyszedłem wcześniej z pracy i odkryłem, że nie jesteśmy wcale tacy, jacy w lustrze się widzimy. Nasze uśmiechy, gesty, spojrzenia zawsze kryją w sobie tajemnice. Jedynie przypadkiem możemy je odkryć. Właśnie dzisiaj dokonałem takiego odkry-cia i to odkrycie w pewnym sensie przywróciło mi zdolność widzenia - Piotr odwrócił się od okna i spojrzał na Marię.
- Mam wrażenie, że mnie nie rozumiesz - powiedział do niej.
- Staram się nadążyć za tobą, ale chyba nie dam rady - powiedziała cicho Maria.
- Dobrze, więc opowiem ci wszystko po kolei. Będzie łatwiej, szybciej i mam nadzieję bardziej zrozumiale. Usiadł na powrót w fotelu i wpatrując się w sobie tylko widoczny punkt zaczął odtwarzać wydarzenia minionego dnia.
- Jak już wspomniałem wyszedłem wcześniej z pracy. Dwóch ostatnich klientów odwołało spotkanie. W pierwszym odruchu chciałem wrócić do domu, ale perspektywa kilku godzin spędzonych w samotności odwiodła mnie od tego pomysłu. Postanowiłem więc wybrać się na spacer. Gdy wyszedłem na ulicę uświadomiłem sobie, że prawie nie znam dzielnicy gdzie pracuję. Pewnie brzmi to niedorzecznie, ale tak właśnie było. Od kilku lat rytm moich dni wyznaczały droga do pracy, powrót do domu i czas spędzony z tobą. Nigdy nie interesowałem się tym, co znajduje się w pobliżu mojego biura. Stojąc na chodniku pomyślałem, że mam w sobie coś z osoby niewidomej, która idąc znaną trasą nie zwraca uwagi na to, co znajduje się obok. Ruszyłem przed siebie z postanowieniem poznania okolicy. Najzabawniejsze było to, że nie martwiłem się zgubieniem drogi, czy zabłądzeniem. Przecież wyruszyłem w nieokreślonym kierunku bez konkretnego celu. Szedłem wolnym krokiem, jak turysta chcący poznać odwiedzane miejsce. W pewnym sensie byłem turystą we własnym mieście. Po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć te wszystkie miejsca, które prawdopodobnie kiedyś już mijałem w pośpiechu. Naprawdę miło było tak iść przed siebie bez konieczności kontrolowania czasu. Po godzinie wszedłem do napotkanego baru. Lokal był nieduży, w powietrzu wyczuwało się zapach cynamonu, a dyskretnie poustawiane stoliki zapraszały gości. Zająłem stolik obok pianina, które o tej porze odpoczywało. Prawdopodobnie dopiero wieczorem jakieś dłonie wydobędą z jego gładkich klawiszy tony, które zapełnią salę. W barze oprócz mnie było tylko kilka osób. Przytłumiony szept rozmów mieszał się z muzyką wypływającą leniwym strumieniem z głośników. Kelner przyjmujący zamówienie zarzekał się że ich kucharz przyrządza najlepsze ryby w okolicy. Skusiłem się na sole w sosie koperkowym. Odizolowany od ulicy przyciemnioną szybą obserwowałem puls miasta. Starsza pani w eleganckim kapeluszu prowadziła na smyczy brązowego jamnika. Młoda kobieta jadąca na wózku inwalidzkim śmiała się z czegoś, co opowiadał idący obok chłopak. Mężczyzna ubrany w elegancki garnitur szedł szybkim krokiem. Pewnie śpieszył się na randkę, bo niósł bukiet kwiatów. Po kilku minutach kelner przyniósł moje zamówienie i miał rację, ryba była naprawdę smaczna. Zamówiłem jeszcze kawę i na powrót zacząłem obserwować ulicę. Ruch stawał się coraz większy, ludzie śpieszyli się do domu, na spotkania, na zakupy. Jedni byli uśmiechnięci, inni smutni, a jeszcze inni zamyśleni. Moją obserwację przerwało otwarcie drzwi. Do baru weszła para. Kelner zaprowadził ich do zarezerwowanego stolika w głębi sali. Z miejsca gdzie siedziałem mogłem obserwować ich samemu nie będąc widzianym. Mężczyzna szarmancko odsunął dla niej krzesło, a gdy kobieta siadała pochylił się i ukradkiem pocałował jej kark. Przez ułamek sekundy w jej oczach zapalił się figlarny błysk. Wpatrywałem się w nich jak urzeczony. Mimowolnie porównywałem siebie z tym mężczyzną. Ja nigdy nie odsuwałem ci krzesła w lokalu. Może dlatego, że bardzo rzadko wychodziliśmy gdzieś na obiad czy kolację. Mi nigdy nie przyszłoby do głowy pocałować cię w kark w miejscu publicznym. Przez cały czas mężczyzna trzymał kobietę za rękę gładząc opuszkami wierzch jej dłoni. Zachowywali się prawie jak para nastolatków, choć byli już dorosłymi ludźmi. Wyglądali tak ładnie i nie było to zasługą ich urody, ale czegoś, czego nie można opisać. Kobieta wpatrywała się w mężczyznę z fascynacją i oddaniem. Z uwagą słuchała tego, co mówił, odwzajemniała jego uśmiechy i czułe gesty. Poczułem wtedy żal. Czy był to żal do ciebie, do samego siebie, czy też do losu, tego nie wiem. Wiem, że był to żal o to, że ty nigdy w ten sposób na mnie nie patrzyłaś. Widziałem, jak jedli zamówiony obiad, jak pili czerwone wino z wysokich smukłych kieliszków. Wyobraźnia sama podsuwała mi wizję tych dwojga w różnych miejscach i sytuacjach. Niektóre z nich były tak realistyczne jakby naprawdę się wydarzyły. Musiałem odpędzić te wizje, powstrzymać wyobraźnię i w samotności zmierzyć się z tym, co stało się w tym barze. Wymknąłem się z baru zostawiając tych dwoje przy stoliku, który był świadkiem ich spotkania. Z żalu, który jeszcze przed chwilą mnie trawił nie pozostał ani ułamek. Jak woda wypełniająca strumień podczas ulewy wzbierała we mnie zazdrość i gniew. Zazdrość o to, co łączyło tych dwoje. Gniew na samego siebie za tę zazdrość. Oddalałem się od tego miejsca z rosnącym znakiem zapytania. Cołączyło tych dwoje? Czy była to miłość, fascynacja czy może tylko ucieczka od rutyny? Najprawdopodobniej to ostatnie. Przecież ja też znalazłem się w tym barze uciekając przed rutyną. Mimowolnie zacząłem analizować nasze małżeństwo. Było ono jak biblioteka uporządkowane i ciche. Półka z napisem poniedziałek - wyjście do kina, teatru, lub na koncert. W szufladce z napisem wtorek - seks zawsze w tym samym miejscu i w ten sam sposób. Przegródka czwartek - wyjście na zakupy i tak aż do niedzieli. Wyuczyliśmy się całego tygodnia na pamięć jak modlitwy, wiesza lub piosenki. Każde odstępstwo było jak przykry fałsz w harmonijnej symfonii naszych dni. Do dzisiaj byłem przekonany, że ten stan rzeczy nam odpowiada, że naszemu związkowi nie potrzeba fajerwerków, nagłych wichrów, wystarczy leniwy płomień świec. Tych dwoje w barze uświadomiło mi, że leniwy płomień świec bez dopływu świeżego powietrza bardzo szybko może zgasnąć. Szedłem przed siebie mając nad sobą niebo tak stare jak słońce, a wokół ludzi, z których żaden nie był mi ani bliski, ani daleki na tyle by z nim porozmawiać. Chciałem nawet wrócić do pracy, ale wiedziałem, że zagłębienie się w obowiązkach wcale nie uporządkuje chaosu, który mnie otaczał. To popołudnie obróciło cały mój uporządkowany świat w stertę zapytań, na które musiałem znaleźć odpowiedzi. Jak to się mogło stać, że ja, który codziennie doradzałem innym jak walczyć z rutyną sam w nią wpadłem? Najgorsze jednak było to, że pociągnąłem ciebie za sobą nie pytając wcale, czy chcesz tak żyć. Wybrałem za nas dwoje scenariusz, który najbardziej mi odpowiadał. Nie zastanawiałem się, jak czujesz się w roli, którą musiałaś odgrywać. Nigdy się nie skarżyłaś, więc sądziłem, że wszystko jest dobrze. Na rogu ulicy złapałem taksówkę i pojechałem do domu. Ty miałaś wrócić dopiero za dwie godziny. Miałem więc czas, by zastanowić się, jak naprawić nasze życie, pozbawić je tej rutyny, co jak bluszcz oplata i zarasta mury. Chciałbym kochanie wyrwać nas z sideł przyzwyczajeń i przewidywalności. Zmienić to co sprawia, że nie potrafimy zachowywać się jak ta para w barze.
Maria po raz pierwszy przerwała Piotrowi.
- A dlaczego chcesz zmienić dotychczasowy rytm naszego życia?
Piotr podszedł do Marii, wziął ją za rękę, spojrzał w te oczy, które tak kochał. Wiedział, że musi jej powiedzieć tu i teraz, inaczej nigdy jej tego nie powie.
- Dlatego, że tą kobietą w barze byłaś ty...



Dorota Grzesiak

 
            Szamanka   

    eskimosi mają sto słów na określenie
    bieli - radość kastanietów, lustra tahitanek,
    rzeki piegowate płatkami czeremchy
    w deltach rozchylają uda.

    powiedz, jakie znasz zaklęcia na pocięte sny:
    strach zakwita azalią, mosty
    są coraz większe w biodrach, na latarnianych
    chryzolitach trudno skupić wzrok.

    w pewnym zaułku rozpoznałam zapach cedru
    ale jeszcze nie odlatują arki
    może ktoś czeka na inne na bielsze
    miejsca we mnie

 

                                           Rzeka

                                            już wiem, po czym poznam, że umarłam.
                                            to będzie wtedy, gdy przestaną śpiewać, gdy
                                            dźwięki w moich uszach zmienią się
                                            w różnobarwne kulki
                                            i zasypią oceany. świt będzie krótki jak błysk
                                            alfabetu, oszronionej czereśni.

                                            kiedy położyłam się w tej rzece, opowiadała mi
                                            o wilgotnych miejscach na ciałach dziewcząt,
                                            o tym, jakie barwy przybierają o zmierzchu
                                            i o poranku. czasem  rzeka wyczerpuje już wszystkie
                                            piosenki - wtedy przebijamy jej nadgarstki
                                            stokrotkami

 

                                                                   Anno

                                                                                    zamiast kobietą, powinnaś być płatkami wiśni -
                                                                                    układałabym cię w mandalę co noc wciąż od nowa.

                                                                                    przesuwasz  między palcami nitkę babiego lata.
                                                                                    wtedy wszystkie szepty i łzy cichną, wsłuchując się
                                                                                    w preludia z kości słoniowej, w fugi z chryzolitu.

                                                                                    dotyk jest zmienny - jak oceany, wodne labirynty.
                                                                                    czasem jest polem lawendy, czasem -
                                                                                    pojedynczą stokrotką, a kiedy mgły spowijają sen,
                                                                                    bywa pieśnią eskimoskiej dziewczyny.

                                                                                    drżysz, kiedy mówią do ciebie słowa niesione
                                                                                    przez obce wiatry, chmury znad nieznanych krain.
                                                                                    lękasz się, by nie ubyło nam nic z tego,
                                                                                    co nienazwane.

                                                                                    czasem budzę się w łóżku pełnym węży.
                                                                                    wtedy przychodzisz i nucisz aksamitne kołysanki,
                                                                                    pod dotykiem twoich dłoni węże zmieniają się
                                                                                    w tulipany

spis treści

Halina Suchanicz

Ptaki niebieskie

Spójrzcie na ptaki niebieskie, że nie sieją ani żną, ani  zbierają do gumien,a Ojciec wasz niebieski żywi je (…) .
(Mat. 6:26)

– Aaa! Plutonowy melduje się na rozkaz! – zabasował podpitym głosem Cenzor i po kolei ściskamy sobie prawicę. – Napijmy się za to spotkanie. – namawia…

– Co ty, późno jest i wszystkie sklepy pozamykane! – protestuje Kilof.

– Taa! Nic się nie martw. – klepnął go po ramieniu Cenzor i ruszył pewnym krokiem pod schody. Po chwili wraca, przytulając dwie butelki wódki. Rozsiedliśmy się na chodniku, pociągamy z gwinta i wspominamy… Oj! A działo się… działo…
– Tacy co bez wazeliny komuś w cztery litery wchodzą, to najgorsze szuje – czyż nie? Mam racje Jednopalczasty? – zaperzył się Arbuz. Wzrokiem powiódł za niknącą postacią Kuraka.
– Masz, masz jak zwykle… – odpowiadam. A ten ni z gruszki ni z pietruszki mnie pyta: a kiedy pohulamy na twoim weselu?
– Taż po co od razu się żenić! – powiadam. A w duchu pomyślałem sobie: Ja wolny ptak! Hotel za darmo, posprzątają, jeść dadzą… a i o jaką kobitkę nie trudno… Dopiero jak Arbuz trącił mnie swoją przysadzistą grabą i rzekł: no to do roboty! – otrzeźwiałem! Ojojoj! A gdzie to tak śpieeszno! Czy się stoi czy się leży to wypłata się należy…


Po chwili powlokłem się za nim. Bo ze mnie już taki luzak! Sam mówię o sobie, że moje ręce nie do roboty tylko do rozkazywania! Wyciągam demonstracyjnie prawicę i palcem wskazującym, niczym lufą pistoletu, namierzam: tu, to, tam… No i nazwano mnie Jednopalczastym. Bo trza wam wiedzieć, że u nas w zakładzie każdy ma swoje przezwisko. Wszedłem do środka i zacząłem węszyć, przechadzając się z kąta w kąt. Nagle odwracam się i strzygę uszami jakby małżowiny podpięto mi do zasilania. Taki już mam dar poruszania uszami.

– Hej chłopaki! – wołam. Nie wiedzieć skąd Gołąbek już stoi u mojego boku.

– Co jeest? Jednopal… – urwał, by lepiej słyszeć: gul, gul, gul…
– Tam! W pudle! – ponaglam. Otwieramy, a tu… indyk na nas patrzy z ukosa. Przechyla swoją głowę to w jedną, to w drugą stronę. Spostrzegłszy tyle chłopa – zapewne chce nas trochę pokokietować! Ta dawaaj! W te pędy naśladuję indycze ruchy. Przy aplauzie kolegów maaacham rękami i gaworzę przy tym indyczym narzeczem.

– Czyje to ptactwo? Coo? Dobrą chwilę przyglądamy się spode łba sobie nawzajem.

– Dawajcie krawat aktywisty! Będzie jak ulał! – Gołąbek ogłasza antyustrojowe dyrektywy. Z niedomkniętej szafy wyciągnęliśmy czerwony jak indycze korale, długi partyjny krawat. Zawiązaliśmy na ptasiej szyi i dopiero teraz zaczęła się zabawa… Oj! Działo się… działo…

Kurak, jak to elektryk, szwenda się po zakładzie. Tak właśnie się nazywa, Kurak Bartłomiej. Tylko on nie ma przezwiska, za to… – zresztą – sami zobaczcie. Rzadko kiedy siedzi bezczynnie, nawet jak nic nie ma do roboty to i tak gdzieś wybywa. Aj jaj! Jaki on uprzejmy. Kłania się po pięć razy każdemu z osobna. Kształci córkę na studiach. Jedynie z niej jest dumny, na wszystko inne narzeka. O ho… ho! Jak bardzo jest z niej dumny. Udaje przed wszystkimi, że jest skromny i bardzo biedny. Aj jaj! Jaki on biedny…

– Jak tam Panie Kurak, jak się żyje? – podpuszczają koledzy.

– Aa… bieda w domu, dzieci głodne, teściowa już dwa dni nic nie jadła… – odpowiada pełen nieśmiałości drapiąc się za uchem.

– A jaka tam bieda! – A ta willa? – Basen? – Dwie fontanny przed domem?... – ironizują chłopaki. Wówczas uśmiecha się tylko i nie mówi już o biedzie do następnej nadarzającej się okazji. Nie wiadomo, czy bardziej łechcze go samo narzekanie, czy docinki o jego bogactwie, notabene o którym koledzy nic a nic nie wiedzą. W zakładzie zbiera drewno. Jest i Alojzy, który też trudni się zbieractwem. Gołąbek, bo tak Alojzego przezywamy – Oo! To dopiero historia! Taki stary kawaler, ma białe włosy jak śnieg. Wysoki, lekko przygarbiony i szybki jak błyskawica. Mieszka w hotelu robotniczym, to po co mu to drewno? Chyba żeby stawać w szranki z Kurakiem! W hotelu dzieli pokój właśnie ze mną! O joj! Jak bardzo się między sobą różnimy! Tylko w jednym jesteśmy zgodni: obaj obijamy się w pracy i płatamy figle. Ha… ha… jakie figielki… Często się kłócimy. Niektórzy powiadają, że u starych kawalerów tak już bywa w zwyczaju. Ja tam się z nim wadzić nie chcę! Taż poo co mi to!

– Tee, Jednopalczasty! A te okruszyny to co tu robią?

 – Znowu zaczynasz? – grzecznie odpowiadam.

 – Kurrda! Ja zaczynam? O! A to… to niby co? Święta panienka nakruszyła?

 – Daj spokój chłopie… – mówię rozlazłym głosem, bo ja w ogóle już mam taką dykcję.

 Gołąbek posądza mnie, że jak zjem, to okruszyny przesuwam na jego stronę. Taż by mi nawet do głowy nie przyszło! A on robi wszystko, żeby mnie wyprowadzić z równowagi. To i czasami zaperzamy się jak dwa koguty…

– Kurda, ten Jednopalczasty to taki flegmatyk, że jeszcze będzie ze sto lat żył. Niczym się nie przejmuje. Ja starszy, a bym go ze dwa razy przeskoczył! – Ooj, często tak rozprawia Gołąbek. A fakt! Ma te trzynaście latek więcej.

Na środku pokoju stoi stół, dwa krzesła i dwa tapczany pod ścianą. Do tego jedna szafa. No i mamy całe wyposażenie. Obok każdego tapczanu leży dywanik. Któregoś dnia Gołąbek wpada z impetem do łazienki: Kurrda tyś mi specjalnie na dywanik kawałek szkła położył!
– Ja? Coś ty chłopie na głowę upadł? – spokojnie mu tłumaczę, nie przerywając sobie porannej toalety.

– A co? Niby ja sam sobie położyłem! Co? Kurrda! Nie udawaj głupa! Wsadza mi prawie pod nos ten nieszczęsny odłamek szklany. Takie to już są nasze przekomarzania. Potem siadamy na tapczanach i boczymy się na siebie… Ajaj! Jak bardzo patrzymy na siebie bykiem… Ale wystarczy, że w pracy zwąchamy jakąś hecę, to w mig zapominamy o urazach. Aaj! Mamy jeszcze jeden powód do niesnasek. Tak kwaterują pracowników, że jeden z pokoju wyjeżdża, np. na delegację, a drugi zostaje i ma chatę wolną. Jak powiadają, żeby pilnować „majątku” – coby kto inny nie rozkradł. A Gołąbek i ja niczym gruchające małżeństwo dzień w dzień po pracy razem. Gołąbek wyfruwa tylko w jedną sobotę w miesiącu i w jeden dzień wolny – zwany dojazdówką. Ja tylko na urlop. Wtedy możemy chociaż trochę odpocząć od siebie.

– Jadę do Korei, kurda – powiada.

– Co za cholera ta jego Korea? – zachodzimy w głowę… Polityk z Gołąbka przedni. Ale żeby się wybierał do pełnej konfliktów Korei, to nikt go o to nie podejrzewa.

Gołąbek wraca po dłuższej nieobecności i stwierdza, że brakuje mu cukru. Straasznie go to zbulwersowało. Chyba sobie zapomniał, że zjadł przed urlopem. A on – dawaaj! Mnie od razu posądza! Wyobraźcie sobie, że 63-letni mężczyzna o bielutkich włosach jak mleko zbiega z drugiego piętra na parter do hotelowej. A odgłos kroków goonii za nim… Tak się złożyło, że portierka do południa robiła wymianę pościeli. Sprzątaczka myje podłogę i wynosi śmieci, ale w swoich rzeczach trzeba porządek zrobić! Pani Gienia, gdy ujrzała Gołąbka jak był jeszcze w pół schodów, naskoczyła na niego piskliwym głosem: Coo, nie posprzątało się dzisiaj?… Gołąbek uważając, że jego problem cukrowy jest najważniejszy, zaniemówił zaskoczony. Po czym szybko się otrząsnął i wyrzucił z siebie:

– A cóż mi pani pierdoli, że jest brudno! To ja się pani pytam: gdzie jest mój cukier?! To było jedno ze słynnych powiedzonek Gołąbka. Zaśmiewano się z tego dłuugo jeszcze po tym zajściu. Oj! Działo się… działo…

Arbuz właśnie odszykował się na randkę. Zamykał drzwi, gdy Gołąbek wyrósł przed nim jak zjawa. W ręce trzyma mocno wypchaną torbę, a na twarzy maluje się rozgoryczenie.

– Coś ty taki markotny dzisiaj? Daj, pomogę ci te skarby zanieść na górę. – Siwiutki pan pokręcił głową, po czym z uczuciem ulgi kładzie na ziemi ciężki bagaż. Spojrzał na Arbuza i po raz pierwszy po ludzku żali się:

– Kurrda! – tu wymownie machnął ręką w dół i dodał – Jadzia zła jak Korea, ani się dotknąć nie da! – Od tego czasu było już jasne, do jakiej Korei jeździ! Jadzia jest stanu wolnego, jak on. Na pierwszy rzut oka możnaby powiedzieć, że cichutka szara myszka. Włosy zaplecione w warkocz i upięte skromnie wokół głowy. Ramiona nieco pochylone do przodu, co sprawia wrażenie osoby zalęknionej. Mimo to ma niebywałe poczucie humoru. Spotyka po latach swoją dawną koleżankę. Zwierza się jej: wiesz, byłam u okulisty i mam poważny problem z oczami… – po czym z nutą rozbawienia dodaje – Tak to jakoś się porobiło, że z daleka nie widzę już panów… Ale to jeszcze nic! Najgorsze jest to, że oni mnie już nie dostrzegają. – Rodzice jej zmarli ponad dziesięć lat temu i tak sama pozostała na ojcowiźnie. Gołąbek jeździ do niej, ale jakże trudno im się dogadać. Taż on przecież z każdym zadziera! Jadzia, chcąc mu dopiec, mówi: żyjecie tam jak niebieskie ptaki! Ajajaj! Potraafi dokuczyć…

Pewnego razu Gołąbek przywiózł sobie zupę od narzeczonej. Ugotowała mu, gdy ją koreańska złość opuściła – jak powiadał. Swoim zwyczajem rozstawił na palnikach garnki, a w jednym z nich tę smakowitą zupę od Jadzi.

– Ej, Kilof! Gołąbek znowu obsiadł całą kuchnię. – mówiąc to, ruszyłem w tamtym kierunku z białym woreczkiem w ręce.

– Już widzę, jaką będzie miał minę – pomyślałem. Odkryłem pierwszy garnek i z namaszczeniem wsypałem dwie garści soli. Pozostali zanieśli się gromkim śmiechem.
Gołąbek niczego nie podejrzewa i z ochotą zabiera się do jedzenia. Pierwsza łyżka i grymas pojawia się na jego twarzy. Zjadł całą, popijając wodą – bo tak była słona! Nie wylał! Taki cholera jest z niego skąpiec.

Gołąbek pracuje w rozdzielni. Tnie się tam materiał dla tokarzy – pręty na pile mechanicznej. On natomiast sprząta. Dodatkowo wywozi z hali tokarek wióra. Bierze taczki i ładuje – bo tego są caaałe hałdy. Zazwyczaj Gołąbek obija się, a „góry” rosną. Doprowadza to tokarzy do szewskiej pasji. Mięśniak schował w stertę wiór 100 zł z wizerunkiem Waryńskiego. Gdy na horyzoncie ukazała się biała głowa, Mięśniak zaczyna grzebać w wiórach i wyciąga ten banknot. Podnosi, ogląda i krzyczy – czerwone, patrzcie! – Gołąbka aż zatkało. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia i zamarł w bezruchu.

– A widzisz, mówi Mięśniak, jakbyś sprzątał to by była twoja, a tak o… – chuchnął i demonstracyjnie włożył do kieszeni. Gołąbek złapał łopatę, żwawo posprzątał wszystkie wióra, ale drugiej „czerwonej” niestety nie znalazł. Powlókł się zmachany do domu…

Latem wymieniano szafy w pokojach mieszkalnych. Gołąbek wrócił z urlopu i zastał w pokoju tę zmianę. Wparował do sąsiada – stała taka sama. Bielutki pan często z sentymentem wspomina czasy Piłsudskiego. Urodził się w przedwojennym dworku. Pochodził od Skalbmierza – tamte okolice. Na towarzysza Gierka nadaje na okrągło. Arbuz specjalnie nie podejmuje tematu. Gołąbek mości się na tapczanie i cały czas wlepia wzrok w szafę, jakby to była jakaś panna. Gada, gada, aż nagle zawiesza głos na dłuższą chwilę... i, czerwieniejąc ze złości, wybucha:

– Te skurwysyny, Gierek pier…. – Popatrz! Jaką szafę zrobili – pokazuje nierówną szparę między drzwiami. Arbuz aż podskoczył przy stole. Wszystko, co jest źle na świecie, to za sprawą tego pier… Gierka. Tak złość zżera Gołąbka od środka. Gdy zobaczył w drzwiach moją bujną czuprynę od razu puszcza komentarz:

– Popatrz tylko, nie ma ani jednego siwego włosa, a dla mnie kurrda zabrakło nawet barwnika. – Pokazuje na głowę i odbarwione plamy na ręce. Aj jaj, jak on się uskarża nad swoim losem… czepia się byle dupereli. Tak też i jest z drewnem. Gołąbek i Kurak zbierają po zakładzie i składają na swoje kupki po przeciwległych stornach placu. Coby wiadome było które czyje! Potem wywożą – podobno na opał. Gołąbek nikomu nie przepuści! – Wielki z ciebie katolik, taki jesteś niby święty, a nie przeszkadza ci to drewno podbierać! – Kurak nie jest mu dłużny. Ciągle się o to kłócą, bo z Kuraka też niczego sobie ziółko! Tydzień przed Wielkanocą przynosi kierownikowi prezent na święta. Chce mu się podlizać, jak to u niego bywa w zwyczaju. Specjalnie przyszedł wcześnie rano i schował, żeby nikt nie widział. Sam, jak gdyby nigdy nic, poszedł na zakład. Wraca około dziesiątej, kiedy pracownicy przechodzą na śniadanie do stołówki. Z daleka słyszy wrzaski i śmiechy… Patrzy, a tu na placu przed halą ogromne zbiegowisko. Co jest? – myśli sobie. Spostrzega naprzeciwko siebie kierownika, który nie może się powstrzymać od śmiechu. Powłócząc prawą nogą, przesunął się nieco do przodu i własnym oczom nie wierzy. Indyk dumnie kroczy po placu prowadzony na partyjnym krawacie. Dochodzą do jego uszu moje słowa: Proszę państwa nadchodzi chwila, że czcigodny indor teraz się przedstawi – a indyk jak na zawołanie: gul, gul, gul… i rozpościera skrzydła… dawaaj umizgiwać się do chłoptasiów… Kolejny wybuch śmiechu, oklaski i wiwaty. Kuraka tak to zaskoczyło, że, niewiele myśląc, woła: panie kierowniku! Ratuj pan indyka – jeszcze go uduszą, a to indyk dla pana! – I tak wszem i wobec zostało ogłoszone, dla kogo ów tajemniczy indor był przeznaczony.

–To nie Ameryka Panie Kurak! – Aj jaj! Jak nabijają się z niego i śmieją do rozpuku…

Kurak kurczy się pod naporem tych żartów, łypiąc swoimi świdrującymi oczkami. – Gdybym wiedział… o Boże... – chwyta się za głowę i umyka, powłócząc nogą.

– Po amerykańsku indyka na święta mu się zachciało!

– Żeby kuraka nie oskubali, to indyka przyniósł… – W taki sposób umilamy Kurakowi życie, aż któregoś dnia indyka zastąpiła inna historia… Oj! Działo się… działo…

Niedawno przenieśli młodego mężczyznę, by pomagał Kurakowi. Ów Kazek tylko sympatyzuje ze Świadkami Jehowy. Gdy koledzy dowiedzieli się o tym, zaczęli miauczeć za Kazkiem, jak to fanatycy w niewiedzy wydziwiają. On podchodzi do takiego miauczącego chłopa i z uśmiechem w ten deseń pyta: Co ty – kotem jesteś? Mleka chcesz? Albo: czyżbym jakiemu kotu na ogon nadepnął? – Tak ich zawstydza, że szybko dają mu spokój. A że Kurak robi w jednym pomieszczeniu z Kazkiem, to po jakimś czasie zaczęli za tym pobożnym katolikiem wołać: kici, kici, inni znowu gdaczą. Aj jaj, Kurak się tym strasznie denerwuje – to tym bardziej mu dokuczają. I takie okrutne prześladowanie spadło na najgorliwszego katolika pod słońcem ze strony swoich pobratymców.

Gawędzimy tak sobie prawie pół nocy, obalamy kolejną butelkę, a tu… mundury milicyjne wyrastają jak spod ziemi… Taż to nas zgarną – panikujemy!

– Nie ma strachu brachu, ja tu wszystkich znam! – uspakaja radosnym tonem Cenzor. Mundurowi podchodzą, coś tam z nim szepczą i jak gdyby nigdy nic idą dalej. Wybałuszamy ślepia ze zdziwienia: Aj jaj! Nie dość, że zna meliny w Warszawie, to jeszcze u „władzy” ma chody.

– A nie mówiłem, że to moi kumple! Wyprostował się, wypiął dumnie pierś niczym paw i tak w dobrym nastroju począł opowiadać o sobie.

– Byłem raz na seansie spirytystycznym, gdzie wywoływano duchy… Chyba się jakiś do mnie przyczepił. A kolega co z nim poszedłem to zemdlał i odwieźli go do szpitala! Był nieprzytomny dwa dni…

– Bajasz nas – odezwaliśmy się niemal chórem.

– Na słowo plutonowego, prawdę mówię! – zaklina się. Bierze butelkę i tym razem sporo wlewa w siebie płynu. Obtarł rękawem usta i ciągnie dalej: od tej pory nie mogę spokojnie zasnąć. Jak sobie pociągnę, to jakoś sen przyjdzie…

Ojojoj! Co to się porobiło! Taż to on wcześniej do ust kropli alkoholu nie wziął! Nie miał jeszcze trzydziestki, kiedy przyszedł do nas pracować. Jako młody chłopak na ochotnika poszedł do wojska, dorobił się stopnia plutonowego. Zachorował na płuca i go zwolnili. Pozostały mu jednak wojskowe nawyki. Poprawiał każdego, kto mówił potocznie lub niezbyt precyzyjnie, albo jak się przejęzyczył. Taż go nazwaliśmy Cenzorem. Tyle że nikt w oczy Cenzorowi nie śmiał tak powiedzieć! Chadzał swoimi drogami, rzadko siedział w hotelu.

 – Gdzie znowu idziesz Zdzisiek? – zaczepia go Kilof.

 – Aaa, do domu publicznego – odpowiada i tajemniczo się uśmiecha. Tak rozniosła się fama o wyskokach Cenzora. Aż któregoś dnia wyśledziłem go u wejścia „domu uciech” – biblioteki publicznej. Interesował się religiami, jest faktycznie oczytany. Wyciągnął nas do klasztoru Kamedułów na Bielany. Aj jaj, jak bajerował: że oni tam śpią w trumnach i takie różne historie… Niektórzy kumple umierali wręcz z ciekawości. Wybrał też dzień, kiedy wpuszczają kobiety, bo wtedy będzie można na jakiej zakonniczce oko zawiesić. Taaki on już mocny w gębie!

A te rozstrojone nerwy często przysparzały mu wielu kłopotów. Przyjechali do niego koledzy. Piją – jak to w takich sytuacjach bywa. Jedna flaszka, druga… Nie trzeba było długo czekać, a zaczęli nieźle rozrabiać… Robert objął Rycha i razem zawtórowali:

Pod moją pierzynką banda grasowała

Nieuchwytna od szeregu lat.

Każda pchła dorodna, każda wiecznie głodna.

Tak mnie gryzły, aż żem z łóżka spadł.

Cenzora – że nie pije – nosi. Wreszcie wstał i wrzeszczy głosem rozkazującym jak w wojsku: cisza i do spania, a jak nie to wynocha! Szarpnął najbliżej siedzącego Arbuza. Ten wybałusza na niego zapite ślepia i zaczyna dukać: d…aj pys… – nie dokończył i zsunął się z krzesła. Tak oto w brutalny sposób Cenzor kładzie kres dobrze zapowiadającej się zabawie. W pracy długo miejsca nie zagrzał. Pracował ze szczuplutkim Krzyśkiem, zwanym Chudym. On zaś był zawadiacko przekorny.

– Nie mówi się spsuło, tylko zepsuło – koryguje Cenzor.

– A co ja w wojsku jestem, mówie jak mi się chce. – Nie upłynęło kolejne pięć minut, a Cenzor, ciężko oddychając, znowu poprawia: co to znaczy trochę! Ile? Konkretnie ile!

– Bedzie prawie połowa. Jakie ma to znaczenie? – odpowiada Chudy.

W Cenzorze zawrzało, zrobił się czerwony jak burak. Chudy ciągnie dalej, podśmiechując się przy tym: jedna czwarta, połowa, mnie o to nie boli głowa.

Wtem Cenzor skoczył, wziął łopatę i idzie w kierunku kolegi, rzucając plugawe przezwiska. Dobiega do niego ironiczne srała baba, będzie deszcz… – i w tym momencie ogarnia go szał. Będzie mi tu taki smarkaty dokazywał – pomyślał. Szczęki zaczęły mu drgać… Przyśpieszył kroku i… zamachnął się z całej siły... Skierował łopatę wprost na głowę Chudego. Wszyscy zamarli z przerażenia… W ostatniej chwili została uwięziona w ręce barczystego, brodatego Mięśniaka.

– Daj spokój, przecież widzisz, że to głupi żółtodziób. Tyś mądrzejszy od niego. Tak łagodnie przemawiając, sprawił, że powoli emocje opadły i dał się w końcu udobruchać. Gdyby nie Mięśniak byłoby po chłopie. Po tym incydencie zwolniono Cenzora z pracy i słuch po nim zaginął. Dopiero dzisiaj, gdy przyjechaliśmy na szkolenie do Warszawy, napatoczyliśmy się na siebie pod Bazyliszkiem. I tak teraz gaworzymy sobie przy flaszeczce… a życie toczy się nadal. Oj! Dzieje się… dzieje…

cdn

spis treści



Jarosław Andrasiewicz

 Elegia lotnicza

(65. rocznica śmierci Saint-Exupéryۥego)

Wyfrunąłeś…
Ikar w stopniu majora lekceważący
rady speców od awiacji
że w twoim wieku
powinno się raczej pisywać memuary
a za cumulonimbusem
już czaił się szerszeń
z ołowianym żądłem
i czarnym hakenkreuzem na ogonie
Pikowałeś…
w warkocz dymu mając wpięte
czterdzieści cztery zachody słońca
baretkę niespełnionych marzeń
rozetki zawiści grafomanów
oraz śmiesznie trywialną miłość do planety
która jeszcze nie słyszała o problemie
globalnego ocieplenia
stosunków międzyludzkich

morze
na powitanie gościnnie
otwarło głębiny tak samo
jak zapamiętał to Dedal
i tylko rozdarty bólem dziennik lotów
krwawił z rubryki
niezapisanego powrotu 
a ty zabrałeś ze sobą przekonania
nie przekonujące obecnie nikogo
lecz jest nadzieja
bo żołnierski nieśmiertelnik
śniedzieje ale nie koroduje

 
 

                                                            Sonet o dłoniach

                                            Nie ofiaruj mi nigdy żadnej bratniej dłoni,
                                            Salutującej cieniom, ruinom i zgliszczom.
                                            Oddal precz chiromantów, bo nadzieję niszczą,
                                            Twierdząc, że przeznaczenie ludzi nie dogoni.  

                                            Niech nie przychodzą więcej, ci z sercem na dłoni,
                                            „Przyjaciele”, co sukces najchętniej wygwiżdżą
                                            Zaś najmniejszą porażkę publicznie nabłyszczą
                                            I żaden z nich szczerej łzy nawet nie uroni.

                                            Proszę, daj mi dłoń sprawną, chcę poczuć się pewnie,
                                            Aby bez lęku chwytać dłuto codzienności;
                                            I móc rzeźbić swe życie w marmurze, nie w drewnie,

                                            Unikając wszelakich, zbędnych zależności.
                                            Oto zwyczajna prawda, która brzmi dość rzewnie:
                                            Miej świat w dłoniach i kochaj - to przejaw wielkości

 




Mieć czy być? – dylemat

                                                                                                            gaże

                                                                                                                apanaże

                                                                                                                      ekwipaże?

                                                                                                                       pejzaże

                                                                                                                twarze

                                                                                                           witraże!




Krzysztof Morawski

 
 Szczęście

Szczęście to ciepło Twoich dłoni
Kromka naszego codziennego chleba
Kawa pospiesznie wypita rankiem
Mozart, Szopen, Czajkowski
Wiersz księdza Twardowskiego
Dzwonek do drzwi, gdy wracasz z pracy
Kilka Twoich słów skierowanych do mnie
Przesolona zupa ogórkowa
Smak Twoich konfitur z czereśni
Naszego syna piątka z egzaminu
Spacer po parku w niedzielne południe
Szczęście to wtedy, gdy się cieszysz
Gdy krzątasz się w kuchni przy obiedzie
Szczęście to stół przy którym siadamy razem

Szczęście nie musi być absolutne
Ono ma wymiar codzienności
Każdy ma szanse go doświadczyć

 
                                     Nie było początku                                       

                                                                        Nie było początku
                                                                            nie będzie końca
                                                                        Nie było nadziei
                                                                            nie będzie rozpaczy
                                                                        Nie było szaleństwa
                                                                            nie będzie rozsądku
                                                                        Nie było grzechu
                                                                            nie będzie spowiedzi

                                                                         Nie było początku

                                            


To nieprawda

Nie pytam - „Dlaczego ja…?”- tego nie sposób wytłumaczyć       

Czasami protestuję - lecą brzydkie słowa                                    

Trzaśnięcie drzwiami - rozwiązanie na chwilę                                

Coraz częściej milczę - samotność skrada się jak cichy morderca

To nieprawda - 20 lat to zbyt długo by wytrwać

To nieprawda - oni są źli

To nieprawda - to tylko moja wina


Codziennie rano podaje mi rękę

Nadzieja



Justyna Owczarek
SŁOŃ
czyli dlaczego bociany przylatują do Europy w czasie lata

W zależności od wieku i rozumu słonia, słoń ma podniesioną trąbę albo i nie. Podniesiona  trąba służy do  wąchania, sięgania po  jedzenie, odganiania komarów, chlapania wodą   i latania. Powiecie  jak to do latania? Przecież słonie nigdy nie latały.  Otóż nie. Dawno, dawno temu żyło słoniątko, które bardzo chciało latać. Tak bardzo chciało, że  sama  chęć  wystarczyła,  aby  uniosło  się  do  góry. Kiedy słoniątko zorientowało się, że lata bardzo się ucieszyło. Podniosło trąbę i głośno zawołało z zachwytu:
- Ja latam, latam!
Wszyscy  wokół  widząc bardzo szczęśliwego słonia,  uznali  go za  talizman szczęścia,  jed-nakże nie wszyscy byli szczęśliwy. Zazdrosny Bocian, którego miejsce zajął słonik, z  powyższych  argumentów  podleciał  do niego  i  sprowadził go na ziemię. Nawiązała się między nimi tzw. rozmowa:

-          Co ty tu robisz ?

-          Latam...

-   Ty latasz, no coś ty żartujesz!? Żadne sześciotonowe zwierzę bez skrzydeł nie może latać!

-          Ale ja latam.

-          Masz natychmiast wrócić na ziemię.

Zawstydzony słoń opuścił trąbę, przez co zaczął spadać. Ludzie, widząc spadającego słonia,  uznali go za zły znak. Odtąd, każdy słoń z opuszczoną trąbą, nie oznacza nic dobrego. Słoń  w  końcu  spadł  na  drzewo i rozwalił bocianowi gniazdo. Od tego czasu bocian pozostał bez dachu nad głową. Wściekły słoń biegał po okolicy, więc bocian, szukając bezpiecznego schronienia, odleciał z ciepłych krajów. I z tego właśnie powodu, bociany, bojąc się rozwścieczonych słoni, przylatują do Europy w czasie lata.



   
Jarosław Andrasiewicz

TERMITY (albo wspomnienie Lota)

„A na świecie coraz gorzej,
Kto wie, może się ukorzy…
Ale gdzie tam!... Mędrcy chorzy,
A na dumęż oj! chorują,
Epopeja… a nie słyszą,
Epopeja, a nie czują,
A śpiewają wciąż - a piszą…”

(J. Słowacki, Polska! Polska! o! królowa...)

   Charakteryzatorka kilkoma wprawnymi ruchami pędzelka przypudrowała monumentalne policzki Cenionego Profesora w miejscach, których nie porastała patriarsza broda. Była przytłoczona jego osobowością, choć nie odezwał się słowem. Pracując od lat w telewizji „poprawiała urodę” wielu tuzom ze świata nauki i polityki, ale dotąd nie zetknęła się nigdy z kimś, kogo opromieniałby taki nimb moralnego autorytetu.
     Ceniony Profesor skinął jej uprzejmie głową, wstał i pewnym krokiem skierował się do studia, w którym za kilka minut miał wystąpić jako gość w programie promującym go jako ewentualnego ministra edukacji.
     Młody Dziennikarz (który w wolnych chwilach bywał także śpiewającym poetą) z szacunkiem i atencją powitał przybyłego. Listę pytań miał przygotowaną na tyle wcześniej, że Ceniony Profesor zapoznał się z nią już przed tygodniem. I wykreślił zaledwie dwa - te dotyczące mniej miotającej światło przeszłości.
     Program toczył się spokojnym i utartym trybem. Nie zaproszono żadnego z przedstawicieli opozycji, więc obeszło się bez pyskówek. Ceniony Profesor swoim niskim, miłym dla ucha i niezwykle przekonującym głosem odpowiadał na stawiane pytania. Później rzeczowo przedstawił własna wizję Ministerstwa Edukacji i zadań, jakie sobie stawia. Do priorytetów zaliczył kreowanie postawy tolerancji i pluralizmu, następnie kulturalnie napiętnował uniformizację dzieci i młodzieży, tak skutecznie tłamsząca wszelką indywidualność, na zakończanie zdecydowanie opowiedział się za szeroko pojętą promocją wielokulturowości.
     *
     Kapituła Nagrody Literackiej „Wiktoria” była jak zwykle zgodna w swym werdykcie. Tegorocznym laureatem mógł zostać tylko Wybitny Współczesny Pisarz. Jego najnowsza powieść„Moralność Świń”, wydana w oszałamiająco wysokim nakładzie i poparta frontalną reklamą wszechmedialną, okupywała czołowe miejsca list książkowych bestsellerów. Rzecz dotyczyła problemu księdza, który, nie mogąc uzyskać od swego biskupa zgodny na to, aby zostać kapelanem mniejszości seksualnych, zrzuca sutannę i zakłada grupę wyznaniową. Jej piękne ideały – wolność i tolerancja – stają się przedmiotem bezprecedensowych ataków ze strony środowisk konserwatywnych (tytułowe Świnie).
     Wybitny Współczesny Pisarz, skryty i milczący jak zwykle, z wyraźnym wzruszeniem przyjął decyzję Kapituły. Uroczystość transmitowana w najlepszym czasie antenowym, wyreżyserowano jako rewię, której motywem przewodnim była promocja literatury.
     Laudację wygłosił Członek Kapituły, Ceniony Profesor. Podkreślił nieprzemijającą i ponadczasową wartość prezentowanych w powieści idei. Odwołując się do histerii literatury oraz filozofii wykazał, że samotny bohater, stający pod prąd trendom, nie ulęgający konformizmowi i serwilizmowi, otwarty na potrzeby bliźnich – choć pozornie bez szans – jednak zwycięża. Bo Prawda to siostra Wiktorii.
     Następnie Dziennikarz Który Bywa Śpiewającym Poetą wręczył zwycięzcy symboliczny czek opiewający na okrągłą i bynajmniej niesymboliczą sumę.
     *
     Klub Muzyczny szczelnie wypełniała zgromadzona publiczność. Zdecydowaną większość stanowili tu ludzie młodzi. Do koncertu pozostawało jeszcze kilkanaście minut, więc przybyli mogli zakupić najnowszy tomik poetycki Dziennikarza Który Bywa Śpiewającym Poeta, a także promowaną przez stacje radiowe płytę zespołu „Grupa Wolnego Słowa”, którego był liderem i wokalistą.
     Kupujący książkę z ciekawością zerkali na opinającą ją banderolę. Widniał na niej anons informujący, iż genezy wierszy zawartych w niniejszym tomiku można doszukiwać się w kreatywnie odmiennych stanach świadomości autora. Natomiast na czwartej stronie okładki entuzjastyczną opinię na temat całości zbioru wyraził Wybitny Współczesny Pisarz i laureat nagrody Wiktorii.
     Także okładka płyty „Grupy Wolnego Słowa” przyciągała uwagę młodzieży. Przedstawiała zniekształcone rysy twarzy lidera torsjującego na jakąś mapę. Kolorowe wymiociny układały się w tytuł albumu: BEZTABULICZNOŚĆ.
     Przygasły światła. Na scenie pojawili się trzej muzycy. Basista i gitarzysta przewiesili instrumenty, perkusista zasiadł za bębnami i nabił rytm. Rozpoczął się koncert: grany niskimi dźwiękami pochód basowy, przeplatany na pozór chaotycznymi akordami septymowymi, wprawiał zebranych w katatoniczny stan oczekiwana. Wreszcie pojawił się ten, dla kogo tu przyszli. Dziennikarz Który Bywa Śpiewającym Poetą miał zupełnie zmieniony wizerunek. Bez układnej, telewizyjnej postawy, na luzie, z zapalonym papierosem w jednej dłoni i otwartą puszką jakiegoś napoju w drugiej, wkroczył na scenę i zza przeciwsłonecznych okularów popatrzył na rozpoczynającą wiwaty publiczność. Bez pośpiechu zbliżył się do mikrofonu i zaśpiewał: Młodzi ludzie od razu podchwycili tekst. Po chwili Klub Muzyczny wypełniał zgodny chór:
    Bo warta aprobaty życia okoliczność

    To beztabuliczność

      * * *
     Wychodząc z pokoju nauczycielskiego odruchowo zerknąłem w lusterko i chyba mimowolnie uśmiechnąłem się do kamery monitorującej pomieszczenie. Odbicie, które ujrzałem, nie napawało optymizmem, jednak nie chodziło mi o kontemplowanie własnej fizjonomii, lecz o sprawdzenie, czy regulaminowo leży na mnie ujednolicony strój nauczycielski. Od czasu ostatniej reformy pracownicy oświaty zobowiązani byli przywdziewać tak zwane „mundurki”. Były to jaskrawo pomarańczowe marynarki: dwurzędowe dla kobiet i trzyrzędowe dla mężczyzn. Złośliwi twierdzili, że chodzi o to, by uczniowie z daleka dostrzegali nauczyciela, zaś entuzjaści piali, iż nareszcie rozwiązany został odwieczny problem sfeminizowanego – bądź, co bądź - środowiska: „nie mam co na siebie włożyć”.
     Wsunąłem pod pachę dziennik trzeciej klasy i sprawdziłem, czy w teczce mam wszystkie potrzebne do zajęć materiały. Na szczęście nie musiałem zbyt wiele ich przygotowywać. Po zmianie kanonu lektur szkolnych, większość tekstów omawiana była we fragmentach, a prowadzący zajęcia otrzymali pomoce opracowane przez kuratorium. Tak też było z „Moralnością Świń”, dziełem Wybitnego Współczesnego Pisarza. Kilka zagadnień, na które należało zwrócić uwagę młodzieży, miałem podane „na tacy”.
     Rozległ się dzwonek kończący przerwę. Na korytarzu nikt specjalnie nie zwrócił na to uwagi. Być może nawet nie został usłyszany, ponieważ szkolny radiowęzeł do maksimum wykorzystywał moc sprzętu, na jakim pracował. Po szkole roznosił się śpiew:

      Bo warta aprobaty życia okoliczność
     To beztabuliczność
     Więc rzygaj na przyziemną zgredów spontaniczność
     Chwal beztabuliczność

     Ominąłem leżącą na parkiecie parę. Dziewczyna, w samym topie, pozwalała, aby chłopak sprawdzał jędrność jej biustu. Kilka metrów dalej kolejna dwójka mieszana całowała się zapamiętale nie zważając, iż czyni to pod portretem Patrona Szkoły. Ceniony Profesor dobrotliwe i z wyrozumiałością spoglądał z konterfektu umieszczonego za specjalną, kuloodporna szybą. Przeszedłem obok toalety, za drzwi której buchały opary palonej trawki. Jednocześnie za plecami usłyszałem glos:
     - Hej, panie profesorze, czy profesor jeszcze może? – rozległ się chóralny śmiech
     Po czym uzupełniono:
     - Jak profesor już nie może, to niech orze na traktorze!
     Nie odwróciłem się. Parłem naprzód omijając leżących, przeskakując nad wyciągniętymi nogami lub rzuconymi bezładnie plecakami.
     Kilkoro uczniów zgrupowało się przy mojej pracowni. Popatrzyłem na nich. Ubrani w cokolwiek, z kolczykami w nosach, na językach, z tatuażami na nagich ramionach, na szyjach, na przedramionach… Uśmiechali się z wyższością…
     Przeszedłem obok pracowni. Nie zwróciłem uwagi na zdziwione głosy za plecami. Zszedłem na parter, gdzie uzbrojony strażnik pilnował drzwi wejściowych. Oddałem mu dziennik i wszystkie materiały dydaktyczne prosząc, by przekazał je dyrektorowi.
      Wyszedłem na zewnątrz. Za mną głucho zatrzasnęły się zamki ryglujące. Na świecie było pogodnie. Kwitły kasztany, więc matura za pasem. Aha, zapomniałem: od tego raku matura jest odwołana… Była czynnikiem zbyt stresującym uczniów.
      Na chodniku jakiś obdartus nieudolnie rapował nieco zapozyczony kawałek
    
W życiu chodzi zwykle
      O najprostsze słowa
      Niech więc język
      Giętki powie wszystko to, co
      Pomyśli głowa

     Popatrzyłem na jego złachmanioną odzież, po czym bez zastanowienia zdjąłem ujednolicony strój nauczycielski i położyłem na ziemi zamiast datku. Wciąż nie oglądając się za siebie ruszyłem ku ciemnemu wylotowi ulicy zastanawiając się nad pytaniem: jakie słowa należy uważać na najprostsze?




Regina Adamowicz


Obok nas 

Patrzę na świat
pełen kontrastów
ułudy
przebiega obok nas
nasz drogocenny czas
rozmieniający się na drobne

Mija nie zauważone
piękno dni
dane nam życie
tylko jedno
zmarnotrawionych
tyle chwil
nie trafiających
w życia sedno

Każdy z nas
cieszy się życiem swoim
chroniąc samolubnie
swoją twarz
a obok nas
ktoś nieszczęśliwy
czeka na serce
na pomoc naszych dłoni.


Błogosławiony dom

Gdy niepomyślny wieje wiatr
Osacza nas ze wszystkich stron
Jaki dla nas okaże się świat
Dobroci mało a zło nadchodzi
nie wiem skąd

Czy wszystko złem jest w krąg skażone
Są takie miejsca takie wyspy
Tam ciszą wiejską otulone
Kryją się domy a w nich bliscy

Tam dobro mieszka w cieniu drzew
Razem wzrastają pokolenia
Gdzie wciąż rozbrzmiewa ptaków śpiew
I pachnie chlebem żyzna ziemia

Tam zamieszkują ludzie prości
Do nich prowadzi prosta droga
W sercach rozkwita kwiat miłości
Na ustach noszą Imię Boga

Gość w modrzewiowy wchodząc próg
Witany starym obyczajem
Błogosławiony dom gdzie mieszka Bóg
I stoją krzyże na rozstajach…





Uchroń od zła

Z każdego listka
z trawy źdźbła
Modlitwa płynie
do Ciebie Boże

Ty co stworzyłeś
ziemię przestworza
Spraw aby w świeci
nie była zła

Niech imię Twoje
na całym świecie
będzie znać dziecię
z każdego kraju

Boże wysłuchaj nas
niech miłość trwa
zjednoczy ludzi
dobro obudzi

O dobry Boże
uchroń od zła


Piotr Dudek

 PROVISORIUM 

Każdorazowy męczący koszmar troski o to co będzie, zwłaszcza nocą, kiedy budził się i myślał bliski przerażenia, był właściwie przecież tym, czego kiedyś bardzo pragnął: dotykaniem "ziemi", jak to sobie wyobrażał. Sedna rzeczy.

Ale ból i strach niekoniecznie są naszymi najbardziej wiarygodnymi informatorami o rzeczywistości.

Poświęcił popołudnie po pracy na sprawdzenie, czy w odległym od miejsca ich zamieszkania supermarkecie na krańcu miasta sieci Carre­four są damskie papucie w rozmiarze 38 na które kiedyś zwróciła uwa­gę jego siostra w jednej z ulotek reklamowych i które zapragnęła mieć.

-Zorganizujcie kogoś z zewnątrz do załatwiania moich spraw, skoro wy sami tego nie umiecie' zrobić! - powiedziała im kiedyś zniecierpliwio­na zbyt długim już według niej czekaniem na papucie.

Piotr pojechał do supermarketu wiedząc, że zajmie mu to całe popołud­nie, ale co tak naprawdę miało znaczenie na Provisorium?

W tej chwili uważał, że mogło tym być zaspokojenie zachcianki młodszej siostry.

Spotkał w markecie kolegę kierownika z pracy z. którym i on też już był na "ty". Pchał wózek pełen przecenionych rzeczy do ubioru.

Chwilę rozmawiali i żartowali. Rozstali się jadąc autobusami w prze­ciwnych kierunkach. Wsiadając do autobusu przednim wejściem był za­dowolony, że nie musiał się obawiać, że nie ma biletu. Tuż przed nim młoda kobieta musiała zawrócić i wysiąść z tego właśnie powodu.

W domu siostra ucieszyła się z papuci, choć świeże filety z dorsza na obiad na dzień następny nie zadowoliły jej za bardzo.

- Filety ze śledzi zawsze są tylko mrożone!- zdawała mu się przypominać.

Mimo tego, w sumie więc i na Provisorium można było być bliskim szczęścia.

Na Provisorium jednak kupuje się kamery cyfrowe, odtwarzacze DVD i wielkie płaskie telewizory, które same w sobie swoimi ciemnymi mo­nolitami sprawiają wrażenie jakby były przybyszami z innej planety,


przedstawicielami innej cywilizacji.

W. od dawna zapowiadał coś takiego, ale jego decyzja podjęta i wpro­wadzona w czyn jednego dnia, jednego popołudnia jednak zaskoczyła pozostałych domowników.  .

Piotr zauważył, że o tym iż cały ten lśniąco matowy czarny sprzęt, choć tak drogi, może być lada moment rozbity w drobny mak, nie myśli już z bólem i troską ,ale jak o czymś normalnym. Naturalnym.

No cóż, wystarczyło, żeby W. zbyt nagle zniecierpliwił się problemami z obsługą, aby porozbijać wszystko i wyrzucić. Tak, ale żyliśmy prze­cież na Provisorium i czyż te cuda elektroniki i techniki nie były też w gruncie rzeczy. czymś Provisorycznym? Za rok,dwa już przestarza­łym, a jeszcze trochę potem zabytkiem muzealnym?

To musiał przyznać swemu młodszemu bratu, że w tej swojej bezceremo­nialności okazywanej sobie i swojemu najbliższemu otoczeniu, rzeczom które z taką łatwością kupował i rozwalał, wyrzucał, był bliższy praw­dy, jakby bardziej szczery. Tak, owszem i on ulegał urokom złudy i iluz­ji oferowanym przez kamerę, telewizor, kino domowe.Chciał przecież krę­cić filmy o sobie. Ale, magia ta była 'bardziej pierwotna. Czy nie dowo­dziły tego całe systemy gigantycznych kryształowych kilkumetrowych luster, które instalował w swoim pokoju aby zwielokrotniać i potęgo­wać doznania swego własnego prywatnego teatru, którego był jedynym aktorem, reżyserem i widzem?

Ale czy na pewno?

W. zdawał się być od dawna o wiele bardziej świadomym istoty Provi­sorium i podejmowane przez niego gry i zabawy, a także całkiem serio inne działania były z reguły instynktowne, bez jakiejkolwiek teore­tycznej zawiesiny. Lustra rozpryskiwały się z trzaskiem w drobne ta­fle, kiedy następował przesyt, albo też i niedosyt, brak spełnienia.

Obudził się w nocy koło drugiej i wnet dopadły go obawy i lęki o przyszłość. To było coś nowego w jego życiu, to myślenie o swojej przyszłości, a już w ogóle myślenie właśnie takie: z lękiem, obawą a nawet i strachem. Stawało się tak, bo przekroczył 50-tkę?Ale może bar­dziej dlatego, że na świecie narastał kryzys i mówiło się o nim coraz częściej w prasie, radio i telewizji pokazując ludzi, którzy tracili pracę, strajkowali, albo popełniali samobójstwa.

Jego młodszy brat uwikłał się w grę na giełdzie i dzień zaczynał od budzenia ojca komentarzami na temat najaktualniejszych notowań akcji. W nocy Piotr jednak myślał o sobie. Znowu dopadała go myśl o tym, co byłoby gdyby został zwolniony z pracy? Jego renta wynosiła trochę ponad 400 zł. Czy byłoby go stać na poszukiwanie innej pracy?

Nadzieje na to, że pracując gdzie dotychczas z czasem równolegle uprawiają swoją twórczość literacką i plastyczną zdoła osiągnąć taką propozycję, że, dochody z tego czerpane pozwolą mu zrezygnować z pracy fizycznej, nadzieje te nie ziszczały się jednak jak dotąd i był tym coraz bardziej rozczarowany. Fundacja, którą powołał ze zna­jomymi też była jeszcze w powijakach i krótka praktyka pierwszych miesięcy jej działania dowodziła, że też nie może liczyć na prędkie efekty.

Myślenie o tym wszystkim było bezpośrednie i dotkliwe, na pewno nie było myśleniem w kategoriach Provisorium. I było to jakby przez to jeszcze bardziej bolesne. Jakże więc w końcu to było?

O wszystko to, co było prowizoryczne, tymczasowe, a więc niezbyt 'istot­ne miał się jednak martwić, zabiegać i myśleć o tym po nocach?

Jakby nie było innego wyjścia, jakby skazany był tylko na to? Czy na oczy opadła mu jakaś mgła, że przestał dostrzegać prawdę? Albo też właśnie znowu dopiero co ocknął się, przebudził i przejrzał na oczy dostrzegając co tak naprawdę jest ważne?

Czyżby to jednak perspektywa Provisórium była fałszem? Czyim więc fałszem? Przez kogo, przez co i po co nasłanym? Po to, żeby nie dbał o rzeczywistość i dał się uwieść i unicestwić temu czemuś pięknemu, które miało być poza Provisorium?

 

Na zdjęciach, które robił czasem w domu można było prześledzić: jak narastał bałagan w jego pokoju, jak go osaczał.

Początkowo była to przecież "jedna półka, potem biblioteka z przeszklonymi drzwiami. Z rozczuleniem przyglądał się fotografiom mamy sie­dzącej na tapczanie w jego pokoju z małym pieskiem na ramieniu na tle niewysokiego otwartego regału na cztery półki na których rozpo­znawał tytuły książek, przedmioty, nieliczne jeszcze bibelety. To było jeszcze na początku. Jeden regał, kilka półek: rzecz do opanowania, z perspektywą podobnego ładu i porządku. A jednak odwracając ją mógł łatwo dostrzec tam już wtedy widoczne zalążki chaosu. A co dopiero teraz? Miał do dyspoĘycji największy pokój a mimo to chwilami jemu samemu było już się trudno w nim poruszać ze swobodą.

Rzeczy przyrastały w sposób niekontrolowany. Gromadzeniem ich rządzi­ła obawa przed pochopnym wyrzuceniem, niejasne przekonanie, że coś co wpadło mu w ręce i zwróciło jego uwagę może kiedyś do czegoś się przydać i gdyby się tego pozbył potem żałowałby tego. Wiedział, że to co głównie popycha go do takiego zabezpieczania się było po prostu jego zwykłą pospolitą biedą. Wszystkie te gromadzone rzeczy miały zapewnić mu poczucie posiadania, jakiegoś planowania, bo przecież wy­obrażał sobie, że kiedyś je wykorzysta. Były namiastką bogactwa.

A miał z czego czerpać. Pracował w dużej instytucji kultury, czymś co było trochę więcej niż tradycyjnym domem kultury, bo też i znacznie większe powierzchniowo. Było tu dużo różnych podnajemców, a więc i działań, czyli też i odpadków całej tej różnej działalności. Z czasem to głównie jemu pozostawało wyrzucanie wszystkich śmieci do olbrzy­mich metalowych kontenerów podstawianych przez Miejskie Przedsię­biorstwo Gospodarki Komunalnej raz, dwa, a nawet i trzy razy w tygodniu. Nie miał zwykle za dużo czasu na dokładniejsze przeglądanie foliowych worków ze śmieciami, ale i tak to, co rzucał o mu się w oczy i co sobie odkładał wypełniało coraz bardziej kąty pomieszczeń w których gospodarzył w pracy, tak że i tu zaczynał po czasie miewać z tym problemy. Musiał co jakiś czas dokonywać selekcji-najczęściej kiedy był przemieszczany razem ze swoim dobytkiem do innego pomieszczenia. Często ratował się wtedy przed całkowitą zagładą zgromadzo­nych skarbów przenoszeniem ich części do domu, albo pracowni, którą miał z kilku znajomymi do dyspozycji dwa razy w tygodniu. Nieuchronnie nadchodził jednak wszędzie ten moment, że należało przy­najmniej próbować zaprowadzić porządek bez względu na miejsce gdzie to było.

Bądź co bądź, dom w którym mieszkał z siostrą, bratem i ojcem zapew­niał mu jednak schronienie, co doceniał szczególnie zimą, kiedy wra­cając z pracy, z chłodu i iatru mógł zaszyć się w swoim pokoju i wymijając poukładane kartony, odkurzacz (też już zakurzony) docierał do swego tapczanu, gdzie mógł się wtulić w koc i zamykając czy przestać myśleć o tym gdzie był. Kaflowy piec z wmontowanymi w niego elektrycznymi grzałkami oddawał ciepło wystarczające, aby czuł się dobrze.

W rodzinnych dyskusjach wraca czasami pomysł wykupienia komunalnego mieszkania, które zajmowali i za które płacili comiesięczny czynsz. Mogli to zrobić, było ich na to stać, ale nawet już się decydowali, postanowienie to było nie dość stanowcze. Największe obiekcje miała siostra Piotra, co było tym dziwniejsze, że to właśnie ona powinna być najbardziej tym zainteresowana. Nie pracowała, nie wy chodziła od kilku lat z domu. Wyglądało to tak, jakby wcale nie zale­żało jej na poczuciu bezpieczeństwa w przyszłości. Było to tym dziw­niejsze, że to jednak ona właśnie jako jedyna dbała jeszcze o czys­tość w mieszkaniu, myła co jakiś czas podłogi, zwracała uwagę na konieczność konserwacji i malowania okien. Jednak ogólnie dom w którym mieszkała nie był dla niej domem zakorzenionym w przyszłości, czymś w co warto byłoby inwestować, do czego należałoby przykładać przesadną wagę.

Wtórował jej w tym W.:

- Ta kamienica jest zawilgocona. Ma grzyba. Belki podtrzymujące dach na strychu są spruchniałe.

No i kończyło się konstatacją, że kiedy umrze ojciec, a ich nie będzie już stać na opłacanie czynszu zamienią się na mniejsze miesz­kanie. Rzecz dziwna, bo przecież siostra nie jeden raz mówiła ,że gdyby doszło już do czegoś takiego ona popełniłaby wtedy samobójstwo.

Kiedy po raz pierwszy w całej pełni uświadomił sobie, że planeta na której się urodził, wychował i żył to Provisorium?

Czy dopiero wtedy, kiedy już oderwał, się od niej, uwolnił i wyru­szył w tę podróż w Kosmos? Czy też już wcześniej i dlatego właśnie zdecydował się wyruszyć?

Provisoria to były również mieszkania. Na przykład taki rodzinny dom B. i M. o który jako tako i o tyle tylko ile umiał dbał już właściwie tylko najstarszy z jego mieszkańców, mający ponad 80 lat Wielki Frodo, tak sarkastycznie określany przez córkę i wnuka.

No tak, bo po co właściwie było o wszystko to zabiegać i dbać, skoro i tak w oczach się rozpadało?!

Wszystkie te nowe i pozornie tak solidne, żelazobetonowe konstrukcje wielkich biurowców, czy apartamentowców były nie mniejszym: złudzeniem i oszustwem.

-Przecież żaden z tych domów tak naprawdę nie jest zakorzeniony i zjednoczony z ziemią. A wzwyż? Zobacz, że przecież każdy z nich się ko kończy, choćby niewiadomo jak był wysoki. Nie nawiązuje kontaktu z Miastem Boga i nie ma drzwi, które tam nieomylnie by prowadziły! Tak mógł mówić mistyk. Ale kto wie, czy nie był najwyższy po temu czas, aby architekci i urbaniści zaczęli konsultować się z mistykami. Kto może być bardziej pomocny w próbach odnalezienia drogi i drzwi albo schodów, które nas połączą z Domem Boga?



 
Piotr Grzegorz Gorczyca


***
Od ofiarowania
swych ust jak od ognia
piekielnego bronisz się
Miła
sny wciąż wokół
dobroci
niby lunatycy instynktownie
szukają spełnienia
także
obłoki słowa jak mgławice
odległych galaktyk
podobne jak te Magellana są
odległe od czułości
tylko serce naiwne
może
jednak wierne
ciągle czeka na ponowne
katharsis naszej
miłości


***
Sny
dzieci moje
układam
na białej jak pościel kartce
przy świecy
lub
księżycowej latarni
słowa jak córy Koryntu harcują

Maluję
obrazy abstrakcji
tak bardzo nierealnej
jak Twe oczy
tak nieprawdopodobne aż wpadające
w ludzki obłęd realizmu

dlaczego
tak brutalnym gestem musiałaś
mnie zbudzić
Hesperydo codzienności
strażniczko mych myśli
i mamony



***

Od rana ubieram Cię
w pragnienia życia, których mrowie
krąży pod
kopułą czaszki
wściekłe słowa jak harpie
codzienność testują
w ust labiryncie zagubiła się
nić Ariadny
Podchodzę pod Twe okna oczu
które firaną powiek zasnuwasz
przede mną
gdy miłość z miłością znowu się droczy
Ubieram Cię kolejny raz
w codzienność słowa, którego sens
jak życie
nie chce obojętnie przejść
na drugą stronę przeznaczenia
nim

staniemy się
pełnią uczuć


Zofia Kleszcz

 Żeby być odmiennymi zwracać na siebie uwagę trzeba być odważnym.

Paulo Coelho ma rację „Umiera się po to, żeby żyć inaczej"

Co ja tu robię?

Siedzę sobie po turecku tuż przy historycznym skrzyżowaniu dróg Małopolski. Dlaczego usadowiłam się akurat w tak newralgicznym miejscu - wiem i nie wiem. Tu od wieków krzyżuje się stary piastowski szlak na południe z potrzebami wschodu i zachodu. Tędy podążali ludzie wszystkich stanów, kultur i sposobów myślenia i zdaje się, tak pozostało do dziś. Może więc warto przycupnąć tu na chwilę. Na samą myśl, że po turecku, jakoś dziwnie cała się wzdrygam. Dobre sobie. Ja, katoliczka, po turecku w samym środku Europy.
Sam środek.. Taki centralny punkt każdego organizmu jedni nazywają sercem, inni pępkiem. Co za różnica, skoro oba te miejsca, to bardzo ważne życiowo węzły. A jednak. Podobno pępki bywają różne. Jedne wklęsłe, niczym kratery wulkanu, pod którymi śpią sekrety bomb zegarowych, inne wypukłe, wręcz sterczące, jakby uzurpowały sobie prawo do miana pępków świata. Jak jest z sercami trudno jednoznacznie powiedzieć, bowiem pępki nosimy
na wierzchu, serca zaś dość sprytnie schowane, to i o fakty trudniej. Faktem jest,
że siedzę sobie tu i teraz na rozwidleniu dróg i daję baczenie na wszystko, co się dzieje.
- Patrzcie! Patrzcie! Jakaś baba na drodze siedzi!- pokazują mnie palcami dzieci idące do szkoły. W momencie, jak mnie omijają, zatykają ręką usta, jakby bały się, że nabrzmiałe powietrzem policzki zaraz wybuchną. Parskają w momencie, gdy mnie tracą z oczu i speszone tym faktem uciekają w kierunku szkoły. W moich uszach zostaje perlisty śmiech całej gromadki. Będą miały o czym rozprawiać po powrocie do domów.
Za nimi kobiecina z grabiami. Jej kroki powolnieją, zasłania dłonią oczy przed słońcem, staje przede mną dłuższą chwilę z gębą rozdziawioną w zero, po czym bez słowa macha ręką i odchodzi skręcając w boczną ścieżkę w dół, ku łąkom. Zanim mi całkiem znika z widzenia, słyszę ostry pisk hamowania. Z samochodu na niemieckich rejestracjach wyskakuje nie młody już mężczyzna. Przez chwilę mierzymy się wzrokiem i czystą polszczyzną jakby sam do siebie syczy:
- Myślałem, że się kobiecie coś stało, a to zwykła szajba.
Jakby piorun w niego cisnął, wskakuje w samochód i równie piskliwie odjeżdża, za moment ponownie hamuje, cofa i na pożegnanie przez uchyloną szybę rzuca mi pięć euro. Obracam beznamiętnie nominał w palcach i staram się ochłonąć.
W polu widzenia pojawia się jakby znana sylwetka. Znajoma, koleżanka, przyjaciółka, nie jestem pewna na której liście powinny widnieć jej dane. Już z odległości widzę, że oczy ma wielkości spodków, a na policzkach nerwowe wypieki.
- Jejku! Co ty tutaj robisz?
No, co ja tutaj robię ?- ponawiam w myślach celne pytanie.
A kiedy wzrok kieruje na monetę w moich rękach, z nieukrywaną paniką rzuca mi prosto w twarz :
- Jezu! Ty żebrzesz – przecząco kręcę głową.
- Byłaś u lekarza? Bierzesz jakieś leki? Twój o tym wie?- kwituję to milczącym spokojem. Brak reakcji z mojej strony napawa ją zniecierpliwieniem, wręcz nerwowością.
- Możesz stanąć na nogi?- pyta całkiem rzeczowo. Znowu napotyka na mój mur.
- Wiesz, coś mi się tam obiło o uszy, ale żeby aż tak?
- Niby jak?- odpowiadam w mojej głowie pytaniem na pytanie.
- Oj! Widzę, że nic mi nie powiesz. Teraz bardzo się spieszę. Lecę do urzędów. Sama wiesz, te przeklęte terminy.
Brak słownego kontaktu wyraźnie czyni ją bezsilną. Ciągle ogląda się na boki, spogląda na zegarek, nie dotykając mnie nawet palcem.
- Zaraz jak wrócę do domu, zadzwonię - melduje mi na odchodne.
- Do Twojego zadzwonię – poprawia się oglądając przez ramię.
A ja siedzę sobie dalej nieporuszona i spokojna.
Hola, hola. Nie mija ani pięć minut i rowerzysta pluje mi prawie na głowę. Wolę myśleć, że to czysty przypadek miejsca i czasu. Za nim kierowca mocno poirytowany lekko zwalnia, odkręca szybę i częstuje mnie znanym, wyświechtanym epitetem:
- Wariatka! Istna wariatka. Może się na samym środku jezdni rozkraczysz stara wariatko…..- dobrze, że powoli giną w eterze kolejne niewybredności.
Teraz się dopiero zacznie, bo oto zbliża się ku mnie czarna wysoka postać. Ksiądz. Codziennie chadza tędy do szkoły. Za mała odległość, żeby odpalać maszynę. Jestem gotowa na długie kazanie. Nic z tego. Księżulo najzwyczajniej w świecie, miękkim głosem pyta:
- Rozum Bozia wzięła, czy co? Nie lepiej w domu posiedzieć, obiad rodzinie naszykować, albo w ogródku przed domem? Tu i o wypadek łatwo- jego słowa zlewają się z trzepotem czarnej sukienki. Trudno więc ocenić, który dźwięk milszy. Odchodzi pośpieszno, szelestnie i dopiero teraz poszum sutanny kojarzy mi się z szelestem solidnego papieru.
Nastaje dłuższa przerwa w ruchu. Pustka powoduje uzasadnioną ciszę. Lewe ucho atakuje mi brzęczący owad. Macham jak najęta ręką, ale brzęczek uparcie nalega, by zajrzeć mi do ucha, albo co gorsze, bezpiecznie w nim odsapnąć. Nagle wyraźnie czuję, że moje plecy są obiektem czyjegoś zainteresowania. Ciepło oddechu i lekkie poszturchiwanie w lędźwia czynią mnie nieruchomą. Wielkie, czarne psisko zachodzi mnie od przodu. Duży, kudłaty łeb z dwoma ruchomymi guzikami zatrzymuje się na wysokości mojej głowy. Lubię psy, ale ta sytuacja całkiem mnie przerasta. Ze strachu zamieniam się w sztywny gnat. Ale będzie jatka. Byle szybko. Najpierw podgryzie mi gardło. Mylę się. Psisko zostawia głowę w spokoju. Interesują go moje ręce. Obwąchuje każdą dłoń z osobna. Acha! Chyba odgryzie mi tylko ręce. Łapię powoli kontakt z rzeczywistością i już nie jestem pewna swego końca. Potwierdza to znajomy głos z boku:
- Kundzia! Zostaw sąsiadkę w spokoju.
W geście przeprosin, że nic dla niej nie mam, zaczynam delikatnie gładzić miękkie uszy Kundzi.
- A ty jajo niesiesz, czy wschodnią medytację sobie tu urządzasz? Wiarę zmieniłaś? Nic mi o tym nie wiadomo - sąsiadka jak zwykle tryska humorem.
Pies łasy na moje pieszczoty rozkłada się leniwie w zasięgu moich rąk..
- Lecę do Baśki, telefon mi gada bez przerwy, że jestem jej potrzebna. Chodź ze mną, może jaką przyzwoitą kawę wyżłopiemy? Cholera! Być może musisz mi pomóc ściągnąć ją z komina lub z czubka topoli. Po tym co tu zastaję, wszystkiego mogę się spodziewać. Brakuje mi pojęcia  co ten dobrobyt i brak zajęcia z ludźmi wyczynia –   zanosi się od śmiechu.
Brak reakcji z mojej strony.  
- Widzę, że ci coś lub ktoś porządnie musiał  dokopać skoro taka w tobie zawziętość. Więc może zostańcie tu obie z Kundzią.  Za godzinkę postaram się być no i będziesz się porządnie spowiadała z tej nasiadówki.
Kiedy rusza do przodu, Kundzia opuszcza jednak moje dłonie i dogania swoją Pancię. Pies i pan. Nierozerwalna więź, niczym u syjamskich bliźniąt.     
Długi sznur samochodów przerywa mi skojarzenia. Przecieram zamglone oko od zapylonego podmuchu z jezdni. Ogólnie jest fajnie. Luz i totalna tolerancja. Czyli, jakby nigdy nic, można sobie posiedzieć w domu, w ogródku, koło płotu, pod mostem, na łące, przy skrzyżowaniu dróg i Bóg wie gdzie jeszcze.
No, No! A jeśli zjawią się służby porządkowe i zrobią ze mną to, co im powinność nakazuje?
Nie zjawiają się. Jest tyle ważniejszych spraw od osiadłej baby na drodze. Mojego też ani śladu. Wygląda na to, że mnie nikt palcem nie dotknie.
Nie do końca, bo oto z tumanów pyłu, jak spod ziemi, wyrasta koło mnie znany w całej okolicy „moczymorda” z reklamówką butelek na wymianę. Dostaję gęsiej skórki.
- Cholera! Nogi Ci przejechali? – pyta z frasunkiem. Kiwam przecząco głową.
- Poczekaj, zaraz zrobię komuś „stop” i powiozą cię tam, gdzie trzeba,
bo choćbym cię wtarabanił na plecy, to i tak cię daleko nie zaniosę. Słaby jakiś dziś jestem. A tyś kobitka……-ogarnia mnie mętnym wzrokiem….po pie…. baba z ciebie. Nijak nie dam sam rady.
Przyjaźnie nastawiona milczę.
- Widzę, że ci mowę odjęło, a możeś od urodzenia niemowa? Zaraz ci pomogę te kulasy rozprostować, musimy się dowlec do sklepu, tam postarają się o jakiś ratunek, tylko schowam w krzakach flaszki, żeby mi nikt nie za……. zanim wrócę.
Obserwując jego starania, mam ogromną chęć po ludzku z nim porozmawiać. Biegnie z butelkami w krzaki, solidnie machając nogami. Kiedy próbuje mnie podnosić do pionu, na znak protestu kręcę głową szybko i stanowczo, jak nigdy dotąd.
- Odbiło ci czy co? – pyta z nerwem w źrenicy. Potakuję spokojnie głową.
- W porządku. Oblecę do sklepu i potem coś wymyślimy.
Rzeczywiście,  z brzękiem  znikają flaszki i „moczymorda”.
Sama mocuję się z myślami. W głowie robi się tłoczno od pytań
i wątpliwości. Próbuję wstać. Nic z tego. Dopada mnie znany strach. A jeśli „moczymorda” nie wróci? Czuję, że nogi mi całkiem zdrętwiały i że serce wali niczym kowalski młot, jak u większości, w piersiach z lewej strony. Czucie. Niezbity dowód, że żyję i że przynależę jeśli nie do ogółu, to do większości.
Coraz mocniejszy piekący ból nóg wzmaga  totalną panikę. Gdzież ten mój ratunek! Boże! Jak długo jeszcze przyjdzie mi trwać  w gąszczu pytań, w samym środku Europy? W środku? Może ja sterczę zaledwie przed wrotami? Jeśli już po Europie, co wtedy? Po co? Na co? Dlaczego? Zadzwoni? Nie zadzwoni? Odgryzie? Nie odgryzie? Wróci? Nie wróci? Koleżanka? Przyjaciółka? Serce, czy pępek?  
Może to tylko złudzenia, a tak naprawdę, leżę sobie bezpiecznie koło Mojego i nikt mnie palcem nie dotknie?    




 
Ewa
Grześ

Proszący

 - Pachnę krwią.

- A no, wszystko się goi!

- Nie wszystko jasne…

          kiedy ból z Ciebie drwi…

i mało fantazja mnie koi.

Nie możesz uciec i droga zostaje.

 - Wieczorem przemyję Twą ranę.

- Nie oszczędzaj chwili !

Pomóż mi poczuć spokój.

Nie mija…siła przyciągania, trwoga

          namaszcza me dłonie.

Barwa słońca wysycha.

Czy możesz otworzyć okno ?

- Jutro, jeśli już nie będzie mokro.

- Pragnę chłodu !

              Świeżości !

w tej gorącej, kwaśnej sytuacji…

- Poczekaj.

Dziś posłuchaj muzyki,

wyobraź sobie jak tańczysz.

- Leżę… z cierpliwością obok.

   Wierzę, że polecę.

   Czuję !

   …mam nogi z wiatru.



Wieczna miłość…?

Nigdy nie spotkałam
księcia!

A teraz Ty.
Na zawsze Ty ?

Czujesz słodkie chęci…
Na szczęście masz plan piękny…
Cieszy Twa wielka i mocna miłość.
Tak dużo nosisz jej w głowie,
       nie masz w rękach…
w obietnicach porządku wzywa.

Ukochanie prawdziwe tak jak smycz gorąca,
nie poparzy fantazją,
nie zaciska oddechu bez końca.
Prowadzi dłonie ze złotym blaskiem ciała,
śpiew uwalnia z dotyku~~
W momentach pozwala tonąć,
a słodzi trwale.

Serce pełne miłości,
nie jest dziurą, którą mam Ci załatać, ocalić.
Miłe serce, co się otwiera i pragnie, a blisko;
to miejsce wolności.


Po wstaniu

 Widzę barwy jutra,
oczy mam pełne marzeń,
są tak wielkie aż prawdziwe…

Czasem…tak leżę w kącie,
              i szukam słońca.
Czasami za oknem zaszeleści
i blaskiem szczęścia się pieszczę.

Cichutko wołasz…
                            więc wstanę z łóżka.
Choć przedtem zbuduję dobry dzień.
Pokażę Ci marzenie.

- Znasz wiatry ?
- … ?
- Spójrz mi w oczy…
Spojrzenie ! Cię wzniosło we tchnieniach odwagi.
- Z Twoją radością….

                                krok za krokiem są siłą, ochotą !

 Katarzyna Kusek

ZAKLĘTA
Zostałaś złowiona w ten kształt niedoskonały, pozbawiony proporcji i piękna. Zaklęta w kamienne schody, które do nikąd już nie prowadzą. Nie masz w sobie uroku i wdzięku księżniczek zamkniętych na wysokich wieżach, lecz stokroć bardziej od nich pragniesz być kochana. Codziennie sprawdzasz czy nikt nie stoi pod twym oknem. Gramolisz się, więc powoli zupełnie bez gracji, a tam dawno nie ma już nikogo. Jesteś niesłychanie śmieszna i żałosna, w swym rozpaczliwym oczekiwaniu na to, co spotkać cię nie może. Sama doskonale o tym wiesz, lecz porzucić świata złudzeń, nie potrafisz. Marzysz, że za dzień, miesiąc, rok, twe życie odmieni się. Szczęście będzie tym udziałem, zasmakujesz go niczym dojrzały owoc. Ale czas ponagla coraz bardziej, samotność już przegląda się w twoim lustrze. Towarzyszy ci w monotonnym oczekiwaniu na miłość.

Gdy noc ciemnym ptakiem spada na miasto, siadacie przy stole, twarzą w twarz. Samotność ma migdałowe oczy, liczy zmarszczki wokół twych ust. Radość z soczystej zieleni wiosny, zatruwa opowieściami o zbliżającej się starości. Myślisz sobie to niemożliwe, przecież jeszcze dziś rano byłam młoda. Pamiętasz doskonale, zeszłego lata miałaś dwadzieścia lat, i sukienkę w zielone groszki. Jak to się mogło stać, że ta kobieta z fotografii tak prędko przeminęła i odeszła? - Przecież ty nie umarłaś, wiedziałabyś chyba o tym... Ona była tobą, jeśli jej już nie ma, to kim ty jesteś? W myślach próbujesz oswoić upływąjący czas. Starość i tak zapuka do drzwi, taka kolej rzeczy jest. Twoje serce łomoce niczyM jaskółka uwięziona. Powtarzasz, nie tak miało być, przed chwilą miałaś jeszcze tyle planów.


Wierzyłaś, iż mimo swej niepełnosprawności nie będziesz nigdy gorsza, że w końcu zdobędziesz swoje małe wielkie szczyty.Teraz wiesz jak boli utrata złudzeń, ta zadra w sercu na zawsze zostaje. Pytasz: kto skazał cię na całą wietrzność bezszelestnych męczarni? Tak będzie, dopóki twe obłąkane serce, które nie chce skapitulować przed czasem, nie ustanie. Bezlitosny czas, ograbia cię z samej siebie. Ubywasz z każdym oddechem. Pragnęłaś kochać, marzyć, zaufać, po prostu chciałaś żyć. Czy to aż tak wiele? Zerwana struna drga w duszy przedwcześnie postarzałej kobiety, w twym wnętrzu. Jesteś uboższa nie tylko o złudzenia. To, co miałaś do zaoferowania innym, również odeszło nie wiadomo dokąd. Nie ma już dobra, które kiedyś w tobie było, jego miejsce zajęła ironia. Łzy wylane ukradkiem, zaczarowały serce w twardy głaz. Masz w sobie rytmicznie uderzający kamień. Czekasz, więc z samotnością towarzyszką szarych godzin, na starość. Nawet wcześniej niż się tego spodziewasz, wejdziesz w smugę ciszy, most pomiędzy dziś a zawsze. Potem zmów zostaniesz zaklęta. Zamieniona w zimny nagrobny pomnik, lub skrzyżowanie dwóch drewnianych belek.


    Zaklęta na zawsze.



 Beata Krawczyk

Zatańczę kiedyś…

Zatańczę kiedyś
jak szalona
a w mych ramionach
będzie wiatr
jego powiewem otulona
z uśmiechem wejdę
w kolejny takt
nie będę czuła samotności
nie spłynie już kolejna łza
nadejdzie w końcu
czas radości
… wiatr.                       

Opowiem kiedyś...

Opowiem kiedyś
swoje życie
na świerszczach zagram
wybiorę ton
ptaki zanucą swój świergot
szum trawy zaakompaniuje doń
a słońce zagra swym promieniem
zatańczy melancholijnie wiatr
a ja… znów minę się z marzeniem
które zgoniłam cały świat.
Opowiem kiedyś swe cierpienie…

Kiedyś…

Kiedyś będziemy
znowu razem
kiedyś będziemy
blisko tak
i odnowimy listę marzeń…
czekam więc tylko
na Twój znak…





Monika Łysek

Ma pan fajnego laptopa

 Gdy wreszcie wdrapałam się po schodach na peron drugi, do przyjazdu pociągu pozostało pięć minut. Spory tłumek już nerwowo przestępując z nogi na nogę, spoglądał w stronę, skąd miał nadciągnąć żelazny wąż ciągniony przez popiskującą lokomotywę. Wreszcie, zza zakrętu wypełzł zielono-szary potwór; ciężko wtoczył się na peron, sapnął kilka razy
i wreszcie stanął. Wcisnęłam się w niewielką grupkę, niecierpliwie czekającą aż ci, co mają wysiąść wreszcie znajdą się na wybetonowanym peronie. Po chwili przeciskam się przez ciasny korytarz wagonu, szukając wolnego miejsca w przedziale. Wreszcie odsuwam szklane drzwi. Młoda kobieta patrzy na mnie z zaciekawieniem. Przywykłam do tych spojrzeń, więc nie zwracam uwagi. Siadam tuż przy oknie, naprzeciwko staruszki zajętej przesuwanie różańcowych koralików. Między dwoma kobietami umościł się wygodnie ośmio, może dziewięcioletni chłopiec, który pochłonięty grą elektroniczną, ledwie raczył obdarzyć mnie spojrzeniem.
Miejsca było na tyle dużo, że swobodnie mogłam się rozsiąść, kładąc torbę tuż koło siebie, tak, by wszystko czego potrzebuję mieć pod ręką.
- A pani to sama? – Dziwi się kobiecina z różańcem.
- Sama. Niańki nie potrzebuję, ale jakby co to mogę dla pani znaleźć. – Jestem wredna, ale przynajmniej wiem, że będę miała święty spokój. Dla pewności wyjmuję odtwarzacz mp3.
Co prawda słuchawki w uszach nie były w stanie całkowicie oddzielić mnie od otoczenia, ale mogły stanowić namiastkę prywatnego azylu. Pociągowe rozmowy o wszystkim i o niczym, nudziły mnie; poznawanie historii ludzi, o których się zapomina tuż po wyjściu z wagonu, nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Wyciągnęłam książkę i starałam się skupić na losach bohaterów, lecz bez przerwy coś mnie rozpraszało. Co chwila ktoś odsuwał drzwi przedziału, wkładając głowę do wnętrza, by zaraz potem się wycofać. Zarośnięty, brudny mężczyzna taszcząc wielką torbę, pełną pobrzękujących butelek i puszek, przechadzał się wąskim korytarzykiem, wołając: „piwo, piwo! Zimne piwo!”.
Pociąg toczył się po torach, mijając dziwne i straszne krajobrazy zrujnowanej postindustrializacyjnej metropolii, próbującej teraz na nowo znaleźć swoją tożsamość, uciekając się do przeszłości, którą niewielu było w stanie ogarnąć, a co dopiero pojąć zawiłe losy tego regionu. Jesienny, zapadający powoli zmierzch jeszcze wzmagał przygnębiający obraz, a otulająca go mgła sprawiała, że stawał się jeszcze bardziej surrealistyczny. Toczący się po torach pojazd zdawał się jechać w jakąś nieznaną przestrzeń. Za wszelką cenę starałam się skupić na książce rozłożonej na kolanach. Powoli wchodziłam w świat bohaterów, czując na sobie wzrok chłopca siedzącego naprzeciwko. Nie patrzyłam w jego stronę, lecz wiedziałam, że to on się na mnie gapi. Przez ten wzrok litery się dziwnie rozjeżdżały, jedno zdanie czytałam trzykrotnie, nie rozumiejąc jego sensu.

- Pani też jest niepełnosprawna.- Proste słowa wypowiedziane dziecięcym głosikiem, sprawiły, że podniosłam głowę. Napotkałam ciemne oczy wpatrujące się we mnie zza okularowych szkiełek.
- Tak. Jestem niepełnosprawna.
Mały widocznie usatysfakcjonowany moją odpowiedzią, wygodnie rozsiadł się na swoim siedzeniu, naciskając zawzięcie klawisze gry komputerowej.
- Też miałaś wypadek?
- Mateusz!- Matka chłopca spiorunowała go wzrokiem.- Niegrzecznie jest zadawać takie pytania. Poza tym pani nie jest twoją koleżanką, byś zwracał się do niej w ten sposób.
- Przepraszam.- Wyszeptane przez Mateusza słowo po prostu mnie rozbroiło. Nie wiedząc dlaczego poczułam do niego sympatię. Mimo, że mógł mieć ledwie dziesięć lat, było w nim coś poważnego. Jakby w dziecku pomieszkiwał dorosły, który od czasu do czasu wynurza się i zadziwia otoczenie. Mrugnęłam łobuzersko do chłopca. Uśmiechnął się porozumie-wawczo.
- Chcesz batonika? – Oczy Mateusza rozbłysły.
- Mamo mogę? Proszę.- Tymi roziskrzonymi po dziecięciu oczami wpatrywał się w kobietą
o takich samych źrenicach. Nie mogąc ukryć uśmiechu, przyzwalająco kiwnęła głową.
- Dokąd pani jedzie? – Nad górną wargą chłopca pojawił się cieniutki, czekoladowy wąsik.
- Do Poznania, do narzeczonego.- Sprytnie uprzedziłam pytanie, które, jak sądziłam z całą pewnością zada. Jednak o dziwo narzeczony w ogóle go nie interesował.
- My jedziemy do Bydgoszczy. Do domu. Wracam z Krakowa z kliniki. Zna ją Pani? Tam mam rehabilitację i chodzę do szkoły, bo na razie do mojej szkoły nie mogę wrócić…
Znów się tylko uśmiechnęłam. Nic na to nie poradzę, że nie potrafię rozmawiać z dziećmi, nawet gdy są tak sympatyczne, jak Mateusz. Niedorośli przerażają mnie, wprowadzając
w dziwne zakłopotanie. Nie potrafię z nimi nawiązać kontaktu, nie wiem o czym i jak. Ich świat jest mi całkowicie obcy. Nie jestem na bieżąco z kreskówkami, nie mam pojęcia czym się bawią, bo chyba nie drewnianymi klockami?




We Wrocławiu szklane drzwi w naszym przedziale otworzyły się i wszedł wysoki blondyn z ogromnym plecakiem trzymając w dłoni walizkę z laptopem. Zdejmując plecak z ramion o mały włos nie uderzył mamę Mateusza. Kobieta w ostatniej chwili odsunęła się, kuląc się na swoim siedzeniu. Młodzian nawet tego nie zauważył. Ciężko westchnął, opadając na swoje siedzenie. Od razu otworzył swoją walizkę, wyjmując lśniącego, czarnego laptopa. Po chwili rozległo się charakterystyczne klikanie. Mateusz zafascynowany patrzył to na przenośny komputer, by zaraz potem przenieś wzrok, na wysokiego blondyna, która zapatrzony
w monitor, nie zauważał tego, co dzieje się wokół.
Na mnie laptop nie zrobił najmniejszego wrażenia, więc korzystając z tego, że Mateusz stracił mną zainteresowanie, wróciłam do lektury. O dziwo stukot pociągu tym razem pomagał mi skupić się na losach bohaterów. Powoli, acz nieuchronnie przenikałam do innego świata, wyczarowanego przez autora powieści. Na nowo przeniosłam się w inny wymiar,
by odpłynąć w przestrzeń poza wagonową.
- Co robisz smarkaczu?- Ostry głos prawie przyprawił mnie o zawał serca., skutecznie przywracając do przedziałowej rzeczywistości.- Uważaj kaleko! O mały włos, a zalałbyś mi klawiaturę!
W osłupieniu patrzyłam na zaczerwienioną z gniewu twarz blondyna.
- Tacy, jak ty powinni w domu siedzieć!
- A to niby dlaczego? Jak pan śmie mówić takie brednie, obrażając chłopca?!- Byłam wściekła i chciałam, by tą moją złość było widać.
- Chłopiec powinien siedzieć, a nie kręcić się, wstawać, tym bardziej, że nie umie dobrze chodzić, a nawet stać.- Starsza pani spod okna z wyrzutem spojrzała na matkę Mateusza.
Ta przytulając syna, wciąż ściskającego w ręku butelkę z sokiem, powiodła zmęczonym wzrokiem po twarzach siedzących w przedziale. Uśmiechnęłam się do niej, mając nadzieję,
że ten uśmiech doda jej energii.
- Mateusz jest normalnym dzieckiem i zachowuje się jak każdy chłopiec w jego wieku. Proszę nie wymagać od niego, by przez ponad siedem godzin siedział bezruchu.- Kobieta mówiła wolno, a w jej głosie przebijała determinacja.- Mogę pana przeprosić za rozlany napój, który jak widzę nie zrobił żadnej szkody… Natomiast oczekuję od pana przeprosin. Nazwanie kogoś „kaleką” jest… Po prostu to jest… - Kobieta zamilkła, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa, oddającego jej odczucia. Ponad to bała się, że już dłużej nie zdoła zapanować nad swoim głosem. Poderwała się z miejsca, jednym szarpnięciem odsunęła drzwi i wybiegła na korytarz. Mateusz rozdziawioną buzią przez chwilę wpatrywał się w otwarte przejście na korytarz. Po chwili zaczął się niepokojąco kręcić, by wreszcie ostrożnie zsunąć się na podłogę. Zachwiał się na niezbyt pewnych nóżkach.
- Mateuszku…- Podtrzymałam chłopca, pozwalając mu złapać równowagę.- Usiądź proszę koło mnie.- Odsunęłam się robiąc malcowi miejsce koło siebie.
Spojrzał na mnie niepewnie, wahając się, czy posłuchać obcej kobiety. Uśmiechnęłam
się lekko klepiąc wolną przestrzeń pomiędzy mną a kobietą przy oknie. Mateusz ostrożnie omijając nogi pasażerów, zwłaszcza te obute w trampki, należące do chłopaka z laptopem, wreszcie wgramolił się na miejsce tuż koło mnie. Wzrok przez cały czas miał spuszczony, choć spod oka, lękliwie spoglądał na kolana, na których wciąż tkwił na czarno połyskujący laptop. Delikatnie otoczyłam ramieniem dziecięce ciałko. Mateusz nie stawiał oporu, nawet jakby się delikatnie przytulił. Zauważyłam, jak pokonując lęk, zerka w stronę swojego prześladowcy; delikatnie ścisnęłam jego dłoń, mając nadzieję, że to doda mu otuchy.
Po kilku minutach mały zaczął się nerwowo wiercić, raz po raz zerkając w stronę szklanych drzwi oddzielających przedział od korytarza.
Poczułam, jak jednym nagłym szarpnięciem uwolnił się z mojego delikatnego uścisku, nie zważając na syki i ostre komentarze pasażerów, kiedy deptał ich po palcach, sprawnie odsunął drzwi i zanurkował w długim korytarzu. Przez chwilę siedziałam oniemiała, nie bardzo wiedząc, co zrobić, jak zareagować…
Przeszłam przez cały korytarz wagonu, zaglądając do każdego przedziału. Mateusza nigdzie nie było. Jego matka też jakby rozpłynęła się w powietrzu. Bezradnie rozglądałam się wokół, zastanawiając się, co powinnam zrobić? Miałam nadzieję, że chłopiec odnalazł matkę i gdzieś zaszyli się… Może w wagonie barowym? W pociągu nie było zbyt dużo możliwości zakamuflowania się. Ktoś wyszedł z toalety. Uchyliłam drzwi i wsadziłam głowę do jej wnętrza. Uderzył mnie ostry zapach moczu, który spowodował, że niemal natychmiast się wycofałam. Pociąg szarpnął. W momencie, gdy mocno oparłam się o ściankę, by utrzymać równowagę, zobaczyłam zgrabną sylwetkę ciemnowłosej kobiety. Odetchnęłam z ulgą.
- Nie ma z panią Mateusza? –Mój głos zdradzał więcej niepokoju niż zamierzałam.
Spojrzałyśmy sobie w oczy i jak na dany sygnał ruszyłyśmy w przeciwnych kierunkach. Tym razem otwierałam każde drzwi, zaglądając do przedziału i pytając o ciemnowłosego, niepełnosprawnego chłopca. Nigdzie go nie było. Pociąg nie był przesadnie długi, a ja zdążyłam już przetrząsnąć znaczną jego częścią. Od momentu zniknięcia chłopca,  nigdzie się nie zatrzymywaliśmy, więc nie mógł wysiąść.
Zaalarmowany przez nas kierownik pociągu tylko wzruszył ramionami. Ma inne, ważniejsze sprawy niż szukanie dziecka, lecz oczywiście, gdy spotka malca lub czegoś się dowie od razu da znać. Nawet przez szumiącą mikrofalówkę powiadomił kogoś, że jakiś dzieciak
się zawieruszył i żeby mieć oczy szeroko otwarte. Z niezadowoloną miną, mrucząc pod nosem coś o pilnowaniu bachorów, szybko się oddalił, przeciskając swoje otyłe ciało przez wąską przestrzeń wagonowego korytarza.
Mój niepokój rósł w miarę upływających minut. Zdawałam sobie sprawę, że niebawem będę musiała przerwać poszukiwania, gdyż zbliżała się moja stacja docelowa. Oczami wyobraźni już widziałam stojącego na peronie narzeczonego. Miałam przeczucie, że nerwowo spaceruje po peronie, przyciskając do ucha telefon, próbując się do mnie dodzwonić. Niefrasobliwie swoją komórkę wraz z portfelem, dokumentami zostawiłam w przedziale. Teraz mogłam mieć tylko nadzieję, że nikt się moimi rzeczami nie „zaopiekuje”. Bezradnie przystanęłam za ostatnim przedziałem, próbując zebrać myśli i zdecydować, co robić dalej. Wyjątkowo korytarz był pusty, jedynie, gdzieś na samym jego końcu mężczyzna palił papierosa opierając się o otwarte okno. Zrezygnowana zamierzałam wrócić do przedziału; może Mateusz spokojnie siedzi na swoim miejscu – nadzieja przymilnym uśmiechem starała się przesłonić wyzierający ze wszystkich zakamarków niepokój. Gdy już miałam odejść usłyszałam tuż obok, w ścianie jakby się coś poruszyło. Pewnie nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie to, że dziwny dźwięk się powtórzył. Zdziwiona spojrzałam na coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało, jak jednolita ścianka. Już miałam odejść, gdy niepokojący dźwięk się powtórzył.
Bliżej przyjrzawszy się, zauważyłam, że boki ścianki otacza srebrna listwa, wokół której dojrzałam niewielkie szparki. To musiały być drzwi… Złamałam dwa paznokcie zanim udało mi się je uchylić. Mateusz siedział na ziemi skulony, mrużąc oczy przed jasnym światłem wciskającym się przez powstałą przestrzeń. Gdy pomogłam mu wygrzebać się z kryjówki, mały przytulił głowę do mojego brzucha.
- Ja nie chcę być kaleką.- Wyszeptał wtulony we mnie.
- Wiem.-Pogłaskałam go po głowie, czochrając ciemne, miękkie włosy. – Nikt dobrowolnie nie zgodziłby się na chorobę i bycie niepełnosprawnym, ale tak po prostu jest, że niektórych dotyka to wszystko.
- Ale dlaczego? – Spojrzał na mnie tymi ciemnymi, mądrymi oczami, których nie sposób było oszukać...
Wzięłam malca za rękę; najwyższy czas wrócić do przedziału i odnaleźć odchodzącą od zmysłów z niepokoju matkę. Poczułam, że chłopiec sztywnieje, jednocześnie wpatrując się intensywnie w jeden punkt. Odwróciłam głowę. Za mną stał wysoki blondyn z notbookiem w ręku.
- Ma pan fajnego laptopa, ale pan nie jest fajny.- Usłyszałam dziecięcy głosik...





GALERIA O FUNDACJI AKTUALNO|CI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmasters: JK&JK