|
|
spis treści
Jarosław Andrasiewicz
CV
Urodziłem się w rodzinie dwupłciowej. Posiadam ojca płci męskiej i
matkę płci żeńskiej, nie mogę więc mówić o rodzicu "A" i rodzicu "B".
Dodatkowo jestem obciążony wpływem stetryczałych dziadków (również płci
obojga), którzy w karygodny sposób wpłynęli na moje tak zwane
wychowanie, ucząc wielu bezużytecznych norm i wpajając zasady nie
przystające w żaden sposób do człowieka cywilizowanego. Życie
przedszkolne upłynęło mi na ciągłym seksualnym molestowaniu koleżanek.
Przybierało ono z pozoru niewinne zabawy w lekarza lub mamę i tatę, a w
rzeczywistości było szowinistyczną, męską dominacją. Wczesne lata
szkolne to manifestacyjny wręcz szacunek dla nauczycieli. Widziałem w
nich mistrzów, choć przecież to typowe darmozjady przychodzące do
pracy, aby tylko odfajkować swoje pensum i później gnać na prywatne
korepetycje. Nie wspomnę, iż mają sześć tygodni wakacji, ferie i temu
podobne przywileje. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego oczywistego
faktu - być może dlatego, że trafiłem na takich (pożal się Boże)
pedagogów, którzy potrafili się kamuflować i udawali autorytety. Po
ukończeniu nauki rozpocząłem odbywanie służby wojskowej. I tu,
niestety, dał o sobie znać negatywny wpływ rodziny i szkoły. Zamiast
kombinować, odraczać i odwlekać, przyjąłem powołanie i w określonym
dniu stawiłem się w "JW ileś tam", gdzie nauczono mnie posługiwać się
kilkoma śmiercionośnymi przyrządami, abym był gotów do służenia w razie
potrzeby takiemu dziwnemu tworowi jak Ojczyzna. Poza tym poznałem tam
kilka niestosownych zwrotów: "obrona granic", "lojalność", "przyjaźń".
Następnie rozpocząłem studia. Z pokorą i żalem informuję, iż wszystkie
egzaminy zdawałem w terminie i z pozytywnym wynikiem, nie korzystając z
żadnych, jakże praktycznych sposobności, aby urwać semestr,
pokombinować, czy nabyć testy. Również pracę magisterską napisałem
samodzielnie i poniosłem za to zasłużoną karę w postaci alergii na
kurz, której nabawiłem się wysiadując godzinami w archiwach i
bibliotekach. W dalszej kolejności przystąpiłem do wykonywania
wyuczonego zawodu. I tu znów kolejne perturbacje. Nie przyjmowałem
żadnych fuch, starałem się być sumienny i punktualny. Szanowałem
przełożonych i pomagałem kolegom. Później się ożeniłem. Z kobietą.
Jeszcze później urodziły nam się dzieci. Jedno z nich posłałem do
przedszkola prowadzonego przez zakonnice, ale tylko dlatego, że
mieściło się najbliżej naszego mieszkania. Równolegle zająłem się tak
zwaną publicystyką. I tu tkwi moja największa niegodziwość. Zacząłem
mianowicie przy pomocy pióra walczyć z powszechnie obowiązującym i
lansowanym przez, było, nie było światłe umysły, terminem "ludzie
sprawni inaczej". W mojej nieuporządkowanej psychice i pod niewątpliwie
deprecjonującym wpływem środowisk, w których wyrastałem (o czym
informowałem wyżej), ubzdurałem sobie, że zwrot ów jest szczytem
hipokryzji, bowiem "pod płaszczykiem łagodności pomija się niezmiernie
istotny element, wprowadza cezurę i selekcjonuje ludzi na sprawnych i
sprawnych jakoś tam inaczej. A przecież warunkiem konstytuującym jest
tu właśnie człowieczeństwo". Poza tym przyznaję, że lansowałem także
pogląd, w myśl którego niepełnosprawność nie polega na tym, że ktoś
posiada dysfunkcje psychiczne lub fizyczne, ale na tym, iż nie potrafi
kochać. Niestety, owa miłość rozumiana była przeze mnie w bardzo
konkretnym i zawężonym znaczeniu: chodziło mianowicie o tak zwaną
miłość bliźniego. Być może na wypaczone spojrzenie na rzeczywistość
miał wpływ fakt, iż moje drugie dziecko jest "sprawne inaczej". Jednak
mam świadomość, że nie stanowi to wystarczającego usprawiedliwienia dla
owych "publikacji". Na koniec zostawiam jeszcze jeden obciążający mnie
fakt. Jestem człowiekiem religijnym. Wiem, że to przeżytek i balast,
jednak nie mam zamiaru ukrywać żadnej z moich przywar. Więcej grzechów
nie pamiętam, proszę Nową Rzeczywistość o wyrozumiałość i o przyjęcie
mnie w Jej Szeregi.
spis treścii
Andrasiewicz Jarosław
Hamlet z białą laską
"Być albo nie być - oto jest pytanie.
Kto postępuje godniej: ten, kto biernie stoi
Pod gradem zajadłych strzał losu,
Czy ten, kto stawia opór morzu nieszczęść
I w walce kładzie im kres?". Los - fatum -
Czyż nie one stoją w źródeł mojego dramatu
Który nazywają niepełnosprawnością?
Dlaczego jednak ja, przecież niczemu
Nie zawiniłem. A może wkradł się w me życie
Starotestamentalny, niemodny motyw:
Ojcowie zjedli jagody, a synom
Ścierpły zęby? Więc miałbym tak cierpieć
Za winy rodziców. Jestem jeszcze młody,
Dwadzieścia jeden lat i stabilna przyszłość,
Która zgasła w okamgnieniu razem ze wzrokiem.
Dlaczego? Determinizm czy predestynacja?
Oto pytania młodości i gniewu... Nieważne,
Bo starszy o lat dwadzieścia Hamlet z białą laską
Już wie. Zna odpowiedź: cierpienie jest po to,
Aby hartować. Tak, jak ogień hartuje złoto,
Tak ból wypala słabość. Aha, i jeszcze samotność...
Musisz przekuć ją na zbroję, a doprowadzi do
Tego, że podniesiesz przyłbicę, spojrzysz
W oczy światu - już bez lęku.
I choć ledwie widzisz, to świat musi
Zacząć doceniać twoją wytrwałość.
Bo świat nie lubi słabości, która
Lituje się sama nad sobą i szuka
Ckliwego współczucia. Ale pamiętaj,
Że nie walczysz z własną niemocą po to,
Aby cię zaakceptowano. Musisz zaaprobować
Siebie - niepełnosprawnego i zrozumieć, iż
To twoja wyłączność. Na zawsze.
Choć w postscriptum dopowiem na stronie,
Że tak naprawdę kaleki nie jest ktoś, kto posiada
Dysfunkcje fizyczne lub psychiczne, ale ten, kto
Nie potrafi kochać. Drugiego i siebie. Bezinteresownie.
spis treści
Jerzy A. Maciążek
Paletko - opowiadanie opowiedziane
- A jak smakuje?
- Jak smakuje... jak smakuje!Dobrze smakuje! Nigdy nie byłeś
głodny? Nie, ty tylko odczuwasz coś na kształt głodu - o ile głód może
mieć kształt - pomiędzy śniadaniem a obiadem, bo ty, ten głodzik
widzisz w telewizyjnej reklamie jogurtu czy innego niepotrzebnego
żarcia. Nawet nie wyobrażasz sobie, co możesz wziąć do ust kiedy jesteś
głodny. Mnie nie dotknął głód, od którego puchniesz, albo czujesz go w
paznokciach i włosach. Ale bywało, że byłem głodny, głodny jak cholera
i to czasami dłużej, zwłaszcza jak masz dwanaście lat i wybiegasz się,
albo jesteś przepracowany. Teraz pogryzasz sobie tego bajgiełka, czy
precelka, a czy jesteś głodny? ...Pewnie nie, jesz bo to ci smakuje,
albo skusił cię zapach świeżego pieczywa i pociekła ci ślinka, ale ty
nie zaspakajasz głodu tylko spożywasz, konsumujesz, albo najnormalniej
jesz, nawet nie wtranżalasz z apetytem. Może jesz dlatego, że jeszcze
nigdy nie jadłeś precelka i chciałeś posmakować, albo lubisz sobie
ciamkać, dla samego ciamkania, wbrew zaleceniom dietetyków i zasadzie
zdrowego odżywiania się.
Tak i widzisz kiedy zostałem sam, to udałem się za granicę po kalorie i nie tylko.
- Za jaką zagranicę? Przecież nigdzie nie wyjeżdżałeś? Chyba
dopiero w latach osiemdziesiątych, ale to nie za chlebem i kaloriami,
ale za dolarem.
- Nie kpij!
- Nie kpię, jaka granica mogła być pomiędzy Dalewicami, a Sosnowcem?
- Powiedz pani od historii, żeby zwróciła pieniądze samorządowi, bo źle uczy, albo zbijałeś bąki jak o tym mówiła.
- Ale o czym?
- O granicy pomiędzy Generalnym Gubernatorstwem a Rzeszą, normalnej
granicy ze wszystkimi szykanami, a nawet gorszej granicy od
dzisiejszych granic, bo za nielegalne przekroczenie szło się do
pierdla, a jak się nie zatrzymałeś kiedy krzyczeli halt, to mogłeś
dostać kulkę w plecy.
- ... Hm... to o tym mowa.
- Tak, to o tym mowa. Właśnie matkę złapali przy jej przekraczaniu,
gdzieś pomiędzy Sułoszową, a Olkuszem, jak szmuglowała rąbankę. Wiesz
co to takiego rąbanka? Pewnie z muzyką ci się to słowo kojarzy, albo
jak wy teraz mówicie z muzą, no może z bójką. Rąbanka to nic innego jak
mięso, ale szmuglowało się słoninę, wędliny, mąkę, tytoń. Matkę
posadzili na pół roku w Wadowicach. Wadowice już wchodziły w skład
Wielkiej Rzeszy. Matka po odsiedzeniu wyroku ponownie przeszła granicę
i udała się do Piotrowic, pracowała jako wyrobnica, na dodatek dostała
ścierniówek. Jak chodzisz boso po ściernisku, ścierń rani stopy,
kostki, czasami dostajesz owrzodzenia, to paskudztwo trudno się leczy,
a zresztą jakie wtedy były lekarstwa. - A ojciec?
- Co ojciec - przecież wiesz - ojciec pracował na kopalni Renard,
przyszli Niemcy, zabrali do roboty, też do kopalni, tyle że w
Westfalii. Dostał urlop i przedłużył go sobie. Zabrali, wysłali do
Oświęcimia, tam się rozchorował. Został zwolniony, do zdrowia już nie
wrócił, zmarł. I stało się, zostałem sam w Sosnowcu. Troszkę ciotka mną
się opiekowała. Też jakoś żyć trzeba było, sam jeździłem do Sikorki po
ziemniaki z woreczkiem na pięć kilo kartofli. Wreszcie, chrzestna wzięła mnie ze sobą. But z butem związany
sznurowadłem na szyi, troszkę jedzenia w węzełku, i w drogę.
Podprowadziła do granicy i powiedziała - idź, tam będziesz miał chleb,-
dasz sobie radę. Twoja matka jest w Piotrowicach - znajdziesz. Granicę
przechodziło się w okolicach Sułoszowa - Kosmalów, a najczęściej w
Zimnym Dole. Teren porośnięty lasem, skałki jurajskie, łatwiej można
było się przedostać. Zimny Dół znajdował się w Rzeszy, zobacz sobie w
internecie tam niedaleko jest rezerwat przyrody.
- Bałeś się? Przecież wiedziałeś, że matkę przy przekraczaniu granicy złapali.
- Pewnie, że się bałem, nawet jak na dwunastolatka wiedziałemco to
jest strach przed Niemcami. Szybko się dorastało. Bardzo się bałem,
odwrotu nie miałem, dokąd wracać też. Granicę przeszedłem wieczorem o
szarej godzinie, bez kłopotów. Zmordowany, ale szczęśliwie dotarłem do
Piotrowic. W Piotrowicach przyjęli mnie bardzo dobrze. Było dużo pola -
parobek zawsze się przyda i zagonili chłopaka z Sosnowca do roboty w
polu. Odbierałem żyto za kosiarzem, zbierałem kłosy na ściernisku.
Wstawałem o piątej rano, matko! jak mnie się spać chciało. Musiałem
zanieść mleko do mleczarni, potem wyganiałem trzy krowy na miedzę.
Miałem swój talerz. A skoro o jedzeniu mowa, jedliśmy żur,
zalewajkę, kluchy. Mięso musiałem sobie organizować sam. Tam w
Piotrowicach Wielkich byłem około roku. Zbuntowałem się. Powiedziałem,
że za taki kawał roboty jaką ja tutaj robię to za mało dostaję - tylko
samo jedzenie. I poszedłem do - Dalewic do kowala, jakieś pięć
kilometrów. Kowal i gospodarz z Piotrowic to bracia. Kowal miał dwójkę
dzieci, syna - rocznik trzydziesty, on był chory - trzy lata leżał na
brzuchu i zmarł po wojnie. Kowal z rozpaczy zaczął pić, zapił się.
Zmarł w 59 albo w 60 roku. Tam w Dalewicach przynajmniej było weselej.
Pędzili bimber. - Kowal pewnie tym bimbrem się zapił?
- Możliwe.
Często w nocy pilnowałem pędzenia, stałem się specjalistą od bimbru z
żyta i cukru, do dziś pamiętam tę recepturę. Bimber pędziliśmy w
stajni. Najpierw wyprowadzaliśmy z niej kobyłkę. Kowal wiedział co
robi. Jednego razu mysz wpadła do destylatora, dekiel poszedł w górę z
całym zaczynem. Nawet mnie nie poparzyło.
- Miałeś szczęście?
-Miałem i to nie raz, jakoś szczęśliwie wychodziłem z opresji,
nawet gorszej od wybuchu bańki z bimbrem. Robota była podobna, pasienie
krów, noszenie mleka do mleczarni, najgorzej było bańkę pełną mleka
zimą targać. Miałem holcszuły, czyli buciki wyjściowe na drewnianym
spodzie, wyściełane siankiem, higiena stóp zapewniona, codziennie rano
zakładałem świeże skarpety z siana. Do podeszw bucików lepił się śnieg,
zwłaszcza mokry, chodziłeś jak na szczudłach. Nie lada zręczności
potrzeba było, aby się nie wywrócić i mleka nie rozlać. Baty pewne, a
mleko obowiązkowo Niemcom należało się oddać. Latem nogi owijałem
czułkami, o ile były buty, a zwykle biegałem boso.
- Czułkami?
- Nie wiesz co to czułki, onuce, owijki, pewnie nazwa wzięła się
od słowa czuć, pachnieć, no może nie najładniej pachnieć. Przewrotnie,
ale oddaje istotę rzeczy. Aha, pewnie nie wiesz nawet jak taka onuca
wygląda. - To akurat wiem.
- Pewnie z filmu?
- Z filmu nie z filmu, ale wiem! Coś ty taki drażliwy?
-
Właściwie, to nie powinienem się dziwić, dla ciebie tamten czas to jak
dla mnie powstanie kościuszkowskie. No, ale zapytałeś jak smakuje? To
staram się do tego smaku dojść, a po drodze wyjaśnić istotę sprawy,
dlaczego tak smakowało i akurat to smakowało. - No to mów?
- ......Jak już jako tako zainstalowałem się
w tych Dalewicach, bo to w sumie była dalsza rodzina. Ta ciotka była
gorsza od tamtej z Piotrowic, ale za to kowal był bardzo dobrym
człowiekiem. Na przednówku brakowało chleba, nic, tylko kwaśny żurek i
ziemniaki, albo kasza- jak była. Z ziemniakami tez bywało różnie na
przednówku. Troszkę dożywiałem się sam. Podkradałem jajka- piłem surowe,
spijałem śmietanę jak udało mi się bańkę ze studni wyciągnąć, czasem
uchlastałem wędzonej słoniny, bądź sadła, które to specjały wisiały na
strychu pod strzechą zawinięte w płótno. Słonina, i w ogóle mięso, było
od wielkich dzwonów, pewnie wówczas jak na Wawelu bił Zygmunt. Niekiedy
smażyłem jajka na miedzy w garnuszku, same tylko solone, a czasami, jak
miałem słoninę, albo sadło, to było święto. Pod miedzą miałem schowany
mały garnek, w nim smażyłem jajka. Zakopywałem na miedzy w wiadomym
sobie tylko miejscu słoninę owiniętą w szmatkę, kiedy jej miałem
więcej. Nie zawsze ją tam znajdowałem. Zdarzało się, że miejsce
schowania było rozkopane, widoczne były ślady pazurów- pewnie lisy,
albo psy przysiadały się do mojego stołu. Czasami dobierały się do
sadła robaki, otrzepywałem je, skrawałem troszkę z wierzchu sadło i
smażyłem na nim jajecznicę. Zapałki i kozik miał każdy z nas. Kozik
ekstra, kupiłem sobie za tytoń, bo gospodarze także uprawiali tytoń -
jak to pod Miechowem. Kosztował mnie chyba pół oćpy tytoniu. No cóż,
tytoń suszył się na dachu, czasem wysuszył się bardziej. Pierwszy
akordeon też kupiłem sobie za tytoń. Sporo tytoniu szło szmuglem przez
granicę. Z Warszawy i Śląska w nasze strony przyjeżdżali po machorkę,
szła wymiana towar za towar, czyli jak mówi się dzisiaj, wymiana
barterowa. No i za młynarki. - Ale kluczysz, zmierzaj do sedna. Opowiadasz jakbyś ruskie Matrioszki wyjmował, co laleczka to inny temat.
-
A ty coś taki w gorącej wodzie kąpany, ciamkaj sobie te precelki i
słuchaj. Właściwie, to tego dożywiania nauczył mnie Julek Łakomy,
starszy był, miał już osiemnaście lat. Ja, mieszczuch, nie miałem
pojęcia jak zdobyć dodatkowo pożywienie na wsi. Dąbrowiak na mnie
wołali, albo jak niektórzy Dobrowiok. Przez wieś zawsze biegiem, nigdy
normalnie nie chodziłem. - A todlaczego?
- Strasznie psotny byłem, niejeden mnie
chciał obić. Za zerwane gruszki i jabłka, za ściągnięty tytoń ze
strzechy, za kawki wpuszczane do mieszkań gdzie zimą kobiety darły
pierze i za parę mniejszych i większych psot - małych łotrostw. No,
jeden narwaniec nawet chciał mnie widłami przebić. Biegałem tak sobie
boso w kusych portkach połatanych czerwoną poszewką ze starej pierzyny,
na kolanach i tyłku, w koszulinie jako tako na mnie pasującej. Aha
miałem skórzany pasek. Przy domu rósł bez i nie tylko, wokół chałup było dużo zieleni,
pokrzyw i innego ziela. Nie wszystkie kury wchodziły na noc do kurnika,
niektóre spały na gałęziach bzu, a nawet na drzewach w sadzie. Robiłem
przegląd, jak spotkałem kurę podchodziłem po cichutku i cap! Głowa pod
skrzydło i już po sprawie. Kura jest cicho jak jej głowę włożysz pod
skrzydło, nie zagdacze, nie narobi rabanu. Zanosiłem kury do dziewuch,
pracowały we dworze, który był pod zarządem niemieckim. Dziewuchy
szybko skubały pierze, patroszyły i do gara całą kurę, troszkę soli,
cebula, cebuli było pod dostatkiem. Nie mogliśmy się doczekać kiedy się
ugotuje. Tyle śliny ile się wówczas nałykałem, czekając na ugotowanie
kury, to chyba nigdy w życiu już mi się nie zdarzyło połknąć przed
żadnym najsmaczniejszym posiłkiem. Wreszcie nadchodził ten moment.
Kastrol z kurą z pieca, przetak, rosół na ziemię, albo do cebra.
Zostawała tylko ugotowana parująca kura. Jako, że byłem dostarczycielem
żarcia - teraz pewnie nazwałbyś mnie sponsorem uczty - pierwszy łapałem
za nogę, wyrywałem całą i dodatkowo jeszcze skrzydełko i od razu do
gęby. Parzyło w usta, ręce, ale łapałeś kęs za kęsem, odrywałem gorące
mięso zębami, mało gryząc, aby szybciej napchać żołądek i zaspokoić
głód. To nie była uczta opisywana w książkach, ani uczta z jakiegoś
filmu. Było to podstawowe napychanie trzewi, uzupełnianie kalorii. Tu
nie pasuje nawet słowo żarcie, ale wyżerka to była. Pewien jestem, że
żadnemu człowiekowi na świecie tak intensywnie nigdy nie pracowały
kubeczki smakowe, no i zapach. Wonności wszystkich wonności, esencja
zapachu i smaku. Chleba nie było, bo był przednówek. Ale musisz zdawać
sobie sprawę, że to nie była codzienność, kura na przetaku. Kura na
przetaku z kastrola, dobra nazwa dania, nic tylko wpisać do karty dań w
karczmie serwującej chłopskie jadło. - Co to jest... ten kastrol?
- Duży żeliwny,
pobielany garnek, kiedyś powszechny w użyciu, dosyć ciężki, jako że
zrobiony z lanego żeliwa, mniejszy nazywano kastrolek. Co to przetak,
to wiesz? Zastępował cedzak, albo durszlak w naszych poczynaniach
kulinarnych, mimo że miał inne przeznaczenie. Oddzielał ziarno od plew,
a nam rosół od gotowanej kury. Niedługo, po tej kurzej uczcie wybrałem się do Julka, już
przed domem poczułem zapach gotowanego mięsa. Wchodzę do izby, siostry
Łakome siedzą przy stole, Julek z nimi. Na stole pełna micha mięsa.
Zapraszają, mówią - Władek jedz. Biorę kawał i jem, smakuje, delikatne,
nic nie mówię, jak zawsze byłem głodny, gęba zapchana, połykam.
Skończyłem, otarłem brodę z tłuszczu. Patrzą na mnie. Zaczęli się
śmiać. Zgłupiałem. Śmieja się nadal. Co jest? - myślę sobie. Siedzę
przy tym stole, oczy wytrzeszczam. Dziewuchy się śmieją coraz bardziej,
Julek też. I nagle z tego śmiechu zrobiło się szczekanie.... Okazało
się, że jadłem gęś łańcuchową. - Kurna dziadku, no weź! Jak mogłeś! No, dobra nie wiedziałeś. Ale...
- Co ale, jakie ale? I co gębę krzywisz?
- Ty jak Chińczyk, nie mdliło cię po tym psim mięsie?
-
Ani troszkę i jak widzisz żyje, i nawet opowiadam co jadałem w swoim
życiu. Psinę też! Julek miał metodę opracowaną jak pozyskiwać mięso.
Miał sukę, jak suka dostała cieczki kawalerowie zlatywali się z całej
wsi i okolic. Pies dostawał w ucho i po sprawie. Do kastrola i na
talerz. -No nie, to nieludzkie, teraz dostałbyś z paragrafu za znęcanie się nad zwierzętami dwa lata więzienia.
-Tak
mówisz, ale wtedy jakoś nikt nie egzekwował paragrafów za znęcanie się
nad ludźmi, za to, że ja i setki takich jak ja, głodowało. Za mojego
ojca też nikt nie poszedł do więzienia. Pięknoduchem jesteś, ale to
może i dobrze jak na te czasy. Nie osądzaj chłopcze, bo sam nie wiesz
jakbyś się zachował gdybyś musiał coś takiego zrobić i kiedy kiszki
grałyby ci marsza z głodu i cały czas byś tylko dumał jaka jest "metoda
na głoda". Oblizywałbyś się po zupie z lebiody i prosił o dolewkę.
Wyobrażałbyś sobie, że jesz szczawiową z jajkiem na schabowej kości. Zastanawiałeś się, co może zrobić głód z człowieka? To nie tylko
duży brzuch, to też paniusie w kapeluszach z woalkami na twarzy
wybierające korzonki z ziemi w 1918 roku w Wiedniu. To też twój
pradziadek, który w 1918 roku zaprzestał chodzić do kina, bo żarł
buraczaną marmoladę i chleb udający komiśniak, jaki Wiluś dawał mu na
kopalni w Westfalii. W kinie pokazywano obrazy obfitości kiełbas,
salcesonów, parującej zupy i innych pyszności. Opowiadał, że tak mu
ciekła ślina i tak mu burczało w brzuchu, że musiał wychodzić z kina.
Nie mógł po prostu wytrzymać. To także kobiety, oddające się żołnierzom
za kromkę chleba, za pół końskiej konserwy, aby tylko podtrzymać swoje
życie, albo swojego dziecka. No może ci, którzy mieli tuszonkę sami
brali sobie kobiety i trofiejne rzeczy. To orkiestra symfoniczna
grająca walce na życzenie polskim marynarzom w Kopenhadze, w parku
Tivoli, za kilka puszek konserw wojskowych cornet beef i dwie paczki
papierosów. - Skąd ty to wiesz?
- Rozmawiałem, słuchałem ludzi, którzy
to przeżyli, a niektórzy z nich dobrze pamiętali czasy Franca Józefa i
Wilusia. Ja i moi rówieśnicy zapamiętamy czasy wujka Adolfa. Po żniwach, chyba w następnym roku, słoma już stała w brogach,
po niemiecku, pod sznurek. Koty myszkowały po brogach, wiesz, jak brogi
to i myszy i nornice, ściągają na zimę w brogi. Leżałem sobie na
miedzy, słońce nad horyzontem było na chłopa. Dzień się zaczął zapadać.
Na przedwieczorny spacer z psami wyszedł zarządca majątku dworskiego.
Ten Niemiec nazywał się Stachowiak- polskie nazwisko, pochodził ze
Śląska, albo chciał się wpisać na folkslistę, albo musiał, różnie z tym
bywało. Przy nim dwa psy, aż szkliły się w słońcu, dog i chart. Psy z
nosami przy ziemi biegały obok Stachowiaka. Nagle... oba się
zatrzymały, stanął też Stachowiak. Wszyscy patrzyli na brogi. Trwało
tak chwilkę, rządca wskazał ręką w kierunku brogów. Dog skoczył we
wskazanym kierunku, chart spokojnie siedział. Spod brogu wyskoczył kot,
pies pędził za nim. Kot chciał znaleźć schronienie w drugiej stercie
słomy. Widziałem tylko jak się zakłębiło, podniósł się kurz i rozległ
się przeraźliwy skowyt. Po chwili wszystko ucichło, dało się słyszeć
tylko żałosne skomlenie doga. Treuhander podbiegł do stogu, klęknął
przy psie, wstał, wyciągnął Parabellum, wycelował w psi łeb. Usłyszałem
dwa suche trzaski. Zabezpieczył pistolet, schował do kieszeni. Odwrócił
się, warknął coś na charta i odszedł w kierunku dworu. Czekałem, aż
Stachowiak zejdzie z pola i schowa się za drzewami. Wyskoczyłem zza
miedzy. Pędziłem na złamanie karku prosto do sterty, pod którą leżał
pies. Leżał... z wyciągniętymi łapami do przodu, z otworów po pociskach
sączyła się krew. Pies miał wydrapane oczy, na pysku widoczne były
ślady kocich pazurów. Wyciągnąłem kozik i zaraz zabrałem się do
zdejmowania paletka. Tyle co go oskórowałem, zjawił się Julek. -Daj mi
tego psa,- powiedział do mnie. Stanąłem naprzeciw niego z otwartym
skrwawionym kozikiem skierowanym prosto w jego brzuch. Nie chciałem się
dzielić, bo kiedyś zabrał mi zająca złapanego w sidła. Spróbuj go
ruszyć! - warknąlem. Nic się nie odezwał. Poćwiartowaliśmy psa, dałem
mu skórę i tylną nogę. Skóra pewnie po wyprawieniu poszła na bęben,
kawał skóry było. Wrzuciliśmy do niej mięso, Julek pomógł mi je zanieść
do chałupy. - Walka o ochłap, który sprezentował wam kot, a zarządca wykonał wyrok. Sprawca i kat.
- No tu masz rację, ale ochłap dostał się mnie. Co, już nie
moralizujesz, nie wydajesz wyroków? Pies to było mięso i towar do
sprzedania, jak chociażby bimber. Ciotka Anielka dała mi kastrol, w
którym gotowała ziemniaki świniom. Nic nie mówiła bowiem wiedziała, że
mam mięso i jakie. Kastrol wyszorowałem perzem i piachem. Ugotowałem mięso, rosół wylałem, wytopiłem smalec, który
sprzedawałem chorym na płuca, smarowali ludziska piersi jak się mocniej
przeziębili. Mięso jadłem, jedliśmy dopóki nie zaczęło zalatywać
czułką. Lodówek przecież nie było, pokrzywy też wiele nie pomagały,
nawet szmaty maczane w occie. Musieliśmy smażyć mięso z cebulą prawie
codziennie, byle szybciej zjeść. Nawet kiedy z Tropiszowa przyjechała
siostra smażyliśmy na psim smalcu paczki, były o wiele smaczniejsze
niźli na tym przypalonym oleju. Porosły jak arbuzy. To nie była jedyna
gąska z łańcucha w czasie wojny. Przyznaję, kilka paletek ściągnąłem.
Kiedy skończyła się wojna miałem piętnaście lat. Poszedłem do pracy do
rzeźnika, do Słomnik, ale tam nawet wół nie wytrzymałby takiej roboty.
Potem robiłem u masarza Bujakowskiego na Grzegórzkach, ale kazali
chłopu wstąpić do spółdzielni, więc zwinął interes. - I co, skończyłeś z tym procederem raz na zawsze? Teraz swoje
doświadczenia mogłeś już legalnie wykorzystywać - zabijałeś świnie
wieprze i ściągałeś paletka. Jedno pytanie, wie ktoś o tym, że jadłeś
psinę? - Teraz jeszcze ty.
- A ten ostatni raz to kiedy?
- Dociekliwy jesteś.
-
To ma związek nawet z tym miejscem- z plantami Dietlowskimi, troszkę
tutaj inaczej wyglądało, tramwaje nie jeździły, ciszej było. Poszedłem
do chłopaków z którymi pracowałem u masarza Bujakowskiego. Ja już
budowałem Nową Hutę i mieszkałem w hotelu robotniczym. Poszliśmy do
"Bachusa", daliśmy sobie zdrowo w szyję. Zamknęli knajpę, rozeszliśmy
się spokojnie, każdy poszedł w swoja stronę. Mnie troszkę osłabiło, maj był ładny, ciepły. Przysiadłem na
ławeczce. Dwie ławki dalej siedziała parka, czule do siebie szeptali i
całowali się. Kiedy zasnąłem... nie wiem. Obudziłem się zziębnięty i
skacowany. Portfela nie było, a do zaliczki zostało dziesięć dni. Jedno
muszę powiedzieć, złodziejami byli honorowymi - stara szkoła -
dokumenty wraz z portfelem, oczywiście bez pieniędzy, odesłali. W
kieszeni zostało mi tylko dwadzieścia złotych. Było to już po wymianie
pieniędzy. No i co miałem robić, poszedłem na Bieńczyce i za te
ostatnie dwadzieścia złotych kupiłem tłustą "gąskę". Potem poszedłem do
siostry, do Tropiszowa, tam gąske sprawiłem. W hotelu napiekłem
mielonych, usmażyłem żeberka i tak przeżyłem do zaliczki, do
piętnastego. Powiem tylko tyle, że w czasie wojny nie ja jeden
uprawiałem taką konsumpcję. Tutaj w Stołecznym Królewskim Mieście
Krakowie, też się to zdarzało. Ale była także grupa smakoszy kocich
udek, udających zająca lub królika. Spotkałem po wojnie i takich. - Słuchaj, dziadku, ale ty zawsze miałeś psy, jednego, czasem
dwa, zawsze o nie dbałeś, kupowałeś podroby, wychodziłeś na spacery.
Psy zawsze były w domu, kundle, rasowe. Robiły co chciały, spały w
łóżkach. - A co to ma do rzeczy jaki ty widzisz tu związek, pomiędzy jednym a drugim. Kochać psa - jeść psa.
- Dziadku! Dziadku! Popatrz, jaką ładną, tłuściutka gąskę na srebrnym łańcuszku prowadzi ta pani.
- Gdzie?
- Ha, haha, a jednak działa.
- Zaraz dostaniesz w ucho. Idziemy ciamkaczu. Obiad czeka.
- A, aa....babcia wiedziała?
- .......Wiedziała?... wiedziała.
spis treści
Krystyna Szpiech
***
Będzie wielkie malowanie
Zjazd windą szybki
Niektórym mocno bije serce
Co za cudowne zdarzenie
Pęd powietrza silny
Za parę minut
Jesteśmy na miejscu
A potem spacer
Byle się nie zgubić
Kto wie co może się zdarzyć
Trzeba dojść do Groty Kryształowej
Mieni się swym pięknem halit
Wyczarował sześciany i inne figury geometryczne
Natura wyrzeźbiła warkocze z soli
Majestatycznie odbija się jeziorko słone
Światełka świecą na nim niczym gwiazdy na niebie
Komory wyrzeźbili górnicy w wielkim trudzie
Popatrzmy na te dzieła sztuki
Zadumajmy się na chwilę
Czas już malować
Wiersz ten dedykuję Pani Barbarze Tworzydło - naszej wspaniałej przewodniczce i organizatorce grup malarskich
spis treści
Anna Surma
Domowe porachunki
Rozdział I
Wilczyca
Pewnego lutowego wieczora Ala, Krzyś i Tom bardzo zmęczeni szli do
domu. Wtem zza rogu domu usłyszeli coś jakby kłótnię dwóch wampirów.
Sami nie wiedzieli skąd w ich głowie pojawiło się takie skojarzenie. W
tym momencie Ala poczuła chęć, by porwać czyjąś własność. Porwała więc
jedzenie należące do Pana Siekiery. Było to trudne do wytłumaczenia,
ale czuła, że musi to zrobić. Odnosiła nawet wrażenie, że to poczucie
stawało się silniejsze od niej. W każdym razie w skutek tego
intensywnego wrażenia Ala zmieniła się w trzydziesto cztero metrową
wilczycę i ruszyła szybkim, drapieżnym krokiem. Gdy tylko to zrobiła
wróciła do Krzysia i Toma już pod postacią uśmiechniętej dziewczyny.
Przyjaciele Ali wstrzymali na chwilę oddech. Nie mogli uwierzyć, że
byli świadkami takiego zajścia. Ala też nie wiedziała właściwe co się z
nią działo. Po powrocie do domu dość długo spała. Całe dwa dni spędziła
w łóżku, a gdy zbudziła się zobaczyła, że na ręku ma ciasną
bransoletkę, która przedstawiała wilczycę z jelonkiem w pysku. Na stole
w pokoju Ali leżała ponadto kartka. Ala wzięła ją z drżeniem ręki i
odczytała:
Kochana!!! Wczoraj widziałem co zrobiłaś i postanowiłem Cię za to
ukarać. Ta bransoleta na zawsze będzie Ci
przypominała, co zrobiłaś tamtego fatalnego dla Ciebie wieczora. W
nagrodę za to, że mimo wszystko Cię lubię będziesz miała jako wilczyca
bardzo miłą, puszystą sierść.
***
Po paru godzinach Ala wyszła ze swego pokoju. Zaproponowała swym
przyjaciołom, by wraz z nią wyruszyli w podróż. Chłopcy lubili
wyzwania, więc ruszyli razem z nią. Dzięki niej wylądowali na ziemi
adamczańskiej, której nie znali.
- Ala! Dokąd nas prowadzisz? - spytał Krzyś.
- Do mej najukochańszej i naj droższej ze wszystkich stryjenki, której od bardzo dawna nie widziałam odparła Ala.
- A jak twa stryjenka będzie na Ciebie zła, że nas ze sobą przyprowadziłaś? - spytał Tom.
- Głowa do góry. Nie będzie aż tak źle.
Po chwili stali przed furtą stryjenki Ali a dom wyglądał
przepięki:1ie, dokładnie tak jak Ala zapamiętała go z dzieciństwa.
Wokół płotu kwitły różnokolorowe róże. Podwórko było czyste, obora i
stodoła też zadbane a na podwórku chodził dwu- i czteronożny inwentarz.
Ala zadzwoniła do furtki. Głośno ujadając z budy wyskoczył
trzynastoletni Azor i podbiegł do Ali. Dziewczyna bez cienia strachu
włożyła rękę między pręty, by go pogłaskać. Azor wpierw obwąchał rękę,
potem pozwolił się drapać po głowie.
- Azor! Przyprowadź stryjenkę! - Ala powiedziała doń.
Azor radośnie merdając ogonem wpadł do obórki, a po chwili wrócił
już ze stryjenką, która w obu rękach trzymała wiadra pełne mleka.
Stryjenka była zaskoczona widokiem Ali. Jej zaskoczenie na twarzy
zmieniło się w uśmiech, ale musiała iść do domu po klucze, by wpuścić.
przybyłych gości.
- Ala! Tak, nie można! - rozległ się głos stryja Eryka, który wypowiedział te słowa witając ją w progu swego domu.
Ala słysząc jego głos wzdrygnęła się. Pamiętała, że od powrotu z
wojska trzymał on w domu rygor i jak coś nie było po jego myśli w ruch
szła dyscyplina. W każdym razie tym razem tak się nie stało. Wszyscy
wzajemnie się witali. Ala przedstawiła swych przyjaciół, Krzysia i
Toma. Stryjenka pokazała przybyłym ich wspólny pokój, gdzie mieli spać
przez najbliższy czas.
- Dziękujemy - odparli razem.
Wszyscy szybko rozpakowali się i odświeżeni zeszli na dół, weszli do kuchni i siedli przy stole posilając się kolacją.
- Ala! Co cię tu do nas sprowadza? - spytał stryj.
- Po śmierci mamusi uciekłam z domu, bo bałam się mego ojczyma,
który obijał mnie - odszepnęła Ala patrząc w oczy stryjowi. Już po
chwili żałowała tych słów. Widziała w oczach stryja taką złość. Wszyscy
pozostali też poczuli się nieswojo. Eryk opuścił kuchnię i zostawił ich
samych, a oni w spokoju mogli dokończyć kolację. Stryjenka Krystyna, by
rozładować atmosferę zapytała:
- Dzieci! Czym żywiliście się?
- Kombinowaliśmy jak się dało - odparł Tom.
- Alu! Dzieci! - zapłakała Stryjenka, ale po chwili zauważyła na ręce Ali bransoletę.
- Skąd ją masz? - zapytała.
- Ooo! Dużo, by opowiadać - chciałby zbyć stryjenkę Ala, ale nie
skutecznie i wreszcie powiedziała tak: -Wczoraj coś opętało mnie i
ukradłam pewnemu człowiekowi kolację. On postanowił mnie za to ukarać i
podczas snu założył mi na rękę tę oto bransoletkę.
Stryjenka Krystyna w milczeniu przyjęła tę odpowiedź.
Po kolacji Ala i Tom zebrali ze stołu brudne naczynia i zaczęli je
zmywać. Nagle stryjenka szybko wstała. Wtedy Tom śmiertelnie przerażony
stłukł talerz.
- Boję się. Ja już nie mogę! - wyszeptał przerażony Krzyś.
- Czego? - spytała Ala wycierając w ręcznik ręce.
- Nie czego, ale kogo? - spytał Tom.-Pana Eryka - odparł Krzyś.
Ala zamyślona wpatrywała się w przerażone oczy swego małego
przyjaciela. Nagle rozległy się szybkie, ciężkie kroki Eryka. Koledzy
Ali przerażeni prysnęli na górę, do swego pokoju. Ala sprzątnęła resztę
naczyń i też opuściła kuchnię. Wraz z nastaniem nocy zmieniła się w
wilczycę i ułożyła się w poprzek drzwi, dbając tym samym o
bezpieczeństwo Krzysia i Toma. Z nastaniem świtu Ala wróciła do postaci
dziewczynki i przywitała stryjenkę widząc jak krząta się:
- Cześć! W czym mogę pomóc?
- Cześć, Alu! Zajmij się krowami, a ja w tym czasie podszykuję śniadanie.
Stryjenka wręczyła Ali cztery puste wiadra i z powrotem podeszła do
stołu, by dalej kroić chleb. Ala podszedłwszy do drzwi przez chwilę
przyglądała się stryjence, potem wyszła na dwór i udała się o obory,
siadła na zydelku i zaczęła doić krowy wesoło sobie przy tym gwiżdżąc.
Nagle za swoimi plecami usłyszała szelest. Byli to Tom i Krzyś.
- Serwus kochani! - wykrzyknęła radośnie - Ja wam się spało na nowym miejscu? - Bardzo dobrze - odparł Krzyś.
- Coś się śniło?
- 000, tak! - zawołał Tom.
- A można wiedzieć, co?
- Nie - dopowiedział Tom.
- Trudno. Nie będę naciskała - rzekła Ala.
Rozdział II
Odwiedziny
Ala, Tom i Krzyś żyli wraz ze stryjem i stryjenką, i razem
dzielnie gospodarzyli. Dzięki ich wspólnej pracy udało się odnowić dom,
stodołę i oborę. W Ali od czasu do czasu odzywały się instynkty
wilczycy, ale na razie panowała nad nimi. Jednak ta spokojna atmosfera
nie trwała wiecznie. Pewnego czerwcowego wieczora trójka młodych
zaczęła się "rzucać poduszkami. Stryjenka zaniepokojona ich krzykami,
wpadła do ich wspólnego pokoju dostając poduszką.
- To wy tacy jesteście niewdzięczni, że wzięłam ...
- wzięliśmy ich pod swój dach - wpadł w jej słowa stryj stając w progu pokoju.
Cała piątka zamarła w oczekiwaniu co będzie dalej.
- Macie do wieczora ściąć żyto i pszenicę oraz powiązać je w snopki. - przerwał krępujące milczenie stryj.
- A jak nie zdążymy, to co?
Stryj szybko wyszedł. A oni w nieco mniej nerwowej atmosferze poszli na pole.
- Kochani, co byście rzekli gdybym zamieniła was w wampiry? - spytała wesoło Ala.
- Tak - krzyknęli przychylnie chłopcy.
Po trzech godzinach solidnej pracy wrócili do domu na obiad i krótki odpoczynek.
- Ciekawe, co teraz robi pan Siekiera? - spytał Tom mając na myśli sąsiada, któremu Ala zabrała kiedyś kolację.
- Niby skąd mam wiedzieć - odparła Ala bezwiednie dotykając bransoletki.
- Gdzie jest stryjenka Krysia? - spytał po chwili Krzyś.
- Poszła odpocząć - odparła spokojnie Ala.
Ala, Tom i Krzyś wrócili wreszcie na pole. Teraz skopywali ziemię.
Przed północą Ala wróciła do domu. Przygotowała prowiant dla swych
przyjaciół i wróciła do nich na pole.
- No, nareszcie! - krzyknął rozradowany Krzyś porywając z jej ręki kosz z wałówką i siadaj Ac Kolo swego brata.
Ala oparta o pień drzewa jak zahipnotyzowana patrzyła się w
przeogromną i dobrze umięśnioną klatkę piersiową Toma. Była w nim
zakochana, ale dopiero teraz to sobie uświadomiła. Tom odwzajemniał jej
uczucie. Niespodziewanie podszedł do niej i pocałował ją. Tę przyjemną
dla obojga chwilę przerwał Pan Siekiera.
- Dzień dobry, panu! - powiedziała Ala.
- Witam! Co u was słychać? - odparł pan Siekiera.
- Dobrze. A jak pan nas tu znalazł? - spytał Krzyś.
- Nie powiem - odpowiedział pan Siekiera.
- Więc co pana tu sprowadza? - zapytał Tom, obejmując jednocześnie Alę.
- Chcę pogadać z tą dziewczyną. Pozwolicie? - zwrócił się do Toma.
- Tak - odrzekł Tom robiąc dość sztuczny uśmiech na swej młodzieńczej twarzy.
W takim razie już chwilę potem pan Siekiera i Ala siedzieli na pomoście mocząc sobie nogi w przejrzystym jeziorze.
- o czym pan chce ze mną rozmawiać? - przerwała milczenie Ala.
- Smakowała Ci moja kolacja? .
- Przepraszam... ja nie chciałam ... ja nie wiem, co mnie opętało. Proszę? Niech pan mi wybaczy powiedziała zawstydzona Ala. .
- Przyjmę przeprosiny, ale pod warunkiem, że znikniesz z życia Toma i Krzysia - powiedział pan Spiera pewnym głosem.
- Nigdy!!! - krzyknęła głośno Ala - Oni są moją rodziną - dodała po chwili.
Rozdział III
Umowa
Od tego momentu w życiu Toma i Ali oraz Krzysia zapanował spokój.
Nikt nie niepokoił ich. I tak, w atmosferze szczęścia przyszedł na
świat syn Ali i Toma, Olek. Jednak ich radość została stłumiona,
dziecko było chore na astmę. Często dusił się a biedna Ala przychodziła
mu z pomocą jedynie dzięki inhalacjom. Innej metody czy też rady nie
było. Wreszcie jednak wróciła do Ali jej historia związana z kradzieżą
posiłku pana Siekiery, przemianą w wilczyce i... wampirami... Do domu
Ali i Toma przybyła Najjaśniejsza Pani, która w zamian za służbę Ali
była-gotowa uzdrowić Olka. Serce Ali pękało ale postanowiła przyjąć
warunki, bo to gwarantowało zdrowie jej synowi. Rzekła więc:
- Umowa stoi. .. !
Tom w żaden sposób nie mógł zrozumieć jej decyzji. Kochał ją i nie
wyobrażał sobie życia bez niej. -Tom, czy ty tego nie rozumiesz? Tu
chodzi o zdrowie Olka. Jak się nie zgodzę na warunek królowej, to Olek
będzie miał astmę do końca życia. Te ataki trwają czasami trzy godziny.
Wtedy Olek musi jechać do szpitala.
- Alu! Wybacz, ale ja nigdy nie zrozumiem twych matczynych uczuć,
choć sam jestem ojcem Olka. Alu! Jest jeszcze inne wyjście. Ty - jako
wilczyca zmień nas w wampiry. Porzucimy świat ludzi, ale będziemy
szczęśliwi i wiecznie zdrowi.
Ala nie mogła znieść propozycji męża. Nagle poczuła, że nie może
go już kochać skoro on proponuje jej coś takiego. Zrozumiała, że on nie
kocha ani jej ani Olka.
Rozdział IV
Prośba
Ala zamieszkała w pałacu Najjaśniejszej Pani. Nie umiała być
szczęśliwa, ale miała pewność, że jej syn jest zdrowy. A to było dla
niej najważniejsze. W końcu z tego powodu porzuciła całe swoje życie.
Pewnego razu powiedziała nawet:
- Pałac nigdy nie był i nie będzie mym domem, ale dobrze się tu czuję.
Spokój Ali zakłóciła wizyta Krzysia i stryjenki Krysi. Pewnego dnia
odwiedzili ją, by robić jej wyrzuty, że opuściła swe dziecko. Ala
wytrzymała tę próbę, a nie zdawała sobie sprawy, że był to dla niej
sprawdzian, po którym czeka ją nagroda Tymczasem czuła się zagubiona i
- Już nie wiem co robić, komu wierzyć - ubolewała Ala i lała łzy.
Wtedy Najjaśniejsza Pani wezwała ją na rozmowę.
- Opowiedz mi drogie dziecię całą historię swego życia. A wtedy pomogę Ci, tylko mów prawdę trudną, może i gorzką, ale prawdę!!!
Ala opowiadała najpierw spokojnie, potem nieco nerwowo wreszcie
kwiliła nie mogła powstrzymać emocji. Wnet usłyszała stukanie do drzwi.
Najjaśniejsza Pani nakazała otworzyć drzwi i wtedy Ala ujrzała...
- Mamusiu - do komnaty, w której siedziała Ala wraz z Królowa wbiegło dziecko, Olek.
W tym momencie Królowa wstała i rzekła:
- Twój syn jest zdrów, więc piastuj go jak matce przystało.
Od tego czasu Ala z Olkiem mieszkali w pałacu Królowej. Żyli z dala
od Toma, Krzysia, stryjenki Krysi i stryja Eryka oraz pana Siekiery.
Jednak w ich życiu panowało szczęście, radość, pomyślność.....
spis treści
Wioletta Stasiak
Szczęście
Jesteś mym szczęściem,
którego wciąż nieustannie szukam.
Marzeniem, które pojawia się i znika.
Jesteś mym życiem,
które mi ucieka i na mnie nie zaczeka,
tylko biegnie coraz prędzej i prędzej,
a Ty za nim w chaosie czasu gonisz.
Piękno
Piękno świata powala,
niczym brzeg rwącej rzeki.
Porywa wszystko co jest, a Ty
z przerażeniem patrzysz
jak leci twe życie, a twój bliźni
z krzykiem przed Tobą
i przed rwącą rzeką ucieka.
spis treści
Anna Bożek
Zagubiona
We własnych myślach gubię się.
Szukam odpowiedzi na pytanie swe,
Lecz to jest trudne bo odpowiedzi brak
Dlaczego ja?
i uciekam bezszelestnie na palcach,
Wciąż potykam się na rozbitym szkle,
powoli podnoszę się i wyciagam ręce w górę,
Nikt pomóc mi nie umie - to boli...
A teraz chcę, abyś się do mnie uśmiechnął,
To i ja śmiać się będę
Z bólem wyrytym na sercu.
spis treści
Jadwiga Wodzyńska-Bujak
Starzec
Trzeszczą schody - starzec brodą białą
Omiata stopnie - ciężarem życia oplecione.
Jęk stapia duet miłości bólu i ciężaru żucia
- nadziei jutra - podpierając się kosturem
sękatych dłoni -
- a schody trzeszczą i k o ś c i...
spis treści
Elżbieta Krycha
Słomiana wdówka
Raniutko słońce wyjrzało
Słychać szczekanie
Przychodził do mnie
jak kłos pszenicy nagi.
I kołysał w biodrach moje drobne ciało
I zostawiał ślady swoich dłoni,
Oczy ciemne zwęglone w ogniu
mych spojrzeń i chwile pieszczot
lekkich jak zapach jaśminu
to wszystko, co mi przynosi wracając.
Dzisiaj wiem, że tęsknisz za twoja kochanką
Moje serce nie czuje rozpaczy,
bo nawet to nie może trwać
dłużej niż miłość, której tak mi mało dałeś.
spis treści
Zbigniew Oruba
Sandały
Motto: Dwie rzeczy są w życiu
bardzo istotne: dobre
łóżko i wygodne buty.
Człowiek jest bowiem albo
w łóżku albo w butach.
Marcel Achard
Staram się o ile to możliwe chodzić boso. O ile
okoliczności, klimat i pogoda na to pozwalają. Normą jest jednak, że
większą część roku spędzam w sandałach. Mam ich zawsze kilka par i
kupuję nie wtedy, gdy są mi konieczne, ale gdy trafię na takie w moim
guście. Te kupiłem wiele lat temu na wyprzedaży (kosztowały 10 zł) i
zdaje mi się że to było w Olkuszu. O tyle to istotne może, że w Olkuszu
jest muzeum afrykanistyczne i byłem tam już z nimi. Afryka wpisała się
w ich krajobraz.
Mają za sobą tysiące kilometrów w kraju i za granicą. Oczywiście nie
stale na nogach dużą część w bagażu. Ale swoje widziały. Nie wiem czemu
akurat na nie to padło bo w porównaniu z innymi jakie posiadam mają
poważne mankamenty. Po pierwsze są mocno nasiąkliwe a w tym stanie
grożą rozpadnięciem się, musisz więc iść boso. Po drugie podeszwa ich
jest łatwa do przebicia.
A często zdarza się, że staniemy na coś ostrego a już zwłaszcza gdy się
słabo widzi. I zdarzyło się że na moim afrykańskim szlaku było coś tak
ostrego że przebiło podeszwę sandała i moją w nim stopę na wylot. Na
szczęście skończyło się dalszym życiem, choć dobrze to nie wyglądało.
Pierwszym środkiem dezynfekcyjnym był mój własny mocz aplikowany
bezpośrednio na ranę. To metoda znana już przedwojennym harcerzom.
Wiele razy groziło im wyrzucenie czy tez zostawienie ich na środku
drogi. Zwłaszcza jak były nasiąknięte, ale zawsze jak do dziś, coś czy
jakiś sentyment, ratowały je.
Wiele lat temu, kiedy były jeszcze prawie nowe czekając na pociąg
jadący z Helu do Krakowa (a było to kilka godzin) zrobiłem sobie
wycieczkę po półwyspie tak zaplanowaną, że wyruszyłem z Jastarni w
kierunku Juraty, od strony morza z zamiarem powrotu plażą od strony
zatoki. Postanowiłem iść boso, ale buty i plecaczek, w którym nic nie
miałem byłyby zbędnym
balastem. Pozostawiłem je więc przy krzaczku mając nadzieję że będę je
mógł łatwo odnaleźć. Bardziej dla żartu poprosiłem o "rzucenie na nie
oka" dwie panny opalające się opodal. Chyba coś bąknąłem, że zabiorę
ten mój bagaż przed odjazdem krakowskiego pociągu bo nim jadę. Wracam -
ni e mogę znaleźć ani krzaczka ani panien ani bagażu a pociąg
nadjeżdża. Wsiadam boso, co tam nikogo nie dziwi, ale w Krakowie o
poranku na peronie było trochę chłodno. W pewnej chwili ktoś mnie woła.
Odwracam się, a to jedna z opalających się dziewczyn przytomnie wzięła
moje rzeczy myśląc że spotka mnie w pociągu lub na peronie. No a buty
zaczynały mieć swoją historie. W czasie bosej podróży nie żałowałem
ich, ale rano na dworcu przydały się bardzo. Nie mówiąc już o tym, że
znajomość okazała się atrakcyjna.
Jak już mówiłem nie były i nie są to buty wysokich lotów bo ani
markowe, ani skórzane ale były specyficznie wygodne. I stale
udowadniały swoją przydatność. Jeszcze jedna swoista ich cecha to
zapach, może nawet nazwałbym to smrodkiem. Zapach wytworzony przez
wieloletnie zapacanie, namakanie, suszenie i wietrzenie. Bo prane nigdy
nie były, ale w normalnych warunkach towarzyskich, zwłaszcza na świeżym
powietrzu, ten smrodek jest do wytrzymania. W pomieszczeniach
zamkniętych też da się wytrzymać a nawet robi to pewien klimat
zwłaszcza jak pali się cygaro i pije whiskey. Zauważyłem też że i
kobietom ten klimat odpowiada. .
Raz, albo dwa razy do roku podlewam im po kieliszku spirytusu w cel ach
dezynfekcyjnych i żeby się drogi lepi ej trzymały. Za zapachem podąża i
smak. Sam nie próbowałem nie mniej były jedzone i to dosyć skutecznie.
Szewc za naprawę żądał 50 zł co był ekonomicznie nieuzasadnione.
Pozostało mi więc precyzyjnie odciąć zwisające strzępy. A to
zdewaluowało nazwę moich sandałów. A dziś to po prostu klapki. Kto
degustował? Kozy. W skansenie w Zubrzycy Górnej. Nieopatrznie
zostawiłem je bez opieki przy ławeczce, na której odpoczywałem.
Oddaliłem się na chwilę żeby zrobić zdjęci a. Wracam, a tu dwie kozy,
każda z sandałem w pysku i tylko im się brody trzęsą. Z trudem je
odzyskałem, bo łatwo zdobyczy - widocznie smacznej - oddać nie chciały.
Dl a mnie dużym plusem rzeczy jest, że nie wzbudzaj ą pokus u innych.
Nie musisz ich pilnować a one i tak trzymają się ciebie. Chyba, że ktoś
zakwalifikuj e je jako śmieci. Bo ze śmieciarki już je wyciągałem. W
czasie tej długiej. służby musiały być czasem reanimowane. Z tej
przyczyny zawierają w sobie najmniej trzy tubki butaprenu. Musiały też
być zszywane. Robiłem to osobiście i z niejakim pietyzmem.
I właśnie dziś 25 października 2007 roku zszywałem im rany po letnim
sezonie. Był a godzina popołudniowa. Szaruga jesienna a na dodatek
zgasło światło. Ja z igłą w ręku chcąc dokończyć dzieło zapaliłem
świecę. Gdy tak kaleczyłem palce przypomniało mi się przysłowie, które
słyszałem gdzieś w jakimś skansenie "na świętego Kryspina szewc przy
świecy poczyna". A wspomnienie św. Kryspina jest właśnie dziś 25
października. Zastanowił mnie ten zbieg okoliczności. Popatrzyłem na
nie z rozrzewnieniem i postanowiłem wycofać z eksploatacji.
Zakonserwowałem je starannie i żeby miały godne ich miejsce przybiłem
je do sufitu, tuż nad linką z sieci rybackiej, która swego czasu
uratowała mi życie, gdy tonąłem w morskiej kipieli. Mam nadzieję, że
odpoczywały w spokoju, po dobrym spełnieniu swojej misji.
Kraków 25 października 2007 rok. Wspomnienie św. Kryspina - patrona szewców.
spis treści
Henryk Szczepański
SEKRETY KRÓLEWSKIEGO TYMPANONU
Trzy Żydówki ze strzegomskiej bazyliki
Spotkały się około 600 lat temu w Europie, nad Wełtawą, w
praskim warsztacie pewnego artysty, który wszystkie trzy wyrzeźbił w
szorstkiej płycie jasnego piaskowca wyłamanego ze ścian jakiegoś
sudeckiego kamieniołomu. Gotycki relief przewieziono do Strzegomia na
Śląsku i umieszczono w jednym z portali tamtejszej bazyliki. Figurki
nie mają więcej niż kilkanaście centymetrów "wzrostu" i robią wrażenie
kamiennych pacynek. Gdyby nie legenda jaka im towarzyszy i atrybuty
jakimi się legitymują, to nikt nie potrafiłby w nich rozpoznać głów
koronowanych i słynnych piękności starożytnego Wschodu. Jako licealista
stawałem przed płaskorzeźbą, wyjmowałem szkicownik i starałem się to
przerysować. Potem wyrzucałem kartki pokreślone węglem i ołówkiem. Tego
nie dało się skopiować, to coś opierało się mojej optyce i wyobraźni.
Zmumifikowane i skamieniałe marionetki, jak pan-cerzem okrywały swoje
wdzięki i kpiły sobie z każdego, kto koncentrował się na ich
wyglą-dzie. Próbowałem kilka razy, ale wciąż musiałem kapitulować.
Tylko gotycka archiwolta, fiale, kwiatony, gzymsy i kolumny bez oporu
pozwalały się przemieścić znad bramy na pa-pier. Z trzaskiem zamykałem
szkicownik i wychodziłem z kościelnej kruchty zawsze chłod-nej,
pogrążonej w półmroku i pajęczynach. Do dziś nie potrafię zrozumieć,
jak w tych kształ-tach niektórzy znawcy odnajdują ,,Elastyczne, jak
gdyby rozchwiane, a równocześnie smukłe i wytworne postacie." Od tamtej
pory upłynęło kilkadziesiąt lat i mimo to, że w międzyczasie utraciłem
wzrok, Królewski Tympanon wciąż mam przed oczyma. Pewnie do dziś
pozostałby zagadką, gdyby nie moja nastoletnia córka, którą zaciekawiło
- niezbyt foremne i niezbyt zrozumiałe dzieło gotyckich artystów. Teraz
nie miałem już wyj-ścia. Musiałem to jakoś objaśnić i uzupełnić luki w
moich wiadomościach. Trzeba było sięgnąć do Biblii i podręczników
historii sztuki, uciec się pod opiekuńcze skrzydła anielsko cierpliwych
bibliotekarzy, muzealników i ar-chiwistów. Dopiero wtedy odkryłem, że
urok całego przedstawienia zawierał się w fabule, a właś-ciwie w trzech
z pozoru niczym nie związanych opowieściach, zespolonych tajemniczym
wątkiem prefiguracji. Każdą z nich finalizuje happy end i to nie lada
jaki, bo wstąpienie na tron - Izraela, Persji oraz świata.
Salomon koronuje Batszebę
Było ciepłe i ciche popołudnie. Na wzgórzach Jerozolimy
umilkły nawet ptaki. Stała w leniwie opływającym ją strumieniu i
zażywała kąpieli. Gdy wynurzała się kropelki wody srebrzyły jej śniade
ciało, a słońce pieszcząc je niewidzialnymi promyczkami, przydawało
złotawej poświaty. Nie wiedziała, że z oddali, z wysokości pałacowego
tarasu na wzgórzu Syjon, ogląda ją sam król Dawid. Był już męż-czyzną
dojrzałym i otoczonym zastępami uleg-łych wielbicielek, ale po tym, co
ujrzał przed chwilą, odczuł wyraźne kołatanie w skroniach i miarowe
bicie serca. Przemierzał taras niespokojnym krokiem i co jakiś czas
zatrzymywał się chłonąc widok szeroko rozwartymi źrenicami, oprawnymi w
tęczówki o barwie morskich toni. Batszeba kąpała się nieśpiesznie.
Miała to być kąpiel rytualna, ale ona biegła myślą do wspomnień i
marzeń. Przed kilkoma miesiącami została żoną Uriasza, który wkrótce po
uroczystościach weselnych wyruszył na wojnę z Ammonitami i od tamtej
pory, każdej nocy zadręczała się coraz to bardziej nieznośną
sa-motnością. Ledwie powróciła do swego domu, a w jego progach stanął
posłaniec z osobistym zaproszeniem króla Dawida. "A gdy przyszła do
niego, spał z nią. A ona oczyściła się od swej nieczystości i wróciła
do domu." - mówią wer-sety drugiej Księgi Samuela. Biblijna Izraelitka
pławiąca się w nurtach Cedronu zafascynowała nie tylko rudowłosego
harfistę z syjońskiego wzgórza. Do tej sceny nawiązywali i przeżywali
ją wciąż na nowo najwybitniejsi artyści: malowali ją Hans Memling,
Rembrandt, Rubens, Bartłomiej Strobel i inni, piórem uwiecznili: Andre
Gide i Emil Zegadłowicz. Niebawem okazało się, że Batszeba jest
brzemienna. Dziecko zmarło wkrótce po urodzeniu. Rodzice uznali, że
jest to kara za cudzołóstwo, wymierzona przez Boga: Swój grzech i
śmierć niemowlęcia opłakiwali wspólnie. Ból, żal i skrucha musiały być
szczere, bo po tym tragicznym wydarzeniu jeszcze bardziej zbliżyli się
do siebie. Dawid się zakochał. Po pewnym czasie Batszeba została jego
żoną. Urodziła mu jeszcze Jednego potomka o imie-niu Salomon. Gdy po
raz pierwszy została matką miała około 20 lat, ojciec jej syna był
mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Batszeba to imię hebrajskie, w
zhellenizowanej formie brzmi: Betsabe lub Bethsabe. Bywa różnie
tłumaczone, jako: córka dostatku, wesela, radości albo przysięgi.
Jednym z jej atrybutów uwidocznionych w strzegomskiej płaskorzeźbie
jest pies - symbol wierności i po-dążania za boskimi sztandarami.
Trzyma go na kolanach i wspiera na nim prawą rękę.
Siedzi po lewicy swego syna Salomona, który w lewej dłoni wznosi koronę
umieszczaną na głowie matki. W pierwszym rozdziale starotestamentowej
Księgi Królewskiej widzimy Dawida zła-manego przez los: "Z biegiem
czasu sędziwy Dawid tak się posunął w latach, że nie mógł się rozgrzać,
choć okrywano go kocami. Wówczas powiedzieli mu jego słudzy: <>.
Szukano więc pięknej dziewczyny w całym kraju izraelskim, aż wreszcie
znaleziono Szunemitkę Abiszag i przyprowadzono ją do króla. Dziewczyna
ta była nadzwyczaj piękna. Choć miała staranie o króla i obsługiwała
go, król się do niej nie zbliżył". Zgodnie z literą prawa przypadła jej
godność królowej - pierwszej damy królewskiego haremu. W tym czasie o
swoją przyszłość zaczął się troszczyć - pierworodny Dawida Adoniasz,
którego królem chce uczynić arcy-kapłan Abiatar i kilku innych
stronników. Również i Batszeba - matka dorosłego już Salomona - nie
zasypia gruszek w popiele. Wspólnie z prorokiem Natanem, czuwa nad
wyborem następcy tronu. Nim jednak zdążą czemukolwiek zapobiec i mimo
to, że Dawid wciąż jeszcze żyje, pewnego dnia na tronie zastają
Adoniasza - najstarszego z dawidowych synów, wykorzystującego stare
żydowskie prawo dziedziczenia. Natan postanawia skłonić Dawida do
skutecznego wyznaczenia no-wego następcy. Ważna rola w tej akcji
przypada Batszebie, która idzie do starego króla i skutecznie wstawia
się za swoim synem. Jej prośba zostaje spełniona. Dawid obiecuje:
"Salomon, twój syn, będzie królem po mnie" Dotrzymuje słowa. Zgodnie z
jego polece-niem kapłani namaszczają i koronują Sa-lomona. Nowy król
sprawia wrażenie osoby życzliwej Adoniaszowi, co tego ośmiela do
przedstawienia nieco ryzykownej prośby, a za pośredniczkę w przekazaniu
jej obiera Batszebę. "Powiedz, proszę, królowi Salomonowi - bo tobie
nie odmówi - aby mi dał Abiszag Szunemitkę za żonę. Batszeba była wtedy
osobą upoważnioną do przedkładania królowi spraw szczególnej wagi.
"Król powstał na jej spotkanie, pokłonił się jej głęboko, usiadł na
swym tronie i polecił postawić krzesło dla królowej matki, aby usiadła
po jego prawicy". Ta właśnie scena odnotowana przez autorów drugiej
Księgi Królewskiej, została odkuta w płaskorzeźbie umieszczonej nad
portalem strzegomskiej fary. Widzimy Batszebę w uroczystej chwili
wprowadzenia na tron; Salomon z berłem wzniesionym ku górze, umieszcza
na jej głowie królewską koronę. Wolno nam domniemywać, że zarówno tekst
biblijny jak i wyrzeźbiona scena są wyrazem synowskiego uznania dla
macierzyńskich sta-rań rodzicielki. Pojawia się jednak pewien
"drobiazg" różniący te dwa ujęcia. Autor strzegomskiego tympanonu,
wbrew słowom staro-testamentowego zapisu, usytuował Batszebę po lewicy
swego syna. Historia dla Batszeby nie zawsze była łas-kawa. Nikt nie
próbuje usprawiedliwiać jej cudzołóstwa, choć istnieje sporo
okoliczności łagodzących niezupełnie obiektywny osąd. Wątpliwości
budziły jej starania o tron dla syna. Jako "skończoną intrygantkę"
ocenia ją Marcel Dieulafoy w "Królu Dawidzie" (Roi Dawid), wydanym w
Paryżu w roku 1897. Z perspektywy trzech tysiącleci i zważywszy na
obyczaje panujące na królewskich dwo-rach, jej starania o przyszłość
własnego dziecka trzeba przyjąć za naturalne i uznać, że były tylko
przejawem szlachetnego macierzyństwa. W typologicznej interpretacji
Biblii (m.in. Augustyna i Izydora z Sewilli) oraz w XIII wiecznej
Biblii umoralniającej Batszeba jest typem Kościoła, zapowiadającym jego
powsta-nie.
Epilog z morałem
Stojąc w kruchcie strzegomskiej bazyliki i patrząc na
trzy żydowskie królowe zrozumiałem, że chrześijaństwo, to zreformowany
judaizm, że bez niego Chrześcijanie byliby ludźmi, którzy stracili
grunt pod nogami. A jaki byłby judaizm, gdyby nie było chrześcijaństwa?
Czy ich wspólny Bóg dotarłby do tych wszystkich owieczek świata, które
dziś spotykają się z nim w synagogach i kościołach? W przedsionku
kamiennej fary jest cicho i pachnie kurzem, bo rzadko kiedy kto tutaj
zagląda. Szkoda. Dla gimnazjalistów, to wymarzone miejsce, w którym
mogą niemal na własne oczy zobaczyć spory kawał historii, znaleźć
inspirację do czytelniczych poszukiwań a nawet porozmawiać o sprawach
ekume-nizmu i antysemityzmu. Mam przyjaciela Żyda. Dzieciństwo spędził
w Strzegomiu i wspominając tamte lata zapamiętał, że nigdy nie miał
odwagi wejść do tej świątyni, choć bardzo go pociągała swoją wielkością
i niezwykłą architekturą. Gdyby wiedział, że portale tego kościoła
wypełniają sceny z życia dawnego Izraela, nie odczuwałby pewnie takich
oporów. Inny mój dobry znajomy, pobożny Katolik z dziada pradziada,
żachnął się, gdy kiedyś napomknąłem, że strzegomska świątynia jest
wspaniałą galerią judaików. - Chyba żartujesz, no nie przesadzaj,
katolicki kościół, a cóż on może mieć wspólnego z Żydami?! Do
królewskiego portalu i tego co on przedstawia wracam myślami. Jak w
kalejdo-skopie przesuwają się sceny i skojarzenia. Układają się różne
wątki prowadzące do nowych lub takich samych morałów. Często jednak
pojawia się jeden, o ogólniejszym charakterze. Wbrew temu co mówią
niektórzy - religia, nie jest instrumentem podziału na wiernych i
pogan, do podziałów prowadzi tylko religijna ignorancja. Dopiero
znajomość zasad religii, również i tej jaką wyznają inni, daje szansę
poznania tego co łączy. Refleksja religijna towarzyszy człowiekowi od
zarania jego dziejów i nieustannie ewoluuje. Bóg się nie zmienia,
zmieniają się tylko wyobrażenia o Nim.
(fragmenty większej całości)
spis treści
Maria Rybacka
Nadzieja
Nie ma zbyt wiele czasu,
by być szczęśliwym.
Dni przemijaja szybko.
Życie jest krótkie.
W pamiętniku naszej młodości
wpisujemy marzenia.
A jakaś niewidzialna ręka nam
je przekreśla. Nie mamy wtedy
żadnego wyboru.
Jeżeli nie jesteśmy szczęsliwi dziś,
Jak potrafomy być szczęśliwi jutro?
Wykorzystaj ten dzień dzisiejszy
Obiema rękoma obejmij go.
Przyjmij ochoczo, co niesie ze
sobą światło, powietrze i życie,
jego uśmiech na twarzy, płacz
i cały cud tego dnia,
wyjdź mu naprzeciw.
spis treści
Patrycja Cebula
Jan Paweł II
Byłeś uśmiechnięty
Zawsze radosny
Ty się otaczałeś młodzieżą
I prowadziłeś ich swą drogą
Mimo tych cierpień
Które zadał tobie ciężki los
Szedłeś do świata ku Marii
I Boga swego ty go ubóstwiałeś
I wierny byłeś Krzyżowi
Byłeś pielgrzymem świata
Gdy wchodziłeś na łono natury
To cieszyły się wszystkie ptaki
Liście łąki i słońce oraz chmury
A gdy płynąłeś swym kajakiem
To rzeka była łaskawa dla ciebie
Wszystkie góry cię kochały
Każdy kamyk oddychał przy tobie
Jesteś jak pasterz wśród stada owiec
Który je karmi a potem pilnuje
Przed złym wilkiem
Ty też nas tak pilnowałeś
Byłeś naszym pasterzem
Który nas karmił dobrym słowem
I nie pozwoliłeś aby zły wilk nas zjadł.
spis treści
Ludmiła Raźniak
Przyjdź
przyjdź do mnie
w zapachu fiołków
niech poczuje wczesną wiosnę
i serca uniesione
niech zawiruje w oczach
jak po lampce szampana
niech ogarnie nas miłość
jak w magii najintymniejszych snów
słońcem twych uczuć skąpana
będę szczęśliwa, tak wielce
jak ptak w podniebnych obłokach
jak ziemia... latem wygrzana
przyjdź...
w jesiennej tęsknocie
liliowych wspomnień
kiedy rozdzieli nas los
gdy szron pobieli głowę
i przyjdą życia zawieje
przyjdź
będę czekała
spis treści
Piotr Dudek
Wycieczka
Jechał pociągiem do Krakowa. Właściwie tą samą
trasą wczoraj, ale był w dobrym humorze.
Wczoraj, kiedy wrócił do domu niewiele po 19-tej, zjadłszy kawałek
ciasta rozsiadł się wygodnie przed telewizorem między siostrą, bratem i
ojcem, żeby obejrzeć prognozę pogody na najbliższe dni, ale też i po
to, żeby trochę posmakować domu i rodziny. Jednak cała ta atmosferka,
bardziej wyobrażana niż rzeczywista prysła, kiedy tylko zapytał ojca co
porabiał w ten piękny, słoneczny i ciepły dzień?
- Byłem w ogródku.
- Przecież nie mamy już ogródka. Chodzisz tam, żeby oglądać go zza płotu?
- Byłem u sąsiada. Przepięknie rozkwitła magnolia.
- To on też ma magnolię? - wtrąciła się siostra.
- Nie, ta nasza.
"Rzeczywiście-pomyślał Piotr - z ogródka sąsiada przez niską siatkę doskonale ją widać!".
Ojciec po chwili zaczął mówić o działce "na rogu", wystawionej na sprzedaż.
-Ta w której tak długo robili altanę. Kupię ją - i tu zwrócił się
do W., młodszego z syn6w-a ty ją sprzedasz i zarobisz na niej!
Oczywiście żartował, nawet pewnie myślał, że wyjątkowo udał mu się ten
dowcip, ale dla W. to wystarczało, żeby zaraz wszczą6 awanturę.
-No widzisz! Jak ty możesz mówić takie rzeczy? Przecież ogródek
sprzedało się ze względu na twoje zdrowie! Z powodu astmy! Nie miał
kto na nim robić! A ty chcesz zaczynać znowu to samo! Myślisz, że mnie
nie żal tego ogródka? Nie sprzedałem go, żeby na nim zarobić!
W. mówił swoim zwyczajem głośno, podniesionym tonem.
- Ale przecież tata żartował!- Piotr próbował uspokoi6 brata. Żartował?! Z takich rzeczy się nie żartuje! To jest poważne!
Mówił coraz głośniej, coraz bardziej poirytowany i zaczynało to
przypominać chwile tuż przed "rozwalaniem" mebli. Piotr wstał więc i
wyszedł z pokoju. Wtedy też ostatecznie postanowił, że na drugi dzień
pojedzie do Krakowa.
Za mało się ostatnio ruszał. A Kraków to galerie z obrazami, dziełami
sztuki(tu momentalnie przypomniały mu się przepiękne eseje Z. Herberta
odsłuchiwane ostatnio z kaset w kt6rych z przejęciem opowiada o
obrazach), kawiarnie i herbaciarnie, gdzie może się zaszyć, ukryć,
myśleć i pisać.
-To jutro też nie będzie ciebie na obiedzie? - zapytała go
siostra, kiedy kładł się już spać. Z pewnym żalem i rozterką, ale
wiedząc, że musi zdecydować odpowiedział, że nie będzie.
"To po co ja to robię? Po co ja zrobiłam tiramisu? To po co ja tu
wogóle jestem?!"- jakby słyszał jakimś wewnętrznym słuchem ten możliwy
rodzaj jej skargi. Czy tak myślała? Ale czy obiady robiła ze względu na
niego? Czasem jakby właśnie takie odnosił wrażenie.
Może mylił się?
Na drugi dzień z samego rana Piotr usłyszał ojca wołającego go do
siebie:
- Czy będziesz wychodził? Bo potrzebowałbym coś z apteki. Coś mi się stało z okiem! A Włodek idzie rozlepiać plakaty.
Rozzłościło to go. Miał już w sobie wszystko tak pysznie
rozplanowane i poukładane: niespieszne i syte śniadanie, ciastko, małe
spakowanie kilku rzeczy do plecaka i wyjeżdża do Krakowa: A tu nagle
ojciec wyskakuje mu z apteką!
- Co to tak na ostatnią chwilę?
Jakby to można było zawsze wszystko przewidzieć i być na wszystko przy gotowanym! Trochę złagodniał:
- Zobaczę, jak będę miał czas!
W grę wchodziła jedyna całodobowa apteka w okolicy, apteka przy
ulicy Wojew6dzkiej.Idąc tam mógł "skoczyć" nieco w bok na dworzec i
kupić bilet na pociąg. Przygotował więc sobie śniadanie, nakrył je
miską i poszedł usprawiedliwiając w myślach też i brata: "Fakt, że
gada i gada o bzdurach, sprawach oczywistych z naciskiem i pasają
godnymi czegoś ważniejszego, ale prawdopodobnie on tego potrzebuje,
przecież za chwilę wyjdzie na miasto w tym swoim zachlapanym klejem
ubraniu, do tej "kretyńskiej",jak sam mówi, roboty, czyli
plakatowania, teraz w niedzielny ranek, dzień tak słoneczny". Piotr
wzruszył się słuchając jego usprawiedliwień z sympatii (i częstego o
nim m6wienia) jaką czuł do Jakuba, jeszcze jednego studenta, który
pomaga mu w plakatowaniu.
"Ja go po prostu lubię" - mówił - W.
Ach, te homoseksualne wątki! Też mocno i dowcipnie (tragikomicznie)
zaakcentowane w hiszpańskim filmie, który niedawno obejrzał. Film,
dziwna rzecz, oglądało mu się nie tak dobrze, jak na to liczył,
momentami nawet dość ciężko (był tym zaskoczony). Może był zmęczony. A
teraz, kiedy wracał do niego myślami (co nie zawsze działo się po
każdym filmie) też zezdziwieniem zauważał jak ciekawy i wartościowy
film obejrzał!
Czy dlatego, że był niemal o nim samym?
Bohater (!) był stróżem (cieciem) i śmieciarzem w domu(bloku) w którym
zamieszkiwał suterenę z kalekim i niepełnosprawnym ojcem. Ale to, co
bar dziej wydawało się ich identyfikować to usprawiedliwianie tą
koniecznością opiekowania się zniedołężniałym ojcem swego zastygnięcia
w tym, niechęci do radykalnej zmiany i budowania własnego życia.
Kiedy tak myślał o tym przypomniał mu się jeszcze jeden hiszpański film
- "Labirynt Fauna", tamtejsza rodzina i fascynująca na swój sposób
postać ojca-faszysty.
Deprywacja (też seksualna) może być procesem nasilającym się w sytuacji
kiedy dawny typ mężczyzny ma coraz ciaśniejsze i zawężające się pole
możliwości do wykazania się. Energia, męskość, pragnienie znaczenia
znajdują swoje rozładowanie na manowcach (w dewiacjach).
Ojciec rzeczywiście miał spuchnięte oko. Ale to młodsza siostra Piotra
była dla ojca najlepszą domową pielęgniarką. Gdyby jednak we dwoje
mieli pozostać już sami trudności zaczęłyby narastać coraz bardziej,
bo ojciec już teraz miał kłopoty z niektórymi zakupami. A co dopiero,
gdyby zaniemógł aż tak, że musiałby tylko leżeć? Siostra przecież od
kilku lat w ogóle nie wychodziła z domu. Dom byłby czysty i zadbany,
ale do czasu. Potem zapadłby się i zawalił od środka. Wszedł do
restauracji, która okazała się droga i zamówił jedzenie i picie za 32
zł. Miał na sobie czerwoną w ciemne pasy koszulę flanelową, zupełnie
niczego sobie, tyle że pomiętą, bo nie wyprasowaną po praniu i
suczeniu. Pewnie to zaważyło na pierwszej reakcji na jego widok
kelnerki stojącej u wejścia. "W czym możemy panu pomóc?" - zapytała
stojąc na progu wejścia z ulicy, z takim wyrazem twarzy jakby
zobaczyła-kloszarda A przecież Piotr miał pieniądze. "Czy możecie mnie
nakarmić? "- właśnie tak mógł ją zapytać, ale o tym pomyślał dopiero
potem, kiedy siedział już w środku i przy stoliku, trochę przeżuwając
to niejakie upokorzenie. Tak, bo niewątpliwie doświadczył czegoś
właśnie takiego. Tym bardziej po wejrzeniu w menu. Ceny tłumaczyły
zachowanie kelnerów, ich grymasy. Po nim nie mogli spodziewać się
napiwku. Mógł wstać i wyjść, ale to byłoby tylko dla nich
potwierdzeniem, jego zaś klęską. Zamówił coś na kształt mini naleśników
ze szpinakiem i do tego lemoniadę. Jedzenie było smaczne, tylko dla
innych pewnie zaledwie zakąską, a poza tym sprawiało jednak wrażenie
dania z paczki. Z ulgą skończył posiłek i wyszedł stamtąd.
Swobodnie nie czuł się nawet w ulubionej herbaciarni na Gołębiej.
Tak, teraz kiedy siedział przy stoliku, mimo że sami w najbliższym
sąsiedztwie też nikogo nie było, czuł się podobnie jak w pociągu.
Postanowił się pospieszyć, żeby w pociągu powrotnym znaleźć miejsce,
które będzie jak najmniej krępujące.
Kraków tym razem onieśmielał go. Ale dlaczego, chciałoby się zawołać w
proteście?! Onieśmielał coraz większą elegancją i świeżością elewacji,
zupełnie tak ,jakby "jego" Kraków to był tamten dawny, szary i
zaniedbany. A nie ten, gdzie "pieczęcią" nawet zabytkowych budowli
wydają się być tylko pozornie ukryte w nich luksusowe sklepy
luksusowych firm. Przy rynku sklepy handlowały nawet w niedzielę i
miały klientów! Przechodząc koło Collegium Maius mijał grupę
cudzoziemskich turystów, mówili po angielsku i było mu głupio, czuł się
skrępowany i nieswój, jakby gorszy. Pochylił głowę nie patrząc na nich.
Kiedy tuż po przyjeździe dotarł do Starego Miasta uderzyło go coś jak
wyzwanie, czemu jeszcze wtedy jakby był wstanie sprostać, zmierzyć się
z tym, włączyć się w to (czuć się włączonym?). Ta wszechradość,
rozpromienienie. Ale zdawało się to być czymś, za czym musiałby
pobiec.
Ale jak? Co? W jaki sposób? Było to więc na dłuższą metę dziwne
doznanie, niepokojące, z którym musiał jakoś sobie poradzić,
ustosunkować się do niego.
Pomyślał, że najlepszą, choć brutalną formą obrony będzie schowanie się
w jakiejś galerii, muzeum, Bunkrze Sztuki.
I tam uspokoić się.
Wystawa Waela Shavkyego "Droga Czterdziestu Dni - Kultura wody-kultur
ra suszy" zaskoczyła go. Słyszał o niej już wcześniej, ale nie sądził,
że będzie mu dane ją zobaczyć. Kto wie, czy nie było to właśnie coś,
czego akurat potrzebował?
Bunkier Sztuki od dłuższego już czasu był bardziej jak
niekonwencjonalne kino, niż tradycyjna galeria. Był jak Jaskinia
Platona pełna tajemniczych projekcji. Ekrany mogły być wszędzie. We
wnętrzu katolickiej świątyni Arab w swetrze czytał Sutrę Koranu o
Marii. Piotr stał samotnie po środku sali czytając tłumaczenia i
doznawał coraz bardziej tego czego zakosztował po raz ostatni czytając
ewangelię Judasza: jakiś zdumiewający i tajemniczy podmuch z odległej
i zagadkowej krainy, pełen niezaprzeczalnej wzniosłości.
Na ścianie obok lewitowała kołując powiększona makieta meczetu i była
jak olbrzymi kosmiczny statek, coś czego bardzo wyczekiwano, co
wreszcie przybywa i nas wyzwala.
Tak. Był uwolniony. I wyniesiony ponad. Czuł się niemal szczęśliwy.
Później zaskoczony i z podziwem słuchał swojej siostry jak
charakteryzuje brzmienie różnych języków z wyraźnym zachwytem mówiąc o
arabskim, jego niezwykłej twardości.
Czasem słyszała go w nadawanych przez radio piosenkach, którymi będzie
można się porozumieć. Porozmawiać. Inny język.
spis treści
Ewa Kuźniar
IGRASZKI Z MYSZKĄ
Nigdy nie marzyłam o komputerze. Może z powodu
wieku średniego i minimalnych zdolności praktyczno - technicznych. Parę
razy siedziałam przy tym urządzeniu, ale jakoś się nie zachłysnęłam
jego możliwościami. Przewodnicy po świecie informatyki pokazywali mi
przede wszystkim graficzne umiejętności komputera, a nie od tego
należało zaczynać. Ponad formy, kształty i kolory cenię sobie edytor
tekstów, więc należało raczej zachęcić mnie krojem czcionek, akapitem,
układem strony... Po pierwszych doświadczeniach byłam przekonana, że to
nie dla mnie. Nie to pokolenie. Wolałam wieczne pióro i butelkę
atramentu. Ale... Pewnego dnia przeczytałam w jakiejś gazecie, że
wiadomy państwowy Fundusz otwiera program, w ramach którego można
starać się o dotację na zakup komputera. Zadzwoniłam do tej instytucji
i zapytałam o szczegóły, absolutnie niczego jeszcze nie planując.
Okazało się, że spełniam wymogi, co więcej, nigdy nie korzystałam z
podobnych dotacji na cokolwiek, więc szanse mam jakby większe. Zaczęłam
się zastanawiać. A może jednak spróbować? W końcu nie święci garnki
lepią, dłużej to będzie trwało, ale powinnam się czegoś nauczyć, skoro
sprzęt będę miała w domu. Radziłam się znajomych, wszyscy byli za i na
moje marudzenie w kwestii wieku, pokolenia, wiedzy mieli jedną
odpowiedź wszystkiego się nauczysz. Na dodatek: sama! Bo przecież
chodzenie na kurs obsługi komputera nie wchodziło w grę. Zaraz pojawił
się następny problem: jaki komputer? Najlepszy byłby laptop, bo
teoretycznie można go położyć choćby na kolanach, ale wtedy, kilka lat
wstecz, laptopy były bardzo drogie, a zakres ich funkcji nie dorównywał
komputerom stacjonarnym. Ale gdzie rozstawić wieloelementowy sprzęt w
sytuacji, gdy nie opuszczam łóżka? Jedyna rada: specjalne biurko,
specjalne biurko na kółkach. Jego konstrukcja musiała odpowiadać
parametrom sprzętu, nie mogłam więc zajmować się biurkiem, skoro
komponenty komputera były wciąż w sferze niepewnych wyobrażeń.
Przyszedł czas na podejmowanie decyzji. Wypełniłam odpowiednie
dokumenty, złożyłam wniosek. Była jeszcze i taka opcja, że mi z urzędu
niczego nie przydzielą. Przestałam się martwić. Do chwili, aż dostałam
pismo o przyznaniu dotacji.
Po załatwieniu formalności należało wybrać firmę, gdzie zakupię sprzęt.
Nie miałam rozeznania w rynku informatycznym, kolega pomógł. Bardzo
późną jesienią, gdzieś w listopadzie, serwisowy samochód przywiózł
zamówione urządzenie. Jak to zwykle ze mną bywa, nie obeszło się bez
kłopotów. Pan z serwisu, młody człowiek, przydźwigał monitor i poszedł
po resztę, niestety, przy otwieraniu auta złamał klucz, którego część
pozostała w zamku. Musiał wezwać pomoc i dość długo czekał na jej
przybycie. Kiedy wreszcie wszystkie pudła i pudełka znalazły się w
mieszkaniu, zaścielając ćwierć podłogi w moim pokoju, oznajmiłam
młodzieńcowi, że to koniec na dziś. Żeby poskładać komputer, muszę mieć
biurko, a ono dopiero będzie powstawać. Pan z firmy ucieszył się
wyraźnie, był już wystarczająco zmarznięty i zmęczony. Na odsiecz
czekał na dworze. Nie chciał pozostać w mieszkaniu, może obawiał się
nietypowej klientki. Jestem już przyzwyczajona do tego, że przypadkowi
ludzie różnie reagują na mój widok. Przy pomocy zestawu domofonów mogę
nie ruszając się z łóżka - otworzyć drzwi klatki i mieszkania. A potem
głosem naprowadzam delikwenta, w którą stronę ma się udać. Są takie
osoby, które zachowują się naturalnie, jakby tylko tym sposobem
nawiedzali cudze domy. I są tacy, którzy nie ukrywają zdziwienia,
irytacji czy lęku.
Kiedy już odebrałam sprzęt, mogłam poprosić o pomoc stolarza, który
miał zbudować biurko. Główne części wyposażenia należało rozpakować.
Stolarz wymierzył jednostkę, monitor, drukarkę. Ustaliliśmy wysokość
biurka, jego kształt, miejsce półki na drukarkę, system otworów w
ściankach, by całe okablowanie komputera mieściło się w biurku tak, że
za przesuwanym meblem pociągnie się tylko kabel sieciowy, czego się
uniknąć nie da. Zanim dostałam gotowy mebel, na stole zamiast wazoników
lub talerzy stały części komputera. Ale niedługo to trwało. Po kilku
dniach przyjechało biurko, wkrótce też
dojechał serwisant i dokończył prace. Przy nim nauczyłam się, jak
sprzęt włączyć i wyłączyć, i jak grać w pasjansa, żeby opanować
manualnie obsługę myszki. Tego dnia niczego więcej się nie
dowiedziałam, bo już samym wstępem byłam zmęczona. Musiałam jeszcze
rozwiązać problem klawiatury. Spoczywała na kolanach, i tak zamierzałam
ją użytkować, ale była nieco dłuższa niż w moich planach i po prawej
stronie zwisała w kierunku drukarki tworząc huśtawkę, której punktem
podparcia było moje prawe kolano. Kiedy przechyliłam klawiaturę mocniej
i oparłam jej krawędź na obudowie drukarki, powstawała równia pochyła.
Tak czy inaczej, ani na huśtawce, ani na zjeżdżalni pisać nie mogłam.
Ale spostrzegłam, że obok podajnika drukarki, tuż pod klawiaturą, jest
wolne miejsce. Kolega wymierzył, a stolarz wykonał niewielkie pudełko z
dykty, które idealnie wypełniało wolną przestrzeń i utrzymywało
klawiaturę w pozycji poziomej. A w pudełku trzymałam listy, koperty,
kartki. Teraz mogłam zacząć poważną naukę. Najwięcej czasu zajęło mi
czekanie na nauczycieli.
Pewnego dnia zajrzał do mnie znajomy ksiądz. ,,0, widzę, że sprzęt już
poskładany zakrzyknął od progu - I jak, działa?" "Działa, działa" -
odpowiadam zniechęcona. ,,1 co, ułatwia pisanie?" - dopytuje się
uparcie ksiądz. "Eee tam, to przereklamowane urządzenie. Mówili mi, że
na komputerze dużo łatwiej poprawia się błędy, zwłaszcza literówki, a
to nieprawda. Muszę cały wyraz od nowa wystukiwać." ,,A po co?" -
zdumiał się ksiądz. ,,Bo inaczej się nie da, nie ma miejsca." "Jak to -
nie ma miejsca?!" - zdumienie księdza rosło. Zaniechał konwersacji,
rzucił się do komputera, by go uruchomić. "Pokażesz mi - powiedział -
bo nie rozumiem." Wystukał na klawiaturze wyraz: k o m p u t e r.
"Teraz - mówi usuniemy jedną literę..." Kursor migał miarowo między
"u" i "e". "Sam ksiądz widzi mówię - wyraz się zamknął, nie ma
miejsca..." Księdzu najpierw ręce opadły z bezradności nad moją
głupotą, a potem wpisał brakującą literkę "t". "No tak - powiedziałam
strapiona myślałam, że to działa jak maszyna do pisania.. . "
Jeśli ktoś zdolny - cokolwiek rozeznany w obsłudze komputera - miał
czas, przychodził do mnie z posługą. Do książkowych przewodników,
poradników prędko się zniechęciłam, bo były tak skonstruowane, że chcąc
się nauczyć jednej pożądanej czynności, musiałam przejść przez dziesięć
innych, które do niczego nie były mi potrzebne. A może miały uczyć
cierpliwości pod pozorem zdobywania wiedzy? Nauczyciele byli różni.
Przeważali tacy, którzy w ciągu godziny chcieli mi pokazać wszystko.
Ale ponieważ pamięć nie nadążała, na pokazie się kończyło. Byli
nauczyciele połowiczni, którzy podczas prezentacji dokładnie
komentowali ruchy ręki prawej, natomiast nic nie mówili o ręce lewej,
jakby jej aktywności nie byli świadomi. Choć wypełniali ewangeliczne
przykazanie o tym, że nie wie prawica, co czyni lewica, nie mnożyli
inojej wiedzy komputerowej, utrwalali jedynie tę biblijną. Zdarzali się
wreszcie i tacy, którzy byli wystarczająco cierpliwi i zorientowani we
własnych odruchach. Ci pomogli mi najbardziej.
Po paru miesiącach zastrajkowała drukarka. Żeby teksty pięknie
wyglądały, używałam druku w odcieniach szaroniebieskich. I nagle
drukarka wyrzuciła mi stronę aż pstrokatą; pierwszy akapit tekstu w
kolorze właściwym, a potem mieszanka zdań, słów w kolorach niebieskim,
szaroniebieskim, ledwo czarnym. Drugą stronę wydrukowało tylko na
niebiesko.
Urządzenie wariuje czyli jest zepsute. Dzwonię do fachowca, proszę o
tempo ekspresowe, bo drukarka jest mi potrzebna na wczoraj. Po godzinie
znawca przedmiotu siada przy drukarce, przepuszcza przez nią jedną
kartkę z kilkoma słowami. "Skończył się pani czarny tusz" mówi, nie
ukrywając uśmiechu. Jedyna pociecha, że tę usterkę można łatwo
usunąć...
Dla podniesienia mnie na duchu kolega przyniósł zdjęcie ściągnięte z
Internetu. Jeszcze wtedy nie byłam w sieci. Na fotografii widać twarz
starszej wiekiem zakonnicy, bardzo pomarszczoną, jak wysuszony owoc,
ale uśmiechniętą. Niebieskie oczy patrzą bystro i rozumnie w ekran
monitora. Widać, jak bardzo absorbuje jej uwagę zajęcie, któremu się
oddaje. Równie pomarszczona ręka spoczywała na myszce. ,,Niech żywi nie
tracą nadziei!" skomentował kolega. To zdjęcie miało być lekiem na mój
brak zapału do zdobywania sprawności młodego informatyka. Dawkowałam je
sobie wielokrotnie. Któregoś dnia nadszedł znajomy, poważny mężczyzna,
asceta z rodzaju tych, którzy tylko duchem żyją. Zawsze mówił mało i z
namysłem. Spojrzał na krzepiące zdjęcie, uśmiechnął się. "Popatrz
mówię - na naukę nigdy nie jest za późno!" Milczał. Wreszcie po
długiej chwili rzekł: ,,Nie rozumiem kobiet, chcą być wiecznie młode. A
przecież w tym wieku - wskazał zdjęcie na monitorze - zmarszczki są
takie przyjemne!"
Były jeszcze uszkodzone i skasowane dyski, inwazje wirusów, archiwa,
których nie udało się odzyskać. A wszystko to we wstępnej fazie
internetowego szaleństwa. Irytowałam fachowców swoim nieuctwem, bo
potrafiłam tylko to, czego potrzebowałam. ,,A komputer, proszę pani, to
nie telewizor, że się go postawi i jednym guzikiem obsłuży. Trzeba się
wielu rzeczy nauczyć, żeby sobie samemu nie szkodzić" - wykładał mi
jeden z fachowców. Zgadzam się i robię swoje. Harce z myszką trwają.
spis treści
Zbigniew Lissowski
Złotki
1. Wioska ta jest
na Mazowszu.
Przepiękna to
wioska.
2. Cicha i spokojna
to Wioska,
Rozlegla,
a ludzie bardzo
mili, sympatyczni.
3. Swoją nazwę
Wioska
zawdzięcza żyle
Złota.
Wiosna
1. Wiosna przyszła
dość wcześnie.
Na krzakach
są małe, drżące
listki.
2. Mieszkańcy
cieszą się
z Wiosny.
3. Wszedzie tu
pełno lasów
ale najważniejsze
to to, że pąki
są na drzewach
owocowych.
4. Wiosna
zachwyca
swoim pięknem.
Noc - Poranek w Wiosce
1.Gdzieś zaszczekał
pies, w ciszy
to cudowny
głos.
2.Ciemno i cicho
wszędzie.
Mieszkańcy śpią.
3.Nad ranem
Nieopodal zapiał
Kogut.
4. Gdzieś jest
piękniejszy widok,
który przedstawia...
Wstające Słońce.
spis treści
Bolesław Bryński
Elektryk
Za młodu Jurkowi nawet nikła myśl przez głowę nie przebiegła, że los
może go postawić w takiej sytuacji. A jednak tak się stało. Przed
trzema latami, tuż po ukończeniu technikum elektrycznego, gdy poszedł z
paroma kumplami w sobotnie, upalne południe nad rzekę, skoczył na
główkę do wody i trach, złamał kręgosłup. Złamał go dosyć podle, bo w
odcinku piersiowym, ale mógł złamać go jeszcze gorzej, bo w szyjnym.
Złamanie kręgosłupa w odcinku piersiowym sprawiło, że musiał usiąść na
wózek inwalidzki i - jak mu w szpitalu powiedziano - będzie na nim
jeździł do końca swego życia. Co prawda, pocieszano go, że jest szansa,
aby wszczepiono mu w kręgosłup implanty, to wtedy prawdopodobnie na
nogi wstanie, lecz czy na pewno, to nikt nie gwarantuje. Nadzieja więc
była, lecz Jurek zastanawiał się, czy w jego przypadku jest ona możliwa
do spełnienia, ponieważ ma mocno uszkodzony rdzeń, tak że od pasa nie
ma czucia. Cieszył się więc, że może jeździć na wózku, na który
posadzono go po paru tygodniach po wypadku. Dowiedział się bowiem w
szpitalu, że niektórzy faceci po złamaniu kręgosłupa, zwłaszcza w
odcinku szyjnym, leżeli w wyrach po kilka miesięcy. Jakkolwiek więc
myśl o wszczepieniu implantu była dla Jurka mimo wszystko kusząca,
starał się ją odsuwać na bok. Raz, że wiedział, iż w jego przypadku
byłby to niewiadomy efekt, dwa, że pociągałoby to spore koszty.
Pochodził z biednej rodziny, która w żadnym razie nie wyłożyłaby kilku,
nie mówiąc, że kilkudziesięciu tysięcy. A to, czy znalazłby sponsora,
który by opłacił to wszczepienie, było dla Jurka tak pewne, jak
pytanie, czy we wszechświecie jest inne życie niż życie na Ziemi. Wolał
więc trzymać się rzeczywistości, która go otaczała, a nie bujać w
obłokach, ale musiał przyznać, że nieraz lubił oddawać się marzeniom.
Ze szpitala wyszedł pięć miesięcy po wypad-ku. Od powrotu, poza dwoma
wyjazdami do sanatorium, siedział w domu. Nie miał źle, bo rodzina w
miarę szybko pogodziła się z jego stanem, a więc z powodu wypadku oraz
z tego, że siedzi na wózku nie czyniono mu żadnych wyrzutów. Z racji,
że Jurek z rodzicami i trzema siostrami mieszkał we własnym domku,
stojącym na obrzeżach Paliszewa, niewielkiej mieściny pod Kaliszem,
ojciec, przy pomocy dwóch swoich braci, wylał mu betonowy wjazd. Ojciec
z braćmi zrobił to, jak Jurek za pierwszym razem pojechał do
sanatorium. W początkowej wersji miała to być dla Jurka niespodzianka,
ale ojciec nie wytrzymał z zachowaniem tajemnicy i tego dnia wieczorem,
kiedy skończono robotę, zadzwonił do Jurka na komórkę, mówiąc mu z
satysfakcją w głosie o tym. Jurek więc, wróciwszy z sanatorium do domu,
mógł bez przeszkód wychodzić i wchodzić do niego. Szkopuł był jednak w
tym, że na razie jeździł na tak zwanym wózku pokojowym, to znaczy
takim, na którym ktoś musiał go wozić. Wraz z uszkodzeniem kręgu
piersiowego, Jurek miał spory niedowład rąk, a więc z ogromnym trudem
przychodziło mu chwytanie za poręcze, które były przymocowane do dużych
kół przy wózku, i kręcić nimi, by wózek jechał. Z tego względu
wyjeżdżał zazwyczaj z domu na podwórko i nieraz do ogródka, gdzie były
tylko posadzone owocowe drzewka. Sporadycznie zaś wyruszał na
Ziemiańską, uliczkę, przy której mieszkał, ponieważ był na niej bardzo
kiepski, podziurawiony i powybrzu-szany asfalt, na którym Jurek czuł
się strasznie niepewnie. Dalej więc, jak poza swoje podwórko, Jurek
wychodził tylko z rodziną do kościoła, czasem z którąś z sióstr na
spacer lub z kolegami na piwko. Mimo że zaraz po powrocie ze szpitala
kolegów przy Jurku było sporo, często więc wychodził z nimi na
Paliszewo, to z miesiąca na miesiąc grono kole-gów się zmniejszało.
Stało się to w miarę szybko, bo już w zimie, a przecież do domu wrócił
późnią jesienią. W pierwszej chwili Jurek uważał, że znik-nęli dlatego,
że w takim stanie, w jakim się znalazł, źle znosił zimno. Na wiosnę
jednak domyślił się, że powód ich zniknięcia może być inny. Podobnie
było z Anką i Magdą, siostrami, choć one wychodziły z nim dłużej, bo aż
do lata, potem jednak obie wybyły do pracy za granicą, i wychodzenie z
nimi się urwało. Z tych przyczyn Jurek coraz częściej myślał zakupie
wózka elektrycznego, który umożliwiłby mu samodzielne poruszanie się po
rodzinnym miasteczku. Po perypetiach związanych z otrzymaniem z
państwowego funduszu sporej dotacji na zakup elektrycznego wózka, Jurek
nabył go w pierwszych dniach maja. Kiedy dostarczono mu go w ciepły,
majowy, słoneczny poranek, jak tylko posadzono go na nim, natychmiast
wyjechał przez furtkę. I nie pomogły prośby matki, aby najpierw
poćwiczył jazdę wokół domu, a potem wypuścił się gdzieś dalej. Jurek
tego nie słuchał, bo już potrafił na takim wózku jeździć ponieważ
poruszał się na identycznym w sanatorium, który pożyczał kilka razy od
współlokatora z pokoju. Zwyciężyła też w nim ogromna tęsknota za
samodzielnym pokonywaniem przestrzeni, czego był pozbawiony od trzech
lat. W ten dzień poczuł również, jak to mogłoby być, gdyby w kręgosłup
wszczepiono mu implanty i gdyby ponownie chodził. Kiedy znalazł się na
Ziemiańskiej, pierwsze sto, dwieście metrów jechał wolno, jakby jednak
chciał wyczuć, jak ten wózek będzie się spisywać na ulicznych
wertepach. Zobaczywszy zaś, że dla nie-go nie są one zbyt wielką
przeszkodą, przycisnął mocniej dżojstik, co sprawiło, że wózek
przyśpieszył. Jakkolwiek w sumie szybkość była niewielka, Jurek poczuł
lekki wiatr we włosach, doszedł do te-go intensywny zapach bzu, który
rósł przy zagrodzie stryjka Mietka, brata ojca. - No, proszę, patrzcie, Jurek już posuwa na swoim nowym rumaku!
- zawołał wesoło stryj, stojąc na werandzie swego domku. Stryj Mietek,
podobnie jak stryj Antek, nie mówiąc, że ojciec był bardzo pogodnym
człowiekiem. - A co, jest młodym źrebakiem i wyrywa jak szalony! - odkrzyknął Jurek.
- To trzymaj go na wodzy, trzymaj, żeby nie poniósł!
Z Ziemiańskiej skręcił w Szlachecką, na której asfalt był już
równiejszy, przycisnął więc znowu dżojstik do oporu. Po paru metrach
musiał jednak zwolnić, bowiem na chodniku zauważył Ryśka, kumpla z
podstawówki.
- O, już masz elektryczny wózek - rzekł przyjaźnie mężczyzna, uśmiechając się kwaśno.
- Raczej dopiero! - odparł rzeczowo Jurek.
- No tak, no tak, w twoim przypadku każdy dzień siedzenia w domu
jest koszmarem. Głupio się przyznać - zaczął po chwili, chrząkając -
ale ja na twoim miejscu dostałbym chyba szmergla!
Jurek tylko uśmiechnął się.
-Ej, zobaczcie, jaki wózek! - zawołał jeden z niedużej grupki podroślaków, którzy niespodziewanie pojawili się na ulicy.
- O rany, to wózek elektryczny! - rzucił z fascynacją inny.
- Elektryk...!
- No i co, że wózek elektryczny - warknął Rysiek, sunąc do grupki chłopców. - Nigdy takiego, gnojki, nie widzieliście
- Wal się, chłopie! - parsknął do niego któryś z podroślaków, a potem wszyscy pobiegli dalej.
- Może ci jakoś pomóc? - zwrócił się spokojnym głosem do Jurka, kiedy chłopcy wbiegli w jakieś podwórko.
- Nie, spoko, poradzę sobie - odparł mężczyzna na wózku i rzuciwszy "cześć" odjechał.
Gdy zbliżał się do końca Szlacheckiej, natknął się na Jolkę,
dziewczynę, z którą kręcił, chodząc do trzeciej w elektryku. Jak wrócił
ze szpitala do domu, Jolka była u niego chyba ze dwa razy; a potem
zniknęła.
- No proszę, masz już elektryczny wózek - dodała wesoło Jolka po
przywitaniu. - A więc teraz będziesz szalał na nim po Paliszewie!
- A no tak, będę szalał - odrzekł Jurek, wpatrując się mimowolnie
w brązowy brzuch Jolki, który wid-niał spomiędzy dżinsowych spodni a
kusej bluzki. Pamiętał, że Jolka uwielbiała, jak ją gładził po nim. -
Może byś kiedyś wpadła do mnie?
- Och, sorry! Wiem, że cię strasznie zaniedbałam, ale, wiesz,
kończę teraz szkołę, a w sierpniu wy-chodzę za Kamila, pamiętasz...?
Tego, co chodził z tobą do podstawówki, więc, wiesz, teraz jest u mnie
masakra...! - ale urwała nagle, bo chyba uświadomiła sobie, że
powiedziała coś, czego raczej nie powinna.
- To przyjdźcie oboje - podjął Jurek, widząc, że Jolka spłonęła
rumieńcem, a że była jasną blondynką, na tle włosów rumieniec był
bardzo widoczny.
- Okay, to kiedyś wpadniemy do ciebie we dwójkę - odparła
potwornie zmieszana dziewczyna. - Ale to już w czerwcu, po szkole, po
szkole.
Potem wymienili jeszcze kilka zdawkowych zdań o swoich rodzinach
i rozstali się. Gdy Jurek został sam, w jego pamięci pojawiły się
słodkie chwile spędzone z Jolką, a zwłaszcza te, które przeżył z nią
nad rzeką, do której później tak niefortunnie skoczył. W tamtym czasie
Jurek Jolkę bardzo kochał i teraz, kiedy ją ujrzał, zrozumiał, że ta
miłość jeszcze całkowicie w nim nie wyblakła. Widział, że ona też była
w nim mocno zadurzona i niejednokrotnie nazywała go najcudowniejszym
przystojniaczkiem, jakiego znała. Jurek przecież był dosyć wysokim i
szczupłym chłopcem o bujnej, czarnej czuprynie.
Ulica Szlachecka dobiegała do Alei Tysiąclecia, Jurek więc skręcił w
nią w prawo. Była to ulica przelotowa przez Paliszewo, a więc jechał
wózkiem tuż przy chodniku. Musiał przyznać, że jadąc nią miał trochę
stracha, bo samochody śmigały obok niego jak pociski wystrzelone z
karabinu. Przedtem, kiedy był prowadzony przez kogoś chodnikiem, czuł
się bezpieczny. Ujechawszy jakieś trzysta metrów, Jurek znalazł się
przy parkanie okalającym kościół pod wezwaniem świętego Jakuba. Z
racji, że był to kościół parafialny, Jurek prawie w każdą niedzielę do
niego chodził. Kiedy zbliżył się do bramy prowadzącej na dziedziniec,
stanął w niej ksiądz Bogdan, dosyć otyły czterdziestolatek.
- O, masz wózek, elektryczny wózek! - zawołał przyjaźnie, gdy
zobaczył jadącego Jurka. - A więc teraz będziesz już samodzielnie
przyjeżdżać do kościoła. Podjazd już jest, więc z wejściem nie będziesz
miał kłopotów.
- A no tak, a no tak - potwierdził Jurek.
- Widzisz, jak dobrze, że go przed kilkoma lata- mi wylałem. Teraz
jest jak znalazł! - zaśmiał się dobrodusznie ksiądz. - A nie boisz się
tak Tysiąclecia jeździć?
Jurek przytaknął i podzielił się z księdzem swoimi obawami.
- No właśnie! Samochody obecnie są takie szybkie, a jeżdżą nimi
bez opamiętania - westchnął z namysłem kapłan. - Tylko gdzie oni się
tak spie-szą, gdzie...? Ale ja swoją wectrą też się za bardzo nie wlokę
- dodał, tłumiąc w sobie śmiech.
Kiedy ksiądz Bogdan zwalczył w sobie chichot, obszedł wózek dookoła, a potem rzucił ze znaw-stwem:
- Eee, ty sobie z nim poradzisz, bo przecież jesteś elektrykiem!
- No pewnie - podjął Jurek. - Tylko że teraz jest on na gwarancji, więc jakby coś się zepsuło, to pójdzie do serwisu.
Teraz ksiądz przytaknął ze zrozumieniem.
- Ale wszystkie cztery kółka ma małe, trudno więc ci będzie dotrzeć tam nad rzekę - rzekł z lek-kim przekąsem.
- Nie wiem - zaczął mężczyzna na wózku, nie zważając na ton
księdza - ponieważ mam go dopiero od dzisiaj. Jak się w niego, jak to
mówią, wjeżdżę, to się może tam wybiorę...
- Lecz będzie trudno, co, będzie trudno!? - przerwał mu ksiądz.
Jurek popatrzył na księdza, potem powiedział cicho "szczęść Boże"
ruszył dalej.
Przez długi odcinek drogi, jak ruszył spod bramy kościoła, Jurek myślał
o spotkaniu z Jolką, a potem z księdzem Bogdanem. Przypomniały mu
najważniejsze chwile, jakie przeżył w swoim dotychczasowym życiu. Był
nimi rozdrażniony i teraz uważał, że dałby jednak wiele, aby nigdy do
nich nie doszło. Po cóż ponownie rozdrapywać coś, co już się stało, tym
bardziej że nikt tego nie cofnie, nawet wszechmocny Bóg. Tak, spotkanie
z Jolką uświadomiło Jurkowi, że nadal coś tam do niej czuje, jaki czort
jednak księdza podkusił, żeby zapytać, czy Jurek pojedzie w to miejsce,
gdzie skoczył. I jeszcze ten lekko kąśliwy ton, choć może nieświadomy.
Boże, Jurek nie wykluczał przecież, że nigdy tam nie pojedzie, tylko
musi się w sobie zebrać, a także bardziej opanować jazdę tym wózkiem,
ponieważ do tego miejsca prowadzi okropnie piaszczysta droga. Myśląc
więc o tym, był dosyć wzburzony, tak że nie całkiem zauważył, kiedy
dotarł do rynku w Paliszewie. Gdy zorientował się, że na nim już jest,
objechał go wokół, a potem zatrzymał się przy ogródku piwnym.
- Ej, Jurek, chodź do nas, zapraszamy! - usłyszał głosy z głębi
ogródka. Chwilę się rozglądał, z której strony płynął, a później
spostrzegł Piotrka i Edka siedzących w prawym rogu. Byli to kumple,
którzy byli świadkami jego wypadku. Niewiele myśląc, podjechał do nich,
taranując krzesła stojące mu na drodze.
- Piwka... ? - rzucił Edek, uśmiechając się kwaś-no.
- A i owszem, jasne, pełne! - odparł z dużą ochotą Jurek.
- Chyba pierwszy raz jedziesz na tym wózku, bo jeszcze nie
widzieliśmy, żebyś na takim pomykał - odezwał się Piotrek, kiedy
kelnerka przyniosła Jurkowi piwo.
- Tak, pierwszy - odrzekł Jurek, chwytając obiema rękoma szklankę i przytykając ją do ust.
- Ale za szczęśliwy to ty dzisiaj nie jesteś? - powiedział Edek, siląc się na wesołość, a przy tym patrząc w twarz Jurkowi.
- Eee, trochę jestem zły, bo tylne kółka u nas na Ziemiańskiej
buksowały - zbył go Jurek. - Lecz cóż, człowiek na to, gdzie mieszka,
ma raczej mały wpływ - dodał sentencjonalnie.
Piotrek i Edek zgodnie przytaknęli po krótkim milczeniu wszyscy
trzej zaczęli rozmawiać o innych sprawach, śmiejąc się i dowcipkując,
tak że nie zauważyli, kiedy słońce schyliło się z wolna ku późnemu
popołudniu. W tym czasie kelner donosił tylko nowe szklanki piwa.
- Ale wlać w siebie to ty, kurka, nadal możesz! - parsknął w pewnym momencie podochocony Edek.
-
No bo ja muszę dużo pić, muszę bardzo dużo pić, żeby nery mi pracowały!
- niemal odkrzyknął Jurek. - O Boże, wór mam już pełen - zorientował
się po chwili, dotykając zgru-bienia przy nodze. W tym momencie za wózkiem usłyszał spokojny ojca głos:
- Jerzy, chodź, chodź do domu, nie pij już więcej.
spis treści
Władysława Małochleb
Święta Faustyna
O Święta Siostro Faustyno
Sekretarko Miłości
Sama wiele przecierpiałaś
Dlatego też dla cierpiących
Masz wiele litości
Ty tak bardzo ukochałaś
Jezusa rany i Jego cierpienia
I dlatego nie obce Ci jest
Boże wyróżnienie
Za Twą miłość i pokorę
Pan Ci zaufał i wybrał z wielu
Bo przez całe twe życie
Był Twym bliskim Przyjacielem
W nadludzkim trudzie
I cierpieniu szukał ulgi
W wielkim rozmodleniu
O Święta Siostro Faustyno
Ciebie w młodym wieku
W latach Chrystusowych
Pan wezwał do nieba
Na wieczyste gody
Tam przy Jego boku
Nadal urzędujesz
Ludzkie problemy i prośby
Skrzętnie też przyjmujesz
Wypraszaj nam o Święta
Łaski o które Cię błagamy
A w przyszłości wraz z Jezusem
Otwórz nam niebios bramy
Oręduj za nami teraz i na wieki
I z pod Trójcy Świętej
Nie wypuszczaj opieki
Tak się zawsze martwiłaś
Polski problemami
Jest nam coraz gorzej
Dopomóż, popraw nasze losy
Wymódl- wyproś pokój,
Miłość, zgodę
Niechaj do Ciebie płyną
Rozmodlone głosy
Święta Siostro Faustyno
Masz serce czułe i ochocze
Gdy Cię błagamy spieszysz
Nam z pomocą
Więc nas teraz nie opuszczaj
Nadal nas gorliwie wysłuchuj
Dopomagaj i rzesze
Wiernych wspomagaj
Tyś na trudne czasy
Miłosiernego Pana nam dana
O Święta Siostro
Faustyno Ukochana
spis treści
Barbara Wiejowska
***
Motto: "Lecz łatwiej jest niebu i ziemi przeminąć, niż przepaść jednej kresce z Zakonu."
/ Ew. Łukasza, 16, 17. /
Mama Kamilki często wyjeżdżała za granicę. Kamilka w takie dni
przebywała na wsi, u babuni, razem z bratem Maciusiem. Jako, że Maciuś
bywał ostatnio bardzo kłopotliwy, babcia nie mogła sobie z nimi
obydwojgiem poradzić. Kamilka nie miała więc gdzie iść na te cztery
dni.
Jak wiecie, bardzo lubię dzieci, postanowiłam, że zostanie u nas.
Przywiozła ją mama w czwartek popołudniu, z plecaczkiem pełnym
osobistych drobiazgów i książeczek. Kamilka, mimo, że ma dopiero osiem
lat, jest bardzo samodzielną i zaradną dziewczynką. Wszystko robi koło
siebie sama.
Tego dnia była sobota, dla nas sabat. Kamilka wstała bardzo wcześnie
rano i postanowiła przeprać sobie majteczki, skarpety i chusteczkę.
Ponieważ mam słaby sen, usłyszałam zaraz jej krzątanie w łazience.
Wstałam i poprosiłam, żeby Kamilka przestała prać, gdyż nie może tego
robić u nas, właśnie wyjątkowo w tym dniu. Dziewczynka odpowiedziała,
że nie jest adwentystką i nie obowiązują jej "nasze prawa". Pogładziłam
Kamilkę po głowie i zaproponowałam wspólne przeczytanie dziesięciorga
przykazań z Pisma Świętego. Kiedy doszłyśmy do czwartego przykazania i
do słów: ".. .Ale siódmego
dnia jest sabat Pana Boga twego: Nie będziesz wykonywał żadnej pracy
ani ty, ani twój syn, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja
służebnica, ani twoje bydło, ani obcy przybysz, który mieszka w twoich
bramach."..., dziewczynka z bardzo poważną minką rzekła: ,,no tak, ja
jestem obcy przybysz i muszę zostawić to pranie na dzień dzisiejszy."
Uradowało się serce moje na te słowa i zaproponowałam Kamilce wspólne
spędzenie czasu i przedpołudniowych chwil w szkółce sobotniej. Mam
nadzieję w Panu, że to ziarenko kiedyś zakiełkuje i Kamilka pozna
Prawdę. Dałby Bóg, aby się tak stało.
spis treści
Małgorzata Antończyk
Podziękowanie Jezusowi
Jestes słońcem; ciepło i światło dajesz.
Jesteś lekiem - zdrowie ratujesz.
Gwiazdą - drogę wskazujesz.
Okryciem - przed zimnem chronisz.
Jesteś Aniołem; zawsze mnie bronisz.
Ręką, która przez niebezpieczeństwo przeprowadz.
Jesteś przyjacielem, który nigdy nie zdradza.
Jesteś wielkim sercem,
Bo bezinteresowną miłościa darzysz.
Jesteś bramą, która niebo otwiera
i za to Jezu jestem zawsze Ci wierna.
spis treści
Wiesław Drynda
|