ul. Królewska 94, 30-079 KRAKÓW                    Tel. / fax: 12 636 85 84                       e-mail: fson@idn.org.pl
 

backstrona główna spis treścist




 
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych ISSN 1426-6628 Nr 3(38) 2009
 

Na okładce: Wiesław Drynda

Rok pełen rocznic


 

Tytułowy pleonazm, czyli "masło maślane" wynika z faktu, że w 2009 roku doszło do wyjątkowego spiętrzenia rocznic ważnych w dziejach Narodu i Państwa. Także małe rocznice, takie o randze środowiskowej zdarzyły się w historii Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych, która to historia obejmuje niespełna dwie dekady na przełomie wieków. O pierwszej pisałem poprzednio. Było nią dziesięciolecie "własnej" galerii Stańczyk przy ulicy Królewskiej. Nadeszło lato i pora wakacyjnych plenerów, także dla twórców niepełnosprawnych. I wtedy jedna z uczestniczek takich imprez organizowanych przez Fundację w poprzednich latach, uświadomiła nam, że tegoroczne plenery są organizowane po raz już piętnasty! Pozytywnie załatwione starania o dofinansowania sprawiły, że udało się zorganizować trzy dziesięciodniowe turnusy artystyczne dla twórców niepełnosprawnych nad morzem (w Poddąbiu koło Ustki) i w górach (Zubrzyca Górna na Orawie i Lanckorona koło Kalwarii Zebrzydowskiej) oraz Warsztaty Zdrowia w Zubrzycy. Wzięło w nich udział 60 osób z całego kraju. Natomiast 61. uczestnikiem był Nikolay Milanov-Minczev, wybitny malarz bułgarski, zwycięzca V Międzynarodowego Biennale Sztuk Plastycznych Osób Niepełnosprawnych w 1998 roku, wierny przyjaciel Fundacji. Właśnie on w ramach plenerowych "orawskich posiadów" odsłaniał uczestnikom sekrety "pisania ikon". W tej materii sam jest znawcą i mistrzem. Zresztą na rozmowach spędzano znaczną część czasu. Tematów nie brakowało: począwszy od zupełnie błahych do poważnych dysput nieomal filozoficznych. Odżywały stare znajomości i przyjaźnie. Niektórzy spotykali się po raz pierwszy po wielu latach. Wspominano tych, którzy już odeszli. Pogoda, nastroje i humor dopisywały. Miejsca, choć dla wielu już znane, wciąż pozostają atrakcyjne, odkrywając nieznane dotąd uroki, prezentując korzystne na ogół zmiany. Niewiele zmieniło się (i dobrze!) w starych, drewnianych zubrzyckich leśniczówkach. W sennej zazwyczaj Lanckoronie uczestnicy tegorocznego pleneru zauważyli sporo zmian po upływie pięciu lat od poprzedniego. Odnowiono i rewitalizowano wiele obiektów, pojawiły się nowe nawierzchnie w rynku i sąsiednich uliczkach. Gruntownemu przeobrażeniu uległ Hotel Ochotniczych Hufców Pracy "Korona". Stał się obiektem w pełni pozbawionym barier. Przybyły dwie kondygnacje, pokoje stały się przestronniejsze, wyposażone w nowe wygodne meble i łazienki. Jedynie obrazy wiszące na ścianach są te same co poprzednio. Długoletni kierownik Ośrodka Marek Kwaśnica podkreślił, że te obrazy - dary niepełnosprawnych twórców, które powstały tu w czasie kilkunastu plenerów organizowanych w latach 1996 - 2004, traktowane są z należytą estymą. Na początku wspomniałem o 15 latach plenerów organizowanych przez Fundację. Uzbierało się ich blisko 49. Wzięło w nich udział kilkuset niepełnosprawnych twórców z kraju i zagranicy (Bułgaria, Wielka Brytania, Niemcy, Słowacja, Szwecja). Odbywały się głównie w Małopolsce, nad polskim morzem, a ostatnio również w Zamościu. Od 1999 roku cennym partnerem i współorganizatorem artystycznych wyjazdów zostało Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce. Utrwalone na papierze i płótnie plastyczne wspomnienia ostatniego lata ujawnią się niebawem w pełnej krasie na ścianach dziesięcioletniego Stańczyka wielickiego Muzeum. Zapełnią też łamy naszego kwartalnika, o czym zapewnia -


Redaktor

Year full of Anniversaries


 

his year contains lot of anniversaries important for Polish nation and Poland. Also smaller communities and organizations celebrate such events. In the Spring the Foundation of Disabled People's Arts celebrated ten years of the tiny but own Art Gallery Stańczyk. When the Summer came the Foundation invited 61 disabled artist to spend 10 days long vacations and artistic workshops in several attractive places in the country on the Baltic coast and in the Beskidy Mountains. One of the Foundation friends noticed that such Summer action was organized 15 times. A few statistic data: forty nine Summer workshops were organized for several hundreds participants from Poland, Bulgaria, Great Britain, Germany, Słovakia and Sweden. Since 1999 part of workshops is co-organized with the Museum of Wieliczka Salt Works. I am sure that soon on the walls of the 10 year old Stańczyk Gallery the works produced at 15. Summer Season Workshops will be exposed. Some of the most interesting will be presented in the our quarterly, too.


Editor



Spis treści:

Jarosław Andrasiewicz - CV
Jarosław Andrasiewicz - Wiersz
Jerzy A. Maciążek - Paletko - opwiadanie opowiedziane
Krystyna Szpiech - Wiersz
Anna Surma - Domowe porachunki
Wioletta Stasiak - Wiersze
Anna Bożek - Wiersz
Jadwiga Wodzyńska-Bujak - Wiersz
Elżbieta Krycha - Wiersz
Zbigniew Oruba - Sandały
Henryk Szczepański - Sekrety królewskiego tympanonu
Maria Rybacka - Wiersz
Patrycja Cebula - Wiersz
Ludmiła Raźniak - Wiersz
Piotr Dudek - Wycieczka
Ewa Kuźniar - Igraszki z myszką
Zbigniew Lissowski - Wiersze
Bolesław Bryński - Elektryk
Władysława Małochleb - Wiersz
Barbara Wiejowska - ***
Małgorzata Antończyk - Wiersz
LISTY

Galeria kwartalnika
Galeria kwartalnika - Wiesław Drynda
Galeria kwartalnika - Prace Czarno-białe



spis treści


Jarosław Andrasiewicz

CV



Urodziłem się w rodzinie dwupłciowej. Posiadam ojca płci męskiej i matkę płci żeńskiej, nie mogę więc mówić o rodzicu "A" i rodzicu "B". Dodatkowo jestem obciążony wpływem stetryczałych dziadków (również płci obojga), którzy w karygodny sposób wpłynęli na moje tak zwane wychowanie, ucząc wielu bezużytecznych norm i wpajając zasady nie przystające w żaden sposób do człowieka cywilizowanego. Życie przedszkolne upłynęło mi na ciągłym seksualnym molestowaniu koleżanek. Przybierało ono z pozoru niewinne zabawy w lekarza lub mamę i tatę, a w rzeczywistości było szowinistyczną, męską dominacją. Wczesne lata szkolne to manifestacyjny wręcz szacunek dla nauczycieli. Widziałem w nich mistrzów, choć przecież to typowe darmozjady przychodzące do pracy, aby tylko odfajkować swoje pensum i później gnać na prywatne korepetycje. Nie wspomnę, iż mają sześć tygodni wakacji, ferie i temu podobne przywileje. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego oczywistego faktu - być może dlatego, że trafiłem na takich (pożal się Boże) pedagogów, którzy potrafili się kamuflować i udawali autorytety. Po ukończeniu nauki rozpocząłem odbywanie służby wojskowej. I tu, niestety, dał o sobie znać negatywny wpływ rodziny i szkoły. Zamiast kombinować, odraczać i odwlekać, przyjąłem powołanie i w określonym dniu stawiłem się w "JW ileś tam", gdzie nauczono mnie posługiwać się kilkoma śmiercionośnymi przyrządami, abym był gotów do służenia w razie potrzeby takiemu dziwnemu tworowi jak Ojczyzna. Poza tym poznałem tam kilka niestosownych zwrotów: "obrona granic", "lojalność", "przyjaźń". Następnie rozpocząłem studia. Z pokorą i żalem informuję, iż wszystkie egzaminy zdawałem w terminie i z pozytywnym wynikiem, nie korzystając z żadnych, jakże praktycznych sposobności, aby urwać semestr, pokombinować, czy nabyć testy. Również pracę magisterską napisałem samodzielnie i poniosłem za to zasłużoną karę w postaci alergii na kurz, której nabawiłem się wysiadując godzinami w archiwach i bibliotekach. W dalszej kolejności przystąpiłem do wykonywania wyuczonego zawodu. I tu znów kolejne perturbacje. Nie przyjmowałem żadnych fuch, starałem się być sumienny i punktualny. Szanowałem przełożonych i pomagałem kolegom. Później się ożeniłem. Z kobietą. Jeszcze później urodziły nam się dzieci. Jedno z nich posłałem do przedszkola prowadzonego przez zakonnice, ale tylko dlatego, że mieściło się najbliżej naszego mieszkania. Równolegle zająłem się tak zwaną publicystyką. I tu tkwi moja największa niegodziwość. Zacząłem mianowicie przy pomocy pióra walczyć z powszechnie obowiązującym i lansowanym przez, było, nie było światłe umysły, terminem "ludzie sprawni inaczej". W mojej nieuporządkowanej psychice i pod niewątpliwie deprecjonującym wpływem środowisk, w których wyrastałem (o czym informowałem wyżej), ubzdurałem sobie, że zwrot ów jest szczytem hipokryzji, bowiem "pod płaszczykiem łagodności pomija się niezmiernie istotny element, wprowadza cezurę i selekcjonuje ludzi na sprawnych i sprawnych jakoś tam inaczej. A przecież warunkiem konstytuującym jest tu właśnie człowieczeństwo". Poza tym przyznaję, że lansowałem także pogląd, w myśl którego niepełnosprawność nie polega na tym, że ktoś posiada dysfunkcje psychiczne lub fizyczne, ale na tym, iż nie potrafi kochać. Niestety, owa miłość rozumiana była przeze mnie w bardzo konkretnym i zawężonym znaczeniu: chodziło mianowicie o tak zwaną miłość bliźniego. Być może na wypaczone spojrzenie na rzeczywistość miał wpływ fakt, iż moje drugie dziecko jest "sprawne inaczej". Jednak mam świadomość, że nie stanowi to wystarczającego usprawiedliwienia dla owych "publikacji". Na koniec zostawiam jeszcze jeden obciążający mnie fakt. Jestem człowiekiem religijnym. Wiem, że to przeżytek i balast, jednak nie mam zamiaru ukrywać żadnej z moich przywar. Więcej grzechów nie pamiętam, proszę Nową Rzeczywistość o wyrozumiałość i o przyjęcie mnie w Jej Szeregi.

spis treścii


Andrasiewicz Jarosław

Hamlet z białą laską

          "Być albo nie być - oto jest pytanie.
          Kto postępuje godniej: ten, kto biernie stoi
          Pod gradem zajadłych strzał losu,
          Czy ten, kto stawia opór morzu nieszczęść
          I w walce kładzie im kres?". Los - fatum -
          Czyż nie one stoją w źródeł mojego dramatu
          Który nazywają niepełnosprawnością?
          Dlaczego jednak ja, przecież niczemu
          Nie zawiniłem. A może wkradł się w me życie
          Starotestamentalny, niemodny motyw:
          Ojcowie zjedli jagody, a synom
          Ścierpły zęby? Więc miałbym tak cierpieć
          Za winy rodziców. Jestem jeszcze młody,
          Dwadzieścia jeden lat i stabilna przyszłość,
          Która zgasła w okamgnieniu razem ze wzrokiem.
          Dlaczego? Determinizm czy predestynacja?
          Oto pytania młodości i gniewu... Nieważne,
          Bo starszy o lat dwadzieścia Hamlet z białą laską
          Już wie. Zna odpowiedź: cierpienie jest po to,
          Aby hartować. Tak, jak ogień hartuje złoto,
          Tak ból wypala słabość. Aha, i jeszcze samotność...
          Musisz przekuć ją na zbroję, a doprowadzi do
          Tego, że podniesiesz przyłbicę, spojrzysz
          W oczy światu - już bez lęku.
          I choć ledwie widzisz, to świat musi
          Zacząć doceniać twoją wytrwałość.
          Bo świat nie lubi słabości, która
          Lituje się sama nad sobą i szuka
          Ckliwego współczucia. Ale pamiętaj,
          Że nie walczysz z własną niemocą po to,
          Aby cię zaakceptowano. Musisz zaaprobować
          Siebie - niepełnosprawnego i zrozumieć, iż
          To twoja wyłączność. Na zawsze.
          Choć w postscriptum dopowiem na stronie,
          Że tak naprawdę kaleki nie jest ktoś, kto posiada
          Dysfunkcje fizyczne lub psychiczne, ale ten, kto
          Nie potrafi kochać. Drugiego i siebie. Bezinteresownie.

spis treści


Jerzy A. Maciążek

Paletko - opowiadanie opowiedziane



- A jak smakuje?
- Jak smakuje... jak smakuje!Dobrze smakuje! Nigdy nie byłeś głodny? Nie, ty tylko odczuwasz coś na kształt głodu - o ile głód może mieć kształt - pomiędzy śniadaniem a obiadem, bo ty, ten głodzik widzisz w telewizyjnej reklamie jogurtu czy innego niepotrzebnego żarcia. Nawet nie wyobrażasz sobie, co możesz wziąć do ust kiedy jesteś głodny. Mnie nie dotknął głód, od którego puchniesz, albo czujesz go w paznokciach i włosach. Ale bywało, że byłem głodny, głodny jak cholera i to czasami dłużej, zwłaszcza jak masz dwanaście lat i wybiegasz się, albo jesteś przepracowany. Teraz pogryzasz sobie tego bajgiełka, czy precelka, a czy jesteś głodny? ...Pewnie nie, jesz bo to ci smakuje, albo skusił cię zapach świeżego pieczywa i pociekła ci ślinka, ale ty nie zaspakajasz głodu tylko spożywasz, konsumujesz, albo najnormalniej jesz, nawet nie wtranżalasz z apetytem. Może jesz dlatego, że jeszcze nigdy nie jadłeś precelka i chciałeś posmakować, albo lubisz sobie ciamkać, dla samego ciamkania, wbrew zaleceniom dietetyków i zasadzie zdrowego odżywiania się.
Tak i widzisz kiedy zostałem sam, to udałem się za granicę po kalorie i nie tylko.
- Za jaką zagranicę? Przecież nigdzie nie wyjeżdżałeś? Chyba dopiero w latach osiemdziesiątych, ale to nie za chlebem i kaloriami, ale za dolarem.
- Nie kpij!
- Nie kpię, jaka granica mogła być pomiędzy Dalewicami, a Sosnowcem?
- Powiedz pani od historii, żeby zwróciła pieniądze samorządowi, bo źle uczy, albo zbijałeś bąki jak o tym mówiła.
- Ale o czym?
- O granicy pomiędzy Generalnym Gubernatorstwem a Rzeszą, normalnej granicy ze wszystkimi szykanami, a nawet gorszej granicy od dzisiejszych granic, bo za nielegalne przekroczenie szło się do pierdla, a jak się nie zatrzymałeś kiedy krzyczeli halt, to mogłeś dostać kulkę w plecy.
- ... Hm... to o tym mowa.
- Tak, to o tym mowa. Właśnie matkę złapali przy jej przekraczaniu, gdzieś pomiędzy Sułoszową, a Olkuszem, jak szmuglowała rąbankę. Wiesz co to takiego rąbanka? Pewnie z muzyką ci się to słowo kojarzy, albo jak wy teraz mówicie z muzą, no może z bójką. Rąbanka to nic innego jak mięso, ale szmuglowało się słoninę, wędliny, mąkę, tytoń. Matkę posadzili na pół roku w Wadowicach. Wadowice już wchodziły w skład Wielkiej Rzeszy. Matka po odsiedzeniu wyroku ponownie przeszła granicę i udała się do Piotrowic, pracowała jako wyrobnica, na dodatek dostała ścierniówek. Jak chodzisz boso po ściernisku, ścierń rani stopy, kostki, czasami dostajesz owrzodzenia, to paskudztwo trudno się leczy, a zresztą jakie wtedy były lekarstwa.
- A ojciec?
- Co ojciec - przecież wiesz - ojciec pracował na kopalni Renard, przyszli Niemcy, zabrali do roboty, też do kopalni, tyle że w Westfalii. Dostał urlop i przedłużył go sobie. Zabrali, wysłali do Oświęcimia, tam się rozchorował. Został zwolniony, do zdrowia już nie wrócił, zmarł. I stało się, zostałem sam w Sosnowcu. Troszkę ciotka mną się opiekowała. Też jakoś żyć trzeba było, sam jeździłem do Sikorki po ziemniaki z woreczkiem na pięć kilo kartofli.
Wreszcie, chrzestna wzięła mnie ze sobą. But z butem związany sznurowadłem na szyi, troszkę jedzenia w węzełku, i w drogę. Podprowadziła do granicy i powiedziała - idź, tam będziesz miał chleb,- dasz sobie radę. Twoja matka jest w Piotrowicach - znajdziesz. Granicę przechodziło się w okolicach Sułoszowa - Kosmalów, a najczęściej w Zimnym Dole. Teren porośnięty lasem, skałki jurajskie, łatwiej można było się przedostać. Zimny Dół znajdował się w Rzeszy, zobacz sobie w internecie tam niedaleko jest rezerwat przyrody.
- Bałeś się? Przecież wiedziałeś, że matkę przy przekraczaniu granicy złapali.
- Pewnie, że się bałem, nawet jak na dwunastolatka wiedziałemco to jest strach przed Niemcami. Szybko się dorastało. Bardzo się bałem, odwrotu nie miałem, dokąd wracać też. Granicę przeszedłem wieczorem o szarej godzinie, bez kłopotów. Zmordowany, ale szczęśliwie dotarłem do Piotrowic. W Piotrowicach przyjęli mnie bardzo dobrze. Było dużo pola - parobek zawsze się przyda i zagonili chłopaka z Sosnowca do roboty w polu. Odbierałem żyto za kosiarzem, zbierałem kłosy na ściernisku. Wstawałem o piątej rano, matko! jak mnie się spać chciało. Musiałem zanieść mleko do mleczarni, potem wyganiałem trzy krowy na miedzę.
Miałem swój talerz. A skoro o jedzeniu mowa, jedliśmy żur, zalewajkę, kluchy. Mięso musiałem sobie organizować sam. Tam w Piotrowicach Wielkich byłem około roku. Zbuntowałem się. Powiedziałem, że za taki kawał roboty jaką ja tutaj robię to za mało dostaję - tylko samo jedzenie. I poszedłem do - Dalewic do kowala, jakieś pięć kilometrów. Kowal i gospodarz z Piotrowic to bracia. Kowal miał dwójkę dzieci, syna - rocznik trzydziesty, on był chory - trzy lata leżał na brzuchu i zmarł po wojnie. Kowal z rozpaczy zaczął pić, zapił się. Zmarł w 59 albo w 60 roku. Tam w Dalewicach przynajmniej było weselej. Pędzili bimber.
- Kowal pewnie tym bimbrem się zapił?
- Możliwe. Często w nocy pilnowałem pędzenia, stałem się specjalistą od bimbru z żyta i cukru, do dziś pamiętam tę recepturę. Bimber pędziliśmy w stajni. Najpierw wyprowadzaliśmy z niej kobyłkę. Kowal wiedział co robi. Jednego razu mysz wpadła do destylatora, dekiel poszedł w górę z całym zaczynem. Nawet mnie nie poparzyło.
- Miałeś szczęście?
-Miałem i to nie raz, jakoś szczęśliwie wychodziłem z opresji, nawet gorszej od wybuchu bańki z bimbrem. Robota była podobna, pasienie krów, noszenie mleka do mleczarni, najgorzej było bańkę pełną mleka zimą targać. Miałem holcszuły, czyli buciki wyjściowe na drewnianym spodzie, wyściełane siankiem, higiena stóp zapewniona, codziennie rano zakładałem świeże skarpety z siana. Do podeszw bucików lepił się śnieg, zwłaszcza mokry, chodziłeś jak na szczudłach. Nie lada zręczności potrzeba było, aby się nie wywrócić i mleka nie rozlać. Baty pewne, a mleko obowiązkowo Niemcom należało się oddać. Latem nogi owijałem czułkami, o ile były buty, a zwykle biegałem boso.
- Czułkami?
- Nie wiesz co to czułki, onuce, owijki, pewnie nazwa wzięła się od słowa czuć, pachnieć, no może nie najładniej pachnieć. Przewrotnie, ale oddaje istotę rzeczy. Aha, pewnie nie wiesz nawet jak taka onuca wygląda.
- To akurat wiem.
- Pewnie z filmu?
- Z filmu nie z filmu, ale wiem! Coś ty taki drażliwy?
- Właściwie, to nie powinienem się dziwić, dla ciebie tamten czas to jak dla mnie powstanie kościuszkowskie. No, ale zapytałeś jak smakuje? To staram się do tego smaku dojść, a po drodze wyjaśnić istotę sprawy, dlaczego tak smakowało i akurat to smakowało.
- No to mów?
- ......Jak już jako tako zainstalowałem się w tych Dalewicach, bo to w sumie była dalsza rodzina. Ta ciotka była gorsza od tamtej z Piotrowic, ale za to kowal był bardzo dobrym człowiekiem. Na przednówku brakowało chleba, nic, tylko kwaśny żurek i ziemniaki, albo kasza- jak była. Z ziemniakami tez bywało różnie na przednówku.
Troszkę dożywiałem się sam. Podkradałem jajka- piłem surowe, spijałem śmietanę jak udało mi się bańkę ze studni wyciągnąć, czasem uchlastałem wędzonej słoniny, bądź sadła, które to specjały wisiały na strychu pod strzechą zawinięte w płótno. Słonina, i w ogóle mięso, było od wielkich dzwonów, pewnie wówczas jak na Wawelu bił Zygmunt. Niekiedy smażyłem jajka na miedzy w garnuszku, same tylko solone, a czasami, jak miałem słoninę, albo sadło, to było święto. Pod miedzą miałem schowany mały garnek, w nim smażyłem jajka. Zakopywałem na miedzy w wiadomym sobie tylko miejscu słoninę owiniętą w szmatkę, kiedy jej miałem więcej. Nie zawsze ją tam znajdowałem. Zdarzało się, że miejsce schowania było rozkopane, widoczne były ślady pazurów- pewnie lisy, albo psy przysiadały się do mojego stołu. Czasami dobierały się do sadła robaki, otrzepywałem je, skrawałem troszkę z wierzchu sadło i smażyłem na nim jajecznicę. Zapałki i kozik miał każdy z nas. Kozik ekstra, kupiłem sobie za tytoń, bo gospodarze także uprawiali tytoń - jak to pod Miechowem. Kosztował mnie chyba pół oćpy tytoniu. No cóż, tytoń suszył się na dachu, czasem wysuszył się bardziej. Pierwszy akordeon też kupiłem sobie za tytoń. Sporo tytoniu szło szmuglem przez granicę. Z Warszawy i Śląska w nasze strony przyjeżdżali po machorkę, szła wymiana towar za towar, czyli jak mówi się dzisiaj, wymiana barterowa. No i za młynarki.
- Ale kluczysz, zmierzaj do sedna. Opowiadasz jakbyś ruskie Matrioszki wyjmował, co laleczka to inny temat.
- A ty coś taki w gorącej wodzie kąpany, ciamkaj sobie te precelki i słuchaj. Właściwie, to tego dożywiania nauczył mnie Julek Łakomy, starszy był, miał już osiemnaście lat. Ja, mieszczuch, nie miałem pojęcia jak zdobyć dodatkowo pożywienie na wsi. Dąbrowiak na mnie wołali, albo jak niektórzy Dobrowiok. Przez wieś zawsze biegiem, nigdy normalnie nie chodziłem.
- A todlaczego?
- Strasznie psotny byłem, niejeden mnie chciał obić. Za zerwane gruszki i jabłka, za ściągnięty tytoń ze strzechy, za kawki wpuszczane do mieszkań gdzie zimą kobiety darły pierze i za parę mniejszych i większych psot - małych łotrostw. No, jeden narwaniec nawet chciał mnie widłami przebić. Biegałem tak sobie boso w kusych portkach połatanych czerwoną poszewką ze starej pierzyny, na kolanach i tyłku, w koszulinie jako tako na mnie pasującej. Aha miałem skórzany pasek.
Przy domu rósł bez i nie tylko, wokół chałup było dużo zieleni, pokrzyw i innego ziela. Nie wszystkie kury wchodziły na noc do kurnika, niektóre spały na gałęziach bzu, a nawet na drzewach w sadzie. Robiłem przegląd, jak spotkałem kurę podchodziłem po cichutku i cap! Głowa pod skrzydło i już po sprawie. Kura jest cicho jak jej głowę włożysz pod skrzydło, nie zagdacze, nie narobi rabanu. Zanosiłem kury do dziewuch, pracowały we dworze, który był pod zarządem niemieckim. Dziewuchy szybko skubały pierze, patroszyły i do gara całą kurę, troszkę soli, cebula, cebuli było pod dostatkiem. Nie mogliśmy się doczekać kiedy się ugotuje. Tyle śliny ile się wówczas nałykałem, czekając na ugotowanie kury, to chyba nigdy w życiu już mi się nie zdarzyło połknąć przed żadnym najsmaczniejszym posiłkiem. Wreszcie nadchodził ten moment. Kastrol z kurą z pieca, przetak, rosół na ziemię, albo do cebra. Zostawała tylko ugotowana parująca kura. Jako, że byłem dostarczycielem żarcia - teraz pewnie nazwałbyś mnie sponsorem uczty - pierwszy łapałem za nogę, wyrywałem całą i dodatkowo jeszcze skrzydełko i od razu do gęby. Parzyło w usta, ręce, ale łapałeś kęs za kęsem, odrywałem gorące mięso zębami, mało gryząc, aby szybciej napchać żołądek i zaspokoić głód. To nie była uczta opisywana w książkach, ani uczta z jakiegoś filmu. Było to podstawowe napychanie trzewi, uzupełnianie kalorii. Tu nie pasuje nawet słowo żarcie, ale wyżerka to była. Pewien jestem, że żadnemu człowiekowi na świecie tak intensywnie nigdy nie pracowały kubeczki smakowe, no i zapach. Wonności wszystkich wonności, esencja zapachu i smaku. Chleba nie było, bo był przednówek. Ale musisz zdawać sobie sprawę, że to nie była codzienność, kura na przetaku. Kura na przetaku z kastrola, dobra nazwa dania, nic tylko wpisać do karty dań w karczmie serwującej chłopskie jadło.
- Co to jest... ten kastrol?
- Duży żeliwny, pobielany garnek, kiedyś powszechny w użyciu, dosyć ciężki, jako że zrobiony z lanego żeliwa, mniejszy nazywano kastrolek. Co to przetak, to wiesz? Zastępował cedzak, albo durszlak w naszych poczynaniach kulinarnych, mimo że miał inne przeznaczenie. Oddzielał ziarno od plew, a nam rosół od gotowanej kury.
Niedługo, po tej kurzej uczcie wybrałem się do Julka, już przed domem poczułem zapach gotowanego mięsa. Wchodzę do izby, siostry Łakome siedzą przy stole, Julek z nimi. Na stole pełna micha mięsa. Zapraszają, mówią - Władek jedz. Biorę kawał i jem, smakuje, delikatne, nic nie mówię, jak zawsze byłem głodny, gęba zapchana, połykam. Skończyłem, otarłem brodę z tłuszczu. Patrzą na mnie. Zaczęli się śmiać. Zgłupiałem. Śmieja się nadal. Co jest? - myślę sobie. Siedzę przy tym stole, oczy wytrzeszczam. Dziewuchy się śmieją coraz bardziej, Julek też. I nagle z tego śmiechu zrobiło się szczekanie.... Okazało się, że jadłem gęś łańcuchową.
- Kurna dziadku, no weź! Jak mogłeś! No, dobra nie wiedziałeś. Ale...
- Co ale, jakie ale? I co gębę krzywisz?
- Ty jak Chińczyk, nie mdliło cię po tym psim mięsie?
- Ani troszkę i jak widzisz żyje, i nawet opowiadam co jadałem w swoim życiu. Psinę też! Julek miał metodę opracowaną jak pozyskiwać mięso. Miał sukę, jak suka dostała cieczki kawalerowie zlatywali się z całej wsi i okolic. Pies dostawał w ucho i po sprawie. Do kastrola i na talerz.
-No nie, to nieludzkie, teraz dostałbyś z paragrafu za znęcanie się nad zwierzętami dwa lata więzienia.
-Tak mówisz, ale wtedy jakoś nikt nie egzekwował paragrafów za znęcanie się nad ludźmi, za to, że ja i setki takich jak ja, głodowało. Za mojego ojca też nikt nie poszedł do więzienia. Pięknoduchem jesteś, ale to może i dobrze jak na te czasy. Nie osądzaj chłopcze, bo sam nie wiesz jakbyś się zachował gdybyś musiał coś takiego zrobić i kiedy kiszki grałyby ci marsza z głodu i cały czas byś tylko dumał jaka jest "metoda na głoda". Oblizywałbyś się po zupie z lebiody i prosił o dolewkę. Wyobrażałbyś sobie, że jesz szczawiową z jajkiem na schabowej kości.
Zastanawiałeś się, co może zrobić głód z człowieka? To nie tylko duży brzuch, to też paniusie w kapeluszach z woalkami na twarzy wybierające korzonki z ziemi w 1918 roku w Wiedniu. To też twój pradziadek, który w 1918 roku zaprzestał chodzić do kina, bo żarł buraczaną marmoladę i chleb udający komiśniak, jaki Wiluś dawał mu na kopalni w Westfalii. W kinie pokazywano obrazy obfitości kiełbas, salcesonów, parującej zupy i innych pyszności. Opowiadał, że tak mu ciekła ślina i tak mu burczało w brzuchu, że musiał wychodzić z kina. Nie mógł po prostu wytrzymać. To także kobiety, oddające się żołnierzom za kromkę chleba, za pół końskiej konserwy, aby tylko podtrzymać swoje życie, albo swojego dziecka. No może ci, którzy mieli tuszonkę sami brali sobie kobiety i trofiejne rzeczy. To orkiestra symfoniczna grająca walce na życzenie polskim marynarzom w Kopenhadze, w parku Tivoli, za kilka puszek konserw wojskowych cornet beef i dwie paczki papierosów.
- Skąd ty to wiesz?
- Rozmawiałem, słuchałem ludzi, którzy to przeżyli, a niektórzy z nich dobrze pamiętali czasy Franca Józefa i Wilusia. Ja i moi rówieśnicy zapamiętamy czasy wujka Adolfa.
Po żniwach, chyba w następnym roku, słoma już stała w brogach, po niemiecku, pod sznurek. Koty myszkowały po brogach, wiesz, jak brogi to i myszy i nornice, ściągają na zimę w brogi. Leżałem sobie na miedzy, słońce nad horyzontem było na chłopa. Dzień się zaczął zapadać. Na przedwieczorny spacer z psami wyszedł zarządca majątku dworskiego. Ten Niemiec nazywał się Stachowiak- polskie nazwisko, pochodził ze Śląska, albo chciał się wpisać na folkslistę, albo musiał, różnie z tym bywało. Przy nim dwa psy, aż szkliły się w słońcu, dog i chart. Psy z nosami przy ziemi biegały obok Stachowiaka. Nagle... oba się zatrzymały, stanął też Stachowiak. Wszyscy patrzyli na brogi. Trwało tak chwilkę, rządca wskazał ręką w kierunku brogów. Dog skoczył we wskazanym kierunku, chart spokojnie siedział. Spod brogu wyskoczył kot, pies pędził za nim. Kot chciał znaleźć schronienie w drugiej stercie słomy. Widziałem tylko jak się zakłębiło, podniósł się kurz i rozległ się przeraźliwy skowyt. Po chwili wszystko ucichło, dało się słyszeć tylko żałosne skomlenie doga. Treuhander podbiegł do stogu, klęknął przy psie, wstał, wyciągnął Parabellum, wycelował w psi łeb. Usłyszałem dwa suche trzaski. Zabezpieczył pistolet, schował do kieszeni. Odwrócił się, warknął coś na charta i odszedł w kierunku dworu. Czekałem, aż Stachowiak zejdzie z pola i schowa się za drzewami. Wyskoczyłem zza miedzy. Pędziłem na złamanie karku prosto do sterty, pod którą leżał pies. Leżał... z wyciągniętymi łapami do przodu, z otworów po pociskach sączyła się krew. Pies miał wydrapane oczy, na pysku widoczne były ślady kocich pazurów. Wyciągnąłem kozik i zaraz zabrałem się do zdejmowania paletka. Tyle co go oskórowałem, zjawił się Julek. -Daj mi tego psa,- powiedział do mnie. Stanąłem naprzeciw niego z otwartym skrwawionym kozikiem skierowanym prosto w jego brzuch. Nie chciałem się dzielić, bo kiedyś zabrał mi zająca złapanego w sidła. Spróbuj go ruszyć! - warknąlem. Nic się nie odezwał. Poćwiartowaliśmy psa, dałem mu skórę i tylną nogę. Skóra pewnie po wyprawieniu poszła na bęben, kawał skóry było. Wrzuciliśmy do niej mięso, Julek pomógł mi je zanieść do chałupy.
- Walka o ochłap, który sprezentował wam kot, a zarządca wykonał wyrok. Sprawca i kat.
- No tu masz rację, ale ochłap dostał się mnie. Co, już nie moralizujesz, nie wydajesz wyroków? Pies to było mięso i towar do sprzedania, jak chociażby bimber. Ciotka Anielka dała mi kastrol, w którym gotowała ziemniaki świniom. Nic nie mówiła bowiem wiedziała, że mam mięso i jakie. Kastrol wyszorowałem perzem i piachem.
Ugotowałem mięso, rosół wylałem, wytopiłem smalec, który sprzedawałem chorym na płuca, smarowali ludziska piersi jak się mocniej przeziębili. Mięso jadłem, jedliśmy dopóki nie zaczęło zalatywać czułką. Lodówek przecież nie było, pokrzywy też wiele nie pomagały, nawet szmaty maczane w occie. Musieliśmy smażyć mięso z cebulą prawie codziennie, byle szybciej zjeść. Nawet kiedy z Tropiszowa przyjechała siostra smażyliśmy na psim smalcu paczki, były o wiele smaczniejsze niźli na tym przypalonym oleju. Porosły jak arbuzy. To nie była jedyna gąska z łańcucha w czasie wojny. Przyznaję, kilka paletek ściągnąłem. Kiedy skończyła się wojna miałem piętnaście lat. Poszedłem do pracy do rzeźnika, do Słomnik, ale tam nawet wół nie wytrzymałby takiej roboty. Potem robiłem u masarza Bujakowskiego na Grzegórzkach, ale kazali chłopu wstąpić do spółdzielni, więc zwinął interes.
- I co, skończyłeś z tym procederem raz na zawsze? Teraz swoje doświadczenia mogłeś już legalnie wykorzystywać - zabijałeś świnie wieprze i ściągałeś paletka. Jedno pytanie, wie ktoś o tym, że jadłeś psinę?
- Teraz jeszcze ty.
- A ten ostatni raz to kiedy?
- Dociekliwy jesteś.
- To ma związek nawet z tym miejscem- z plantami Dietlowskimi, troszkę tutaj inaczej wyglądało, tramwaje nie jeździły, ciszej było. Poszedłem do chłopaków z którymi pracowałem u masarza Bujakowskiego. Ja już budowałem Nową Hutę i mieszkałem w hotelu robotniczym. Poszliśmy do "Bachusa", daliśmy sobie zdrowo w szyję. Zamknęli knajpę, rozeszliśmy się spokojnie, każdy poszedł w swoja stronę.
Mnie troszkę osłabiło, maj był ładny, ciepły. Przysiadłem na ławeczce. Dwie ławki dalej siedziała parka, czule do siebie szeptali i całowali się. Kiedy zasnąłem... nie wiem. Obudziłem się zziębnięty i skacowany. Portfela nie było, a do zaliczki zostało dziesięć dni. Jedno muszę powiedzieć, złodziejami byli honorowymi - stara szkoła - dokumenty wraz z portfelem, oczywiście bez pieniędzy, odesłali. W kieszeni zostało mi tylko dwadzieścia złotych. Było to już po wymianie pieniędzy. No i co miałem robić, poszedłem na Bieńczyce i za te ostatnie dwadzieścia złotych kupiłem tłustą "gąskę". Potem poszedłem do siostry, do Tropiszowa, tam gąske sprawiłem. W hotelu napiekłem mielonych, usmażyłem żeberka i tak przeżyłem do zaliczki, do piętnastego. Powiem tylko tyle, że w czasie wojny nie ja jeden uprawiałem taką konsumpcję. Tutaj w Stołecznym Królewskim Mieście Krakowie, też się to zdarzało. Ale była także grupa smakoszy kocich udek, udających zająca lub królika. Spotkałem po wojnie i takich.
- Słuchaj, dziadku, ale ty zawsze miałeś psy, jednego, czasem dwa, zawsze o nie dbałeś, kupowałeś podroby, wychodziłeś na spacery. Psy zawsze były w domu, kundle, rasowe. Robiły co chciały, spały w łóżkach.
- A co to ma do rzeczy jaki ty widzisz tu związek, pomiędzy jednym a drugim. Kochać psa - jeść psa.
- Dziadku! Dziadku! Popatrz, jaką ładną, tłuściutka gąskę na srebrnym łańcuszku prowadzi ta pani.
- Gdzie?
- Ha, haha, a jednak działa.
- Zaraz dostaniesz w ucho. Idziemy ciamkaczu. Obiad czeka.
- A, aa....babcia wiedziała?
- .......Wiedziała?... wiedziała.

spis treści


Krystyna Szpiech

***


          Będzie wielkie malowanie
          Zjazd windą szybki
          Niektórym mocno bije serce
          Co za cudowne zdarzenie
          Pęd powietrza silny
          Za parę minut
          Jesteśmy na miejscu
          A potem spacer
          Byle się nie zgubić
          Kto wie co może się zdarzyć
          Trzeba dojść do Groty Kryształowej
          Mieni się swym pięknem halit
          Wyczarował sześciany i inne figury geometryczne
          Natura wyrzeźbiła warkocze z soli
          Majestatycznie odbija się jeziorko słone
          Światełka świecą na nim niczym gwiazdy na niebie
          Komory wyrzeźbili górnicy w wielkim trudzie
          Popatrzmy na te dzieła sztuki
          Zadumajmy się na chwilę
          Czas już malować

          Wiersz ten dedykuję Pani Barbarze Tworzydło - naszej wspaniałej przewodniczce i organizatorce grup malarskich

spis treści


Anna Surma

Domowe porachunki

Rozdział I

Wilczyca


Pewnego lutowego wieczora Ala, Krzyś i Tom bardzo zmęczeni szli do domu. Wtem zza rogu domu usłyszeli coś jakby kłótnię dwóch wampirów. Sami nie wiedzieli skąd w ich głowie pojawiło się takie skojarzenie. W tym momencie Ala poczuła chęć, by porwać czyjąś własność. Porwała więc jedzenie należące do Pana Siekiery. Było to trudne do wytłumaczenia, ale czuła, że musi to zrobić. Odnosiła nawet wrażenie, że to poczucie stawało się silniejsze od niej. W każdym razie w skutek tego intensywnego wrażenia Ala zmieniła się w trzydziesto cztero metrową wilczycę i ruszyła szybkim, drapieżnym krokiem. Gdy tylko to zrobiła wróciła do Krzysia i Toma już pod postacią uśmiechniętej dziewczyny. Przyjaciele Ali wstrzymali na chwilę oddech. Nie mogli uwierzyć, że byli świadkami takiego zajścia. Ala też nie wiedziała właściwe co się z nią działo. Po powrocie do domu dość długo spała. Całe dwa dni spędziła w łóżku, a gdy zbudziła się zobaczyła, że na ręku ma ciasną bransoletkę, która przedstawiała wilczycę z jelonkiem w pysku. Na stole w pokoju Ali leżała ponadto kartka. Ala wzięła ją z drżeniem ręki i odczytała: Kochana!!!
Wczoraj widziałem co zrobiłaś i postanowiłem Cię za to ukarać. Ta bransoleta na zawsze będzie Ci przypominała, co zrobiłaś tamtego fatalnego dla Ciebie wieczora. W nagrodę za to, że mimo wszystko Cię lubię będziesz miała jako wilczyca bardzo miłą, puszystą sierść.

***


Po paru godzinach Ala wyszła ze swego pokoju. Zaproponowała swym przyjaciołom, by wraz z nią wyruszyli w podróż. Chłopcy lubili wyzwania, więc ruszyli razem z nią. Dzięki niej wylądowali na ziemi adamczańskiej, której nie znali.
- Ala! Dokąd nas prowadzisz? - spytał Krzyś.
- Do mej najukochańszej i naj droższej ze wszystkich stryjenki, której od bardzo dawna nie widziałam ­odparła Ala.
- A jak twa stryjenka będzie na Ciebie zła, że nas ze sobą przyprowadziłaś? - spytał Tom.
- Głowa do góry. Nie będzie aż tak źle.
Po chwili stali przed furtą stryjenki Ali a dom wyglądał przepięki:1ie, dokładnie tak jak Ala zapamiętała go z dzieciństwa. Wokół płotu kwitły różnokolorowe róże. Podwórko było czyste, obora i stodoła też zadbane a na podwórku chodził dwu- i czteronożny inwentarz. Ala zadzwoniła do furtki. Głośno ujadając z budy wyskoczył trzynastoletni Azor i podbiegł do Ali. Dziewczyna bez cienia strachu włożyła rękę między pręty, by go pogłaskać. Azor wpierw obwąchał rękę, potem pozwolił się drapać po głowie.
- Azor! Przyprowadź stryjenkę! - Ala powiedziała doń.
Azor radośnie merdając ogonem wpadł do obórki, a po chwili wrócił już ze stryjenką, która w obu rękach trzymała wiadra pełne mleka. Stryjenka była zaskoczona widokiem Ali. Jej zaskoczenie na twarzy zmieniło się w uśmiech, ale musiała iść do domu po klucze, by wpuścić. przybyłych gości.
- Ala! Tak, nie można! - rozległ się głos stryja Eryka, który wypowiedział te słowa witając ją w progu swego domu.
Ala słysząc jego głos wzdrygnęła się. Pamiętała, że od powrotu z wojska trzymał on w domu rygor i jak coś nie było po jego myśli w ruch szła dyscyplina. W każdym razie tym razem tak się nie stało. Wszyscy wzajemnie się witali. Ala przedstawiła swych przyjaciół, Krzysia i Toma. Stryjenka pokazała przybyłym ich wspólny pokój, gdzie mieli spać przez najbliższy czas.
- Dziękujemy - odparli razem.
Wszyscy szybko rozpakowali się i odświeżeni zeszli na dół, weszli do kuchni i siedli przy stole posilając się kolacją.
- Ala! Co cię tu do nas sprowadza? - spytał stryj.
- Po śmierci mamusi uciekłam z domu, bo bałam się mego ojczyma, który obijał mnie - odszepnęła Ala patrząc w oczy stryjowi. Już po chwili żałowała tych słów. Widziała w oczach stryja taką złość. Wszyscy pozostali też poczuli się nieswojo. Eryk opuścił kuchnię i zostawił ich samych, a oni w spokoju mogli dokończyć kolację. Stryjenka Krystyna, by rozładować atmosferę zapytała:
- Dzieci! Czym żywiliście się?
- Kombinowaliśmy jak się dało - odparł Tom.
- Alu! Dzieci! - zapłakała Stryjenka, ale po chwili zauważyła na ręce Ali bransoletę.
- Skąd ją masz? - zapytała.
- Ooo! Dużo, by opowiadać - chciałby zbyć stryjenkę Ala, ale nie skutecznie i wreszcie powiedziała tak: -Wczoraj coś opętało mnie i ukradłam pewnemu człowiekowi kolację. On postanowił mnie za to ukarać i podczas snu założył mi na rękę tę oto bransoletkę.
Stryjenka Krystyna w milczeniu przyjęła tę odpowiedź. Po kolacji Ala i Tom zebrali ze stołu brudne naczynia i zaczęli je zmywać. Nagle stryjenka szybko wstała. Wtedy Tom śmiertelnie przerażony stłukł talerz.
- Boję się. Ja już nie mogę! - wyszeptał przerażony Krzyś.
- Czego? - spytała Ala wycierając w ręcznik ręce.
- Nie czego, ale kogo? - spytał Tom.-Pana Eryka - odparł Krzyś.
Ala zamyślona wpatrywała się w przerażone oczy swego małego przyjaciela. Nagle rozległy się szybkie, ciężkie kroki Eryka. Koledzy Ali przerażeni prysnęli na górę, do swego pokoju. Ala sprzątnęła resztę naczyń i też opuściła kuchnię. Wraz z nastaniem nocy zmieniła się w wilczycę i ułożyła się w poprzek drzwi, dbając tym samym o bezpieczeństwo Krzysia i Toma. Z nastaniem świtu Ala wróciła do postaci dziewczynki i przywitała stryjenkę widząc jak krząta się:
- Cześć! W czym mogę pomóc?
- Cześć, Alu! Zajmij się krowami, a ja w tym czasie podszykuję śniadanie.
Stryjenka wręczyła Ali cztery puste wiadra i z powrotem podeszła do stołu, by dalej kroić chleb. Ala podszedłwszy do drzwi przez chwilę przyglądała się stryjence, potem wyszła na dwór i udała się o obory, siadła na zydelku i zaczęła doić krowy wesoło sobie przy tym gwiżdżąc. Nagle za swoimi plecami usłyszała szelest. Byli to Tom i Krzyś.
- Serwus kochani! - wykrzyknęła radośnie - Ja wam się spało na nowym miejscu? - Bardzo dobrze - odparł Krzyś.
- Coś się śniło?
- 000, tak! - zawołał Tom.
- A można wiedzieć, co?
- Nie - dopowiedział Tom.
- Trudno. Nie będę naciskała - rzekła Ala.

Rozdział II

Odwiedziny


Ala, Tom i Krzyś żyli wraz ze stryjem i stryjenką, i razem dzielnie gospodarzyli. Dzięki ich wspólnej pracy udało się odnowić dom, stodołę i oborę. W Ali od czasu do czasu odzywały się instynkty wilczycy, ale na razie panowała nad nimi. Jednak ta spokojna atmosfera nie trwała wiecznie. Pewnego czerwcowego wieczora trójka młodych zaczęła się "rzucać poduszkami. Stryjenka zaniepokojona ich krzykami, wpadła do ich wspólnego pokoju dostając poduszką.
- To wy tacy jesteście niewdzięczni, że wzięłam ...
- wzięliśmy ich pod swój dach - wpadł w jej słowa stryj stając w progu pokoju.
Cała piątka zamarła w oczekiwaniu co będzie dalej.
- Macie do wieczora ściąć żyto i pszenicę oraz powiązać je w snopki. - przerwał krępujące milczenie stryj.
- A jak nie zdążymy, to co?
Stryj szybko wyszedł. A oni w nieco mniej nerwowej atmosferze poszli na pole.
- Kochani, co byście rzekli gdybym zamieniła was w wampiry? - spytała wesoło Ala.
- Tak - krzyknęli przychylnie chłopcy.
Po trzech godzinach solidnej pracy wrócili do domu na obiad i krótki odpoczynek.
- Ciekawe, co teraz robi pan Siekiera? - spytał Tom mając na myśli sąsiada, któremu Ala zabrała kiedyś kolację.
- Niby skąd mam wiedzieć - odparła Ala bezwiednie dotykając bransoletki.
- Gdzie jest stryjenka Krysia? - spytał po chwili Krzyś.
- Poszła odpocząć - odparła spokojnie Ala.
Ala, Tom i Krzyś wrócili wreszcie na pole. Teraz skopywali ziemię. Przed północą Ala wróciła do domu. Przygotowała prowiant dla swych przyjaciół i wróciła do nich na pole.
- No, nareszcie! - krzyknął rozradowany Krzyś porywając z jej ręki kosz z wałówką i siadaj Ac Kolo swego brata.
Ala oparta o pień drzewa jak zahipnotyzowana patrzyła się w przeogromną i dobrze umięśnioną klatkę piersiową Toma. Była w nim zakochana, ale dopiero teraz to sobie uświadomiła. Tom odwzajemniał jej uczucie. Niespodziewanie podszedł do niej i pocałował ją. Tę przyjemną dla obojga chwilę przerwał Pan Siekiera.
- Dzień dobry, panu! - powiedziała Ala.
- Witam! Co u was słychać? - odparł pan Siekiera.
- Dobrze. A jak pan nas tu znalazł? - spytał Krzyś.
- Nie powiem - odpowiedział pan Siekiera.
- Więc co pana tu sprowadza? - zapytał Tom, obejmując jednocześnie Alę.
- Chcę pogadać z tą dziewczyną. Pozwolicie? - zwrócił się do Toma.
- Tak - odrzekł Tom robiąc dość sztuczny uśmiech na swej młodzieńczej twarzy.
W takim razie już chwilę potem pan Siekiera i Ala siedzieli na pomoście mocząc sobie nogi w przejrzystym jeziorze.
- o czym pan chce ze mną rozmawiać? - przerwała milczenie Ala.
- Smakowała Ci moja kolacja? .
- Przepraszam... ja nie chciałam ... ja nie wiem, co mnie opętało. Proszę? Niech pan mi wybaczy ­powiedziała zawstydzona Ala. .
- Przyjmę przeprosiny, ale pod warunkiem, że znikniesz z życia Toma i Krzysia - powiedział pan Spiera pewnym głosem.
- Nigdy!!! - krzyknęła głośno Ala - Oni są moją rodziną - dodała po chwili.

Rozdział III

Umowa


Od tego momentu w życiu Toma i Ali oraz Krzysia zapanował spokój. Nikt nie niepokoił ich. I tak, w atmosferze szczęścia przyszedł na świat syn Ali i Toma, Olek. Jednak ich radość została stłumiona, dziecko było chore na astmę. Często dusił się a biedna Ala przychodziła mu z pomocą jedynie dzięki inhalacjom. Innej metody czy też rady nie było. Wreszcie jednak wróciła do Ali jej historia związana z kradzieżą posiłku pana Siekiery, przemianą w wilczyce i... wampirami... Do domu Ali i Toma przybyła Najjaśniejsza Pani, która w zamian za służbę Ali była-gotowa uzdrowić Olka. Serce Ali pękało ale postanowiła przyjąć warunki, bo to gwarantowało zdrowie jej synowi. Rzekła więc:
- Umowa stoi. .. !
Tom w żaden sposób nie mógł zrozumieć jej decyzji. Kochał ją i nie wyobrażał sobie życia bez niej. -Tom, czy ty tego nie rozumiesz? Tu chodzi o zdrowie Olka. Jak się nie zgodzę na warunek królowej, to Olek będzie miał astmę do końca życia. Te ataki trwają czasami trzy godziny. Wtedy Olek musi jechać do szpitala.
- Alu! Wybacz, ale ja nigdy nie zrozumiem twych matczynych uczuć, choć sam jestem ojcem Olka. Alu! Jest jeszcze inne wyjście. Ty - jako wilczyca zmień nas w wampiry. Porzucimy świat ludzi, ale będziemy szczęśliwi i wiecznie zdrowi.
Ala nie mogła znieść propozycji męża. Nagle poczuła, że nie może go już kochać skoro on proponuje jej coś takiego. Zrozumiała, że on nie kocha ani jej ani Olka.

Rozdział IV

Prośba


Ala zamieszkała w pałacu Najjaśniejszej Pani. Nie umiała być szczęśliwa, ale miała pewność, że jej syn jest zdrowy. A to było dla niej najważniejsze. W końcu z tego powodu porzuciła całe swoje życie. Pewnego razu powiedziała nawet:
- Pałac nigdy nie był i nie będzie mym domem, ale dobrze się tu czuję.
Spokój Ali zakłóciła wizyta Krzysia i stryjenki Krysi. Pewnego dnia odwiedzili ją, by robić jej wyrzuty, że opuściła swe dziecko. Ala wytrzymała tę próbę, a nie zdawała sobie sprawy, że był to dla niej sprawdzian, po którym czeka ją nagroda Tymczasem czuła się zagubiona i
- Już nie wiem co robić, komu wierzyć - ubolewała Ala i lała łzy.
Wtedy Najjaśniejsza Pani wezwała ją na rozmowę.
- Opowiedz mi drogie dziecię całą historię swego życia. A wtedy pomogę Ci, tylko mów prawdę trudną, może i gorzką, ale prawdę!!!
Ala opowiadała najpierw spokojnie, potem nieco nerwowo wreszcie kwiliła nie mogła powstrzymać emocji. Wnet usłyszała stukanie do drzwi. Najjaśniejsza Pani nakazała otworzyć drzwi i wtedy Ala ujrzała...
- Mamusiu - do komnaty, w której siedziała Ala wraz z Królowa wbiegło dziecko, Olek.
W tym momencie Królowa wstała i rzekła:
- Twój syn jest zdrów, więc piastuj go jak matce przystało.
Od tego czasu Ala z Olkiem mieszkali w pałacu Królowej. Żyli z dala od Toma, Krzysia, stryjenki Krysi i stryja Eryka oraz pana Siekiery. Jednak w ich życiu panowało szczęście, radość, pomyślność.....

spis treści


Wioletta Stasiak

Szczęście


 

          Jesteś mym szczęściem,
          którego wciąż nieustannie szukam.
          Marzeniem, które pojawia się i znika.
          Jesteś mym życiem,
          które mi ucieka i na mnie nie zaczeka,
          tylko biegnie coraz prędzej i prędzej,
          a Ty za nim w chaosie czasu gonisz.



 
Piękno

          Piękno świata powala,
          niczym brzeg rwącej rzeki.
          Porywa wszystko co jest, a Ty
          z przerażeniem patrzysz
          jak leci twe życie, a twój bliźni
          z krzykiem przed Tobą
          i przed rwącą rzeką ucieka.

spis treści


Anna Bożek

Zagubiona


 


          We własnych myślach gubię się.
          Szukam odpowiedzi na pytanie swe,
          Lecz to jest trudne bo odpowiedzi brak
          Dlaczego ja?
          i uciekam bezszelestnie na palcach,
          Wciąż potykam się na rozbitym szkle,
          powoli podnoszę się i wyciagam ręce w górę,
          Nikt pomóc mi nie umie - to boli...
          A teraz chcę, abyś się do mnie uśmiechnął,
          To i ja śmiać się będę
          Z bólem wyrytym na sercu.

spis treści


Jadwiga Wodzyńska-Bujak

Starzec


          Trzeszczą schody - starzec brodą białą
          Omiata stopnie - ciężarem życia oplecione.
          Jęk stapia duet miłości bólu i ciężaru żucia
          - nadziei jutra - podpierając się kosturem
          sękatych dłoni -
          - a schody trzeszczą i k o ś c i...

spis treści


Elżbieta Krycha

Słomiana wdówka


 


          Raniutko słońce wyjrzało
          Słychać szczekanie
          Przychodził do mnie
          jak kłos pszenicy nagi.

          I kołysał w biodrach moje drobne ciało
          I zostawiał ślady swoich dłoni,
          Oczy ciemne zwęglone w ogniu
          mych spojrzeń i chwile pieszczot
          lekkich jak zapach jaśminu
          to wszystko, co mi przynosi wracając.

          Dzisiaj wiem, że tęsknisz za twoja kochanką
          Moje serce nie czuje rozpaczy,
          bo nawet to nie może trwać
          dłużej niż miłość, której tak mi mało dałeś.

spis treści


Zbigniew Oruba

Sandały

          Motto: Dwie rzeczy są w życiu
          bardzo istotne: dobre
          łóżko i wygodne buty.
          Człowiek jest bowiem albo
          w łóżku albo w butach.

          Marcel Achard


Staram się o ile to możliwe chodzić boso. O ile okoliczności, klimat i pogoda na to pozwalają. Normą jest jednak, że większą część roku spędzam w sandałach. Mam ich zawsze kilka par i kupuję nie wtedy, gdy są mi konieczne, ale gdy trafię na takie w moim guście. Te kupiłem wiele lat temu na wyprzedaży (kosztowały 10 zł) i zdaje mi się że to było w Olkuszu. O tyle to istotne może, że w Olkuszu jest muzeum afrykanistyczne i byłem tam już z nimi. Afryka wpisała się w ich krajobraz. Mają za sobą tysiące kilometrów w kraju i za granicą. Oczywiście nie stale na nogach dużą część w bagażu. Ale swoje widziały. Nie wiem czemu akurat na nie to padło bo w porównaniu z innymi jakie posiadam mają poważne mankamenty. Po pierwsze są mocno nasiąkliwe a w tym stanie grożą rozpadnięciem się, musisz więc iść boso. Po drugie podeszwa ich jest łatwa do przebicia. A często zdarza się, że staniemy na coś ostrego a już zwłaszcza gdy się słabo widzi. I zdarzyło się że na moim afrykańskim szlaku było coś tak ostrego że przebiło podeszwę sandała i moją w nim stopę na wylot. Na szczęście skończyło się dalszym życiem, choć dobrze to nie wyglądało. Pierwszym środkiem dezynfekcyjnym był mój własny mocz aplikowany bezpośrednio na ranę. To metoda znana już przedwojennym harcerzom. Wiele razy groziło im wyrzucenie czy tez zostawienie ich na środku drogi. Zwłaszcza jak były nasiąknięte, ale zawsze jak do dziś, coś czy jakiś sentyment, ratowały je. Wiele lat temu, kiedy były jeszcze prawie nowe czekając na pociąg jadący z Helu do Krakowa (a było to kilka godzin) zrobiłem sobie wycieczkę po półwyspie tak zaplanowaną, że wyruszyłem z Jastarni w kierunku Juraty, od strony morza z zamiarem powrotu plażą od strony zatoki. Postanowiłem iść boso, ale buty i plecaczek, w którym nic nie miałem byłyby zbędnym balastem. Pozostawiłem je więc przy krzaczku mając nadzieję że będę je mógł łatwo odnaleźć. Bardziej dla żartu poprosiłem o "rzucenie na nie oka" dwie panny opalające się opodal. Chyba coś bąknąłem, że zabiorę ten mój bagaż przed odjazdem krakowskiego pociągu bo nim jadę. Wracam - ni e mogę znaleźć ani krzaczka ani panien ani bagażu a pociąg nadjeżdża. Wsiadam boso, co tam nikogo nie dziwi, ale w Krakowie o poranku na peronie było trochę chłodno. W pewnej chwili ktoś mnie woła. Odwracam się, a to jedna z opalających się dziewczyn przytomnie wzięła moje rzeczy myśląc że spotka mnie w pociągu lub na peronie. No a buty zaczynały mieć swoją historie. W czasie bosej podróży nie żałowałem ich, ale rano na dworcu przydały się bardzo. Nie mówiąc już o tym, że znajomość okazała się atrakcyjna. Jak już mówiłem nie były i nie są to buty wysokich lotów bo ani markowe, ani skórzane ale były specyficznie wygodne. I stale udowadniały swoją przydatność. Jeszcze jedna swoista ich cecha to zapach, może nawet nazwałbym to smrodkiem. Zapach wytworzony przez wieloletnie zapacanie, namakanie, suszenie i wietrzenie. Bo prane nigdy nie były, ale w normalnych warunkach towarzyskich, zwłaszcza na świeżym powietrzu, ten smrodek jest do wytrzymania. W pomieszczeniach zamkniętych też da się wytrzymać a nawet robi to pewien klimat zwłaszcza jak pali się cygaro i pije whiskey. Zauważyłem też że i kobietom ten klimat odpowiada. . Raz, albo dwa razy do roku podlewam im po kieliszku spirytusu w cel ach dezynfekcyjnych i żeby się drogi lepi ej trzymały. Za zapachem podąża i smak. Sam nie próbowałem nie mniej były jedzone i to dosyć skutecznie. Szewc za naprawę żądał 50 zł co był ekonomicznie nieuzasadnione. Pozostało mi więc precyzyjnie odciąć zwisające strzępy. A to zdewaluowało nazwę moich sandałów. A dziś to po prostu klapki. Kto degustował? Kozy. W skansenie w Zubrzycy Górnej. Nieopatrznie zostawiłem je bez opieki przy ławeczce, na której odpoczywałem. Oddaliłem się na chwilę żeby zrobić zdjęci a. Wracam, a tu dwie kozy, każda z sandałem w pysku i tylko im się brody trzęsą. Z trudem je odzyskałem, bo łatwo zdobyczy - widocznie smacznej - oddać nie chciały. Dl a mnie dużym plusem rzeczy jest, że nie wzbudzaj ą pokus u innych. Nie musisz ich pilnować a one i tak trzymają się ciebie. Chyba, że ktoś zakwalifikuj e je jako śmieci. Bo ze śmieciarki już je wyciągałem. W czasie tej długiej. służby musiały być czasem reanimowane. Z tej przyczyny zawierają w sobie najmniej trzy tubki butaprenu. Musiały też być zszywane. Robiłem to osobiście i z niejakim pietyzmem. I właśnie dziś 25 października 2007 roku zszywałem im rany po letnim sezonie. Był a godzina popołudniowa. Szaruga jesienna a na dodatek zgasło światło. Ja z igłą w ręku chcąc dokończyć dzieło zapaliłem świecę. Gdy tak kaleczyłem palce przypomniało mi się przysłowie, które słyszałem gdzieś w jakimś skansenie "na świętego Kryspina szewc przy świecy poczyna". A wspomnienie św. Kryspina jest właśnie dziś 25 października. Zastanowił mnie ten zbieg okoliczności. Popatrzyłem na nie z rozrzewnieniem i postanowiłem wycofać z eksploatacji. Zakonserwowałem je starannie i żeby miały godne ich miejsce przybiłem je do sufitu, tuż nad linką z sieci rybackiej, która swego czasu uratowała mi życie, gdy tonąłem w morskiej kipieli. Mam nadzieję, że odpoczywały w spokoju, po dobrym spełnieniu swojej misji.

Kraków 25 października 2007 rok. Wspomnienie św. Kryspina - patrona szewców.

spis treści


Henryk Szczepański

SEKRETY KRÓLEWSKIEGO TYMPANONU

Trzy Żydówki ze strzegomskiej bazyliki


 
Spotkały się około 600 lat temu w Europie, nad Wełtawą, w praskim warsztacie pewnego artysty, który wszystkie trzy wyrzeźbił w szorstkiej płycie jasnego piaskowca wyłamanego ze ścian jakiegoś sudeckiego kamieniołomu. Gotycki relief przewieziono do Strzegomia na Śląsku i umieszczono w jednym z portali tamtejszej bazyliki. Figurki nie mają więcej niż kilkanaście centymetrów "wzrostu" i robią wrażenie kamiennych pacynek. Gdyby nie legenda jaka im towarzyszy i atrybuty jakimi się legitymują, to nikt nie potrafiłby w nich rozpoznać głów koronowanych i słynnych piękności starożytnego Wschodu. Jako licealista stawałem przed płaskorzeźbą, wyjmowałem szkicownik i starałem się to przerysować. Potem wyrzucałem kartki pokreślone węglem i ołówkiem. Tego nie dało się skopiować, to coś opierało się mojej optyce i wyobraźni. Zmumifikowane i skamieniałe marionetki, jak pan-cerzem okrywały swoje wdzięki i kpiły sobie z każdego, kto koncentrował się na ich wyglą-dzie. Próbowałem kilka razy, ale wciąż musiałem kapitulować. Tylko gotycka archiwolta, fiale, kwiatony, gzymsy i kolumny bez oporu pozwalały się przemieścić znad bramy na pa-pier. Z trzaskiem zamykałem szkicownik i wychodziłem z kościelnej kruchty zawsze chłod-nej, pogrążonej w półmroku i pajęczynach. Do dziś nie potrafię zrozumieć, jak w tych kształ-tach niektórzy znawcy odnajdują ,,Elastyczne, jak gdyby rozchwiane, a równocześnie smukłe i wytworne postacie." Od tamtej pory upłynęło kilkadziesiąt lat i mimo to, że w międzyczasie utraciłem wzrok, Królewski Tympanon wciąż mam przed oczyma. Pewnie do dziś pozostałby zagadką, gdyby nie moja nastoletnia córka, którą zaciekawiło - niezbyt foremne i niezbyt zrozumiałe dzieło gotyckich artystów. Teraz nie miałem już wyj-ścia. Musiałem to jakoś objaśnić i uzupełnić luki w moich wiadomościach. Trzeba było sięgnąć do Biblii i podręczników historii sztuki, uciec się pod opiekuńcze skrzydła anielsko cierpliwych bibliotekarzy, muzealników i ar-chiwistów. Dopiero wtedy odkryłem, że urok całego przedstawienia zawierał się w fabule, a właś-ciwie w trzech z pozoru niczym nie związanych opowieściach, zespolonych tajemniczym wątkiem prefiguracji. Każdą z nich finalizuje happy end i to nie lada jaki, bo wstąpienie na tron - Izraela, Persji oraz świata.

Salomon koronuje Batszebę


 
Było ciepłe i ciche popołudnie. Na wzgórzach Jerozolimy umilkły nawet ptaki. Stała w leniwie opływającym ją strumieniu i zażywała kąpieli. Gdy wynurzała się kropelki wody srebrzyły jej śniade ciało, a słońce pieszcząc je niewidzialnymi promyczkami, przydawało złotawej poświaty. Nie wiedziała, że z oddali, z wysokości pałacowego tarasu na wzgórzu Syjon, ogląda ją sam król Dawid. Był już męż-czyzną dojrzałym i otoczonym zastępami uleg-łych wielbicielek, ale po tym, co ujrzał przed chwilą, odczuł wyraźne kołatanie w skroniach i miarowe bicie serca. Przemierzał taras niespokojnym krokiem i co jakiś czas zatrzymywał się chłonąc widok szeroko rozwartymi źrenicami, oprawnymi w tęczówki o barwie morskich toni. Batszeba kąpała się nieśpiesznie. Miała to być kąpiel rytualna, ale ona biegła myślą do wspomnień i marzeń. Przed kilkoma miesiącami została żoną Uriasza, który wkrótce po uroczystościach weselnych wyruszył na wojnę z Ammonitami i od tamtej pory, każdej nocy zadręczała się coraz to bardziej nieznośną sa-motnością. Ledwie powróciła do swego domu, a w jego progach stanął posłaniec z osobistym zaproszeniem króla Dawida. "A gdy przyszła do niego, spał z nią. A ona oczyściła się od swej nieczystości i wróciła do domu." - mówią wer-sety drugiej Księgi Samuela. Biblijna Izraelitka pławiąca się w nurtach Cedronu zafascynowała nie tylko rudowłosego harfistę z syjońskiego wzgórza. Do tej sceny nawiązywali i przeżywali ją wciąż na nowo najwybitniejsi artyści: malowali ją Hans Memling, Rembrandt, Rubens, Bartłomiej Strobel i inni, piórem uwiecznili: Andre Gide i Emil Zegadłowicz. Niebawem okazało się, że Batszeba jest brzemienna. Dziecko zmarło wkrótce po urodzeniu. Rodzice uznali, że jest to kara za cudzołóstwo, wymierzona przez Boga: Swój grzech i śmierć niemowlęcia opłakiwali wspólnie. Ból, żal i skrucha musiały być szczere, bo po tym tragicznym wydarzeniu jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Dawid się zakochał. Po pewnym czasie Batszeba została jego żoną. Urodziła mu jeszcze Jednego potomka o imie-niu Salomon. Gdy po raz pierwszy została matką miała około 20 lat, ojciec jej syna był mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Batszeba to imię hebrajskie, w zhellenizowanej formie brzmi: Betsabe lub Bethsabe. Bywa różnie tłumaczone, jako: córka dostatku, wesela, radości albo przysięgi. Jednym z jej atrybutów uwidocznionych w strzegomskiej płaskorzeźbie jest pies - symbol wierności i po-dążania za boskimi sztandarami. Trzyma go na kolanach i wspiera na nim prawą rękę. Siedzi po lewicy swego syna Salomona, który w lewej dłoni wznosi koronę umieszczaną na głowie matki. W pierwszym rozdziale starotestamentowej Księgi Królewskiej widzimy Dawida zła-manego przez los: "Z biegiem czasu sędziwy Dawid tak się posunął w latach, że nie mógł się rozgrzać, choć okrywano go kocami. Wówczas powiedzieli mu jego słudzy: <>. Szukano więc pięknej dziewczyny w całym kraju izraelskim, aż wreszcie znaleziono Szunemitkę Abiszag i przyprowadzono ją do króla. Dziewczyna ta była nadzwyczaj piękna. Choć miała staranie o króla i obsługiwała go, król się do niej nie zbliżył". Zgodnie z literą prawa przypadła jej godność królowej - pierwszej damy królewskiego haremu. W tym czasie o swoją przyszłość zaczął się troszczyć - pierworodny Dawida Adoniasz, którego królem chce uczynić arcy-kapłan Abiatar i kilku innych stronników. Również i Batszeba - matka dorosłego już Salomona - nie zasypia gruszek w popiele. Wspólnie z prorokiem Natanem, czuwa nad wyborem następcy tronu. Nim jednak zdążą czemukolwiek zapobiec i mimo to, że Dawid wciąż jeszcze żyje, pewnego dnia na tronie zastają Adoniasza - najstarszego z dawidowych synów, wykorzystującego stare żydowskie prawo dziedziczenia. Natan postanawia skłonić Dawida do skutecznego wyznaczenia no-wego następcy. Ważna rola w tej akcji przypada Batszebie, która idzie do starego króla i skutecznie wstawia się za swoim synem. Jej prośba zostaje spełniona. Dawid obiecuje: "Salomon, twój syn, będzie królem po mnie" Dotrzymuje słowa. Zgodnie z jego polece-niem kapłani namaszczają i koronują Sa-lomona. Nowy król sprawia wrażenie osoby życzliwej Adoniaszowi, co tego ośmiela do przedstawienia nieco ryzykownej prośby, a za pośredniczkę w przekazaniu jej obiera Batszebę. "Powiedz, proszę, królowi Salomonowi - bo tobie nie odmówi - aby mi dał Abiszag Szunemitkę za żonę. Batszeba była wtedy osobą upoważnioną do przedkładania królowi spraw szczególnej wagi. "Król powstał na jej spotkanie, pokłonił się jej głęboko, usiadł na swym tronie i polecił postawić krzesło dla królowej matki, aby usiadła po jego prawicy". Ta właśnie scena odnotowana przez autorów drugiej Księgi Królewskiej, została odkuta w płaskorzeźbie umieszczonej nad portalem strzegomskiej fary. Widzimy Batszebę w uroczystej chwili wprowadzenia na tron; Salomon z berłem wzniesionym ku górze, umieszcza na jej głowie królewską koronę. Wolno nam domniemywać, że zarówno tekst biblijny jak i wyrzeźbiona scena są wyrazem synowskiego uznania dla macierzyńskich sta-rań rodzicielki. Pojawia się jednak pewien "drobiazg" różniący te dwa ujęcia. Autor strzegomskiego tympanonu, wbrew słowom staro-testamentowego zapisu, usytuował Batszebę po lewicy swego syna. Historia dla Batszeby nie zawsze była łas-kawa. Nikt nie próbuje usprawiedliwiać jej cudzołóstwa, choć istnieje sporo okoliczności łagodzących niezupełnie obiektywny osąd. Wątpliwości budziły jej starania o tron dla syna. Jako "skończoną intrygantkę" ocenia ją Marcel Dieulafoy w "Królu Dawidzie" (Roi Dawid), wydanym w Paryżu w roku 1897. Z perspektywy trzech tysiącleci i zważywszy na obyczaje panujące na królewskich dwo-rach, jej starania o przyszłość własnego dziecka trzeba przyjąć za naturalne i uznać, że były tylko przejawem szlachetnego macierzyństwa. W typologicznej interpretacji Biblii (m.in. Augustyna i Izydora z Sewilli) oraz w XIII wiecznej Biblii umoralniającej Batszeba jest typem Kościoła, zapowiadającym jego powsta-nie.

Epilog z morałem


 
Stojąc w kruchcie strzegomskiej bazyliki i patrząc na trzy żydowskie królowe zrozumiałem, że chrześijaństwo, to zreformowany judaizm, że bez niego Chrześcijanie byliby ludźmi, którzy stracili grunt pod nogami. A jaki byłby judaizm, gdyby nie było chrześcijaństwa? Czy ich wspólny Bóg dotarłby do tych wszystkich owieczek świata, które dziś spotykają się z nim w synagogach i kościołach? W przedsionku kamiennej fary jest cicho i pachnie kurzem, bo rzadko kiedy kto tutaj zagląda. Szkoda. Dla gimnazjalistów, to wymarzone miejsce, w którym mogą niemal na własne oczy zobaczyć spory kawał historii, znaleźć inspirację do czytelniczych poszukiwań a nawet porozmawiać o sprawach ekume-nizmu i antysemityzmu. Mam przyjaciela Żyda. Dzieciństwo spędził w Strzegomiu i wspominając tamte lata zapamiętał, że nigdy nie miał odwagi wejść do tej świątyni, choć bardzo go pociągała swoją wielkością i niezwykłą architekturą. Gdyby wiedział, że portale tego kościoła wypełniają sceny z życia dawnego Izraela, nie odczuwałby pewnie takich oporów. Inny mój dobry znajomy, pobożny Katolik z dziada pradziada, żachnął się, gdy kiedyś napomknąłem, że strzegomska świątynia jest wspaniałą galerią judaików. - Chyba żartujesz, no nie przesadzaj, katolicki kościół, a cóż on może mieć wspólnego z Żydami?! Do królewskiego portalu i tego co on przedstawia wracam myślami. Jak w kalejdo-skopie przesuwają się sceny i skojarzenia. Układają się różne wątki prowadzące do nowych lub takich samych morałów. Często jednak pojawia się jeden, o ogólniejszym charakterze. Wbrew temu co mówią niektórzy - religia, nie jest instrumentem podziału na wiernych i pogan, do podziałów prowadzi tylko religijna ignorancja. Dopiero znajomość zasad religii, również i tej jaką wyznają inni, daje szansę poznania tego co łączy. Refleksja religijna towarzyszy człowiekowi od zarania jego dziejów i nieustannie ewoluuje. Bóg się nie zmienia, zmieniają się tylko wyobrażenia o Nim.

(fragmenty większej całości)

spis treści


Maria Rybacka

Nadzieja


 

          Nie ma zbyt wiele czasu,
          by być szczęśliwym.
          Dni przemijaja szybko.
          Życie jest krótkie.
          W pamiętniku naszej młodości
          wpisujemy marzenia.
          A jakaś niewidzialna ręka nam
          je przekreśla. Nie mamy wtedy
          żadnego wyboru.
          Jeżeli nie jesteśmy szczęsliwi dziś,
          Jak potrafomy być szczęśliwi jutro?
          Wykorzystaj ten dzień dzisiejszy
          Obiema rękoma obejmij go.
          Przyjmij ochoczo, co niesie ze
          sobą światło, powietrze i życie,
          jego uśmiech na twarzy, płacz
          i cały cud tego dnia,
          wyjdź mu naprzeciw.

spis treści


Patrycja Cebula

Jan Paweł II

 

          Byłeś uśmiechnięty
          Zawsze radosny
          Ty się otaczałeś młodzieżą
          I prowadziłeś ich swą drogą
          Mimo tych cierpień
          Które zadał tobie ciężki los
          Szedłeś do świata ku Marii
          I Boga swego ty go ubóstwiałeś
          I wierny byłeś Krzyżowi

          Byłeś pielgrzymem świata
          Gdy wchodziłeś na łono natury
          To cieszyły się wszystkie ptaki
          Liście łąki i słońce oraz chmury
          A gdy płynąłeś swym kajakiem
          To rzeka była łaskawa dla ciebie
          Wszystkie góry cię kochały
          Każdy kamyk oddychał przy tobie

          Jesteś jak pasterz wśród stada owiec
          Który je karmi a potem pilnuje
          Przed złym wilkiem
          Ty też nas tak pilnowałeś
          Byłeś naszym pasterzem
          Który nas karmił dobrym słowem
          I nie pozwoliłeś aby zły wilk nas zjadł.


 

spis treści


Ludmiła Raźniak

Przyjdź


 

          przyjdź do mnie
          w zapachu fiołków
          niech poczuje wczesną wiosnę
          i serca uniesione
          niech zawiruje w oczach
          jak po lampce szampana
          niech ogarnie nas miłość
          jak w magii najintymniejszych snów
          słońcem twych uczuć skąpana
          będę szczęśliwa, tak wielce
          jak ptak w podniebnych obłokach
          jak ziemia... latem wygrzana

          przyjdź...
          w jesiennej tęsknocie
          liliowych wspomnień
          kiedy rozdzieli nas los
          gdy szron pobieli głowę
          i przyjdą życia zawieje

          przyjdź
          będę czekała

 

spis treści


Piotr Dudek

Wycieczka

Jechał pociągiem do Krakowa. Właściwie tą samą trasą wczoraj, ale był w dobrym humorze. Wczoraj, kiedy wrócił do domu niewiele po 19-tej, zjadłszy kawałek ciasta rozsiadł się wygodnie przed telewizorem między siostrą, bratem i ojcem, żeby obejrzeć prognozę pogody na najbliższe dni, ale też i po to, żeby trochę posmakować domu i rodziny. Jednak cała ta atmosferka, bardziej wyobrażana niż rzeczywista prysła, kiedy tylko zapytał ojca co porabiał w ten piękny, słoneczny i ciepły dzień?
- Byłem w ogródku.
- Przecież nie mamy już ogródka. Chodzisz tam, żeby oglądać go zza pło­tu?
- Byłem u sąsiada. Przepięknie rozkwitła magnolia.
- To on też ma magnolię? - wtrąciła się siostra.
- Nie, ta nasza.
"Rzeczywiście-pomyślał Piotr - z ogródka sąsiada przez niską siatkę doskonale ją widać!". Ojciec po chwili zaczął mówić o działce "na rogu", wystawionej na sprzedaż.
-Ta w której tak długo robili altanę. Kupię ją - i tu zwrócił się do W., młodszego z syn6w-a ty ją sprzedasz i zarobisz na niej! Oczywiście żartował, nawet pewnie myślał, że wyjątkowo udał mu się ten dowcip, ale dla W. to wystarczało, żeby zaraz wszczą6 awanturę.
-No widzisz! Jak ty możesz mówić takie rzeczy? Przecież ogródek sprze­dało się ze względu na twoje zdrowie! Z powodu astmy! Nie miał kto na nim robić! A ty chcesz zaczynać znowu to samo! Myślisz, że mnie nie żal tego ogródka? Nie sprzedałem go, żeby na nim zarobić!
W. mówił swoim zwyczajem głośno, podniesionym tonem.
- Ale przecież tata żartował!- Piotr próbował uspokoi6 brata. Żartował?! Z takich rzeczy się nie żartuje! To jest poważne!
Mówił coraz głośniej, coraz bardziej poirytowany i zaczynało to przy­pominać chwile tuż przed "rozwalaniem" mebli. Piotr wstał więc i wy­szedł z pokoju. Wtedy też ostatecznie postanowił, że na drugi dzień pojedzie do Krakowa. Za mało się ostatnio ruszał. A Kraków to galerie z obrazami, dziełami sztuki(tu momentalnie przypomniały mu się przepiękne eseje Z. Herber­ta odsłuchiwane ostatnio z kaset w kt6rych z przejęciem opowiada o obrazach), kawiarnie i herbaciarnie, gdzie może się zaszyć, ukryć, myśleć i pisać.
-To jutro też nie będzie ciebie na obiedzie? - zapytała go siostra, kiedy kładł się już spać. Z pewnym żalem i rozterką, ale wiedząc, że musi zde­cydować odpowiedział, że nie będzie.
"To po co ja to robię? Po co ja zrobiłam tiramisu? To po co ja tu wogóle jestem?!"- jakby słyszał jakimś wewnętrznym słuchem ten możliwy rodzaj jej skargi. Czy tak myślała? Ale czy obiady robiła ze względu na niego? Czasem jakby właśnie takie odnosił wrażenie. Może mylił się? Na drugi dzień z samego rana Piotr usłyszał ojca wołającego go do sie­bie:
- Czy będziesz wychodził? Bo potrzebowałbym coś z apteki. Coś mi się sta­ło z okiem! A Włodek idzie rozlepiać plakaty.
Rozzłościło to go. Miał już w sobie wszystko tak pysznie rozplanowane i poukładane: niespieszne i syte śniadanie, ciastko, małe spakowanie kilku rzeczy do plecaka i wyjeżdża do Krakowa: A tu nagle ojciec wyskakuje mu z apteką!
- Co to tak na ostatnią chwilę?
Jakby to można było zawsze wszystko przewidzieć i być na wszystko przy gotowanym! Trochę złagodniał:
- Zobaczę, jak będę miał czas!
W grę wchodziła jedyna całodobowa apteka w okolicy, apteka przy ulicy Wojew6dzkiej.Idąc tam mógł "skoczyć" nieco w bok na dworzec i kupić bilet na pociąg. Przygotował więc sobie śniadanie, nakrył je miską i po­szedł usprawiedliwiając w myślach też i brata: "Fakt, że gada i gada o bzdurach, sprawach oczywistych z naciskiem i pasają godnymi czegoś waż­niejszego, ale prawdopodobnie on tego potrzebuje, przecież za chwilę wyjdzie na miasto w tym swoim zachlapanym klejem ubraniu, do tej "kretyńs­kiej",jak sam mówi, roboty, czyli plakatowania, teraz w niedzielny ranek, dzień tak słoneczny". Piotr wzruszył się słuchając jego usprawiedliwień z sympatii (i częstego o nim m6wienia) jaką czuł do Jakuba, jeszcze jed­nego studenta, który pomaga mu w plakatowaniu. "Ja go po prostu lubię" - mówił - W. Ach, te homoseksualne wątki! Też mocno i dowcipnie (tragikomicznie) zaak­centowane w hiszpańskim filmie, który niedawno obejrzał. Film, dziwna rzecz, oglądało mu się nie tak dobrze, jak na to liczył, momentami nawet dość ciężko (był tym zaskoczony). Może był zmęczony. A teraz, kiedy wracał do niego myślami (co nie zawsze działo się po każdym filmie) też zezdziwieniem zauważał jak ciekawy i wartościowy film obejrzał! Czy dlatego, że był niemal o nim samym? Bohater (!) był stróżem (cieciem) i śmieciarzem w domu(bloku) w którym zamieszkiwał suterenę z kalekim i niepełnosprawnym ojcem. Ale to, co bar dziej wydawało się ich identyfikować to usprawiedliwianie tą koniecz­nością opiekowania się zniedołężniałym ojcem swego zastygnięcia w tym, niechęci do radykalnej zmiany i budowania własnego życia. Kiedy tak myślał o tym przypomniał mu się jeszcze jeden hiszpański film - "Labirynt Fauna", tamtejsza rodzina i fascynująca na swój sposób postać ojca-faszysty. Deprywacja (też seksualna) może być procesem nasilającym się w sytuacji kiedy dawny typ mężczyzny ma coraz ciaśniejsze i zawężające się pole możliwości do wykazania się. Energia, męskość, pragnienie znaczenia znaj­dują swoje rozładowanie na manowcach (w dewiacjach). Ojciec rzeczywiście miał spuchnięte oko. Ale to młodsza siostra Piotra była dla ojca najlepszą domową pielęgniarką. Gdyby jednak we dwoje mie­li pozostać już sami trudności zaczęłyby narastać coraz bardziej, bo ojciec już teraz miał kłopoty z niektórymi zakupami. A co dopiero, gdyby zaniemógł aż tak, że musiałby tylko leżeć? Siostra przecież od kilku lat w ogóle nie wychodziła z domu. Dom byłby czysty i zadbany, ale do czasu. Potem zapadłby się i zawalił od środka. Wszedł do restauracji, która okazała się droga i zamówił jedzenie i pi­cie za 32 zł. Miał na sobie czerwoną w ciemne pasy koszulę flanelową, zupełnie niczego sobie, tyle że pomiętą, bo nie wyprasowaną po praniu i suczeniu. Pewnie to zaważyło na pierwszej reakcji na jego widok kelner­ki stojącej u wejścia. "W czym możemy panu pomóc?" - zapytała stojąc na progu wejścia z ulicy, z takim wyrazem twarzy jakby zobaczyła-kloszarda A przecież Piotr miał pieniądze. "Czy możecie mnie nakarmić? "- właśnie tak mógł ją zapytać, ale o tym pomyślał dopiero potem, kiedy siedział już w środku i przy stoliku, trochę przeżuwając to niejakie upokorzenie. Tak, bo niewątpliwie doświadczył czegoś właśnie takiego. Tym bardziej po wejrzeniu w menu. Ceny tłumaczyły zachowanie kelnerów, ich grymasy. Po nim nie mogli spodziewać się napiwku. Mógł wstać i wyjść, ale to by­łoby tylko dla nich potwierdzeniem, jego zaś klęską. Zamówił coś na kształt mini naleśników ze szpinakiem i do tego lemoniadę. Jedzenie by­ło smaczne, tylko dla innych pewnie zaledwie zakąską, a poza tym sprawiało jednak wrażenie dania z paczki. Z ulgą skończył posiłek i wyszedł stamtąd. Swobodnie nie czuł się nawet w ulubionej herbaciarni na Gołębiej. Tak, teraz kiedy siedział przy stoliku, mimo że sami w najbliższym są­siedztwie też nikogo nie było, czuł się podobnie jak w pociągu. Postanowił się pospieszyć, żeby w pociągu powrotnym znaleźć miejsce, które będzie jak najmniej krępujące. Kraków tym razem onieśmielał go. Ale dlaczego, chciałoby się zawołać w proteście?! Onieśmielał coraz większą elegancją i świeżością elewacji, zupełnie tak ,jakby "jego" Kraków to był tamten dawny, szary i zanied­bany. A nie ten, gdzie "pieczęcią" nawet zabytkowych budowli wydają się być tylko pozornie ukryte w nich luksusowe sklepy luksusowych firm. Przy rynku sklepy handlowały nawet w niedzielę i miały klientów! Przechodząc koło Collegium Maius mijał grupę cudzoziemskich turystów, mówili po angielsku i było mu głupio, czuł się skrępowany i nieswój, jakby gorszy. Pochylił głowę nie patrząc na nich. Kiedy tuż po przyjeździe dotarł do Starego Miasta uderzyło go coś jak wyzwanie, czemu jeszcze wtedy jakby był wstanie sprostać, zmierzyć się z tym, włączyć się w to (czuć się włączonym?). Ta wszechradość, rozpro­mienienie. Ale zdawało się to być czymś, za czym musiałby pobiec. Ale jak? Co? W jaki sposób? Było to więc na dłuższą metę dziwne doznanie, niepokojące, z którym musiał jakoś sobie poradzić, ustosunkować się do niego. Pomyślał, że najlepszą, choć brutalną formą obrony będzie schowanie się w jakiejś galerii, muzeum, Bunkrze Sztuki. I tam uspokoić się. Wystawa Waela Shavkyego "Droga Czterdziestu Dni - Kultura wody-kultur ra suszy" zaskoczyła go. Słyszał o niej już wcześniej, ale nie sądził, że będzie mu dane ją zobaczyć. Kto wie, czy nie było to właśnie coś, cze­go akurat potrzebował? Bunkier Sztuki od dłuższego już czasu był bardziej jak niekonwencjonalne kino, niż tradycyjna galeria. Był jak Jaskinia Platona pełna tajemniczych projekcji. Ekrany mogły być wszędzie. We wnętrzu katolickiej świątyni Arab w swetrze czytał Sutrę Koranu o Marii. Piotr stał samotnie po środku sali czytając tłumaczenia i doznawał coraz bardziej tego czego zakosztował po raz ostatni czytając ewange­lię Judasza: jakiś zdumiewający i tajemniczy podmuch z odległej i za­gadkowej krainy, pełen niezaprzeczalnej wzniosłości. Na ścianie obok lewitowała kołując powiększona makieta meczetu i była jak olbrzymi kosmiczny statek, coś czego bardzo wyczekiwano, co wresz­cie przybywa i nas wyzwala. Tak. Był uwolniony. I wyniesiony ponad. Czuł się niemal szczęśliwy. Później zaskoczony i z podziwem słuchał swojej siostry jak charakte­ryzuje brzmienie różnych języków z wyraźnym zachwytem mówiąc o arabs­kim, jego niezwykłej twardości. Czasem słyszała go w nadawanych przez radio piosenkach, którymi będzie można się porozumieć. Porozmawiać. Inny język.

spis treści


Ewa Kuźniar

IGRASZKI Z MYSZKĄ

Nigdy nie marzyłam o komputerze. Może z powodu wieku średniego i minimalnych zdolności praktyczno - technicznych. Parę razy siedziałam przy tym urządzeniu, ale jakoś się nie zachłysnęłam jego możliwościami. Przewodnicy po świecie informatyki pokazywali mi przede wszystkim graficzne umiejętności komputera, a nie od tego należało zaczynać. Ponad formy, kształty i kolory cenię sobie edytor tekstów, więc należało raczej zachęcić mnie krojem czcionek, akapitem, układem strony... Po pierwszych doświadczeniach byłam przekonana, że to nie dla mnie. Nie to pokolenie. Wolałam wieczne pióro i butelkę atramentu. Ale... Pewnego dnia przeczytałam w jakiejś gazecie, że wiadomy państwowy Fundusz otwiera program, w ramach którego można starać się o dotację na zakup komputera. Zadzwoniłam do tej instytucji i zapytałam o szczegóły, absolutnie niczego jeszcze nie planując. Okazało się, że spełniam wymogi, co więcej, nigdy nie korzystałam z podobnych dotacji na cokolwiek, więc szanse mam jakby większe. Zaczęłam się zastanawiać. A może jednak spróbować? W końcu nie święci garnki lepią, dłużej to będzie trwało, ale powinnam się czegoś nauczyć, skoro sprzęt będę miała w domu. Radziłam się znajomych, wszyscy byli za i na moje marudzenie w kwestii wieku, pokolenia, wiedzy mieli jedną odpowiedź ­wszystkiego się nauczysz. Na dodatek: sama! Bo przecież chodzenie na kurs obsługi komputera nie wchodziło w grę. Zaraz pojawił się następny problem: jaki komputer? Najlepszy byłby laptop, bo teoretycznie można go położyć choćby na kolanach, ale wtedy, kilka lat wstecz, laptopy były bardzo drogie, a zakres ich funkcji nie dorównywał komputerom stacjonarnym. Ale gdzie rozstawić wieloelementowy sprzęt w sytuacji, gdy nie opuszczam łóżka? Jedyna rada: specjalne biurko, specjalne biurko na kółkach. Jego konstrukcja musiała odpowiadać parametrom sprzętu, nie mogłam więc zajmować się biurkiem, skoro komponenty komputera były wciąż w sferze niepewnych wyobrażeń. Przyszedł czas na podejmowanie decyzji. Wypełniłam odpowiednie dokumenty, złożyłam wniosek. Była jeszcze i taka opcja, że mi z urzędu niczego nie przydzielą. Przestałam się martwić. Do chwili, aż dostałam pismo o przyznaniu dotacji. Po załatwieniu formalności należało wybrać firmę, gdzie zakupię sprzęt. Nie miałam rozeznania w rynku informatycznym, kolega pomógł. Bardzo późną jesienią, gdzieś w listopadzie, serwisowy samochód przywiózł zamówione urządzenie. Jak to zwykle ze mną bywa, nie obeszło się bez kłopotów. Pan z serwisu, młody człowiek, przydźwigał monitor i poszedł po resztę, niestety, przy otwieraniu auta złamał klucz, którego część pozostała w zamku. Musiał wezwać pomoc i dość długo czekał na jej przybycie. Kiedy wreszcie wszystkie pudła i pudełka znalazły się w mieszkaniu, zaścielając ćwierć podłogi w moim pokoju, oznajmiłam młodzieńcowi, że to koniec na dziś. Żeby poskładać komputer, muszę mieć biurko, a ono dopiero będzie powstawać. Pan z firmy ucieszył się wyraźnie, był już wystarczająco zmarznięty i zmęczony. Na odsiecz czekał na dworze. Nie chciał pozostać w mieszkaniu, może obawiał się nietypowej klientki. Jestem już przyzwyczajona do tego, że przypadkowi ludzie różnie reagują na mój widok. Przy pomocy zestawu domofonów mogę ­nie ruszając się z łóżka - otworzyć drzwi klatki i mieszkania. A potem głosem naprowadzam delikwenta, w którą stronę ma się udać. Są takie osoby, które zachowują się naturalnie, jakby tylko tym sposobem nawiedzali cudze domy. I są tacy, którzy nie ukrywają zdziwienia, irytacji czy lęku. Kiedy już odebrałam sprzęt, mogłam poprosić o pomoc stolarza, który miał zbudować biurko. Główne części wyposażenia należało rozpakować. Stolarz wymierzył jednostkę, monitor, drukarkę. Ustaliliśmy wysokość biurka, jego kształt, miejsce półki na drukarkę, system otworów w ściankach, by całe okablowanie komputera mieściło się w biurku tak, że za przesuwanym meblem pociągnie się tylko kabel sieciowy, czego się uniknąć nie da. Zanim dostałam gotowy mebel, na stole zamiast wazoników lub talerzy stały części komputera. Ale niedługo to trwało. Po kilku dniach przyjechało biurko, wkrótce też dojechał serwisant i dokończył prace. Przy nim nauczyłam się, jak sprzęt włączyć i wyłączyć, i jak grać w pasjansa, żeby opanować manualnie obsługę myszki. Tego dnia niczego więcej się nie dowiedziałam, bo już samym wstępem byłam zmęczona. Musiałam jeszcze rozwiązać problem klawiatury. Spoczywała na kolanach, i tak zamierzałam ją użytkować, ale była nieco dłuższa niż w moich planach i po prawej stronie zwisała w kierunku drukarki tworząc huśtawkę, której punktem podparcia było moje prawe kolano. Kiedy przechyliłam klawiaturę mocniej i oparłam jej krawędź na obudowie drukarki, powstawała równia pochyła. Tak czy inaczej, ani na huśtawce, ani na zjeżdżalni pisać nie mogłam. Ale spostrzegłam, że obok podajnika drukarki, tuż pod klawiaturą, jest wolne miejsce. Kolega wymierzył, a stolarz wykonał niewielkie pudełko z dykty, które idealnie wypełniało wolną przestrzeń i utrzymywało klawiaturę w pozycji poziomej. A w pudełku trzymałam listy, koperty, kartki. Teraz mogłam zacząć poważną naukę. Najwięcej czasu zajęło mi czekanie na nauczycieli. Pewnego dnia zajrzał do mnie znajomy ksiądz. ,,0, widzę, że sprzęt już poskładany ­zakrzyknął od progu - I jak, działa?" "Działa, działa" - odpowiadam zniechęcona. ,,1 co, ułatwia pisanie?" - dopytuje się uparcie ksiądz. "Eee tam, to przereklamowane urządzenie. Mówili mi, że na komputerze dużo łatwiej poprawia się błędy, zwłaszcza literówki, a to nieprawda. Muszę cały wyraz od nowa wystukiwać." ,,A po co?" - zdumiał się ksiądz. ,,Bo inaczej się nie da, nie ma miejsca." "Jak to - nie ma miejsca?!" - zdumienie księdza rosło. Zaniechał konwersacji, rzucił się do komputera, by go uruchomić. "Pokażesz mi - powiedział - bo nie rozumiem." Wystukał na klawiaturze wyraz: k o m p u t e r. "Teraz - mówi­ usuniemy jedną literę..." Kursor migał miarowo między "u" i "e". "Sam ksiądz widzi ­mówię - wyraz się zamknął, nie ma miejsca..." Księdzu najpierw ręce opadły z bezradności nad moją głupotą, a potem wpisał brakującą literkę "t". "No tak - powiedziałam strapiona­ myślałam, że to działa jak maszyna do pisania.. . " Jeśli ktoś zdolny - cokolwiek rozeznany w obsłudze komputera - miał czas, przychodził do mnie z posługą. Do książkowych przewodników, poradników prędko się zniechęciłam, bo były tak skonstruowane, że chcąc się nauczyć jednej pożądanej czynności, musiałam przejść przez dziesięć innych, które do niczego nie były mi potrzebne. A może miały uczyć cierpliwości pod pozorem zdobywania wiedzy? Nauczyciele byli różni. Przeważali tacy, którzy w ciągu godziny chcieli mi pokazać wszystko. Ale ponieważ pamięć nie nadążała, na pokazie się kończyło. Byli nauczyciele połowiczni, którzy podczas prezentacji dokładnie komentowali ruchy ręki prawej, natomiast nic nie mówili o ręce lewej, jakby jej aktywności nie byli świadomi. Choć wypełniali ewangeliczne przykazanie o tym, że nie wie prawica, co czyni lewica, nie mnożyli inojej wiedzy komputerowej, utrwalali jedynie tę biblijną. Zdarzali się wreszcie i tacy, którzy byli wystarczająco cierpliwi i zorientowani we własnych odruchach. Ci pomogli mi najbardziej. Po paru miesiącach zastrajkowała drukarka. Żeby teksty pięknie wyglądały, używałam druku w odcieniach szaroniebieskich. I nagle drukarka wyrzuciła mi stronę aż pstrokatą; pierwszy akapit tekstu w kolorze właściwym, a potem mieszanka zdań, słów w kolorach niebieskim, szaroniebieskim, ledwo czarnym. Drugą stronę wydrukowało tylko na niebiesko. Urządzenie wariuje czyli jest zepsute. Dzwonię do fachowca, proszę o tempo ekspresowe, bo drukarka jest mi potrzebna na wczoraj. Po godzinie znawca przedmiotu siada przy drukarce, przepuszcza przez nią jedną kartkę z kilkoma słowami. "Skończył się pani czarny tusz" ­mówi, nie ukrywając uśmiechu. Jedyna pociecha, że tę usterkę można łatwo usunąć... Dla podniesienia mnie na duchu kolega przyniósł zdjęcie ściągnięte z Internetu. Jeszcze wtedy nie byłam w sieci. Na fotografii widać twarz starszej wiekiem zakonnicy, bardzo pomarszczoną, jak wysuszony owoc, ale uśmiechniętą. Niebieskie oczy patrzą bystro i rozumnie w ekran monitora. Widać, jak bardzo absorbuje jej uwagę zajęcie, któremu się oddaje. Równie pomarszczona ręka spoczywała na myszce. ,,Niech żywi nie tracą nadziei!" ­skomentował kolega. To zdjęcie miało być lekiem na mój brak zapału do zdobywania sprawności młodego informatyka. Dawkowałam je sobie wielokrotnie. Któregoś dnia nadszedł znajomy, poważny mężczyzna, asceta z rodzaju tych, którzy tylko duchem żyją. Zawsze mówił mało i z namysłem. Spojrzał na krzepiące zdjęcie, uśmiechnął się. "Popatrz ­mówię - na naukę nigdy nie jest za późno!" Milczał. Wreszcie po długiej chwili rzekł: ,,Nie rozumiem kobiet, chcą być wiecznie młode. A przecież w tym wieku - wskazał zdjęcie na monitorze - zmarszczki są takie przyjemne!" Były jeszcze uszkodzone i skasowane dyski, inwazje wirusów, archiwa, których nie udało się odzyskać. A wszystko to we wstępnej fazie internetowego szaleństwa. Irytowałam fachowców swoim nieuctwem, bo potrafiłam tylko to, czego potrzebowałam. ,,A komputer, proszę pani, to nie telewizor, że się go postawi i jednym guzikiem obsłuży. Trzeba się wielu rzeczy nauczyć, żeby sobie samemu nie szkodzić" - wykładał mi jeden z fachowców. Zgadzam się i robię swoje. Harce z myszką trwają.

spis treści


Zbigniew Lissowski

Złotki

          1. Wioska ta jest
          na Mazowszu.
          Przepiękna to
          wioska.

          2. Cicha i spokojna
          to Wioska,
          Rozlegla,
          a ludzie bardzo
          mili, sympatyczni.

          3. Swoją nazwę
          Wioska
          zawdzięcza żyle
          Złota.



 
Wiosna

          1. Wiosna przyszła
          dość wcześnie.
          Na krzakach
          są małe, drżące
          listki.

          2. Mieszkańcy
          cieszą się
          z Wiosny.

          3. Wszedzie tu
          pełno lasów
          ale najważniejsze
          to to, że pąki
          są na drzewach
          owocowych.

          4. Wiosna
          zachwyca
          swoim pięknem.



 
Noc - Poranek w Wiosce

          1.Gdzieś zaszczekał
          pies, w ciszy
          to cudowny
          głos.

          2.Ciemno i cicho
          wszędzie.
          Mieszkańcy śpią.

          3.Nad ranem
          Nieopodal zapiał
          Kogut.

          4. Gdzieś jest
          piękniejszy widok,
          który przedstawia...
          Wstające Słońce.

spis treści


Bolesław Bryński

Elektryk

Za młodu Jurkowi nawet nikła myśl przez głowę nie przebiegła, że los może go postawić w takiej sytuacji. A jednak tak się stało. Przed trzema latami, tuż po ukończeniu technikum elektrycznego, gdy poszedł z paroma kumplami w sobotnie, upalne południe nad rzekę, skoczył na główkę do wody i trach, złamał kręgosłup. Złamał go dosyć podle, bo w odcinku piersiowym, ale mógł złamać go jeszcze gorzej, bo w szyjnym. Złamanie kręgosłupa w odcinku piersiowym sprawiło, że musiał usiąść na wózek inwalidzki i - jak mu w szpitalu powiedziano - będzie na nim jeździł do końca swego życia. Co prawda, pocieszano go, że jest szansa, aby wszczepiono mu w kręgosłup implanty, to wtedy prawdopodobnie na nogi wstanie, lecz czy na pewno, to nikt nie gwarantuje. Nadzieja więc była, lecz Jurek zastanawiał się, czy w jego przypadku jest ona możliwa do spełnienia, ponieważ ma mocno uszkodzony rdzeń, tak że od pasa nie ma czucia. Cieszył się więc, że może jeździć na wózku, na który posadzono go po paru tygodniach po wypadku. Dowiedział się bowiem w szpitalu, że niektórzy faceci po złamaniu kręgosłupa, zwłaszcza w odcinku szyjnym, leżeli w wyrach po kilka miesięcy. Jakkolwiek więc myśl o wszczepieniu implantu była dla Jurka mimo wszystko kusząca, starał się ją odsuwać na bok. Raz, że wiedział, iż w jego przypadku byłby to niewiadomy efekt, dwa, że pociągałoby to spore koszty. Pochodził z biednej rodziny, która w żadnym razie nie wyłożyłaby kilku, nie mówiąc, że kilkudziesięciu tysięcy. A to, czy znalazłby sponsora, który by opłacił to wszczepienie, było dla Jurka tak pewne, jak pytanie, czy we wszechświecie jest inne życie niż życie na Ziemi. Wolał więc trzymać się rzeczywistości, która go otaczała, a nie bujać w obłokach, ale musiał przyznać, że nieraz lubił oddawać się marzeniom. Ze szpitala wyszedł pięć miesięcy po wypad-ku. Od powrotu, poza dwoma wyjazdami do sanatorium, siedział w domu. Nie miał źle, bo rodzina w miarę szybko pogodziła się z jego stanem, a więc z powodu wypadku oraz z tego, że siedzi na wózku nie czyniono mu żadnych wyrzutów. Z racji, że Jurek z rodzicami i trzema siostrami mieszkał we własnym domku, stojącym na obrzeżach Paliszewa, niewielkiej mieściny pod Kaliszem, ojciec, przy pomocy dwóch swoich braci, wylał mu betonowy wjazd. Ojciec z braćmi zrobił to, jak Jurek za pierwszym razem pojechał do sanatorium. W początkowej wersji miała to być dla Jurka niespodzianka, ale ojciec nie wytrzymał z zachowaniem tajemnicy i tego dnia wieczorem, kiedy skończono robotę, zadzwonił do Jurka na komórkę, mówiąc mu z satysfakcją w głosie o tym. Jurek więc, wróciwszy z sanatorium do domu, mógł bez przeszkód wychodzić i wchodzić do niego. Szkopuł był jednak w tym, że na razie jeździł na tak zwanym wózku pokojowym, to znaczy takim, na którym ktoś musiał go wozić. Wraz z uszkodzeniem kręgu piersiowego, Jurek miał spory niedowład rąk, a więc z ogromnym trudem przychodziło mu chwytanie za poręcze, które były przymocowane do dużych kół przy wózku, i kręcić nimi, by wózek jechał. Z tego względu wyjeżdżał zazwyczaj z domu na podwórko i nieraz do ogródka, gdzie były tylko posadzone owocowe drzewka. Sporadycznie zaś wyruszał na Ziemiańską, uliczkę, przy której mieszkał, ponieważ był na niej bardzo kiepski, podziurawiony i powybrzu-szany asfalt, na którym Jurek czuł się strasznie niepewnie. Dalej więc, jak poza swoje podwórko, Jurek wychodził tylko z rodziną do kościoła, czasem z którąś z sióstr na spacer lub z kolegami na piwko. Mimo że zaraz po powrocie ze szpitala kolegów przy Jurku było sporo, często więc wychodził z nimi na Paliszewo, to z miesiąca na miesiąc grono kole-gów się zmniejszało. Stało się to w miarę szybko, bo już w zimie, a przecież do domu wrócił późnią jesienią. W pierwszej chwili Jurek uważał, że znik-nęli dlatego, że w takim stanie, w jakim się znalazł, źle znosił zimno. Na wiosnę jednak domyślił się, że powód ich zniknięcia może być inny. Podobnie było z Anką i Magdą, siostrami, choć one wychodziły z nim dłużej, bo aż do lata, potem jednak obie wybyły do pracy za granicą, i wychodzenie z nimi się urwało. Z tych przyczyn Jurek coraz częściej myślał zakupie wózka elektrycznego, który umożliwiłby mu samodzielne poruszanie się po rodzinnym miasteczku. Po perypetiach związanych z otrzymaniem z państwowego funduszu sporej dotacji na zakup elektrycznego wózka, Jurek nabył go w pierwszych dniach maja. Kiedy dostarczono mu go w ciepły, majowy, słoneczny poranek, jak tylko posadzono go na nim, natychmiast wyjechał przez furtkę. I nie pomogły prośby matki, aby najpierw poćwiczył jazdę wokół domu, a potem wypuścił się gdzieś dalej. Jurek tego nie słuchał, bo już potrafił na takim wózku jeździć ponieważ poruszał się na identycznym w sanatorium, który pożyczał kilka razy od współlokatora z pokoju. Zwyciężyła też w nim ogromna tęsknota za samodzielnym pokonywaniem przestrzeni, czego był pozbawiony od trzech lat. W ten dzień poczuł również, jak to mogłoby być, gdyby w kręgosłup wszczepiono mu implanty i gdyby ponownie chodził. Kiedy znalazł się na Ziemiańskiej, pierwsze sto, dwieście metrów jechał wolno, jakby jednak chciał wyczuć, jak ten wózek będzie się spisywać na ulicznych wertepach. Zobaczywszy zaś, że dla nie-go nie są one zbyt wielką przeszkodą, przycisnął mocniej dżojstik, co sprawiło, że wózek przyśpieszył. Jakkolwiek w sumie szybkość była niewielka, Jurek poczuł lekki wiatr we włosach, doszedł do te-go intensywny zapach bzu, który rósł przy zagrodzie stryjka Mietka, brata ojca.
- No, proszę, patrzcie, Jurek już posuwa na swoim nowym rumaku! - zawołał wesoło stryj, stojąc na werandzie swego domku. Stryj Mietek, podobnie jak stryj Antek, nie mówiąc, że ojciec był bardzo pogodnym człowiekiem.
- A co, jest młodym źrebakiem i wyrywa jak szalony! - odkrzyknął Jurek.
- To trzymaj go na wodzy, trzymaj, żeby nie poniósł!
Z Ziemiańskiej skręcił w Szlachecką, na której asfalt był już równiejszy, przycisnął więc znowu dżojstik do oporu. Po paru metrach musiał jednak zwolnić, bowiem na chodniku zauważył Ryśka, kumpla z podstawówki.
- O, już masz elektryczny wózek - rzekł przyjaźnie mężczyzna, uśmiechając się kwaśno.
- Raczej dopiero! - odparł rzeczowo Jurek.
- No tak, no tak, w twoim przypadku każdy dzień siedzenia w domu jest koszmarem. Głupio się przyznać - zaczął po chwili, chrząkając - ale ja na twoim miejscu dostałbym chyba szmergla!
Jurek tylko uśmiechnął się.
-Ej, zobaczcie, jaki wózek! - zawołał jeden z niedużej grupki podroślaków, którzy niespodziewanie pojawili się na ulicy.
- O rany, to wózek elektryczny! - rzucił z fascynacją inny.
- Elektryk...!
- No i co, że wózek elektryczny - warknął Rysiek, sunąc do grupki chłopców. - Nigdy takiego, gnojki, nie widzieliście
- Wal się, chłopie! - parsknął do niego któryś z podroślaków, a potem wszyscy pobiegli dalej.
- Może ci jakoś pomóc? - zwrócił się spokojnym głosem do Jurka, kiedy chłopcy wbiegli w jakieś podwórko.
- Nie, spoko, poradzę sobie - odparł mężczyzna na wózku i rzuciwszy "cześć" odjechał.
Gdy zbliżał się do końca Szlacheckiej, natknął się na Jolkę, dziewczynę, z którą kręcił, chodząc do trzeciej w elektryku. Jak wrócił ze szpitala do domu, Jolka była u niego chyba ze dwa razy; a potem zniknęła.
- No proszę, masz już elektryczny wózek - dodała wesoło Jolka po przywitaniu. - A więc teraz będziesz szalał na nim po Paliszewie!
- A no tak, będę szalał - odrzekł Jurek, wpatrując się mimowolnie w brązowy brzuch Jolki, który wid-niał spomiędzy dżinsowych spodni a kusej bluzki. Pamiętał, że Jolka uwielbiała, jak ją gładził po nim. - Może byś kiedyś wpadła do mnie?
- Och, sorry! Wiem, że cię strasznie zaniedbałam, ale, wiesz, kończę teraz szkołę, a w sierpniu wy-chodzę za Kamila, pamiętasz...? Tego, co chodził z tobą do podstawówki, więc, wiesz, teraz jest u mnie masakra...! - ale urwała nagle, bo chyba uświadomiła sobie, że powiedziała coś, czego raczej nie powinna.
- To przyjdźcie oboje - podjął Jurek, widząc, że Jolka spłonęła rumieńcem, a że była jasną blondynką, na tle włosów rumieniec był bardzo widoczny.
- Okay, to kiedyś wpadniemy do ciebie we dwójkę - odparła potwornie zmieszana dziewczyna. - Ale to już w czerwcu, po szkole, po szkole.
Potem wymienili jeszcze kilka zdawkowych zdań o swoich rodzinach i rozstali się. Gdy Jurek został sam, w jego pamięci pojawiły się słodkie chwile spędzone z Jolką, a zwłaszcza te, które przeżył z nią nad rzeką, do której później tak niefortunnie skoczył. W tamtym czasie Jurek Jolkę bardzo kochał i teraz, kiedy ją ujrzał, zrozumiał, że ta miłość jeszcze całkowicie w nim nie wyblakła. Widział, że ona też była w nim mocno zadurzona i niejednokrotnie nazywała go najcudowniejszym przystojniaczkiem, jakiego znała. Jurek przecież był dosyć wysokim i szczupłym chłopcem o bujnej, czarnej czuprynie. Ulica Szlachecka dobiegała do Alei Tysiąclecia, Jurek więc skręcił w nią w prawo. Była to ulica przelotowa przez Paliszewo, a więc jechał wózkiem tuż przy chodniku. Musiał przyznać, że jadąc nią miał trochę stracha, bo samochody śmigały obok niego jak pociski wystrzelone z karabinu. Przedtem, kiedy był prowadzony przez kogoś chodnikiem, czuł się bezpieczny. Ujechawszy jakieś trzysta metrów, Jurek znalazł się przy parkanie okalającym kościół pod wezwaniem świętego Jakuba. Z racji, że był to kościół parafialny, Jurek prawie w każdą niedzielę do niego chodził. Kiedy zbliżył się do bramy prowadzącej na dziedziniec, stanął w niej ksiądz Bogdan, dosyć otyły czterdziestolatek.
- O, masz wózek, elektryczny wózek! - zawołał przyjaźnie, gdy zobaczył jadącego Jurka. - A więc teraz będziesz już samodzielnie przyjeżdżać do kościoła. Podjazd już jest, więc z wejściem nie będziesz miał kłopotów.
- A no tak, a no tak - potwierdził Jurek.
- Widzisz, jak dobrze, że go przed kilkoma lata- mi wylałem. Teraz jest jak znalazł! - zaśmiał się dobrodusznie ksiądz. - A nie boisz się tak Tysiąclecia jeździć?
Jurek przytaknął i podzielił się z księdzem swoimi obawami.
- No właśnie! Samochody obecnie są takie szybkie, a jeżdżą nimi bez opamiętania - westchnął z namysłem kapłan. - Tylko gdzie oni się tak spie-szą, gdzie...? Ale ja swoją wectrą też się za bardzo nie wlokę - dodał, tłumiąc w sobie śmiech.
Kiedy ksiądz Bogdan zwalczył w sobie chichot, obszedł wózek dookoła, a potem rzucił ze znaw-stwem:
- Eee, ty sobie z nim poradzisz, bo przecież jesteś elektrykiem!
- No pewnie - podjął Jurek. - Tylko że teraz jest on na gwarancji, więc jakby coś się zepsuło, to pójdzie do serwisu.
Teraz ksiądz przytaknął ze zrozumieniem.
- Ale wszystkie cztery kółka ma małe, trudno więc ci będzie dotrzeć tam nad rzekę - rzekł z lek-kim przekąsem.
- Nie wiem - zaczął mężczyzna na wózku, nie zważając na ton księdza - ponieważ mam go dopiero od dzisiaj. Jak się w niego, jak to mówią, wjeżdżę, to się może tam wybiorę...
- Lecz będzie trudno, co, będzie trudno!? - przerwał mu ksiądz.
Jurek popatrzył na księdza, potem powiedział cicho "szczęść Boże" ruszył dalej. Przez długi odcinek drogi, jak ruszył spod bramy kościoła, Jurek myślał o spotkaniu z Jolką, a potem z księdzem Bogdanem. Przypomniały mu najważniejsze chwile, jakie przeżył w swoim dotychczasowym życiu. Był nimi rozdrażniony i teraz uważał, że dałby jednak wiele, aby nigdy do nich nie doszło. Po cóż ponownie rozdrapywać coś, co już się stało, tym bardziej że nikt tego nie cofnie, nawet wszechmocny Bóg. Tak, spotkanie z Jolką uświadomiło Jurkowi, że nadal coś tam do niej czuje, jaki czort jednak księdza podkusił, żeby zapytać, czy Jurek pojedzie w to miejsce, gdzie skoczył. I jeszcze ten lekko kąśliwy ton, choć może nieświadomy. Boże, Jurek nie wykluczał przecież, że nigdy tam nie pojedzie, tylko musi się w sobie zebrać, a także bardziej opanować jazdę tym wózkiem, ponieważ do tego miejsca prowadzi okropnie piaszczysta droga. Myśląc więc o tym, był dosyć wzburzony, tak że nie całkiem zauważył, kiedy dotarł do rynku w Paliszewie. Gdy zorientował się, że na nim już jest, objechał go wokół, a potem zatrzymał się przy ogródku piwnym.
- Ej, Jurek, chodź do nas, zapraszamy! - usłyszał głosy z głębi ogródka. Chwilę się rozglądał, z której strony płynął, a później spostrzegł Piotrka i Edka siedzących w prawym rogu. Byli to kumple, którzy byli świadkami jego wypadku. Niewiele myśląc, podjechał do nich, taranując krzesła stojące mu na drodze.
- Piwka... ? - rzucił Edek, uśmiechając się kwaś-no.
- A i owszem, jasne, pełne! - odparł z dużą ochotą Jurek.
- Chyba pierwszy raz jedziesz na tym wózku, bo jeszcze nie widzieliśmy, żebyś na takim pomykał - odezwał się Piotrek, kiedy kelnerka przyniosła Jurkowi piwo.
- Tak, pierwszy - odrzekł Jurek, chwytając obiema rękoma szklankę i przytykając ją do ust.
- Ale za szczęśliwy to ty dzisiaj nie jesteś? - powiedział Edek, siląc się na wesołość, a przy tym patrząc w twarz Jurkowi.
- Eee, trochę jestem zły, bo tylne kółka u nas na Ziemiańskiej buksowały - zbył go Jurek. - Lecz cóż, człowiek na to, gdzie mieszka, ma raczej mały wpływ - dodał sentencjonalnie.
Piotrek i Edek zgodnie przytaknęli po krótkim milczeniu wszyscy trzej zaczęli rozmawiać o innych sprawach, śmiejąc się i dowcipkując, tak że nie zauważyli, kiedy słońce schyliło się z wolna ku późnemu popołudniu. W tym czasie kelner donosił tylko nowe szklanki piwa.
- Ale wlać w siebie to ty, kurka, nadal możesz! - parsknął w pewnym momencie podochocony Edek.
- No bo ja muszę dużo pić, muszę bardzo dużo pić, żeby nery mi pracowały! - niemal odkrzyknął Jurek. - O Boże, wór mam już pełen - zorientował się po chwili, dotykając zgru-bienia przy nodze.
W tym momencie za wózkiem usłyszał spokojny ojca głos:
- Jerzy, chodź, chodź do domu, nie pij już więcej.

spis treści


Władysława Małochleb

Święta Faustyna

          O Święta Siostro Faustyno
          Sekretarko Miłości
          Sama wiele przecierpiałaś
          Dlatego też dla cierpiących
          Masz wiele litości

          Ty tak bardzo ukochałaś
          Jezusa rany i Jego cierpienia
          I dlatego nie obce Ci jest
          Boże wyróżnienie
          Za Twą miłość i pokorę

          Pan Ci zaufał i wybrał z wielu
          Bo przez całe twe życie
          Był Twym bliskim Przyjacielem
          W nadludzkim trudzie
          I cierpieniu szukał ulgi

          W wielkim rozmodleniu
          O Święta Siostro Faustyno
          Ciebie w młodym wieku
          W latach Chrystusowych
          Pan wezwał do nieba

          Na wieczyste gody
          Tam przy Jego boku
          Nadal urzędujesz
          Ludzkie problemy i prośby
          Skrzętnie też przyjmujesz

          Wypraszaj nam o Święta
          Łaski o które Cię błagamy
          A w przyszłości wraz z Jezusem
          Otwórz nam niebios bramy
          Oręduj za nami teraz i na wieki

          I z pod Trójcy Świętej
          Nie wypuszczaj opieki
          Tak się zawsze martwiłaś
          Polski problemami
          Jest nam coraz gorzej

          Dopomóż, popraw nasze losy
          Wymódl- wyproś pokój,
          Miłość, zgodę
          Niechaj do Ciebie płyną
          Rozmodlone głosy

          Święta Siostro Faustyno
          Masz serce czułe i ochocze
          Gdy Cię błagamy spieszysz
          Nam z pomocą
          Więc nas teraz nie opuszczaj

          Nadal nas gorliwie wysłuchuj
          Dopomagaj i rzesze
          Wiernych wspomagaj
          Tyś na trudne czasy
          Miłosiernego Pana nam dana
          O Święta Siostro
          Faustyno Ukochana

spis treści


Barbara Wiejowska

***


Motto: "Lecz łatwiej jest niebu i ziemi przeminąć, niż przepaść jednej kresce z Zakonu."
/ Ew. Łukasza, 16, 17. /

Mama Kamilki często wyjeżdżała za granicę. Kamilka w takie dni przebywała na wsi, u babuni, razem z bratem Maciusiem. Jako, że Maciuś bywał ostatnio bardzo kłopotliwy, babcia nie mogła sobie z nimi obydwojgiem poradzić. Kamilka nie miała więc gdzie iść na te cztery dni. Jak wiecie, bardzo lubię dzieci, postanowiłam, że zostanie u nas. Przywiozła ją mama w czwartek popołudniu, z plecaczkiem pełnym osobistych drobiazgów i książeczek. Kamilka, mimo, że ma dopiero osiem lat, jest bardzo samodzielną i zaradną dziewczynką. Wszystko robi koło siebie sama. Tego dnia była sobota, dla nas sabat. Kamilka wstała bardzo wcześnie rano i postanowiła przeprać sobie majteczki, skarpety i chusteczkę. Ponieważ mam słaby sen, usłyszałam zaraz jej krzątanie w łazience. Wstałam i poprosiłam, żeby Kamilka przestała prać, gdyż nie może tego robić u nas, właśnie wyjątkowo w tym dniu. Dziewczynka odpowiedziała, że nie jest adwentystką i nie obowiązują jej "nasze prawa". Pogładziłam Kamilkę po głowie i zaproponowałam wspólne przeczytanie dziesięciorga przykazań z Pisma Świętego. Kiedy doszłyśmy do czwartego przykazania i do słów: ".. .Ale siódmego dnia jest sabat Pana Boga twego: Nie będziesz wykonywał żadnej pracy ani ty, ani twój syn, ani twoja córka, ani twój sługa, ani twoja służebnica, ani twoje bydło, ani obcy przybysz, który mieszka w twoich bramach."..., dziewczynka z bardzo poważną minką rzekła: ,,no tak, ja jestem obcy przybysz i muszę zostawić to pranie na dzień dzisiejszy." Uradowało się serce moje na te słowa i zaproponowałam Kamilce wspólne spędzenie czasu i przedpołudniowych chwil w szkółce sobotniej. Mam nadzieję w Panu, że to ziarenko kiedyś zakiełkuje i Kamilka pozna Prawdę. Dałby Bóg, aby się tak stało.
 

spis treści


Małgorzata Antończyk

Podziękowanie Jezusowi

          Jestes słońcem; ciepło i światło dajesz.
          Jesteś lekiem - zdrowie ratujesz.
          Gwiazdą - drogę wskazujesz.
          Okryciem - przed zimnem chronisz.
          Jesteś Aniołem; zawsze mnie bronisz.
          Ręką, która przez niebezpieczeństwo przeprowadz.
          Jesteś przyjacielem, który nigdy nie zdradza.
          Jesteś wielkim sercem,
          Bo bezinteresowną miłościa darzysz.
          Jesteś bramą, która niebo otwiera
          i za to Jezu jestem zawsze Ci wierna.


spis treści

Wiesław Drynda


GALERIA O FUNDACJI AKTUALNO|CI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA


Webmaster: Justyna Kieresińska