|
|
Jerzy A. Maciążek
I nagroda w konkursie literackim
Dykta
Przepraszam pana, czy przypadkiem nie ma pan kawałka sznurka, chciałem podwiązać kwiatki, nie mogę sobie z nimi poradzić rozsypują się na wszystkie strony.
-A przypadkiem mam, ja zawsze noszę przy sobie sznurek, scyzoryk. A może cienki drut będzie lepszy, taki miedziany z uzwojenia silników.
-Mnie w zupełności sznurek wystarczy, gdyby pan był tak uprzejmy.
-Pewnie, czemu nie, musimy sobie pomagać, no nie.- Miałem obawy i długo wahałem się czy podejść do gościa siedzącego na ławeczce przy zaniedbanym grobie i poprosić go o kawałek sznurka. W październikowym słońcu srebrem połyskiwała kilkudniowa szczecina. Wełniana czapka z pomponikiem-nie pierwszej nowości zasłaniała mu całe czoło, opierała się na dwóch popielatych breżniewowskich kępach. Od ucha, prawie do kącika ust lewy policzek przyozdobiony był kreską starej blizny. Wstał z ławki, włożył rękę do kieszeni i wyciągnął sznurek, w który wplątany był miedziany drut.
-Wie pan co, chyba zmienię zdanie, o ile to panu nie przeszkadza to poroszę jednak o kawałek drutu.
-Zara mówiłem, że drut będzie lepszy, wiem, co mówię, ale pan chciał sznurek.-Wyplątał drut z kłębka sznurka, podał mi go na otwartej dłoni.
-Patrzy się pan na moje ręce, nie zawsze takie były.
-Nie, nie patrzę- zaprzeczyłem samemu sobie - nie każdy może mieć ręce jak ksiądz proboszcz, to może tylko świadczyć, że musi pan ciężko pracować. A praca dzisiaj jest dobrem deficytowym i przez to poszukiwanym.
-Rozumiem, co pan ma na myśli-zarechotał, popatrzył na mnie chwilę, zakaszlał znacząco, myślę, że rozbawiło go moje głupie stwierdzenie. Chwilę stałem oniemiały, nie wiedziałem jak mam się zachować, przecież nie siliłem się na ironię. Chciałem po ludzku wybrnąć z niezręcznej sytuacji, kiedy dosyć nachalnie patrzyłem na jego brudne spracowane ręce. Drut trzymałem w otwartej dłoni.
-Się pan tak nie patrzy, nic się nie stało, śmieje się zawsze, kiedy ktoś mi nawija o robocie, szczególnie tak jak pan, elegancko, dobro poszukiwane, praca trud, wysiłek. O, przepraszam najmocniej. Poczęstuje mnie pan papierosem. Widziałem jak pan palił, mogę prosić? Pan się nie gniewa, pan sam rozumie, co to jest nikotyna. Już miałem się zbierać i rozejrzeć się za jakimś petem, albo całym szlugiem. Ludzie dzisiaj palą po niemiecku, jeden drugiego nie poczęstuje jak człowiek jest w potrzebie.
-Proszę bardzo-wyjąłem z kieszeni kurtki paczkę papierosów, sam też wyciągnąłem papierosa dla siebie. Teraz będę musiał wypalić papierosa z człowiekiem, który słysząc słowo praca zaczyna rechotać. No, ale w końcu, coś za coś, jak w życiu. Drut, za papierosa. Wyjął papierosa z paczki, oderwał filtr.
-Pan się nie obrazi, ja nie gardzę pańskimi papierosami, ja palę dizle. Jak oderwę filtr to wtedy szlug jest mocniejszy? Kiedyś paliłem "Ekstra-Mocne", ale Unia zabroniła robić takich papierosów, bo za mocne na ich gardła i za dużo smoły. Bałem się, że pan pali te pedalskie.
-Proszę?
-No, wie pan, te cieniutkie, długie, czasami perfumowane.
-Nie wiedziałem, że tak się nazywają?
-No, nie na paczce takiego napisu nie mają.
-To tylko ludzie tak je nazywają. A widzi pan, pan tak trochę dziwnie na mnie spojrzał, kiedy weszliśmy z rozmową na robotę i ja się zacząłem śmiać. Nie śmiałem się z pana, tylko z siebie, z mojej przypadłości, jaką mam ze swoim nazwiskiem. Pan siądzie, to panu opowiem. Wygląda mi pan na porządnego gościa.
-No, ale mam jeszcze podwiązać kwiatki i posprzątać liście wokół grobu.
-A tu, na tej ławeczce, siadam sobie często, bo to moja mogiła
-?
-No moja, moja, ale o tym po tym.- Usiadłem, pomyślałem-pewnie jesteś sam jak palec na tym świecie bratku i szukasz wolnego słuchacza. Będziesz mi snuł opowieści prosto z krypty. Niech będzie i tak. Posłuchamy.
-Bo widzi pan ja nazywam się Labor i od małego mam przesrane. Przepraszam, - tylko, jeśli chodzi o robotę-wszyscy mnie ganiali do roboty. Jak mówiłem od małego, a to pilnuj młodszej siostry, a to posprzątaj mieszkanie, a to przynieś węgla, a to idź do sklepu i tak cały dzień. Nic tylko, Janek i Janek. A młodszy brat o rok, gruchy obijał. O siostrze nie mówię, bo osiem lat młodsza. Jak się ma czternaście lat, to chciałoby się już to i owo? Chłopaki w piłkę grają, niektórzy już ze starszymi rozpijają w bramach "Jabłuszka" i chwalą się, że panienki podszczypują, a za mną cały czas wlokło się tylko Janek zrób i zrób. Nie raz matce mówiłem, że jest jeszcze brat. A ta nic, tylko masz zrobić, co ci każę i koniec! Raz się ostro wkurzyłem, powiedziałem sobie dosyć tego dobrego.
Matka wybierała się do roboty na drugą zmianę, zostawiła mi całą listę poleceń. Najgorzej wnerwiłem się jak powiedziała, że mam bratu obiad podgrzać jak przyjdzie ze szkoły. Tak jakby był kaleką. Lepiej się uczył w szkole ode mnie, to i był mamusi synkiem-hrabia von Dupensztejn w mordę. Braciszek przychodzi ze szkoły i od razu w drzwiach mi depeszuje. Janek obiad jest-tylko na to czekałem. To mi podgrzej jak ci mamusia kazała. Sam sobie podgrzej jak chcesz żreć głąbie jeden i spadaj-tak mu powiedziałem.
-Może zbyt ostro potraktował pan brata, może trzeba było inaczej, delikatniej, wytłumaczyć mu, że jest na tyle dorosły, iż może sam sobie podgrzać ten obiad.
-Delikatniej, co to pierwszy raz go prosiłem żeby sobie michę szykował. Jakby zamknął jadaczkę, to możeby do niczego nie doszło, ale ten swoje, że się matce poskarży. Dostałem szału, tak mu michę wyklepałem, ze trzy dni na oczy nie widział. Dobrze, że sąsiadka przyleciała z dołu i mnie jakoś razem z siostrą od niego oderwały, bo nie wiem, co bym mu zrobił. Przyjechało pogotowie. Zadyma w całej kamienicy. Ktoś zadzwonił po matkę do roboty. Przyleciała do domu w roboczym ubraniu i dawaj lamentować, że zabiłem brata, że jestem bandytą i rozliczy się ze mną jak przyjdzie ze szpitala. Cały czas byłem na podwórku -pomyślałem,- na co mam czekać! Dałem w długą. Trzy dni byłem na gigancie. Matka dała znać przez kolegów żebym wracał do domu i że wszystko będzie dobrze. Wróciłem, ale baty i tak dostałem. Ostatni raz!
Braciszek leżał sobie w łóżeczku jak król. Pomarańczki, cukiereczki, zupki. Chodziła cały dzień i tylko, a może to, a może tamto. Najbardziej zazdrościłem mu tych pomarańczy. Na mnie w ogóle nie patrzyła, nic powietrze. Leserował dłużej niż była potrzeba. Królewicz z czynszowej kamienicy w mordę jeża.
-A ojciec, co powiedział?
-Zna pan tę piosenkę?
-Którą?
-Gangu Marcela, do dzisiejszego dnia ją lubię i śpiewam sobie często "ojciec żył tak jak chciał", a żył w ciągłych rozjazdach i delegacjach po całej Polsce. Więcej już mi zupki braciszek nie kazał podgrzewać. Stawiał się jeszcze kilka razy, bo wyrósł na chłopa prawie takiego jak ja, ale zawsze zbierał baty i nawet matce się nie skarżył.
-Nie darzy pan brata sympatią?
-Darzy, nie darzy, brat to brat. Mówię to całkiem neustronnie, a że skurkowany, to inna brośka. Czasami to nawet go lubię jak nie pyskuje i nie mówi mi, co mam robić. Węgiel nosiłem dalej, tylko matka już do mnie inaczej mówiła. Braciszek też swoją działkę do roboty w domu dostał i było sprawiedliwiej. Choć tyle sobie wywalczyłem.
-We wrześniu poszedłem do zawodówki samochodowej. Pasowała mi ta szkoła, trzy dni w szkole trzy dni na praktyce w zakładzie i jeszcze parę groszy dostawaliśmy, nie musiałem się matki prosić o pieniądze na swoje potrzeby. Zawodówkę skończyłem, w szkolę zrobiłem prawo jazdy. O robotę było łatwo, to zaczepiłem się w tym samym zakładzie, w którym miałem praktykę. "Żukiem" najpierw jeździłem, a potem "Starem".
-Pewnie panu głowę zawracam. Nie mogę pana szlugiem poczęstować, bo mam tylko kilka hartów na czarną godzinę.-Poszperał w kieszeni, wyciągnął kilka niedopałków. Rozsunął je na dłoni, wziął najdłuższego niedopałka, włożył do ust. Przypaliłem mu niedopałka... Zaciągnął się głęboko, zakaszlał. Zauważyłem, że ciekną mu łzy.
-Każdy szlug przyhartowany jest mocniejszy, czuć go w żołądku, ale można się do tego przyzwyczaić.
-Wspomniał pan wcześniej, że jakieś fatum ciąży na panu, bądź na pańskim nazwisku.
-Ano właśnie. Już mówię. Robotę miałem kasę też, na paliwie miałem prawie połowę wypłaty i na łebkach się dorobiło. Poznałem wtedy Beatę. Miałem dziewiętnaście lat, ona osiemnaście. Fajnie było, mieliśmy się ochajtnąć, ale ojczyzna się o mnie upomniała. Kombinowałem jak się od wojska wymigać, ale nie wyszło. Wróciłem. Za dwa miesiące ślub, planowo urodził nam się synek. Dwa lata trwała sielanka. Ja w trasę gonię za groszem, a moja pani, zaczęła mi brykać. Widzę w domu butelki. Koledzy mi mówią, że moja pani to dancingowa dama się zrobiła. Strułem się i sam do kieliszka zacząłem zaglądać. Straciłem prawo jazdy i dali mnie na warsztat-ale to już nie było to. Czasu miałem po południu nadmiar, to z Beatą i kolegami dawaliśmy sobie w szyję. Wywalili mnie z roboty, to stałem z kolegami pod sklepem i piwkowałem do oporu. Robota mi obmierzła, na piwo zawsze zarobiłem u prywaciarza przy samochodach.
Raz wieczorem stoimy pod sklepem a tu gliny podjeżdżają i od razu z mordą na nas. Co nieroby, dawać dowody? Jak na złość nie miałem dowodu osobistego przy sobie, bo kto nosi dowód sto metrów od domu? Tych bez dowodów zapakowali do suki i na dołek- na komendę. Przekiblowałem dwadzieścia cztery godziny jak ustawa przewidywała albo i nie. Beata dowód mi przyniosła na komendę, w domu trochę pyskowała, ale co tam. Pytali o jakieś włamy, ale nie ze mną takie numery. Jak mnie wypuszczali, to ten porucznik na dyżurce mówi mi tak. Labor, masz takie ładne i szlachetne nazwisko, a jesteś nierób i obibok? Nazwisko jak nazwisko mam po ojcu, nie wybierałem sobie-mówię gadowi. Labor, to po łacinie: praca, znój, trud, a ty, co nawet własnego nazwiska nie szanujesz i opierniczasz się koncertowo. Na Żuławy cię wyślemy z nakazem pracy jak cię jeszcze raz zadołujemy. Do roboty się weź nierobie.
No to się dowiedziałem jak się naprawdę nazywam, kto takie nazwisko moim przodkom wymyślił? No i od tego czasu wiem, że jak się tylko do jakiej roboty zabiorę, to zaraz się zaczyna pierniczyć. Pewnie jakieś przekleństwo jest w tym nazwisku, bo od tamtego czasu obsuwam się tylko w dół ja i moja rodzina. Braciszek też. Jonasz, jaki jestem czy co, kurna.
-Jest taka łacińska sentencja, "nomina sunt odiosa", czyli, wymienianie nazwisk jest niewskazane, bo może spowodować przykrość, ale to nie dotyczy pana, a przynajmniej w obecnej sytuacji.
-A pan, co za przeproszeniem, też gliniarz. Gada pan jak tamten, może to pan jest tym gliniarzem, tylko się pan postarzał i pana nie poznałem.
-Daję panu słowo, panie Labor, że nie jestem gliniarzem, a znajomość łaciny klasycznej policja wśród rozlicznych potrzeb lokuje nawet nie na ostatnim miejscu. To jest pewne. Panu przydatna byłaby dzisiaj inna łacińska maksyma, "dum spiro spero", co się tłumaczy, dopóki oddycham, żyję mam nadzieje.
-Oddycha mi się coraz gorzej, pewnie to przez te dizle, a o życiu nie warto mówić, chociaż czasami chciałoby się jeszcze trochę pożyć.
-No to już lepiej z panem, pan wyobraża sobie, że jest pan najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, ale są tacy, którzy mają o wiele gorzej. Przepraszam, że zapytam, gdzie pan mieszka.
-Mieszka. Zara mieszka, od dziewięćdziesiątego piątego gdzie popadnie. Latem to pół biedy, ale zimą, to sam pan wie pod mostami nie grzeją, no i szyb też nie ma. No to się kima: w "Markocie", w jakimś przytulisku, u Brata Alberta, na dworcu, czasami na dołku jak gliniarze zapuszkują. No i co, nie przez nazwisko to wszystko?
-Nie!...To może zapalimy jeszcze po jednym, proszę.-kiedy mu przypalałem papierosa dostrzegłem w jego szarych oczach, żal, może smutek , ale wydawało mi się ,że nie widzę w nich ostatecznej beznadziei i rezygnacji z życia. Coś się tam skrzyło. Na chwilę zapadło niezręczne milczenia, nie chciałem dalej drążyć jego życia.
-Widzi pan, najgorsze, co mnie spotkało, to mój pogrzeb. No przecież panu mówiłem, że przy własnym grobie siedzę.
-Ale przecież na tabliczce jest napisane Kazimierz Tylko.
-Zgadza się, ale to ja miałem tutaj leżeć. Chłopak miał pięć lat, nie pracowałem nigdzie na stałe. Po znajomości dostaliśmy mieszkanie w kwaterunku, ale na jakiej ulicy. Nikt normalny tam nie chciał mieszkać, choć warunki były znośne. Nawet woda w domu była. Na zimę trzeba było trochę grosza na ziemniaki i węgiel zarobić. Dowiedzieliśmy się z Kaziem tym, co tu leży, że pod Grójcem można zarobić przy zrywaniu jabłek. Stara trochę buczała, ale co tam pojechaliśmy. Robota nie najgorsza, micha nawet była. Jak była potrzeba, to robiliśmy nawet w niedzielę. Właściciel mnie polubił, jeździłem traktorem po sadzie zwoziłem jabłka do magazynu, naprawiałem samochody i traktory. Jakoś się pchało. Na niedzielę do domu nie jeździłem, bo i po co, rozrywka była na miejscu. Patykiem pisane też. W sobotę wieczorem zakładaliśmy pokera, karta mi szła, przytłukłem trochę grosza. Kazia nosiło, na niedzielę jeździł do domu do swojej pani. Zrobiło się chłodno, to pożyczyłem mu mojej kurtki. Pojechał. Do końca roboty było jakieś dwa tygodnie, ale nie przyjechał, szef trochę marudził, ale co miał robić.
Skończyliśmy robotę, to trzeba było się zbierać do domu, do swojej pani. Okazja się trafiła, bo mieliśmy jeszcze zawieść jabłka do Katowic, a że to po drodze to się zabrałem. Nakupiłem za grosze na zimę ziemniaków, marchwi, buraków. Jabłka szef mi dał za darmo, nie najładniejsze, ale pomyślałem będzie miał, co chłopak przez zimę gryźć. Ogoliłem się, nowa koszula, chlapnąłem się wodą kolońską. Jedziemy. Przyjechaliśmy pod dom. Chłopaki pomogli mi wrzucić worki do piwnicy. Klucze od domu miałem przy sobie. Idę po schodach zadowolony, odszykowany, kasa w kieszeni, bo cała wypłata i ostatni też poker mi dobrze poszedł. Wchodzę na korytarz, słyszę telewizor głośno gra, myślę sobie czar prysnął, jest teściowa w domu. Zaraza przygłóchawa była, jak przyjdzie do Beaty to telewizor zawsze głośno gra. Otwieram drzwi- prawie szedł ten serial " Daleko od szosy" pamiętam, bo ten sadownik akurat śpiewał, "daj mi nogę, daj mi nogę"- wtedy stanąłem w progu. Cisza, nic, to tak się wita męża z kasą- pomyślałem. Teściowa tylko zdążyła powiedzieć, "Wszelki Duch Pana Boga chwali" i tak pierdyknęła łbem o glebę, aż jej dwa razy podskoczył, gdyby nie miała wałków nakręconych na łbie to pewnie odwaliłaby kitę i byłby spokój. Jeszcze nie widziałem żeby ktoś tak koncertowo glebował, jakby jej lasso na nogi założył i mocno pociągnął. Beata, choć nie była już taka szczupła wskoczyła na stół i dawaj tupać nogami. Podskakuje, łapie się za głowę i zasłania oczy, piszczy gorzej jakby mysz zobaczyła. Nic tylko cały czas mamrocze, ty nie żyjesz, ty nie żyjesz! Synek zrobił karpia i się zapowietrzył, oczy mu się zrobiły okrąglutkie. Stoję w drzwiach jak zamurowany i patrzę na ten cyrk. Ludzie powychodzili na korytarz, ktoś mnie szarpie za ramię Patrzę sąsiadka odwracam się, mówię dzień dobry, a ta, to samo w pisk jak Beata i chodu do mieszkania. Moment i korytarz zrobił się pusty. Kurwa jego mać, co tu za cyrk! Ryknąłem. Beata skamieniała i zamknęła jadaczkę. Podchodzę do stołu, a ta jak ptaszek cichutko, nie, nie i fik. W ostatniej chwili ją złapałem jak leciała ze stołu. Położyłem na wersalkę. Podchodzę do synka i pytam Andrzejku, Andrzejku. A on mi patrzy w oczy i mówi. Ja byłem tatusiu na twoim pogrzebie. Potem pili u nas wódkę i wujek Romek pobił się z takim panem. Teraz mnie sparaliżowało. Przez chwilę nie mogłem się podnieść z klęczek. Andrzejek pogłaskał mnie po głowie i mówi dobrze tatusiu, że już przyjechałeś, bo w przedszkolu bije mnie jeden chłopak. A co mi przywiozłeś? Otrzeźwiałem, ale jaki pogrzeb, czyj pogrzeb, jaka stypa, jaka bójka? Zabieram się do trzeźwienia Beaty, poklepuje ją delikatnie po twarzy, otwiera oczy, ale jak mnie zobaczyła zemdlała i tak ze trzy razy. Dopiero jak zobaczyła Andrzejka który do niej przemówił, oprzytomniała. Zaczęła powolutku dochodzić do siebie, łapała powietrze jak wigilijny karp przed zabiciem. Z teściową tak się nie pieściłem jak z Betą. Nalałem pełne wiadro wody i chlusnąłem prosto pod kiecę. Obudziła się zaraz i dalej drzeć na mnie ryja. To z nerw nałożyłem jej wiadro na łeb, ale tuba się zrobiła. Bełkotała to swoje "wszelki Duch Pana Boga chwali". Dopiero jak ją porządnie potrząsałem, ale tak, że jej łeb podskakiwał dopiero oprzytomniała. Potem jak doszła do siebie to jeszcze na mnie z mordą naskoczyła, jak mogłem ją tak zmoczyć. To jej mówię, niech mamusia się cieszy, ze po twarzyczce nie chlusnąłem, bo by mamusi wałki powypadały i włoski by się wyprostowały.
-Nie lubi pan teściowej?
-Lubić, a za co. Zaraz po ślubie każdą teściową powinno się truć "Muchozolem", albo jak teraz, "'Raidem" zabijać na śmierć!
-No, a jak ma teściowa kilka córek, to, co pan wówczas proponuje?
-Uśpić bezwarunkowo po wydaniu ostatniej córki!
-Bardzo niehumanitarne i radykalne metody pan proponuje.
-Wiem bardzo dobrze, co to jest humanitarny, od małego mi to do głowy wbijano, jak się bijesz, a gość leży na ziemi to się go nie flekuje. Wszystko i na temat. Do teściowych się tego nie stosuje. Tych zaraz to się nawet jad nie chwyta i wszelka gadzina od nich ucieka. Wyobraź pan sobie, latem pojechaliśmy do lasu na wycieczkę, teściowa jakoś się podczepiła, nie chciałem się z Beatą kłócić. Mówię sobie, dobra niech zaraza jedzie z nami. I patrz pan, rozłożyliśmy się na polance w lesie, do wody blisko, słoneczko świeci, no kultura. Rozkładamy koce, wałówkę, Andrzej bawi się piłką z Betą, ja leżę sobie na kocu czytam "Motor", co robi stara nawet nie patrzę - powietrze.
Nagłe, słyszę pisk Beaty i płacz Andrzejka. Beata wymachuje rękami i stara się zasłonić sobą dziecko. Patrzę pszczoły, złapałem koc, biegnę, wymachuje, robię wiatrak, ale to nic nie pomaga. Narzucam koc na Andrzejka i uciekam nad rzekę. Widzę jak Beata walczy z pszczołami, wymachuje rękami i biegnie za mną. Ciachnęły mnie dwie, jedna pod oko, druga w nerę. Beata też ucierpiała. Najgorzej ucierpiał Andrzejek, musieliśmy jechać na pogotowie, bo go ze sześć pszczół użądliło. Teściową, niech sobie pan wyobrazi, nic zero, nul, jak zaczęła wymachiwać rękami i drzeć ryło to wszystkie pszczoły uciekły. Musiały się poznać, że z taką zarazą lepiej nie zaczynać, bo cały rój mógłby żądła stracić, a i tak nic by to nie dało. Jeszcze z twarzą na mnie naskoczyła, że złe miejsce na leżakowanie wybrałem. I pan mi mówi, że ja mam być humanitarny.
-Teściowa jeszcze żyje?
-Leży, po drugiej stronie, cmentarza, ani tamtędy nie chodzę, bo musiałbym pluć na grób, a to nie wypada. Niech zarazie ziemia lekką będzie. Pan Bóg się ulitował nad światem i zabrał ją do siebie.
-Ale, jak skończyła się pańska historia z pogrzebem.
-Dobrze się skończyła. Jakoś obie oprzytomniały. Teściowa nadal patrzyła na mnie jak na ducha. Mówię do nich, gadać mi tu zaraz, co jest grane. Beata szybciej otrzeźwiała. W niedzielę - tak mi mówi Beta-dwa tygodnie minie, rano pukanie do drzwi. Pytam, kto? Milicja, proszę otworzyć pani Labor. Zaraz mnie coś tknęło, bo za grzecznie się odzywają. Zwykle walą w drzwi i ryczą żeby otwierać. Zaraz pomyślałam, że to o ciebie chodzi i że coś zmalowałeś. Otwieram, stoi dwóch pani Labor, pytają? No przecież mnie pan zna, że Laborowa jestem. Nawet się zapytali czy mogą wejść. Weszli i pytają się gdzie jestem. Beata odpowiedziała zgodnie z prawdą, że pojechałem w Grójeckie do roboty jabłka zbierać. A może mąż był wczoraj domu i takie tam szmery rowery. Ale, o co chodzi, gadajcie zaraz- niecierpliwi się Beata. Jakoś powiedzieli, co mieli powiedzieć: że ja nie żyję, że się spaliłem na melinie, i że musi jechać do kostnicy mnie zidentyfikować. Co tam było rozpoznawać jak tam tylko skwarek został? Kurtka się cała nie spaliła i tylko kawałek koszuli się nie zjarał, ortalion się stopił, ale na piersiach coś tam zostało, a tam znalazła się wewnętrzna kieszeń, a w niej był mój dowód osobisty, o którym zapomniałem. Po kurtce no i po dowodzie osobistym Beata rozpoznała, powiedziała, że to ja. Zaczęła ryczeć i mnie wyzywać, że w koszty ją wpędziłem. No jak nie żyłem to mnie pochowała.
Kazik, jak przyjechał do domu to zaraz poszedł na metę, do swojej pięknej. Zaczęli ostro gazować, jak brakło płynu to poszli do babki po gorzałe, ale u babki gorzały nie było, to ktoś przyniósł dyktę i to ich powaliło. Komuś pet upadł na wersalkę i zaczęło się jarać. Przyjechała straż, ugasili ogień. Kaziu się zaczadził najpierw, a potem to już pan wie. Była z nim jeszcze ta jego Maryla, ale jakoś się wydostała, no tak całkiem bez szwanku nie wyszła z tego ognia. Padła przy drzwiach, to ją pogotowie pierwszą zabrało, jakoś odratowali. Poparzyła sobie brzuch i tam niżej. Miała i ma problemy do dzisiaj tym poparzeniem. Nikt jej nie chciał przez te blizny. Nazwali ją chłopaki pipa na gorąco. Oj była ona gorąca za młodu. Jeden powiedział jej żeby z tym interesem poszła do zakonu to się tam wyleczy ze wszystkich pokus. Szlaja się po dworcach, jak waliła tak wali, teraz już nawet wynalazki pije. Padło jej trochę na dekiel, od jakiegoś czasu je tylko zimne, nic ciepłego. Dać jej ciepłej zupy, jak zobaczy parę nad talerzem, to zaraz krzyczy, że się poparzy i zasłania krocze. Szkoda mi jej, tak po ludzku, ładna z niej kiedyś była dupcia.
-Krótko mówiąc, pana w mniemaniu urzędów wśród żywych już nie było, wykreślili pana z ewidencji życia.
-Tak było. Kłopotów miałem całą furę. Prokurator, milicja, wyrabianie nowego dowodu osobistego. Z tym poszło nawet łatwo, bo nadpalony dowód był, ale maszynka wykreślania mnie z życia już ruszyła. I trochę to trwało. No i co, mam rację, że to wszystko bierze się z mojego nazwiska. Nawet w dowodzie osobistym się wypaliło. Numer serii tylko został.
-Synowi, ani pańskiej żonie noszenie nazwiska Labor nie przeszkadzało.
-Beacie, to niebyłbym tego taki pewny, no a syn jakoś sobie radzi i to całkiem nie źle. Jak się skończył ten cały młyn z pogrzebem to sielanka trwała jakiś pół roku. Beata już pracowała w teatrze, za krawcową. Przez te jej pracę to wszystkie premiery obejrzałem. Ja załapałem się do pracy umysłowej na torach, z piórkiem chodziłem osiem godzin. Znaczy się remontowaliśmy torowiska, a piórko to breszka do ubijania grysu pod podkładami kolejowymi.
Latem robiliśmy na torach, w lesie, dość daleko od miasta. Gdzieś tam wykoleił się pociąg, zatrzymali ruch na torach. Na naszym odcinku stanął towarowy. To niektórych ciekawość wzięła, co jest w wagonach, no i znaleźli dwa wagony jaboli. Takiego święta pracy to jeszcze nie widziałem. Zaraz zwiedziały się chłopki i furmankami podjeżdżali jak do Gieesu po nawóz. Mówili później, że cała wieś tydzień miała wesele. Nic mentgownia na wsi nie znalazła, tylko obroty w sklepie i w knajpie spadły. Ja w interesie nie brałem udziału, bo tam byli lepsi spece, którzy na torach robili i dorabiali sobie do pensji, na szabrowaniu wagonów. Nie powiem, swoje wypiłem, bo ciepło było.
Obudziłem się na dołku z takim kacolem, że głowa mała. Kilku z nas w celi było z naszej paczki. Dobrze, że glina był litościwy i wiadro kawy zbożowej pod celę podrzucił. Do domu już nie wróciłem. Tymczasowe aresztowanie i "Sanatorium pod Złotym Kluczem" przez rok. No i co, mam rację, tak jak mówiłem wszystko przez nazwisko i robotę.
-Pan swoje nazwisko sprowadził do fatum, bo tak panu jest wygodnie-tym pan chce usprawiedliwiać swoje rzeczywiste i urojone niepowodzenia.
-Panie, co pan mi tu, może ja tak wyglądam, ale środkiem od kapusty to ja nie jestem. Psychologa to ja miałem w kryminale.
-Jestem daleki od stawiania jakiejkolwiek diagnozy i oceny pańskich postępków. W końcu każdy jest kowalem swojego losu. Każdy z nas ma rozum i wolną wolę - jeszcze nie dokończyłem myśli chciałem mu powiedzieć coś o wolności, o wyborach, kiedy przerwał mi dość brutalnie. Myślę, że słusznie. Czuł, że popadam w kaznodziejski ton.
-Pierdziuniasz pan jak kapelan w kryminale w osiemdziesiątych latach. Nic tylko, wybory, prostowanie dróg, powrót na łono - tam, to każdy chce wracać na łono, chyba, że ma nie równo po kopułą. Wolność, przebudowa siebie, walka ze złem powszechnym. Trwanie w postanowieniu. Czerwone i czarne jakby innych kolorów na świecie nie było! A teraz, co więcej jest kolorów na świecie przez tą wolność, chyba, że tu na cmentarzu, na drzewach. Bo ja czasami same czarne widzę.
-Mam rozumieć, że pobyt w tym sanatorium nie był jedynym pobytem.
-Nie, nie jedynym, takie życie. Zmarzłem, może pan spróbuje takiego koniaku, no nie jak mogłem panu zaproponować coś takiego. Ja się trochę rozgrzeję.-Pociągnął spory łyk pomarańczowej nalewki prosto z butelki. Schował butelkę do wewnętrznej kieszeni kurtki.
-Myślę, że to nie wypada pić na cmentarzu.
-Kto tak powiedział, że nie wypada. A Ruskie, co nie piją na grobach swoich bliskich.
-To kulturowy nawyk i pozostałość pogańskiego zwyczaju.
-Może i pogańskiego zwyczaju, a my to nie byliśmy kiedyś poganami.
-To może zapalimy po całym- chciałem się dopasować do jego sposobu mówienia.
-Nie, nie będę pana opalał. Dziękuję, zapalę sobie przyhartowanego, te pana nawet bez filtra są dla mnie za słabe.-Wyciągnął z kieszeni elegancką złotą zapalniczkę. Znów złapał moje spojrzenie.
-Co zapalniczka się panu podoba, ładna, co? To syn mi dał. Jeździ po świecie, po konferencjach to, dają im takie tam różne, kurna jak on to mówi. Takie niepotrzebne rzeczy. No powiedz pan jak to się nazywa to panu powiem. Kurna, mm...
-Gadżety.
-No, właśnie, duperele.- Pierwszy raz w czasie naszej rozmowy zaśmiały mu się oczy. A zapalniczka pewnie znalazła się w twoich rękach w myśl zasady, że w przyrodzie nic nie ginie tylko zmienia właściciela.
-Widzi pan, mam nawet wygrawerowany monogram, L.J. No i co? Muszę przyznać elegancki wyrób.
-Ja tam swoje wiem, co pan myśli. Wy ludzie, jak już człowiek trochę złachany, nieogolony, nie pachnie, "Diorem", śpi gdzie chce, albo gdzie może, to byście im tylko dół z wapnem przygotowali. Bo z takich wy nie macie żadnych korzyści, podatków nie płacą, a jeszcze trzeba kasę ładować na te całe "Mopsy", "Dropsy", "Caritasy".- Przyznaję, nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chwilę milczeliśmy.
-Powiedział pan, wy ludzie, a przecież pan też zalicza się do tego samego gatunku, czy też rodzaju, jak pan woli. Oboje jesteśmy ludźmi.
-Dobra, dobra, na drutach nie jestem zrobiony, swoje wiem. Pewnie nie raz widział pan księżyc w pełni. Ładny, no nie? A drugą stronę widział pan? Nie. Ale polecieli tam i zrobili zdjęcie i co? Taki sam dziobaty od kraterów jak na tej widocznej stronie, to znaczy, że tam też jest to samo, tylko nie widać. A jak nie widać, to pozornie tego nie ma. To my też jesteśmy tacy trochę księżycowi, choć niektórzy ludzie nie chcieliby nas widzieć. A swoje plecy pan widział-chyba tylko w lustrze-nawet pan się nie zastanawia, że je pan ma. Dopiero pan je poczuje jak glina przyłoży panu pałą. Wszyscy mają plecy, jesteśmy takimi plecami. Pan wie swoje, ja wiem swoje, zostawmy to na boku. Fajnie nam się tu siedzi i gada, niech tak zostanie. Jak mnie zapuszkowali za te kwachy, to zaraz dali mnie na warsztat samochodowy. Lepsze to niż siedzenie bez sensu pod celą. Już było pięknie, aż pierdyknęło. Miałem jakieś pół roku do końca kary. Dostaję list od Beaty, ucieszyłem się normalka, w kryminale człowiek bardziej się cieszy z listu niż na wolności. Czytam i ciemno robi mi się przed oczami. Pisze mi Beata, że wszystko skończone, że nie może dłużej ze mną być, bo siedzę w kryminale i przed nami nie ma perspektyw, a dziecko musi jeść i wnosi sprawę o rozwód. A przyszłym jej mężem zostanie Romek, znaczy się mój brat! List czytałem w warsztacie, myślałem, że tam wszystko rozpierniczę. Walnąłem symulkę. Odprowadzili minie pod celę. Dobrze, że tak zrobiłem. Siadłem i napisałem, że jak wyjdę, to mojemu braciszkowi, a potem jej i tu wypisałem im moje życzenia na ich nowej drodze życia. Rano jestem w warsztacie, patrzę leci wychowawca. Wkurzony jak sto pięćdziesiąt i zaraz do mnie z twarzą. Labor do kantorka, już! Nawtykał mi od durniów i baranich łbów. Mówi mi tak, ja cię na komisję wysyłam, papiery do zwolnienia przygotowałem, a ty mi takie numery walisz- mówi i pokazuje mi mój list, który wczoraj napisałem. Masz szczęście, że dokładnie go przeczytałem. Co taki miód masz tutaj? Poszła z bratem stara, trudno, ale ty masz szansę się z tego bałaganu wygrzebać, nową panią sobie znajdziesz. Podumałem -dobra, co miałem robić. Podrzyj list i nie wypisuj mi takich idiotyzmów. Zawiadomienie jeszcze z sądu o rozwodzie nie wpłynęło, czyli ja jeszcze nic nie wiem, a ty papierów sobie swoim zachowaniem nie zachlap. Potargałem list.
Gady mnie jeszcze cztery miesiące trzymały. Dopiero na drugiej komisji dostałem zwolnienie. W tym czasie była sprawa rozwodowa, po drugiej byłem wolnym kawalerem z odzysku i wolnym od małżeństwa. Jeszcze w kryminale dostałem cynk, że Beata jest w ciąży, to mnie nawet uspokoiło. Wszystko miałem poukładane, co i jak zrobię. Wreszcie sztachnąłem się świeżym powietrzem. Z kolesiami uczciliśmy powrót na wolność Wieczorem obserwowałem dom. Światła się nie paliły, wiedziałem, biorą mnie na przetrzymanie. Byli u teściowej. W nocy przyszedłem do domu, wkładam klucze do zamka, nie mogę otworzyć. Wymienili zamki. O rzesz wy kurde, cwaniaki za złoty dziesięć reszty z dwójki. Poszedłem na melinę się przekimać. Rano poszukałem znajomków z sanatorium. Jeden taki chodził po świeżym powietrzu, szpenio od zamków. Flaszka, krótka nawijka, szybko dogadaliśmy się. Dla niego taka robota to bułka z masłem, a takie roboty to dla niego nie honor. Wchodzimy wieczorem na korytarz, bałem się tylko sąsiadki, tego frandzelkowatego radaru, jak ją wszyscy kamienicy nazywali. Nawet zamek nie zgrzytnął. Czekałem w mordę, dwa dni o chlebie i wodzie, bo tylko to, w domu było. Na drugi dzień późnym wieczorem, słyszę klucz się w zamku kręci. Stanąłem przy drzwiach, wchodzą, najpierw Beata z Andrzejkiem zapala światło, za nimi braciszek. Romek zamyka drzwi, ja do niego dobry wieczór braciszku. Nim gały wytrzeszczył już dwa razy na żołąd zaliczył, poprawiłem dwa razy w michę i po herbacie. Beata w krzyk. Uspokój się, mówię do niej, ciebie nie ruszę, bo z bachorem chodzisz. Pogadać chciałem. Stoi, łzy łyka i pochlipuje. Nie myśl sobie, że pozwolę ci żyć z tym baranem, założysz sprawę o rozwód i wszystko. Stoi i nic nie mówi. Braciszek dochodzi do siebie. Wywlokłem go na korytarz: tam mu mówię, że jak go jeszcze raz zobaczę to koniec z nim. Dostał kopniaka na rozpęd i wszystko. Wychodzi Radar na korytarz w wałkach na głowie, ja od razu z twarzą na nią. Co spać nie możesz, klabzdro jedna, chcesz to cię zaraz uśpię na wieki wieków amen? Stoi jak słup, miałem już spokój, na korytarzu już się nigdy nie pokazała jak szedłem.
Dwa tygodnie Beatę przekonywałem, żeby wniosła sprawę o rozwód. Zgodziła się, ale pod warunkiem, że dziecko Romka będzie z nami. Też się zgodziłem, w końcu to brata, choć baraniego łba.
-Dobrze, że słońce się pokazało, zaraz ciepłej się zrobiło. Czy to, że pan tutaj siedzi jest konsekwencją tego rozwodu?
-Tego i innego, ale to inna bajka. Do Kazika przyszedłem sobie posiedzieć. Tu mi się dobrze myśli.
-Ma pan rację, miejsce samo w sobie jest refleksyjne. A szczególnie teraz, przed listopadowym świętem. Cisza, kolorystyka liści, szum wiatru. Tutaj wyraźniej słychać tykanie zegarów. Kiedy człowiek dobrze się wsłucha w swoje wnętrze słyszy jak czas nieubłaganie płynie, a w naszym wieku to już chyba ucieka?
-...Kiedy tu siedzę i tak sobie myślę, to czasami, tak samo myślę jak pan, tylko pan to inaczej powiedział. Hm. Ciekawe?
-Może dobrze się panu tutaj modli?
-Nie, tutaj przy Kaziku nie mogę, bo się przez dyktę skończył. Nie wiem czy zwrócił pan uwagę, jaką oni teraz dyktę robią - ja dykty nigdy nie piłem- bez koloru. Jagodzianką nie nazwiesz pan tego, ani likierem na kościach, kartka inna, bez piszczeli, to i piszczelówką tego nazwać się nie da. O markę nie dbają. Jabcoki też mają inny smak, to przerzuciłem się na nalewki.
-Nie mogę się na te tematy wypowiadać, bo tych trunków nigdy nie próbowałem.
-Jakby pan przycisnęło to i Łiski by pan się napił.
-?
-Syn mnie częstuje takimi różnymi wynalazkami, ale nie mogę tego nawet wąchać, mdli mnie od razu.
-Mówi pan o synu, że dobrze mu się powodzi, a pan po noclegowniach się pałęta.
-No i co z tego, nic mu nie dałem to i nic od niego nie wezmę, chciał mi mieszkanie nawet kupić, ale ja już jestem taka, kunda nawykła do mojego życia. Teraz, jak Beaty nie ma, to dobrze mi ze sobą i z takim życiem.
-Żona powtórnie od pana odeszła?
- Odeszła, odeszła, tam leży, przy swojej mamusi ukochanej. W mordę, transformacja ją zniszczyła. Jak się majtnęło z tamtym ustrojem, to wzięła sprawy w swoje ręce i poszła w szmaciany interes. Zaczęła od szczęki, potem miała budkę na targowisku. Nawet sobie mieszkanie kupiła jak się ze mną znów rozeszła. Za nikogo już się nie wydała, ale pomagała mi, nie powiem. Szmal miała, to ją rozpaskudziło i zaczęła zaglądać ostro do kieliszka. Zaginęła w wigilię. Dali sobie w szyję w budce, szła do domu, przewróciła się, pewnie zasnęła. Zawiało ją. Dopiero w sylwestra jak śnieg trochę stopniał znaleźli ją. Mówiłem jej żeby tak nie waliła, bo nie ma zdrowia. To mnie od dziada wyzwała. Wszystko.
-Pan wybaczy, że zadam panu bardzo osobiste pytanie.
-Wal pan.
- Bardzo pan kochał swoją żonę?
-Kochał, nie kochał, pewno. Nawet jak trochę zdziadziała i wypadły jej zęby, to też byłem za nią. Dawałem jej ze trzy razy pieniądze na dentystę, ale zawsze się jakoś wywinęła, tak się bała dentysty. Mówiłem jej, Beata wpraw sobie szufladę, bo straszysz ludzi i z teatru cię zwolnią, nic nie pomagało. Dopiero jak zaczęła handlować w budzie, to sobie ekstra szufladę sprawiła.
Rozległ się dzwonek komórki. Popatrzyliśmy na siebie, machinalnie sięgnęliśmy do kieszeni. Każdy spojrzał w ekranik swojego telefonu.
-Tym razem to moja smycz.-Chwilę rozmawiałem. Dzwonił syn z pretensjami, dlaczego tak długo jestem na cmentarzu, a miałem być przed obiadem.
-Co ścigają pana?
-Zgadza się. Będę musiał już iść. Miło się z panem rozmawiało. Może się jeszcze zobaczymy. Może, skoro groby bliskich mamy nie daleko.
- No to, do widzenia-uścisnąłem drewniane łapsko Labora. Spojrzał mi w oczy i odpowiedział krótko- Cześć.
Kiedy minąłem cmentarną bramę z napisem PANTA RHEI, uświadomiłem sobie, że trzymam w dłoni kłębek cienkiego miedzianego drutu?
powrót do spisu treści
Jarosław Andrasiewicz
II nagroda w konkursie literackim
List z asteroidu
A ciała jego nie odnaleziono
bo tak trzeba było
aby ostatni poeta ziemi
umarł cały
A Kamieńska, Antoine de Saint-Exupery
Szanowny Panie majorze de Saint-Exupery!
Ten list nie dotrze do bazy Borgo na Korsyce, więc nie będę nawet usiłował namawiać, aby poniechał Pan jutrzejszego lotu Poza tym jestem pewien, że podjął już Pan decyzję... Piszę, b: potomni, którzy uwielbiają czytać korespondencję Wielkich Ludzi dowiedzieli się o Pana intencjach i przypomnieli sobie (gdy zatraci to, co istotne) o sprawach ważnych.
To zatem stanie się jutro i nie będzie bolało. Zresztą Pan nie bo się bólu. Ostatnie wydarzenia w trakcie lotów - awaria jednego z silników, omdlenie na skutek defektu aparatu tlenowego, pożar, atak nie przyjacielskich myśliwców - nie powstrzymały Pana najstarszego wojennego pilota na świecie, od wykonywania zwiadowczych misji. Wiem także, iż drwi Pan sobie z pogardy śmierci, jeżeli "nie wyrasta ona ze świadomie przyjęte. odpowiedzialności, jest jedynie oznaką ubóstwa duchowego lub młodzieńczej nierozwagi".
Ta wiedza, która jest dogmatem, wynika z lektury ''Małego Księcia", bowiem, choć właśnie mnie uczynił Pan tytułowym bohaterem, to książka opowiada historię Pańskiego życia; 1 śmierci. Jako postać literacka zostałem wysłany szlakiem Pańskie) doświadczeń, aż po antycypację tego ostatecznego, które dla Pana wynika z odpowiedzialności.
Na nasz wspólny szlak składają się trzy etapy: stadium planety, stadium wędrówki i stadium pustyni.
Stadium planety to realizowanie obowiązku pielęgnacji w przejawie indywidualnym, globalnym i społecznym. Z osobowego aspektu pielęgnacji wywiązywał się Pan usuwając ziarna baobabu była to, wynikająca z samodyscypliny, walka ze słabościami charakteru i ciała. Z kolei pielęgnacja o zasięgu globalnym dotyczyła higieny wulkanów i obejmowała Francję. W czasie, gdy powstawała nasza historia, na owej planecie istniały dwa czynne wulkany i jeden wygasły. Wybuchły przed półtora wiekiem na niebiesko, biało i czerwono. W 1940 roku wygasł wulkan Wolności, którą pojmował Pan m. in. jako możliwość pisania "tak, jak nam się podoba". Płonęły natomiast wulkany Braterstwa broni i Równości zwykłego "żołnierza i kapitana w wymiarze ojczyzny". Czyścić należało wszystkie i Pan to pieczołowicie czynił. Wreszcie pielęgnacją w wymiarze społecznym obejmował pan różę - żonę Consuelo.
Ale realizacja obowiązków niesie ze sobą niebezpieczeństwo popadnięcia w rutynę, która rodzi stagnację. Dlatego zdecydował się Pan na stadium wędrówki, aby odnaleźć to, co stanowi o rozwoju Człowieka. Wśród skłóconych środowisk emigracyjnych w Ameryce Północnej spotkał Pan tylko Króli, Próżnych, Pijaków, Bankierów, Latarników i Geografów. Jednak była to twórcza peregrynacja. Pozwoliła zyskać pewność, że docierając do tego, co najważniejsze należy odrzucić kilka postaw: żądzę władzy rozumianą jako chęć dominacji nad drugim człowiekiem, działanie dla poklasku, nie umiarkowanie przejawiające się szukaniem ucieczki od rzeczywistości w zastępcze środki, chęć posiadania rzeczy materialnych, bezrefleksyjne działanie oraz stawianie sobie celów "spełnianych" zza biurka lub na papierze. Wspólnym mianownikiem jest dla nich egoizm.
Po odrzuceniu powyższych pseudowartości zostaje tylko... pustynia. To stadium Pańskiego szlaku stanowi czas podejmowania decyzji i polaryzacji postaw. Bowiem obszar pustynny nie pozwala na kompromisy. Jest albo gorący za dnia albo zimny nocą. Nie dopuszcza się letniości, czyli nijakości. Pustynia ogałaca ze złudzeń, ale jednocześnie eksponuje to, co istotne: konieczność zakorzenienia - jak pustynny kwiat, który, choć nędzny z powierzchowności, nie pozwala, aby miotał nim wiatr; wartość pozyskiwania przyjaciół, jak czyni to fenek; wytrwałość w dążeniach, aby odnajdować ukryte studnie dające życiodajną wodę.
Przyglądając się naszej duchowej drodze na etapach obowiązku, negacji egoizmu i podejmowania decyzji, zrozumiałem dlaczego w powrocie na mój asteroid musiałem skorzystać z "pomocy" żmii. Choć, między nami mówiąc, dał Pan to do zrozumienia już na samym początku książki umieszczając na karcie przedtytułowej rycinę przedstawiającą mnie unoszonego przez sznur ptaków i opatrując ją stosownym podpisem: "Sądzę, że dla swej ucieczki Mały Książę wykorzystał odlot wędrownych ptaków". Pojąłem dlaczego w drodze powrotnej nie skorzystałem z tego samego "transportu". Byłem wprawdzie takim samym, ale nie tym samym bohaterem.
Pan również wykorzystał wędrowne ptaki - szlak owych smutnych emigrantów przeładowywanych z jednego kontynentu na drugi. Nie chciał Pan być emigrantem, lecz podróżnym. A podróżni wracają do siebie. Chodzi tylko o jakość tych powrotów. Mógł Pan wrócić na pokładzie pierwszej klasy jakiegoś transatlantyku i z podniesioną głową wpływać do portów wolnej Francji. Miał Pan do tego moralne prawo: dziesięć przeniesień do rezerwy, udział w wojnie obronnej, schorowane ciało i status "człowieka wartościowego", który zasługuje na bezpieczeństwo. Jednak wybrał Pan wojenny konwój prowadzony przez zaledwie kilka niszczycieli wśród wybuchu min, aby przetransportował Pana do Afryki Północnej. Mógł Pan wygłaszać płomienne radiowe przemówienia i z azylu odległości podtrzymywać wśród rodaków ducha walki. Albo prowadzić bezproduktywne polemiki-batalie traktujące o kształcie przyszłej, wyzwolonej ojczyzny. Pan wybrał pisemne zmagania z alianckimi władzami wojskowymi o to, by zezwoliły na udział w walce człowiekowi w wieku patriarchalnym. Wreszcie, mógł Pan jako weteran - pisywać wojenne memuary z lat 1939-40 i, opiewając własny heroizm, dawać wskazówki co do arkanów sztuki wojowania. Pan wybrał niebezpieczeństwo lotniczego zwiadu.
Co Panem kierowało? Przecież nie jakieś "katharsis", czy szukanie śmierci za wszelką cenę. Miał Pan wszak powojenne plany - benedyktyni w Solesemes czekali... Odpowiedź znajduję na kartach "Małego Księcia": odpowiedzialność za to, co się kocha. Bez względu czy będzie to "róża", "planeta", czy Bóg. Taka odpowiedzialność jest dla mnie tożsama z honorem.
Dla Pana także to było oczywiste. Wchodząc na pokład statku "Stirling Castle" miał już Pan w ręku egzemplarz naszej historii. Mógł Pan zatem wypływać spokojny - decyzja o niemożności zabrania na planetę "tego ciała" już zapadła i została zapisana.
Gdy jutro zamknie się nad Panem toń Morza Śródziemnego, idea poświęcenia samego siebie dla - jak Pan to ujmował - "wartości rzeczy, którą kocham" zostanie również zatopiona. Świat, który będzie się zachwycał i ckliwie wzruszał "Małym Księciem" - rychło zinterpretuje naszą historię jako rzecz o przyjaźni chłopca i liska, o miłości do róży, o tym, że dorośli nie rozumieją rzeczywistości. Będzie to dobre, lecz płytkie. Razem z Panem umrze Honor i proszę iż niczego nie zmieni symboliczne wydobycie szczątków samolotu po sześćdziesięciu latach. Potomni nie pojmą konieczności spojrzenia na Pańskie życie i śmierć w . określonego wzorca Człowieczeństwa - umieszczą wrak w muzeum...
Dlatego pozwalam sobie na napisanie tego listu.
Z poważaniem Mały Książę
powrót do spisu treści
Katarzyna Kieś-Kokocińska
III nagroda w konkrsie literackim
NASTROJE SAMOŚWIADOMOŚCI
Płakał. Była druga w nocy, a on siedział wsparty łokciami o kuchenny stół dłońmi ściskając skronie i płakał. Łzy spływały mu po twarzy i spadały wprost na ceratę, która przykrywała blat stołu. Cerata miała nieładny, wypłowiały, żółty kolor. Zawsze go to denerwowało: jego żona miała zwyczaj przykrywania kuchennego stołu właśnie ceratą. W jego domu rodzinnym na stole leżał wykrochmalony, ręcznie haftowany obrus. Nie znosił tej ceraty. Kojarzyła mu się z bylejakością. Teraz tym bardziej odczuwał tandetę przykrycia stołu. Jego żona uważała, że cerata jest praktyczna, bo nie trzeba się martwić o plamy i prasowanie. O krochmaleniu już nie wspominając, bo za dużo z tym pracy.
Jego życie było praktyczne, poukładane i ... byle jakie. Codziennie ten sam schemat: praca, dom, działka, spanie. I od nowa. Codziennie o 14 minut 30 obiad na stole, gazeta, krótkie rozmowy z dwójką dzieci i parę słów z żoną. A potem ta uporczywa samotność. Czuł się samotny. Pomimo obecności swojej rodziny. Pomimo rozsądzania ciągłych sporów między dwójką dzieci. Pomimo stałej obecności żony w domu. Był samotny. Pomyślał, że aż do dzisiaj ( a właściwie wczoraj - zważywszy, że jest druga w nocy) nie odczuwał tej swojej samotności, wręcz alienacji,. Dopiero spotkanie na festynie, na którym bawili całą rodziną, pozwoliło mu z niezwykłą ostrością odczuć tę samotność i zobaczyć schematyzm jego życia. Jakże nudnego życia: z żoną, z którą był już chyba z przyzwyczajenia i z rozbrykaną dwójką dzieci, które - owszem - kochał, ale nie miał z nimi bliższego kontaktu. Dziś ( a może wczoraj?) zobaczył siebie takim, jakim był naprawdę: podtatusiałym trzydziestodwulatkiem z rosnącym od piwa brzuszkiem i własną małą stabilizacją. Bez zainteresowań i pasji. Bez iskry, którą niegdyś bez trudu z siebie wykrzesywał. A przecież to on był zawsze duszą towarzystwa, znał się jak nikt na majsterkowaniu w drewnie, był wspaniałym organizatorem wycieczek. Największym paradoksem była zmiana jego filozofii życiowej: kiedyś najśmielsze pomysły realizował bez przeszkód, a dziś miał problem z wyborem skarpetek! Jednak wówczas była z nim ONA: jego muza, jego skarb, jego cudowna dziewczyna. Ale nie jego obecna żona. Kochał JĄ. Za późno to sobie uświadomił. ONA odeszła. Jak zwykle z dumnie podniesioną głową, choć wiedział, że JEJ serce jest złamane. Wolał nie myśleć, czy JEJ życie też roztrzaskał. Nie chciał JEJ, JEJ miłości, szaleństwa i radości - takiej na przekór złemu losowi. Nie chciał on, a właściwie jego matka, dla której ONA była mało doskonała. A on miał dość utarczek z kobietą, która go urodziła i życzyła sobie odpowiedniej żony dla niego. Takiej, która będzie doskonała. ONA była doskonała! Wiedział o tym, lecz pomimo wszystko wybrał święty spokój. Tyle lat żałował! Tyle lat tęsknił i walczył ze swoją niechcianą miłością...
Jak dziś pamięta ich pierwsze spotkanie: mieli po 17 lat, zobaczył JĄ w tłumie. Była piękna. Niesamowity brąz JEJ oczu prześladował go co noc. Jego dłonie wciąż pamiętały wędrówki po bujnych, złocistych lokach. Pamiętał JEJ zapach - pomimo, iż przyzwyczaił się już do słodkawej woni perfum, których używała żona. ONA pachniała jak majowa łąka. Ten zapach poczuł znów dziś. A właściwie wczoraj - na festynie.
Zobaczył JĄ. Prawie zaparło mu dech z wrażenia - taka była piękna. Jak zawsze olśniewająca. Nie sposób nie zauważyć JEJ w tłumie, a tym bardziej na specjalnie przygotowanej na czas festynu scenie. Właśnie tam JĄ zobaczył: odbierała nagrodę z rąk prezydenta ich miasta za "...ogromny wkład w rozwój świadomości ekologicznej mieszkańców całego powiatu." - przypomniał sobie słowa wręczającego JEJ nagrodę notabla. Była prezesem fundacji ekologicznej działającej w ich mieście. Zawsze miała bzika na punkcie ochrony środowiska. Nawet będąc jeszcze nastolatką kazała mu segregować śmieci.
- W ten sposób chronisz siebie, swoje dzieci i wnuki przed śmiercią spowodowaną zatruciem środowiska. Poza tym, prawie wszystko da się jeszcze wykorzystać. Trzeba tylko dysponować odpowiednią technologią i maszynami. - powtarzała mu z entuzjazmem.
Sortował te śmieci, choć dużo bardziej wolał oddzielać ubranie od JEJ ciała.
- Ja cię chyba kocham, wiesz? - zakomunikowała mu któregoś dnia.
Osłupiał. Wpadł w popłoch, bo sam nigdy nie zastanawiał się nad swoimi uczuciami do NIEJ. Gdy już uporał się z szokiem wywołanym tym nieoczekiwanym dla niego wyznaniem, chodził jak w szczęśliwym transie.
- Masz z NIĄ zerwać znajomość. - usłyszał któregoś dnia od swojej matki.
- Dlaczego? - domagał się wyjaśnień.
- ONA nie jest dla ciebie. Nie bierz na siebie takiej odpowiedzialności. Ta wada pewnie się powtórzy. Będziesz miał kalekie dzieci. I co wtedy zrobisz? - argumentowała matka.
Zaczęła się koszmarna szarpanina woli jego i matki. Po pół roku przegrał. I zdezerterował. Nawet nie miał odwagi pojechać do NIEJ, aby JEJ to powiedzieć prosto w oczy.
- To koniec, prawda? - zapytała, gdy przyjechała do niego upewnić się. - Dlaczego? Muszę to wiedzieć. Powiedz mi. - prosiła.
Bąkał coś nieudolnie o wojsku, rozstaniu, JEJ studiach... Nie uwierzyła. Zostawił JĄ rozdartą i niepewną, choć wciąż dumnie podnosiła głowę.
A teraz płakał sam w swojej kuchni...
Na festynie mieli okazję porozmawiać: pogratulował JEJ sukcesu, popytał o koleje losu starannie unikając wspomnień o ich związku, a potem poprosił do tańca. Żonie wytłumaczył, że spotkał dawną, dobrą znajomą ze szkoły. Żona JEJ nie znała, choć od swej teściowej słyszała o poprzedniej jego sympatii. Niczego jednak nie podejrzewała, bo nigdy nie widziała JEJ zdjęć. Schował je dobrze. Te zdjęcia były jak talizman szczęścia. Od czasu do czasu do nich wracał. I wciąż przeżywał na nowo chwile, które spędził z NIĄ.
Wczoraj tańczył z NIĄ: dłońmi czuł JEJ zgrabne ciało, wdychał zapach majowej łąki i chciał wejrzeć głęboko w JEJ orzechowe oczy, niepewny jednak, co w nich znajdzie. JEJ oczy były jednakże nieprzeniknione, obojętne na niego. Poza radością ze spotkania nie wyrażały niczego więcej. Aż nagle rozbłysły jak dwie ogromne gwiazdy. Twarz rozpromieniła się w uśmiechu do kogoś, kto stał za jego plecami. Odruchowo przestał tańczyć i odwrócił się: w ich stronę zmierzał wysoki, przystojny mężczyzna w nienagannie skrojonym garniturze. Za rękę trzymał dziecko - śliczną dziewczynkę, która wyglądała jak mniejsza kopia swej pięknej matki. I nie była kaleką. To zauważył od razu - dziewczynka była całkiem zdrowa.
Przedstawiła ich sobie: mąż, córka i on - znajomy. Czuł się jak intruz w ich rodzinnym gronie. Po chwili wrócił do żony i dzieci. A potem do swojego byle jakiego życia.
I dlatego płakał, bo zrozumiał, że sam pozwolił tandecie zagnieździć się w jego otoczeniu. A mógł być szczęśliwy; z NIĄ. Dokonał wyboru mając świadomość, że może to zniszczyć ich życie. Był tchórzem - dotarło to do niego. ONA swoje życie odbudowała, a on je ledwo co pozbierał, byle jak kładąc cegły pod nowe fundamenty. I dlatego jego gmach życia wczoraj runął ukazując brzydotę ruin. Zrozumiał, że wyzbył się wszystkiego, co było dlań cenne: miłości, pasji, a na koniec marzeń; byleby mieć święty spokój. W myślach stał nad gruzami własnej stabilizacji; oceniał za i przeciw... Płakał.
Uzmysłowił sobie, że tak naprawdę, to powinien swój dom zbudować na nowo. Tym razem dokładnie dopasowując poszczególne elementy konstrukcji. Jego nowe życie miało powstać na gruzach starego. Na jedno tylko zabrakło mu odwagi - aby wymienić stary materiał budulcowy na nowy. Z początku trudno było mu przyjąć do wiadomości fakt, że siebie, swojej żony i dzieci nie zmieni całkowicie i od razu. Postanowił więc spróbować odbudowywać i zmieniać swój świat powoli i z rozmysłem, z udziałem żony i dzieci.
Przecież ONA zawsze mówiła, że kropla drąży skały, a pozornie niepotrzebne materiały mogą się jeszcze na wiele przydać, jeśli się je umiejętnie wykorzysta.
- Wszystko można modelować według potrzeb. Trzeba mieć jednak koncepcję, jak wykorzystać posiadany materiał i co z niego ma powstać.- przypomniał sobie JEJ słowa. - Z ludźmi jest tak samo; są materiałem, tyle, że bardziej nieprzewidywalnym w zachowaniu. I na tym właśnie polega ryzyko wykorzystania tego "tworzywa".
On przecież dawniej uwielbiał ryzykować! Pomyślał, że musi mu się udać żyć na nowo. Z ideą i pasją, bo wróci do swojej ulubionej stolarki artystycznej. Dzieciom już dawno temu obiecał drewniane meble dla lalek i strugane okręty morskie. Przypomniał sobie, że kiedyś jego żona wpadła w zachwyt, gdy po jej powrocie ze szpitala po porodzie zobaczyła, jak pięknie odremontował stare, ręcznie rzeźbione drzwi prowadzące do ich mieszkania w kamienicy. Miał pasję i materiał, miał też koncepcję. Czy to wystarczy?...
Podniósł głowę znad stołu, uśmiechnął się.
- / -
Śmiała się! Tak radośnie się śmiała, bo była szczęśliwa. Jej trud został dostrzeżony i nagrodzony. Wiedziała, że jej ekologiczna pasja przynosi ludziom korzyść. Lubiła ludzi. Lubiła im pomagać, choć sama nie raz zaznała od nich krzywdy. Była inna. A jednak taka sama. Nigdy nie czuła się gorsza. No..., może poza okresem tamtego pamiętnego dla niej wahania nastrojów po rozstaniu ze swoją pierwsza miłością. Wtedy po raz pierwszy boleśnie odczuła swoją odmienność. Owa miłość sprzed lat i brutalne odtrącenie o mały włos nie złamały jej mocnej wiary w siebie. O mało nie zabiły jej optymizmu, radości życia i ufności do świata. Skończyło się na szczęście tylko na chwilowym załamaniu jej równowagi emocjonalnej. Zawsze była silna i pewna swojej wartości. Tego nauczyli jej rodzice. Była im wdzięczna za ich trud wychowania. Za to, że dzięki wartościom, które jej wpoili, zawsze umiała wybrnąć zwycięsko z każdej sytuacji bez poczucia wstydu czy winy. Wciąż jej powtarzali, że nie jest gorsza niż inni; że nasze słabości mogą być naszą siłą. To były dobre przekonania - pomagały trwać. Wykorzystała je wtedy, po rozstaniu z nim - swoją pierwszą miłością. To wówczas, balansując między nastrojami depresji i euforii, gdy traciła grunt pod nogami, uświadomiła sobie, że rani ludzi, których spotyka na swej drodze. To było wbrew jej przekonaniom, a jednak nie potrafiła zmienić swojego zachowania: podświadomie się mściła za doznaną krzywdę. Po raz pierwszy i jedyny wykorzystała swoją atrakcyjność, aby niszczyć. Każdego napotkanego mężczyznę, który wzbudził jej zainteresowanie, owijała sobie wokół palca, a gdy ów nieszczęśnik całkowicie się zaangażował - ona odchodziła zostawiając go zszokowanego i zdruzgotanego emocjonalnie. Niszczyła. Siebie również. A przecież jej pasją było tworzenie i ochrona!
Sama nie wie, dlaczego, gdy poznała JEGO - swojego obecnego męża., schemat jej postępowania się zmienił. Choć z początku nie traktowała tej znajomości poważnie.
- Ja cię kocham. - usłyszała któregoś popołudnia.
Zatkało ją! Wystraszyła się tej miłości, bo sama nie była pewna, co tak naprawdę czuła do NIEGO. Sympatię na pewno, ale coś więcej??? Przecież wciąż dryfowała między euforią i depresją, wciąż stawała na nogi po tamtym rozstaniu. Mówiła MU:
- Jestem jeszcze na "odwyku" emocjonalnym. Uważaj, jestem nieprzewidywalna.
Czyżby rzeczywiście była warta tego, aby ją kochać i to bezwarunkowo?
Gdy za parę tygodni, w tym samym dniu, listonosz przyniósł dwa listy: jeden od NIEGO i drugi od jej byłej sympatii, z wahaniem trzymała obie koperty myśląc, którą otworzyć jako pierwszą. Trzymała te dwa listy w dłoniach, ważąc jakby swoją przeszłość i przyszłość. Instynktownie czuła, że wybór, którego teraz dokona, wpłynie na całe jej dalsze życie. Czy przyniesie powrót do balansu nastrojów i niepewność? Czy również niepewność, którą potem razem z NIM, być może, zamieni w pewność losu? Patrzyła przez chwilę na obie koperty, a potem zdecydowanym ruchem odrzuciła niepewność. Otworzyła list od NIEGO, a JEGO pierwsze słowa uspokoiły ją co do trafności wyboru. Pisał: "Kochanie moje! Moi rodzice cieszą się, że Cię poznają...".
Odczula ulgę. Zamknęła dawny rozdział życia. Czuła się wolna i znów pełna wiary w siebie. Mogła działać tak, jak chciała: chronić i tworzyć. Niszczenie nie było jej pasją. Było jej udręką. Zrozumiała to. A potem GO pokochała. I nic tą miłością nie mogło wstrząsnąć. Nawet wiele tragedii, które wspólnie przeżyli. Nawet wczorajsze spotkanie na festynie... Gdy patrząc na swojego dawnego partnera pomyślała, że mogłaby być z nim - wzdrygnęła się.
Ucieszyła się ze spotkania, to prawda. Jednak nic poza tym. Trochę ją to zdziwiło - żadnych innych emocji? Nie były jej potrzebne: miała swój świat i swoje szczęśliwie poukładane życie, które samodzielnie budowała cegła po cegle. Nie raz jej budowla sypała się, nieraz los z niej drwił. Jednak ona mozolnie odtwarzała swój gmach życia na nowo, bo wiedziała, że ma bardzo solidne fundamenty: wiarę w siebie i w swoich bliskich, pasję, no i miłość: do NIEGO i ich cudownej córeczki. Była szczęśliwa i śmiała się!
powrót do spisu treści
Anna Grzegorczyk
Wyróżnienie w konkursie literackim
***
będę twoim kapitanem
księżycem tej nocy jak dupa Gałczyńskiego
wypniemy się razem na gałęzi za oknem
szczotkować włosy będziesz wiatrem od oceanu
w czerwonej sukni
twoje skrzydła będą nadto widoczne
chciałbym się dostać w to miejsce
gdzie się przemieniasz w najpiękniejszego owada
pościelę łóżko
kometa się schyla żeby cię podnieść
i pognała dalej
kot umarłej sąsiadki przestał czekać na nią
słucha twojego głosu
pies za szybą patrzy
gorzej jak człowiek kiedy się go zostawia w przytułku
dojrzewa tyle owoców
chodź na księżyc żeby to zobaczyć
urwij coś sobie dla ust gorzkich
posmakuj
na jednym kablu
jesteś
na jednej nitce lączącej komputer z tobą
głowę masz w hełmie i nic nie widzisz
poza obrazem z wewnątrz dysku twojego życia
ja ci mówię: kopnij w ścianę
płaska jak flądra jesteś
wszystko na płask rozpisane:
na kropki kółka kreski kwadraty
ja ci mówię słyszysz mnie
co jakiś czas
stoję i pilnuję żeby migało
na zewnątrz tej maliny jest twoja wyspa
"pragnę aby mnie nie odłączyli póki choć jedno spełnienie nie
wypełni mnie"
malujesz myślami jak chcesz swój świat
życie jest tak kolorowe jak twój pędzel
a mamisz się nudnościami bólem serca nerwowym tikiem
się namalujesz tak stoisz u drzwi losu
i mnie nie dopełniaj swoim balastem
jestem tu po to
koło ciebie fruwam po to
kiedy ci w głowie szumi jestem po to
kiedy śnisz o wężach jestem obok
i usuwam zmarszczki na wodzie
łez nie mam
dali mi program miast serca
ale jestem obok
na twoje ciało
"zimny obojętny jesteś
kamienie przy drodze są lepsze"
pocieszać cię? wyrosłaś z pieluch
jesteś na swojej drodze
galopu ci dodaje pocieszający wikt?
"kamień u szyi i skacze się w życie?"
mój jedyny śnie taką cię chcę
grajek gra kiedy ona śpi
zasnuwa jej oczy brzęczące tango
żaden liść nie spada kiedy ona śpi
jak deszcz pod chmurą
nad stawem czarnym
------------------------------
biała biedronka na śniegu
znalazła się dnia zimowego
nie zdrętwiała od razu
dlatego bo była jeszcze we śnie
o lecie na liściu róży czy jeżyny
nie pamięta
zaczyna sztywnieć od oczu
duch święty podpowiada
podsłuchuje myśli
napięcia twarzy
usłużnie podstawia platformy na spadek
ręce na ciało
ale nie ocala całkowicie
---------------------------------
jesteś wojownikiem światła
po słonecznej stronie masz serce
choćbyś się najmocniej jak umiesz kłonił ciemności
słońcu nie poradzisz
sobie daj szansę wypłynąć ponad tęczę
ani bezradny ni nieudaczny
żołnierzu wolności
rycerzu jasności
kłoń nisko tylko tam swe ramiona
gdzie lud gnuśny
dziecię płacze
na twoich barkach stoi czas
świata tron
odważny bądź
i nie wypatruj trumny dla się
ani tchórz przed czasem
bądź opoką trwaj
dłońmi sprawiedliwymi ciepło daj
anioł zza cię się uśmiecha
grzeszny cięrpiętniku
znasz swój kres we wszecbświecie rzeczy
bądź kolędnikiem umiaru
a ktoś cię pocieszy
po słonecznej stronie spotkanie nieuniknione
Wojownikiem bądź i każ zmysłom brać nazwy rzeczy nie starając o nie
powrót do spisu trePci
Olga Świdzicka
RYWALKA
Odkąd pamiętam, nigdy nie występowałam liczbie pojedynczej. Zawsze byłyśmy My.
Ja i Ona. Przyklejone do siebie jak siostry syjamskie, jak zroślaki. Próbowano wielokrotnie nas rozdzielić. Nigdy to się nie udało. Każda próba oderwania kończyła się klęską. Nie mogąc Jej się pozbyć, musiałam pokochać. Pokochałam prawdziwie, szczerze. Wielka Miłość. Zna moje słabe strony, pragnienia, marzenia. Jesteśmy razem na dobre i złe. Nie miałam kolegów, przyjaciół. Była tylko Ona. Szkoła- Ja i Ona. Wakacje - Ja i Ona. Każda chwila tylko z Nią. Byłyśmy samowystarczalne. Było nam razem dobrze. Postronni obserwatorzy patrzyli na mnie jako na kogoś dziwnego, często jako na nieszkodliwą wariatkę, którą nie należało się przejmować. Żyłam, a właściwie żyłyśmy jakby obok wszystkich. Wiedziałam, że możemy liczyć tylko na siebie.
Początkowo nie potrzebowałam nikogo. Było mi, nam dobrze razem. Powoli jednak zaczynało mi czegoś brakować. W parkach widywałam pary. Ona i On. On ją trzyma za rękę. Ona się do niego uśmiecha. Obejmują się czule. Patrzyłam zafascynowana, pożerałam ich wzrokiem. Dałabym wiele za ten dotyk, uścisk męskiej dłoni. Bałam się, że Ona tego nie zrozumie. Coraz częściej ignorowałam Ją. Próbowałam zapomnieć, wymazać z pamięci. Marzyłam o Nim. Wiedziałam jak ma wyglądać. Brązowe oczy, długie ciemne włosy i żeby był tylko Mój.
Podczas jakiegoś wykładu, wszedł On. Serce zaczęło bić gwałtownie. Ręce zrobiły się mokre. Nie mogłam oderwać od Niego wzroku. Pochłaniałam każde słowo. Byłam chyba najwierniejszą słuchaczką wykładów. Na wykłady przychodziłam pierwsza, wychodziłam ostatnia. Gdy przechodził obok mnie czułam jego zapach. Miałam do Niego mnóstwo pytań i problemów, które spokojnie i rzeczowo mi wyjaśniał. Jej o mojej fascynacji nic nie mówiłam, chociaż wiedziałam, że nie da się tego ukryć. Sama sprowokowałam nasze pierwsze spotkanie. Zachowywałam się jak mała dziewczynka, która dostała wymarzoną lalkę. Spotkania były coraz częstsze i częstsze. Długie rozmowy do białego rana. Bałam się każdego rozstania. Czekałam na każdy jego gest, telefon, znak od Niego. Nadrabiałam wszystkie zaległości w kontaktach z chłopakiem właściwie młodym mężczyzną, których praktycznie mimo dwudziestu lat nigdy nie miałam. Zawsze była przecież Ona. Zachłanna, nie dopuszczająca do nas nikogo. O moim uczuciu do Brązowookiego, jej nic a nic nie powiedziałam. To była po raz pierwszy w moim życiu tylko moja tajemnica. Nie pytałam Jej o zdanie, radę. Decyzja bycia z Nim była tylko Moja.
Mimo, że On nie był wolny, kochał ale był mi bardzo bliski. Nie walczyłam o Niego. Byłam z Nim. To mi na razie wystarczało. Było nam dobrze razem. Były dni kiedy zapominałam, że oprócz mnie jest przecież jeszcze moja Ona. Szybko okazało się, że Ona nie zapomniała o mnie. Pilnuje, obserwuje moje poczynania z Nim. Potraktowała to jako wielką zdradę. Zapowiedziała zemstę. Bałam się. Pewnego wieczoru, gdy myśli błądziły gdzieś daleko, daleko, przypomniała o Sobie. Przycisnęła mnie mocno, zaczęło brakować mi tchu. Oszalała. Uścisk przygniatał mi piersi. Trudno mi się oddychało. Łapałam powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Ona była jednak bardzo, bardzo mocna. Nie dawała za wygraną. Cisnęła, gniotła, dławiła. Słabłam, czułam miękkość
w nogach, czarne plamy w oczach. Wiedziałam, że przegrywam. Marzyłam, żeby jeszcze raz poczuć jego usta, dotyk. Odchodziłam. Byłam coraz dalej i dalej. Ciemność. Wtedy pojawił się On. Mój wymarzony, brązowooki mężczyzna. Widząc co się dzieje, szybko podał mi lekarstwa, włączył inhalator, otworzył okno. Poczułam chłodne powietrze.
Oddech był głębszy. Serce traciło tę piekielną szybkość. Cały czas mówił do mnie.
Słyszałam Jego ciepły, spokojny głos. Mówił, że zna się na astmie. Przeszedł specjalnie przeszkolenie udzielania pierwszej pomocy ludziom chorującym na astmę. Byłam coraz spokojniejsza. Lęk ustępował. Już wiedziałam, że tym razem to Ona - astma przegrała.
powrót do spisu trePci
Ireneusz Betlewicz
***
Wieczór kwietniowy, 02
Twój ostatni telefon wykonany do mnie wieczorową porą był jak dobranocka dla dziecka wygładził przebarwienia dnia i otulił utną pościelą nocy.
Ten ciepły do mnie stosunek, jest tym dla mnie, czym zarys linii horyzontu dla wyczerpanego samotnością żeglarza; dodając sił dając wiarę w sens wysiłku podróży, a w efekcie... spotkanie z człowiekiem. Bo czym, że jest uprawianie sztuki, jeśli nie podróżowaniem!
To wędrówka po bezkresie nieba myśli ludzkiej, to samotne próby zdobywania szczytów niemożności pełnego poznania, jest pokonywaniem rwących rzek pospolitego dnia, lub penetrowaniem czeluści jaskiń natury człowieczej. Czy już finałem tych podróży są: dla plastyka - wernisaże wystaw, a dla pisarza - wydanie książki? I tak i nie, a precyzyjniej chcąc określić; jest to raczej etap pośredni.
Są stopniem, który prowadzi do drzwi pałacu, za którymi jest: widz, czytelnik. Pełniej; człowiek - dusza człowiecza: dusza umęczona zasiekami cielesności ziemskiej jego natury, zakleszczona w sidłach banału codziennego dnia.
... chorobliwa potrzeba posiadania, wyścig stanowisk, próżne szczytowanie wymyślonych
idei, a jaka jest prawda? a co chodzi, tak naprawdę Życiu! Nie sposób na to szybko i
jednoznacznie odpowiedzieć, nazwać, ani określić - ja tego nie potrafię. Zostają (mi) imaginacje z "podróży artystycznych", ich wyspekulowane kierunki, zwroty, obrazy chwilowego poznania. I temu chyba głównie służy twórczość, w te cele strzela artysta; połów ogląda widz, analizuje czytelnik, a weryfikuje historia. Ktoś powie: cóż z tego skoro pamięć ludzka - ta ułomna jej natura - sprawia, że stale i wciąż analizujemy znane - wydawało by się - jej obrazy i nadal, nadal szukamy doczesnego pojęcia piękna, miłości, sensu i celu życia.
Na przestrzeni lat historii ludzkości miliony razy artyści, poeci, naukowcy przymierzali się do odpowiedzi i za każdym razem życie przypominało o niemożności zdefiniowania, wyciągnięcia ostatecznego wniosku, a powtarzająca się historia przypomina, o nieskuteczności nauki. Dlaczego się tak dzieje? dlaczego miłość nie ma ostatecznej definicji, skąd czujemy, że piękno to nie ideał proporcji, wreszcie, jak to jest, że człowiek przy jednoczesnej piekielności swojej natury ludzkiej, ma boskość gestu i świadomość życia?
A może brak odpowiedzi na te i dziesiątki innych pytań sprawia, iż rodzą się boskie ptaki artyści, rodzą się, by podtrzymywać odwieczną ludzką rozmowę -dywagacje. Rozmowę człowieka z człowiekiem - z naturą, a raczej poprzez naturę, która niczym medium uświadamia mu o jego kruchości, a jednocześnie o wielkości małych ciasnych dni.
a wielkości ulotnej chwili cielesnego doświadczenia. Więc może wspomniany na wstępie tego listu "banał" codzienności, nie jest takim znowu "banałem", a cząstką budującą wewnątrz-człowiecze "współżycie", na harmonię: ducha i ciała!
Zatem co teraz powinienem zrobić? Ano wrócić do początku, bo ... tak zaczyna się sztuka!
Październik, wieczór, 02
Słowa Wcielą, słowa łączą, są też słowa co jak muchy brzęczą. A ja chciałbym usłyszeć słowa po których nie będę potrzebował głosu na odpowiedź. To cisza będzie dalszą rozmową; taką rozmową, w której wszystko będzie zrozumiałe i nic nie trzeba będzie pokazywać palcem.
Zimna pora późnej jesieni zakleszcza mnie w swoich ramionach, niskie niebo grzbiet przytłacza babim latem. Ratunkiem mi są obrazy zakotwiczonej myśli: w wierszu, na płótnie. Ale te są zbyt zwymiarowane, wiec płodzę następne i następne. Tak rodzę, ale mnożąc sprawiam jedynie wielodzietność i zaczyna brakować przestrzeni, a wtedy we mnie powstaje ścisk, niepewność; jakaś nieokreślona biada-niemoc. Powielane środki wyrazu pomnażają mą niemożność wyrażenia cichej niesprecyzowanej prawdy - choćby jedynie dla chwilowego, ludzkiego wygadania się. We mnie wre walka o kęs myśli, jak o kawałek chleba: które słowo zwycięży, a mi każdego szkoda! Może trzeba by się przewietrzyć, otworzyć na oścież bramę duszy i w dal pognać całe to upierdliwe towarzystwo. Niech się zetrą, potrą, poiskrzą, niech!
Potrzebuję odwagi; wierzę, że wóz możliwości mimo wszystko duży, a moja szczerość pragnienia nieheblowaną jego skrzynię jedwabiem wymości. Jeno je zdefiniować, odsączyć od żalu, banału skargi, banalnego natchnienia.
I zaraz widzę sito mych dłoni dziurawe i jeszcze: przyjaciół niewielu - widzę, więc sztywnieję, czekam i mijają kolejne niedziele. Ślepnę za papier, wartości przeliczam, z opadłej jarzębiny mechanicznie nanizuję korale; gdy zapomnę marzyć - w bezsensie zdrętwieję.
Wybacz mi ten smutek, jestem na dziś zbyt ciężko obecny w mym ciele.
Styczeń, 03
Twoje zdziwienie mnie zadziwiło; znamy się tak długo, a ty tak mnie postrzegałaś! A co teraz podejrzewasz u mnie pod skórą?
Moje wahania, zwlekania, to moja stała cecha - więc oczywiste jest, że miały miejsce. Tylko czy wynikały świadomie ze mnie, a może to jakiś odgórny nakaz na poczekanie na coś więcej, inaczej. By móc wiedzieć; w którą stronę skręcić na krzyżówkach dróg życia! Bo w zasadzie każdą iść można, ale żeby je wszystkie poznać, trzeba robić to na raty - na wcielenia! Niemożność sterowania chorym ciałem rzutuje na jego określony wyraz, i trzeba brać na to poprawkę. Dopowiem: określoność interpretacji wynikająca z tradycji czytania formy cielesnej jest - nawet we mnie - wciąż odgórnie przytłaczająca. Gdzieś, kiedyś zakodowany obraz rzutuje na nasz odbiór kształtu. A jak to się ma do pragnień określonego wydźwięku naszego ciała? Śmiech - jacyż my jesteśmy bezradni! Odgórność, potęga zakodowanej myśli, moc skojarzeń, niemoc przejścia przez poszczerbioną bryłę - by uczynić ją upragnionym dźwiękiem. Tak się dzieje, bo ona już funkcjonuje w nowym skojarzeniu, nadano jej nowe imię i tu nasze, nawet, rozpaczliwe dostrajanie min, przeszukiwanie szuflad póz nic nie pomoże - nim wrócimy na tor przypisany, wypadniemy na inny. Trudno się z tym pogodzić, nam panom jakby naszego ciała. Boli to, więc cóż, trzeba się szybciej uczyć przegrywać. To też sztuka!
Symbole: pięści, motyla i oka są dla mnie w miarę jednoznaczne: narastająca pięść to pragnienie obrony ale i obsesyjna potrzeba zniszczenia czegoś co zgniata, przytłacza, nie daje żyć. Motyl ze swoją kruchością i przejściowością bytu jest dla mnie stanem trochę nierealnym, a na pewno niemożliwym do utrzymania na dłużej - jest tymczasowym.
Oko to i świadomość, to drzwi, to ocena i - jednak czekanie!
Trudno mi głębiej analizować te znaki - nie znam bliżej całego człowieka! A tak naprawdę: czy on chce zobaczyć siebie? Chyba nie, bo gdyby tak było to potrafiłby jaśniej opowiedzieć ból, a wtedy byłaby szansa, że nie byłby sam.
Kto jest w nas, co decyduje kim jesteśmy, skąd nazywa się człowiek?
Maj, 03
Nie potrzeba mi fajerwerków towarzyskich - jak widać z daty - aby obudzić się. Jedyne mam
wytłumaczenie - Twoje słowa częstymi wieczorami usypiały mnie.
Czy to letnia pora, czy brak amunicji, faktem jest, że ostatnio jakoś słabo mi idzie ze strzelaniem do tarczy z pytaniami: po co, dlaczego dokąd? Czy to sukces - choćby mały?, że pierwszy i drugi człon zanika jakby z moimi mięśniami... bo przecież zostaje: dokąd?
Głód poznania i poczucie sensu codziennego wyczynu? - trudno to bezboleśnie pogodzić, zwłaszcza gdy się ma duszę niespokojną i gęsto unerwioną blaskiem świadomości piękna życia. Nie umiem Ci tego jednoznacznie rozpisać, bo nie mogę dosadnie pominąć materii. Mojej myśli odmięśnianie, dociekanie w ducha pracy, pogłębianie widzenia i... realizacja tematów nieistotnych - zastępczych!
Moja codzienność jest trudna ale nie myślę, że skrajnie upierdliwa - zwłaszcza gdy patrzę na poziom szczęścia i samo realizacji osobników w pełni zdrowia - dotyczy to płci obojga.
Wiedz jednak, że to nie jest ani radosny, ani bolesny bodziec dla mojego "codziennego stawania się". To co napisałem to jedynie króciutka wycieczka w moją osobistość, która jest na tyle moja, na ile są obok czyjeś przyjazne ręce. Przecież już wiesz, iż moja "dzienno - nocna" wola jest wypadkową pogodzeń czyjejś zgody i chęci i częstego mojego wymuszania, a od tych równań dywagacji może rozboleć głowa i zaniknąć więcej niż mięśnie - bo chęć!
Podpowiadasz: ciesz się nieuświadomioną wolnością, możliwością wolty, bym nie dał się zaprosić do gry w "zabijanie dnia".
Piszesz, abym uważniej nadstawiał ucha dla zobaczenia w melodii wiecznej ducha pieśni - tej radości, której nie dał rady ogłuszyć huk poszarpanych mych pięćdziesięciu lat. Radości, której światło więcej zaważy niż z rzutkim gestem chórem imieninowe odśpiewane: obyś nam żył tysiąc ziemskich lat.
Proszę skończ na dziś - Ty chyba zaczynasz moralizować!
Południe, za dnia ...
Wysyłam wiersze w tonacji sportowej. Jak to mówią - pierwsze koty za płoty - to na wypadek gdyby okazały się słabiutkie (dopisek asekuracyjny).
Rzeczywiście ciężko jest znaleźć słowo, nadać imię dla ostatniego kroku, rozrysować literą linię mety, nie przekarmić czytelnika goryczą przegranej, czy też zmierzyć się z szaleńczą potrzebą i potęgą zwycięstwa. A żeby tak jeszcze precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie: nad kim!: nad sobą, przeciwnikiem, losem, złością, czy może jakąś niemożnością - nadmiar oczekiwań czy potrzeba miary artyzmu?
Snuć skojarzenia, tworzyć przenośnie, a ta serdeczność chwili jest jedyna, i bardo trudna dla jednoznacznego przekazu w opisie. Odniesienia mogą być osobiste, bądź spekulacyjne. Ja wybieram swoje. Albowiem moje życie, boje, zwycięstwa i przegrane, moje zapasy z chorobą, przypuszczam, że niewiele różnią się od zmagań na macie czy bieżni, nawet mogę podać nazwisko jednego z moich przeciwników - Grawitacja. Jest różnica!, mój mecz rozgrywa się przy pustych trybunach - a może nie? - może gdzieś siedzi samotna świetlista postać, tylko że ja jej nie widzę? Pewnie jestem zbyt gorączkowo zajęty penetrowaniem najbliższego otoczenia, może w poszukiwaniu dołka do odbicia i przesunięcia ciała, może tyczki do podparcia ręki.. Zwycięstwem jest błoga chwila wygodnego przełożenia się, wyjście z klinczu własnego schorowanego ciała, ale nie tylko; bowiem sukcesem jest i przełożenie kończyny, korpusu ciała, ale jest także oczekiwanie na przyjście pomocy bez przeklinania życia, wypracowanie zgody na ból, bądź wyciszenie strachu - wyproszenie go wraz z bólem ze świadomości, z serca głowy.
Te mało - wielkie boje przy pustej widowni oczywiście nie są tylko moim doświadczeniem. Są tysiące takich anonimowych zawodników i jest wiele miejsc gdzie się odbywają te codzienne zawody - taka specyficzna nieokreślona w kolorze stronica z księgi człowieczego życia na zielonej planecie.
Zatem chyba na tym obszarze będę szukał analogi i porównań i zrozumienia sportu. Będę próbował, zamienić prześcieradło na tartan, ciężar łyżki na ciężar sztangi, a krzyk trybun na uchronienie się od pospolitej litości i od wywołania żałosnej sensacji - "orkiestra niechaj gra, a Titanic tonąc płynie dalej, dalej", (pytanie: skąd i dokąd?).
powrót do spisu trePci
Ewa Jarochowska
Tu...
Przecież jestem Tu,
na tej ziemi
nie od wczoraj
być może do jutra,
to nic, że wokół
mało radości
że świat polityków
jest zły i okrutny
że są matki
które nie chcą rodzić synów
bo łzy im nie obsychają na twarzach
wykrzywionych bólem i rozpaczą
Ale to jest TAM,
gdzieś daleko
my już nie chcemy
o tym wiedzieć.
Patrzę w niebo
czterech pór roku
i to mnie zachwyca
daje nadzieję.
To nieprawda
że nic się nie zmieni,
że codziennie już tylko
lęk i szarość
Wczoraj ty,
dzisiaj ja,
Mówimy sobie słowa
które lęk usuwają
tak czujesz ty,
tak czuję ja.
Ten świat,
jedyny jaki znam
stwarzamy my
przecież ludzie.
Do KB
Wieczorna cisza nie obcowań
muzyczne tło
światło lampy
widzę Ciebie
postaci która uosabia to
co nieudane w tym świecie
Ale nie płacz
nie warto,
te łzy płyną często
i na innych twarzach
bo boli świadomość
samotności w kamiennych ścianach
gdzie głos matki
niecierpliwy i krzykliwy
woła często
a to wołanie boli jeszcze bardziej,
I pytasz
mamo dlaczego tak się stało
Ach, bo Bóg się gniewa często
To nie można go rozśmieszyć?
Teraz już za późno!
Zwolniona z życia II
Leżę w Sali
Na łóżku białym
Obok mnie
Leżą inne kobiety
Spaceruję po krótkim korytarzu - żółtym
Obok mnie
Spacerują inni, one i oni
Zwolnieni z życia
Dzień mija po woli
Patrzymy w zakratowane okna
Czasem ktoś z nich
Krzyknie głośniej
Lub zrobi się zamieszanie
Łykam tabletki szczęścia
Po których mam minę weselszą
Mniej obrażoną
Na świat i ludzi
I czekam na...
Słowo - przepustka
Które to słowo
Uruchamia we mnie
Nadzieję, że jednak
Jeszcze nie jest tak źle
I oni wszyscy też
Na to słowo czekają
Wtedy słońce świeci
Jaśniej i myśl
Żywiej płynie
Przez głowę
Ach ta głowa
Co w niej za inny
Świat się zmieścił?
powrót do spisu trePci
Ewa Grześ
Bestia
- Tylko nie przechodź przez tą ścieżkę obok naszego chytrego wójta, bo ci Szatan przetnie drogę!
- O, tak! Niebezpieczny, słyszałam od wieków na zawsze jak mówią.
Poniosło dziewczę ciężki kosz na grzyby. A, że ścieżką do lasu szybciej ... Zobaczyła czarną plamę jakby aksamitu; - Ależ śliczna istota. . . - pomyślała, - jakież ma ładne oczy ... zielone nim wiosna, ono żyje, mruczy, jakieś gesty do mnie czyni. Pewnie to jakaś jest tu tajemnica ... to znak!... że coś strasznego aż tak mnie zachwyca ...
- Och! Już dalej dziś nie pójdę, boję się pecha, który przynosisz, moja maleńka kiciu.
Nie wydaje mi się, że jesteś samym złem, ale sądzą, że przyniosłeś nieszczęście... wójt jak zobaczył ciebie niedobrego kiedy szedł na konia- ryknął przestraszony, przewrócił się i teraz nie chodzi, i teraz nie wiemy kto zboże nam daleko kupi, co za nieszczęście ... musisz się schować, to się bać wtedy przestaniemy, a jak będzie gorące lato ja cię będę poić mlekiem ... co ty kiciu na to?
- Lucynko ! Jak ci pomóc? O, la Boga!
Uciekaj ze ścieżki! Może prawdę mówią o bratankach diabelskich, bo to nigdy nie wiadomo, co i gdzie się święci!
- Znowu głodować będziemy?! Ależ Lucyno, tobie grzybów zabrakło? Zgubiłaś je? ... a może tego uśmiechniętego chłopca jeszcze nakarmiłaś?
-Nie ... ja się przestraszyłam, tam mi drogę zagrodził bardzo groźny czarny kotek i już ze strachu nie poszłam dalej, bo ja nie chcę mieć nieszczęścia.
-No ... tak, nie chodź tam więcej, nie wiadomo ki diabeł może nawiedzić ... Będziesz doić krowy u obory, indziej jakiś cię Lucyfer spotka, a wtedy nawet proboszcz nam nie pomoże.
- Eeeeeeeeeeech ... każdy diabeł mi niestraszny gdy ja dobra.
- ... słyszysz ... jak coś drapie po drzwiach?
Tacy ostrożni ... i ot się doczekaliśmy duchów!
- Ja zaraz zobaczę, może znów pijanego sąsiada pod dom stawić trzeba ... ojej ! To ten, mały Szatan! o, mój Boże! .... co ludzie mówią; już jesteśmy potępieni, zaszedł tu ... i ... jakże się tuli od razu! Coś nuci, mówi jakby normalny kot!
- Aa! Pani sąsiadko, proszę poszczuć to przekleństwo, niech się nie zbliża, to samo zło, trzeba ze wsi gonić!
- Proszę się wstrzymać, sąsiadka się mleka z nami napije, przy piecu niech się ogrzeje ... co tam ludzie mówią ... aż mi nas żal ... jakby jeden człowiek wiedział coś więcej od drugiego.
- A bo jak sąsiedzi mówili - cudak żyje tylko nocą, a po ciemku to nie widać co za dziwy on tutaj nam wyprawia, a w dzień to leży niby taki grzeczny ... ale my już wiemy, wcześniej uprzedzeni jaki on musi być niebezpieczny.
Mmmmmiiaaaaauuuuuuuuuuuu.
Wszędzie wrzask! Znowu krzyk! A te dzieci mnie biją i szczerzą zęby jak duże wściekle psy! Jedna Piękna taka pomyślała, gdy mi się przyjrzała i wyglądała bardzo miło ... aż przyjemnie mi było. Tak po cichu spróbuję się przytulić do miłej panienki i będziemy szczęśliwi wielce.
- Znów pazurami ten diabeł zgrzyta o drzwi, jakby musiał nam przeszkadzać. A czy kiedy Bóg mówił, że wolno niedobrym pomagać? Zrób jak chcesz, jak zje słoniny, to walnij, a potem wynieś za wioskę, aż ludzie będą śpiewać za Twoją odwagę piosnki.
- Chodź, perełko ... o tutaj, mi na kolana, musisz potem prędko odejść, byśmy się już nie obawiali.
... mmmmmmiiaaaaaaauuu ... moja miła pani ukochana, jak się raz oddałem cały w Twoje kochanie, to tęskno mi co raz, do zagadki szczęścia tej ciszy między nami ... nie wierz ludziom. Gwizdaj na nie.
- Za dużo mam ja pod łóżkiem myszy ... tak akurat dla mojej kici. A przestaną się ludzie bać takich przyjaciół jak moja maleńka bestia, ze strachu się wyrasta, jeżeli nie z odwagą ... to z przyzwyczajenia, że w sumie ma się należycie.
- Słyszałem, że tu u was dziś strasznie ... a ty tego kotka tulisz do piersi w ramionach .... pewnie cudak cię zmusza! Ależ musisz być udręczona, i pewnie całkiem już wykończona! ... ja tak cię schwytam od tyłu i szarpnę, aby wydostać twoją duszę ulęknioną.
- Masz uszy ... ale posługuj się też oczami i ich zapleczem w środku swej głowy, pojąć będziesz chyba gotowy, że o żadnych diabłach tu nie ma mowy ... Takie czułe, miłe misie jak moja wyniosła kicia ... ubóstwiam to poczucie ... gdy potrafisz pokochać, reszta lęku niewielka, masz wszystko czego ci brak, nie wiem czy się to jakoś nazywa ... ale ma się aż tak, że ta bliskość jest prawdziwa. Idę spacerować z moim dobrym kotkiem, może ktoś się przekona, że przyjaźń z naturą jest bardzo słodka.
- O !!! To ona!
- Pech zawładnął jej duszą!
- Diabeł nieszczęśnicę do kontaktu zmusza!
- Zastrzelę zwierzaka i ją uratuję.
-aaaaaauuuuuuuaaa .... nasze serca ... ze swą maleńką miłością przy piersiach ... skoro za ciężko poznać, uśmiercijmy pozory, jeśli Prawda poznania wymaga.
- ?
powrót do spisu treści
Ewa Karbowska
Biografia, trochę auto...
Urodziłam się gdzieś tam
w latach najbardziej dziecięcych
Wisłę zastępowała mi Newa
a jeszcze wcześniej chroniło
łono pół-Azjatki
pewnie dlatego nigdy mi do końca nie uwierzysz
mimo dobrych chęci nie uda ci się także zaakceptować faktu,
że ZDROWAŚ MARIO zmówiłam po raz pierwszy
mając dwadzieścia lat
e nie od zawsze wiedziałam o swojej przynależności
do NARODU WYBRANEGO
a i wszelkie inne mity również nie od razu
przyjęłam za własne.
NIC na to nie poradzę
pewnie dlatego że nie chcę
pozostaje mi tylko polubienie mojej OBCOŚCI.
Jeżeli mogę Cię o coś prosić, to jedynie o zaufanie mojej
jeżeli już nie inteligencji to chociażby poczuciu taktu
miłości do Ciebie, zwłaszcza wtedy, gdy pytasz
jak w naszej sytuacji mam zamiar wychować
w szacunku do ojca
nienarodzone jeszcze tak zwane... NIEŚLUBNE DZIECKO
pokój
mój pokój ma cztery kąty
w każdym z nich czają się inne wspomnienia
jaka szkoda / całe szczęście
że kątów jest aż / tylko cztery.
ZWYCZAJNIE
Zakochał się dziś rano
ale mówić mu o tym nie wypada
jest przecież doktorem jakichś tam nauk
ma czterdzieści ileś lat
nie zły samochód i takąż pozycję towarzyską
dawno przestał wypierać się zmarszczek i lumbago
jego siwe włosy i wypite kieliszki wódki
nie szokują już ani babci - sąsiadki
ani kilku zaprzyjaźnionych dziwek
no i masz zakochał się dziś rano.
powrót do spisu treści
Kowalczyk Dariusz
RYBAK
Opowiastka włoska
Rybaku! Łowisz? Chcesz złapać z złotą rybkę w jeziorze. Nie panie, chciałbym złapać dużo ryb, żeby nakarmić moje dzieci. Z kim rozmawiasz Rufio? Oszalałeś, gadasz sam do siebie i złowiłeś tylko dwie ryby, jesteś złym mężem. Wezmę te dwie ryby i usmażę dzieciom a ty mi nie wracaj bez dziesięciu. Dobrze żono powiedział rybak i zasępił się bardzo. Rybaku!
Tak panie. Zarzuć sieć. Kiedy nie mam sieci. Idź w prawo trzydzieści kroków i wyjmij spod ziemi. Rybak rad nie rad poszedł w prawo i grzebiąc w ziemi wyciągnął sieć, zarzucił ją w wodę jeziora i nie mógł unieść, tak była pełna ryb. Zaniósł do domu i żona powiedziała: No nareszcie ci się udało. Te pięć dużych sprzedamy i chyba sporo zarobię. Rufio rybak zmęczony poszedł spać ale nie mógł usnąć. Usłyszał znowu: Rybaku! Tak panie. Idź nad jezioro. Kiedy ciemno panie. Nie bój się, księżyc świeci, będziesz widział jak w dzień. Rybak wstał nie budząc żony i wyszedł z chaty. Do jeziora było niedaleko. Siadł na kamieniu tam gdzie zwykle łowił i patrzył w wodę. Nagle chciał spojrzeć na drugą stronę jeziora ale nie mógł. Przed nim na wodzie unosiło się wielkie rozświetlone miasto. Panie - zapytał Rufio, co to za miasto? Głos w głowie mu odpowiedział. To rybaku miasto Etrusków. Dawno temu trzęsienie ziemi zmieniło bieg rzeki i powstało tyle wody, że zalało miasto tworząc jezioro. Rzeka potem wyschła ale jezioro zostało. Panie czy ja mogę tam wejść. Tak odpowiedział głos. I Rufio wspiął się po kamiennych schodkach na wybrukowaną ulicę. Szedł pomiędzy kilkupiętrowymi domami i nie mógł się nadziwić. Mijał kolejne ulice pełne pięknych kamienic jakby złoconych aż doszedł do placu gdzie stał wspaniały pałac. A na jednej z wież pałacu był zegar. Taki jak w miasteczku na kościele tyle, że była jedna wskazówka i był to promień księżyca., który wskazywał za minutę dwunastą. Rufio stał przez chwilę i myślał zdumiony dlaczego tu nikogo nie ma. Nagle gdy zobaczył, że promień księżyca wskazał godzinę dwunastą, wszędzie zaroiło się od ludzi i zwierząt. Etruskowie - pomyślał rybak i rozejrzał się. Ludzie byli pięknie ubrani w dziwne strojne szaty. Niektórzy się spieszyli, inni szli powoli, niektórzy jechali konno. Jakieś dziwne zwierzęta ciągnęły wozy. I nagle jakaś kobieta spostrzegła go, krzyknęła i padła przed nim na twarz. Po chwili podniosła głowę nie wstając z kolan krzyknęła do innych: Patrzcie to nasz król, wyszedł do nas z pałacu. Wszyscy stanęli i po chwili padli na kolana i zaczęli wołać: Panie, nie karz nas, że patrzyliśmy na twój wizerunek. Rufio zdziwiony krzyknął: wstańcie! I wszyscy wstali ale nikt nie ruszał się z miejsca. Po chwili jakiś pięknie odziany dygnitarz krzyknął: Lektyka dla króla! I nadbiegło ośmiu służących, niosąc na ramionach lektykę. Zatrzymali się przed rybakiem i otworzyli drzwiczki. Rufio wsiadł. W środku było wszystko w złocie ale siedzenie było miękkie i wygodne. Przez szybkę zobaczył, że niosą go do pałacu. Wnieśli go po schodach. Otworzyły się ogromne wrota i Rybak zobaczył przepiękne wnętrze oświetlone przytłumionym światłem, które niewiadomo skąd pochodziło. Gdy się zatrzymali ten sam dygnitarz otworzył przed nim drzwiczki lektyki i zapytał: Czy chcesz ucztować panie? - O tak jak najwięcej - odpowiedział Rybak. Dygnitarz klasnął w ręce. Natychmiast wniesiono stoły, nakryto je pięknym obrusem i wniesiono jadła. Stół aż się uginał od różnych potraw, których Rufio nigdy nie widział na oczy. Najadłszy się zobaczył rybę pięknie przyrządzoną i spróbował trochę. Bardzo mu smakowała. Zjadł jej trochę, później kurczaka, jakieś kiełbachy o wybornym smaku i inne mięsa. Poczuł, że jest bardzo najedzony i zapytał stojącego nieopodal dygnitarza: A dlaczego nikt ze mną nie je? Ten ukłonił się i rzekł. Nikt by się nie ośmielił jadać z wasza wysokością. Dobrze - zaśmiał się Rybak i powiedział: Teraz chcę żebyś mnie zaprowadził do mojego tronu. Służba natychmiast sprzątnęła wszystko a dygnitarz powiedział: Tędy panie. Minęli dwie piękne komnaty i weszli do jeszcze okazalszej, jakby zrobionej w całości z bursztynu. Po środku stał wspaniały tron a obok niego po lewej stronie stały dwa mniejsze, a po prawej trzy. Rufio usiadł na tym najokazalszym i z ciekawości zapytał: A kto siedzi na tych mniejszych tronach. Dygnitarz skłonił się i odpowiedział: To są miejsca na których siedzą żony waszej wysokości. Czy mam je tu sprowadzić. O tak - zaśmiał się Rybak - i to szybko!
Dygnitarz wyszedł cały czas się kłaniając. Rybak przez chwilę został sam i zobaczył na oparciu tronu pierścień ze szmaragdem. Wziął go i wsunął na palec. Pasował jakby był zrobiony na miarę.. Po chwili z bocznych drzwi weszło do komnaty pięć przecudnych kobiet w zwiewnych szatach z bransoletami i pierścieniami na palcach i ramionach. Ukłoniły się i zajęły miejsca obok tronu. Rybak poczuł wzbierające w nim żądze i zapytał: Jesteście moimi żonami? Tak panie - odpowiedziały wszystkie jednocześnie. A która pójdzie ze mną do sypialni? Wybieraj królu - odpowiedziała tylko pierwsza z lewej. Ty odpowiedziałaś to ty mnie odprowadź. Wstali i Rybak ruszył za nią. Tuż za tronem były drzwi, których Rufio wcześniej nie zauważył. A za nimi sypialnia z łóżkiem i baldachimem, a na ścianach i na suficie były lustra. Rybak zdarł z żony szaty, rzucił ją na łóżko i pokrył. Bardzo mu zasmakowała. Po chwili pokrył ją drugi raz i tak trzy razy aż się zmęczył. Po chwili pomyślał, skoro z tą jest mi tak przyjemnie to wypróbuję następną. Wszedł z powrotem do. sali tronowej i usiadł na tronie rozglądając się, którą by tu teraz wybrać. Nagle drzwi otworzyły się i wszedł potężny zakapturzony człowiek niosąc pieniek i topór za pasem. Rufio zadrżał i pomyślał, że to dla niego. Ale po chwili znowu otworzyły się drzwi i wszedł dygnitarz prowadząc zapłakaną niedawną kochankę Rybaka. Dygnitarz położył jej głowę na pieniek. Rufio zerwał się i krzyknął: Co chcecie zrobić, zostawcie ją! Dygnitarz ukłonił się i szybko rzekł: To ty panie wydałeś rozkaz, żeby ucinać głowy wszystkim żonom za to, że widziały twoje ciało. Natychmiast zostawcie tę kobietę - wrzasnął Rybak - zmieniam wszystkie moje rozkazy. Chciał podnieść kobietę ale powstrzymał go dygnitarz szepcąc jadowicie do ucha - Nie możesz zmienić tego rozkazu. Rozkaz królewski jest niezmienny. Nikt go nie może zmienić, nawet ty. Rufio szamocąc się z dygnitarzem wrzeszcząc i próbując się uwolnić. Zobaczył jeszcze jak kat unosi topór. Widział jak topór zaczyna spadać i wyjąc zamknął oczy. Nie słyszał uderzenia ale był bez przerwy szarpany. W końcu po dłuższej chwili otworzył oczy. Zobaczył, że jest już dzień i że leży na brzegu jeziora a szarpie go gderliwa żona wrzeszcząc mu do ucha. Schlałeś się stary i śpisz na dworze. Natychmiast idź ryby łowić. Te pięć ryb jakie wczoraj przyniosłeś nie na długo starczy. Rybak wciągnął w płuca powietrze i pomyślał szczęśliwy, że to tylko sen. Nagle jego żona chwyciła go za rękę i krzyknęła: A skąd masz taki piękny pierścień? Pewnie znalazłeś i nie pokazałeś mi go, natychmiast mi go daj. Rybak zdziwiony i pełen złych przeczuć, zdjął pierścień z palca zamachnął się szeroko i rzucił go daleko w toń jeziora. Baba wrzeszczała: Coś ty zrobił? Coś ty zrobił? A Rufio w końcu zirytowany wrzasnął: Cicho babo, teraz idę do miasteczka i tak się spiję, że w życiu tak się nie schlałem, a ty jędzo siedź tu i masz łowić ryby. Jak mi do wieczora nie złowisz 10 ryb to jak wrócę z karczmy to obiję ci gębę. Babę zamurowało i stała w milczeniu z otwartą gębą a rybak odwrócił się i poszedł do miasteczka ani razu się nie oglądając.
KONIEC
PS. Historia ta wydarzyła się dawno temu nad jeziorem Bolsena obok miasteczka o tej samej nazwie, które dawniej nazywało się Volsinii. Zdarzenie prawdopodobnie miało swój początek w noc świętojańską.
ALI
Opowiastka arabska
Ali chce kupić twojego konia.
Mój koń jest szybszy od wiatru szanowny Ago. Za tą starą szkapę dam ci moją młodą i piękną córkę za żonę, ma na imię Vasyliki. Ali wskoczył na konia, zaśmiał się i powiedział: Na tym koniu wywalczę sobie cały harem takich kobiet jak twoja córka. Spiął konia i ruszył na wschód. Za oddalającym się jeźdźcem poleciało przekleństwo z ust Agi. Obyś nigdy nie doczekał potomka. Ale Ali już tego nie słyszał bo pędził na swoim koniu jak wicher. Kierował się do stolicy zwanej Palmira. Miasta padyszacha Veli. Jadąc przez pustynię Ali natknął się na martwego konia i trupa człowieka w bogatych szatach. Obdarł go z szat, zabrał złoty łańcuch i ściągnął pierścienie z palców. Dokładnie go obszukał i znalazł jeszcze zapisany pergamin i choć nie umiał czytać, schował pismo przy sobie. Po dwóch dniach wędrówki przez pustynię dotarł do miasta. Tam przedstawił się jako syn Beja sułtana Selima I i dzięki temu został przyjęty przez padyszacha, który był już w podeszłym wieku. Ali podarował padyszachowi piękny pierścień, czym zaskarbił sobie jego przyjaźń. Veli był dobrym władcą dla swego ludu. Nie gnębił ich podatkami, rozwijał handel i wywiązywał się ze wszystkich obowiązków wobec sułtana. Padyszach Veli miał również białą żonę Esterę, która miała nieposkromiony apetyt seksualny. Była dużo młodsza od swojego męża i już w trzy dni po ślubie po przyjeździe Alego weszła mu do łóżka i zostali kochankami. Po kilkunastu upojnych nocach Estera zaczęła namawiać Alego do zamordowania padyszacha i ten pod wpływem jej namowy w nocy uciął głowę śpiącemu władcy Palmir.
Nie pokazano płaczącemu ludowi ciała padyszacha ale od razu pochowano go z wszelkimi honorami w marmurowym mauzoleum i ogłoszono, że zmarł ze starości. Estera ogłosiła się sułtanka Palmir i po miesięcznej żałobie została żoną Alego. Wkrótce potem przeszukując rzeczy męża (co czynią wszystkie kobiety świata). Estera znalazła zapisany pergamin. Przeczytała go i stwierdziła, że jest to opis miejsca ukrycia skarbów ostatniego kalifa Bagdadu. Nie mówiąc o skarbie Estera oświadczyła mężowi, że udaje się na pielgrzymkę do odległej świątyni i biorąc trzydziestu zbrojnych i dziesięć wozów konnych wyruszyła w drogę.
Po tygodniu samotnych rządów Ali zaczął porywać co piękniejsze kobiety do swojego haremu 7 a opornych ojców i mężów obdzierał ze wszystkich bogactw, mordując ich i wtrącając do lochów. Słysząc o tych wszystkich zbrodniach sułtan Selim zaczął przygotowywać wojska do uderzenia na Palmirę. Zwłaszcza, że Ali wypowiedział posłuszeństwo sułtanowi, mianując sam siebie wielkim wezyrem. Przekupując doradców sułtana władca Palmir zyskał trochę czasu na stworzenie armii najemników, co spustoszyło skarbiec. Nałożył więc straszne podatki na okoliczną ludność, co przyczyniło się do ich nędzy. Ali ze swoimi najemnikami wygrał bitwę z sułtanem, ale nie pokonał go całkowicie, bo Selim wycofał się z częścią swoich wojsk, myśląc jakby się pozbyć samowładcy. Tymczasem do Palmir wróciła Estera przywożąc dziesięć wozów pełnych złota i drogocennych klejnotów. Słysząc o orgiach jakie wyczyniał jej mąż w czasie jej nieobecności, zrobiła Alemu straszną awanturę, ale po upojnej nocy wybaczyła mu i obdarowała prezentami.
Ali nie czekał długo, bo już po dwóch dniach od przyjazdu Estery dosypał jej truciznę do wina i pochował z wielkimi honorami obok byłego męża padyszacha. Ali nie mogąc ufać sowicie opłacanym zbrojnym, pomyślał o swoim dawnym znajomym i wezwał Agę do pałacu razem z jego córką. Aga dostał tytuł wielkorządcy. A VasyIiki tak zasmakowała Alemu, że pojął ją za żonę. Żyliby pewnie długo i szczęśliwie, gdyby nie fakt, że Aga został przekupiony przez sułtana SeIima i po kolejnej orgii Alego z odaliskami, wielkorządca uciął
mu głowę jego własnym jataganem. Pochowano Alego bez specjalnych ceremonii. Lud obrzucił kamieniami trumnę świętując śmierć tyrana. I spoczywa Ali wielki wezyr obok Estery sułtanki i padyszacha Veliego w zasypanych dzisiaj piaskami pustyni ruinach Palmir zwanych Tadmorem.
powrót do spisu trePci
Hanna Kaup
PROŚBA
wymyśl mnie na nowo
ojcze
w chwili stwarzania zakochany
daj mi oczy od razu widzące
myśli prawdę i piękno
ręce niezaciśnięte by chwycić umiały czas swój ulepić dom na wzgórzu gdzie słońce na sen zachodzi
wymyśl mnie raz jeszcze ty
z twarzą co ludzkie ma rysy
niech znów będę na podobieństwo dobra i wzór znam na miłość
wymyśl mnie powtórnie Boże
zielonej nadziei nie żałuj
życiem wypełnij mi serce by w samotności ukryte puls odnalazło wiary
w człowieka
NA NOWY ROK
ogłaszam rok
człowieka pełnosprawnego
niechby umiał elegancko wiązać
słaby początek z mizernym końcem
artystycznie łatać dziury
w ułomnych budżetach
pewnie prowadzić przez ciemne korytarze pustynie kamiennych serc
łagodnie otwierać zatrzaśnięte
na szczęście ludzkie myśli
odważnie głosić prawdę samotną
przywrócić blask słońcu gdyby położyło się cieniem na sumieniu
mistrza naśladować słowem
bez fałszywego tonu i błędu wymowy
z akcentem
na miłość
***
kiedy świt
zagląda mi pod powieki widzę jak pająk
schodzi niewidzialną ścieżką do kryjówki
nieruchomieją sprzęty
i lustro
wraca na swoją stronę
czasem leżę tak
godzinami
nie chcę płoszyć
nocy
która z twarzą
zanurzoną
w mądrych księgach
zachłannie
uczy się
nowego dnia
powrót do spisu treści
Beata Krawczyk
***
Na białych chmurach
się kołysać
w błękicie nieba
płynąć znów
i tylko palcem
wiatr uciszać
i już nie budzić się
...ze snów...
Szpitalne okno
szpitalne drzwi
szpitalne korytarze
a między nimi
strapione ludzkie twarze
i w okno zwrócone spojrzenia
- może właśnie stamtąd
nadejdzie nadzieja........?
Kiedy zamykać
będę drzwi
na wszystkie zamki
- ostatni raz...
wtedy przypomnę
sobie sny
i już spokojnie
- odpłynę w dal
powrót do spisu treści
Latus
FRIDA
śmierć nie przypominała
pomarszczonej staruszki
była roztańczoną dziewczyną
w tehuańskim stroju
wabiła i krążyła nad nią
jak ptak
który przysiadł nad jej oczami
tego dnia Frida
wsiadła do autobusu
(chciała kupić taco lub churro)
który miał ją dowieźć do granic
bólu
kierowca spoglądał to na
obrazek Świętej Dziewicy z Guadalupe
to na fotosy rozebranych dziewcząt
malarz z kubełkiem
czerwonej farby opierał się o poręcz
która za chwilę miała przebić
miednicę Fridy
i wykluczyć jedną z możliwych wersji
przyszłości
a Diego jeszcze nie wiedział
że następny wypadek
to on
GALATEA
usłyszałeś mój głos
dobywający się ze środka
tak długo spadałam ci
z serca
aż uwierzyłeś
że marmur z Carrary
będzie miał odcień
mojej skóry
dzięki tobie przetrwałam
wszystkie zlodowacenia
nie omszałam
nie stałam się niczyim głazem
mój Pigmalionie
skad wiedziałeś
że w środku kamienia jest kobieta?
BEZ NIEJ
obiecuje sobie
że kiedy jej już nie będzie
to wyrzuci ten stary
różowy dywan z salonu
rozbije kryształ na komodzie
kupi psa
i zacznie czytać przy jedzeniu
a kiedy już może to zrobić
to czuje
że ona siedzi w kącie
w fotelu
i grozi palcem
powrót do spisu trePci
Anna Maria Nowak
ŻEBRAK
gdy rankiem szłam przez miasto
koło kościoła znów był ten żebrak
wiatr mróz i śnieg zamykały
powieki przechodniom a on
beztrosko grał na organkach
choć nikt się nie zatrzymywał
by wrzucić monetę do jego
miseczki - obok krzesełka
postawił laskę i podwinął
nogawkę prezentując drewnianą
protezę - jak codzień...
czy kalectwo które się opatrzyło
- blednie?
czy cierpienie ukryte mniej boli
USTERKA
chowasz twarz przed światem
w prywatnej dolinie marzeń
przeniosłaś swą wrażliwość
na istoty nieludzkie
już tylko
kot z obciętym ogonem
gołąb z przetrąconym skrzydłem
skomlący z głodu psiak
poruszają twe serce
... nie pytam dlaczego
KRYSZTAŁOWA KULA
Ile razy trzeba się potknąć
aby przebudzić myśl
spojrzeć prawdzie w oczy
a potem
odłamać kawałeczek swego czasu
swoje istnienie
oczyścić z bezradności
i zamknąć
w kryształowej kuli
Postawić tę kulę
na kominku
z płonącym wesoło ogniem
aby spoglądać na nią
jak na śliczny pejzaż
za oknem mknącego pociągu
gdy chandra chwyci za gardło
powrót do spisu trePci
Alojza Pasowicz
ZIMA
Baśniowa kraina na szybach.
Zakwitają kwiaty wspomnień.
Pośrodku maleńkie okienko
formowane inspiracją oddechu.
Wiatr tuli echa zaszłości, wzruszeń,
buja fotel rozmyślania.
Scenariusz życia niejawny
Pertraktuje z wyobraźnią.
A przecież tak niedawno
szukałam kwiatu paproci,
odbierałam bukiety zadziwień
i rozradowania
wpadając w zaspę
z mufką jak biały niedźwiadek.
Łan już kłosi
Witaj majowa Matko!
Łan już kłosi.
Wokół tyle piękna!
Modre niezapominajki
kwitną radością życia.
Zachwyty wonności bzów i jaśminów
wiatr niesie do twoich stóp
Wszystko stworzenie sławi
Szelest tchnienia.
Sikory dzwonią sygnaturką wiosny,
skowronek kantyczkę
Maryjnych pieśni otwiera.
Przydrożne kapliczki
świętością rozmodlone.
Gwiazdo Zaranna - Tobie zorze,
Tobie słońce gest czułości czynią,
a dzwon ludzkich serc
uwielbienie głosi.
WYGNANIE
Dom w Stanisławowie
- wokół powódź zieleni, kwiecia,
radością barwione dni.
Świtanie - łomot do drzwi,
pepesza, groźny głos mundurowego.
Czerwona gwiazda prześwietla ręce.
Najniezbędniejsze rzeczy,
kilka tobołków, walizka
- w y g n a n i e
Serce krwawi, kąty płaczą
Ostatnim spojrzeniem pożegnania.
Mieszkaniem odkryty wagon
deszczu, głodu, pragnienia.
Przestoje na bocznicach wiecznością.
Przemoczona derka zniewala
nawet wszechdobylskie pchły
i ich kumoszki.
Pociąg stukotem rozdaje
Kolejną stację przeznaczenia w nieznane.
Ratuje "UNRRA" gorącym posiłkiem, wodą.
Myśli przetaczają tęsknotę
za ziemią ojców, utraconym domem.
W cichym szepcie z Bogiem
słyszę nadzieję.
I oto jestem, żyję
w moim mieście
co zabliźniło zranioną przeszłość.
powrót do spisu trePci
Maria Natasza Solarz
Zostaw mi
poznałam nowy
motyw
jesienne krwawienie
serca
farbą plakatową
wiatr rozprowadzał
światło
w złoty balet
sadów
Pissarro na łasce słońca
czerwona geometria
jabłek
eksplodowała
czerwienią doskonałą
jabłka Cezana
po wietrznych
wstęgach stołów
podróżował wiatr
poznałam nowy
motyw
jesienne
krwawienie serca
prosto w duszę
neonów
tych jesiennych
bezpańskich skrzypiec
ścięta róża
spadła na skrzypce
wezwała struny
do ostatniej podróży
PROWINCJA
południe
smak marihuany
galopada
i architektura
orkiestry świerszczy
w złotych
frakach
na księżycowych smyczach
żółte psy
złote stada
bizonów
galopujące we wnętrzach
dyszących obrazów
na skrzyżowaniach
psychodelicznych
ulic
mrużą kocie oczy
neony
stróżów prawa
pazerność
niebieski dym
z łodyg
niewinność
przeźroczysta
architektura mgły
prowincja
modelki w turbanach
z lureksu
spiętych łodygami
półksiężyców
złote agrafki
w spódnicach
w powietrzu
wisi
pożegnanie form
przestrzennych
***
***
popatrz miły
jeszcze ktoś mnie
woła
tyję jeszcze nadal
w bryle powietrza
jeszcze ktoś
mnie woła
we mgle stygnie
głos
jeszcze krzyczą
żurawie
w kluczu Brechta
popatrz miły
odlatują
na południe
Europy
powrót do spisu trePci
Jadwiga Maryon
Arkana Życia
Weszlimy w nowy wiek, na każdym kroku króluje technika. Wszystkie urzšdzenia sš zmodernizowane i odbiegajš od przeszłoci, i tym samym ludzkie umysły przystosowujš się do nowoczesnoci. Jestemy w erze atomowej, gdy satelity i rakiety zdobywajš kosmos i robiš podniebne loty wycieczkowe, imponuje odwaga i hart ducha do zdobycia najwyżej położonych, nieosišgalnych szczytów, gdzie ludzka stopa nie stanęła. Ludzkie wyczyny przeszły wyobranię; co było niemożliwe, dzisiaj staje się realne. Ludzkoć żyje w cišgłym napięciu i oczekiwaniu na nowe pomysły i szokowanie coraz większš ich odwagš. Umysły pragnš czego nowoczesnego na poczet obecnego czasu, kiedy słońce wieci inaczej, a orbita księżyca bledszym blaskiem owietla kulę ziemskš i niespotykana natura i fauna znalazła się w naszym kraju, który przez komputery i technikę cišgle zaskakujšcš ludzkoć zmienił swoje oblicze coraz częciej sięgajšc zenitu.
Wejcie do Europy otworzyło nowš szansę nie tylko do zwiedzania wiata, który ma w sobie tyle niewyobrażalnego piękna, które można miało nazwać wybrykiem natury. Po odległych morzach i oceanach pływajš okręty i badajš głębie morskie i ukryte skarby flory i fauny, które stajš się zjawiskiem niewyobrażalnym w dawnych latach. Cykl nowych zjawisk nie tylko pogłębia wiedzę młodych i daje im przyzwyczajenie do życia w nowej erze, ale także poszerza spojrzenie na wiat, w ich oczach ma nowe odbicie, cišgle zachęca do szukania nowych odkryć. Nawišzujš się nowe znajomoci i kontakty międzyludzkie, które często się kończš i zaczynajš przy ołtarzu.
Nieopodal Warszawy, w Wawrze było małżeństwo, które utrzymywało kontakt z pewnš rodzinš z dalekiej Azji. Ich starsze pokolenia brały udział w Drugiej Wojnie wiatowej, a dzisiaj już nie żyjš. Łšczył ich nie tylko karabin, ale także wspólny cel: wyzwolenie spod okupanta i poczucie własnej godnoci w walce o otwarcie nowej szansy na spokojne życie dla nowego pokolenia. Mieli wnuka, który miał na imię Ali. Chociaż miał odmienny kolor skóry, jego dšżenia i obrane cele były podobne do marzeń polskich dzieci. Kiedy skończył podstawówkę, państwo Nowakowie, których dzieci wyfrunęły spod skrzydeł rodziców, zaprosili go do Polski, aby realizował swoje młodzieńcze marzenia i kontynuował studia zgodne z jego wyborem. Długo starali się jego rodzice o wizę, a Ali nie mógł doczekać się wyjazdu do Polski, o której tak dużo słyszał: o jej położeniu i innym języku. Rodzice za martwili się , jak go przyjmie młodzież polska, o całkiem innej wyobrani i obyczajach. Tam, gdzie mieszka Ali jest doć prymitywnie, górzysty krajobraz, prace wykonujš woły i gdzieniegdzie konie, a samochód to unikat. W jego marzeniach zechciała pomóc pani Nowakowa, która jest profesorem, pomimo podeszłego wieku pragnie nie tylko brać, ale także dawać.
Wreszcie nadszedł oczekiwany czas wyjazdu. Ali spakował swoje rzeczy, których miał niewiele i furmankš pojechali na lotnisko. Ali zawiesił swoje modre oczy na oparach mgły unoszšcej się z pól i łšk otoczonych górami, gdzie szczyty sięgały nieba i nagle w głębi serca poczuł żal, oczy wypełniły się łzami. Kiedy spoglšdał na rodziców w głowie kłębiły się myli, czy kiedy zobaczy rodzeństwo i rodziców i piękne pasmo gór cišgnšce się od Uralu. Kiedy dotarli na lotnisko tłum głono się przekrzykiwał zagłuszajšc warkot samolotów, które zlatywały jakby z nieba i przedzierały się przez chmury robišc w nich dziurę. Na płatach zawisło słońce i swoje złote nitki ułożyło w różne figury, które powoli opadały w dół. Gdy przyleciał jego samolot i schody już były podstawione, spojrzał na spalonš i popękanš ziemie, która jego wychowała i wykarmiła, a Ali w zamian dał jej serce swoje i pokochał jak własnš matkę. Kiedy się żegnał z rodzicami czarna twarz była mokra od łez, matka dała mu amulet, żeby go chronił i często wracał mylami do swego kraju. Rozstaniu nie było końca, ale pilot ponaglał, gdyż na niebie utworzyły się kłębiaste chmury, a z obłoków przesuwały się białe i ciemne baranki. Kiedy już wchodził na trap samolotu, wszystko wydawało się jak cudowny sen, o którym nie marzył nawet. Gdy samolot się uniósł w górę szałasy wydawały się jak pudełka zapałek, tylko było słychać warkot silników i cichy szmer migieł, które rozdzierały powietrze.
Państwo Nowakowie oczekiwali na Alego na Okęciu, pokój miał przygotowany. Teraz będzie walka o dostanie się na uczelnię, ale to już głowa i obowišzki cišżšce na panu Nowaku. Jest on emerytowanym profesorem, więc o tym rozmawiał. Oczekiwanie i ciekawoć okropnie im dršżyły umysły i minuty się stawały godzinš. Kiedy upłynęło parę godzin i samolot był coraz dalej od słońca i kłębiastych chmur, dolatywali do Warszawy. Jako pierwszš zobaczył Ali wysokš iglicę Pałacu Kultury, samolot kršżył także nad Wisłš, która była z oddali widoczna jak wijšca się struga, nad którš zawisajš mosty, po których jak samoistne maszyny przesuwały się tramwaje.
Stweardessa prosiła, aby zapišć pasy startowe, gdyż dolatujš do Okęcia. Dla niego to było niezrozumiałe, więc obok siedzšcy mu pomogli. Ali skinšł głowš i pomylał, że nie będzie tak le, że spotka go braterska pomoc w obcym kraju i ludzie mu pomogš w dšżeniu do celu. Marzeniem jego jest bowiem zostanie chirurgiem i praca w szpitalu zgodnie z przysięgš Hipokratesa i niesienie pomocy ludziom.
Kiedy już samolot płynšł spokojnie po pasie startowym, odezwał się głonik o przylocie samolotu z pięknej i górzystej Azji. Państwo Nowakowie aż osłupieli, a ich serca biły przyspieszonym rytmem na myl o spotkaniu z młodym mężczyznš, któremu zaofiarowali dać wszystko i podać pomocne ramię do edukacji w cywilizowanym kraju. Nie było problemu z poznaniem go, gdyż mieli zdjęcie. Zaszokowany z tobołkami wszedł na schody nie wierzšc własnym oczom. Ludzie nerwowo chodzili w tę i nazad, co dla Alego było obce, gdyż w Azji tylko góry i łški, a tu dom przy domu, ulice
zagłuszone rykiem klaksonów i pisku kół tramwajów. Nowakowie pierwsi podeszli do Alego i przywitali go jak syna, który wraca z pięknego, lecz biednego kraju. Kontrola celna go zrewidowała i miałym krokiem pomaszerowali do samochodu, który w blasku słońca lnił, jak nowy. Dla Alego to była nowoć, pierwszy raz w życiu jechał samochodem. Oniemielony nowš sytuacjš nie mógł wypowiedzieć słowa. Wdzięcznoć wyrażał umiechem, choć znał kilka słów mowy polskiej, gdyż w Azji miał sšsiada Polaka. Kiedy silnik pod maskš grał swoim warkotem, koła ruszyły mijajšc ulice pełne tłumu i gwaru. Po chwili zostawili Warszawę za sobš i jechali autostradš pełnš kwitnšcych drzew, które otaczały pszczoły szukajšc wród kwiatów nektaru. Dołem płynęła Wisła jak kolorowa wstšżka, na plaży pełno ludzi, a na lustrze wody pływały kajaki i statki. Wszystko to było nowociš dla Alego, który aż mrużył swe modre oczy z wrażenia i na skórze pojawiły się krople potu, a głowa pękała od natłoku wrażeń. Kiedy minęli stolicę zobaczyli piękne wille i droga prowadziła do Wawra. Ali na wpół senny nie mógł się napatrzeć. Pani Nowakowa mu tłumaczyła, ale on nie rozumiał i tylko się domylał znaczenia krajobrazu, który ukazywał się jego oczom.
Kiedy już dojeżdżali i willa przewitywała wród owocowych drzew wybiegła na drogę Krysia, córka sšsiadów. Krysia miała trzynacie lat , a jej ojciec był inwalidš, który leży i tylko ze słów żony i córki ma wyobrażenie kraju i wiata. Dojechali, i gdy pani Nowakowa otworzyła drzwi przez półmrok widać było przepych. Zaraz wzięli Alego do łazienki, a pod drzwiami stał pan Nowak, aby w razie czego służyć pomocš. Gospodyni się wzięła do obiadu, a w międzyczasie Ali się wykšpał i pani Nowakowa wskazała mu pokój, który był jak mały buduar dla królewicza. W tej samej chwili wpadła Krysia, która zaoferowała swš pomoc w nauce polskiego i zapoznania się z trenerem. wraz z niš przyszła jej mama- osoba bardzo gadatliwa i ciekawska. Ali się bardzo zawstydził, gdyż lustrowała go z każdej strony. Nie mogła sobie także uzmysłowić, że w latach pónej jesieni wzięli taki obowišzek. Alemu do gustu bardzo przypadła Krysia, która swš beztroskš z nutš nienagannej powagi rozgromiła niemiałoć chłopca. Przytuliła Alego do serca i pragnęła w głębi duszy ofiarować mu dozgonnš przyjań, chełpišc się jego kolorem skóry, odrzucajšc rasizm. Potulnie poszedł z niš do stołu i przez pierwszš łyżkš ucałował krzyżyk, który miał na szyi, a po chwili się przeżegnał i z zadumš i zadziwieniem popatrzył na stół. Potem udał się na spoczynek, a biel pocieli stanowiła wspaniałš harmonię z bršzowym odcieniem jego skóry.
Za parę dni wakacje, dla Krysi zacznie się laba. Ponieważ dziewczynka w tym roku nigdzie nie wyjeżdża, będzie miała dużo czasu, aby wcišgnšć Alego w arkana życia i pozwolić mu poznać uroki malowniczego kraju, jakim jest Polska.
Wieczory spędzali na nauce polskiego, a państwo Nowakowie w tym czasie zgodnie z wczeniejszym planem załatwiali szkołę dla niego. Niedaleko położone jest piękne jezioro i rozlewa się Wisła robišc coraz szersze koryto. Krysia i Ali, gdy męczyli się skwarem, udawali się na spoczynek, a państwo Nowakowie rozmawiali i szukali najlepszego dla Alego wyjcia. Po dniach wędrówek i spacerów po okolicy zaczšł się nowy rozdział, szczególnie dla Alego. Każda nowa nazwa stawała się problemem. Dni szybko mijały. Pani Nowakowa wszystko pozałatwiała i znalazła Alemu miejsce, gdzie będzie robił maturę i dšżył do obranego zawodu lekarza.
Alemu po nocach ni się Azja i jej piękno tak inne od krajobrazu, który zastał w Polsce. Tu będzie mógł zdobyć wykształcenie na poziomie i poznać nowe obyczaje, których wczeniej nie znał. Wakacje przy boku Krysi pozwoliły mu poznać wiele, bo wskazywała mu drogę we wszystkim, we wszelkich arkanach przyzwyczajania się do nowej mentalnoci, nawyków panujšcych w naszym kryjšcym tak dużo tajemnic. Młodych ludzi połšczyła przyjań, a może nawet iskra miłoci, która póniej przeobrazi się w płomień serc, kiedy odnajdš się w zawodach będšcych ideałem ich wzniosłej postawy.
Pani Nowakowa będšc na emeryturze nie osiadła w ten sposób na laurach, ale pomaga Alemu. Ojciec Krysi zmarł, zostało po nim pół willi i być może gdzie w zawiatach pragnie, aby Krysię i Alego złšczyła goršca miłoć, by gdy jego córki skroń pokryje siwizna w jesieni życia, miała z kim cieszyć się wnukami i dzielić ich beztroskie życie do końca swych dni.
powrót do spisu trePci
Krystyna Maria Suwiczak
MODLITWA MOJA
drzwi
do SŁOWA
stwórz
we mnie
i drogę
do człowieka
przywołaj
MIŁOŚCI
ziemio
która wiesz
jak z miłości
powstawać
CZŁOWIEKOWI
i DRZEWO
naucz mnie
być
przepraszam
ciebie
odepchnięta
nadziejo
prawdo
zagłuszona
przez kłamstwo
przebacz
wzgardzona
miłości
daruj
odpuść
winę
wyznaną
wiatrowi
i ziemi
powrót do spisu treści
Wilczewska
TO WSZYSTKO
świat kończy się za rogiem
dalej mieszkają nieznajomi
jest kilka domów
nierówny chodnik
zdobiony jarzębiną w czas letni
mijane co dzień skinieniem twarze
niewesoło spoglądają na moją
też niepewną popołudnia
to wszystko co zadane
to wszystko wokół czego
kręcą się obolałe stopy
jakby przyciąganie ziemskie
było pomyłką
CIERPLIWIE
na co czeka kamień
czego się spodziewa
skamielina nieporuszona
niewiadomego pochodzenia
jej serce ledwo bije
i duszę ma jakąś zduszoną
mech ją ożywia
w chłodnym nicnierobieniu
żaden podmuch nie wzrusza ostańca
trwam w oczekiwaniu
cierpliwie jak kamień
MARC CHAGALL
Twoja kreska dosięga księżyca
złote jabłko spada z drzewa
w wyciągnietą dłoń dziewczyny
przygięty starzec mruży oko
w krajobrazie zdziwionych barw
wtulam się w Twój obraz
zaproszona do zabawy
zapominam że zabrałeś
Sztukę Malowania świata
odlatując z ukochaną
z powrotem do Witebska
powrót do spisu trePci
Katarzyna Żyła
WYOBRAŹNIA
Musi być karmiona
Jak pisklę
Krwistymi kawałkami świata
Drażniona wiatrem, słońcem, wodą, życiem
Inaczej będzie blada
I pomyśli
Że nie warto
Rzucać się na każdą żywą myśl
Z lotu ptaka
MODLITWA EWY
Panie, który mówisz:
"Beze mnie nawet wróbel nie spadnie
Włosy waszych głów są policzone"
W opiece Twej jest i łajdak i szczur
A deszcz opada na nich zgodnie
Pozwól żyć mnie - zwykłej Ewie
Choć szczur jest lepszy - jest niewinny
BEZSENNOŚĆ
Kiedyś trzeba przestać płakać
Niech smutek ułoży się
Na dnie serca
I zaśnie
Do wiecznego nie obudzenia
Ale czy może spać
Kiedy miłość go łechce
Różą po policzku
Szepcząc: patrz
Jaka jestem straszna i piękna
Gdy przechodzę obok
powrót do spisu treści
".............."
"Lanckorona" - pastel
Maria Zdzisława Mróz - Kraków
|