Strona FUNDACJI SZTUKI OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH

30-320 KRAKÓW, ul.Zielna 42
tel./fax 267-00-99
konto : BGŻ OW Kraków 20301459-1414-2705-11

strona główna Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 2(17) 2002

Na okładce : Kościół w Chełmku - grafika 22x19 cm
Jarosław Miłkowski - Chełmek
Wyróżnienie w konkursie "Obrazy Małopolski"

PIĘKNY WIANUSZEK

Wianek jest jednym z najważniejszych atrybutów dziewczyńskiego stroju ludowego z krakowskim na czele. Ważny jest też wieniec innego rodzaju - jest nim pierścień ziem okalających Kraków. Ich uroda jest niezaprzeczalna, ale często turyści spieszący do stolicy Małopolski jej nie zauważają. Natomiast doceniają ją krakowianie: czy to jako miejsce weekendowych wypadów, przejażdżek rowerowych, tradycyjnych majówek i modnego grillowania, czy to ( a ostatnio coraz częściej), jako atrakcyjną alternatywę osiedlenia się. Bowiem przy całym swoim splendorze, w Krakowie coraz trudniej się żyje, a współczesne demony: samochodowe korki i decybele wielkomiejskiego hałasu stają się na co dzień nie do zniesienia. Wobec nich tym bardziej zyskują malownicze leśne osady, zaciszne przysiółki jurajskich dolin i kojący spokój małych miasteczek. A takie miejsca znaleźć można nawet w odległości 15 - 30 kilometrów od Kościoła Mariackiego!
Władze Małopolski z Marszałkiem na czele, Starosta krakowski znając te walory wielokroć czynnie wspierają inicjatywy związane z należytym propagowaniem Regionu.
Tak też było z konkursem "Obrazy Małopolski", którego dorobek dziś prezentujemy również w postaci ... biurkowego kalendarza, który po dokonaniu prostych manipulacji z pogranicza "origami", będzie dla nas codzienną informacją oraz przybliży nam w artystycznej transformacji piękno oprawy okalającej niewątpliwy klejnot - gród Kraka.

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Iwona Zielińska-Zamora - O dziwnej i wielkiej miłości
Krystyna Rożnowska - WIERSZE
Ireneusz Betlewicz
Anna Małgorzata Piskurz - WIERSZ
Rafał Orlewski - SZUKAM CZŁOWIEKA
Anna Grzegorczyk - WIERSZE
Maksymilian Kozłowski - ***
Krzysztof Salak - WIERSZE
Marek Dzik - NIEZWYKŁY PRZYJACIEL
Stefan Filipczak - WIERSZE
Hanna Rudy - LECĘ WPROS DO NIEBA
Stanisław Leon Machowiak - WIERSZE
Maria Nowak - NA ZAKRĘCIE
Michał Wilczyński - DOBRA PANI
Barbara Falińska - WIERSZE
Stanisław Leon Machowiak - ANTONI, SPOTKANIE Z JUDASZEM
Andrzej Panasiuk - ***


LISTY

Kolorowa wkładka - prace z konkursu "Obrazy Małopolski"

Galeria kwartalnika - Jerzy Galos


3 nagroda w 9 konkursie literackim

Iwona Zielińska-Zamora

O dziwnej i wielkiej miłości

Położono go na tej ulicy, chyba jeszcze przed jej narodzinami. Teraz był już stary i zmęczony.
Z drugiej zaś strony, bardzo się przestraszył, kiedy doszły go słuchy, że wymieniają stare chodniki: na ładną, nowoczesną kostkę. Przeraził się nie na żarty. Tak bardzo przyzwyczaił się do jej kroków, że nie mógł sobie wyobrazić ciszy, która mogłaby nastąpić, gdyby to rajcy miejscy przypomnieli sobie o tej uliczce. I kto by tę dziewczynę bezpiecznie prowadził do domu - jak to robił od lat - on- chodnik! Tylko, że ciągle się zapominał - nie była to już dziewczyna. Należałoby raczej powiedzieć kobietę! A był jej Aniołem Stróżem od bardzo dawna, chyba od tej chwili, gdy postawiła na nim swój pierwszy, chwiejny i dziecinny kroczek.
Ale wszystko opowiemy od początku.
Krótko, tak jakoś zaraz po wojnie: rozpoczęła się na wielką skalę akcja kanalizowania miasta Łodzi, roboty nie ominęły i tej ulicy. Ogromne to przedsięwzięcie trwało prawie rok, potem ulicę uporządkowano i położono nowe chodniki, które są na niej do dziś. Bohater naszej opowieści był zdrowym i ładnym chodnikiem, a kiedy w sobotnie popołudnie dozorca dokładnie zmywał go wodą, która ochoczo tryskała z ogromnego gumowego węża; wierzcie mi - on naprawdę miał powody do dumy z samego siebie. A gdy zaświeciło jeszcze słońce...
Niech wam wyobraźnia dopisze resztę.
A teraz był stary i zmęczony....
Wstydliwie ukrywał swe blizny i nie był w stanie leczyć wciąż od nowe zadawanych mu ran.
Ileż ludzi przeszło tą ulicą. Nierzadko byli to przypadkowi przechodnie, zmieniali się również jej stali mieszkańcy. Tylko ta rodzina z pod 13~go była tu od samego początku.
Przecież doskonale pamiętał to młode małżeństwo. Ona - śliczna, czarnowłosa, jak wróżka z bajki. Była bardzo młoda, prawie dziecko. On przystojny blondyn, niczym, "złoty bożek". W jego zachowaniu i energicznych ruchach była zapowiedź. pewności i odpowiedzialności. I oni to właśnie byli nawet już wcześniej, na długo przed jego położeniem. Hm... i chyba mieli dwie córeczki?
Co stało się z tą starszą? - ach, przecież dobrze pamięta. Bardzo już dawno wyszła za mąż i coraz rzadziej do nich zaglądała. Prawie wcale jej już teraz nie widywał.
O rety! - ile to już lat minęło od chwili, kiedy zobaczył je po raz pierwszy. Była niedziela, trzymając się za ręce, biegły w podskokach pod "29"do babci. Tej starszej wiatr rozwiewał "koński ogon", a małej zaś złotąa grzywkę. Wyglądały na bardzo szczęśliwe dzieci.
Zawsze interesowała go bardziej ta młodsza: o włosach jasnego złota i z wielkimi, niebieskimi oczami. Ta starsza była znacznie ładniejsza, ale coś zmuszało go, by cierpliwie przyglądał się młodszej. O! - W rodzinie coś się dzieje! Idą takie uroczyste: babcia, starsza siostrzyczka i ta płowowłosa. Obie ubrane w szkolne mundurki. Głupiec ze mnie pomyślał chodnik - jakże bym mógł zapomnieć, ze to pierwszy września i, że to w ogóle jej pierwszy dzień w szkole. Tylko dlaczego do domu wracała jakby trochę smutna?. Chciał ja o to zapytać, chciał pocieszyć; ale czy betonowe chodniki mówią?. Jeśli nawet tak, to nikt ich mowy nie rozumie, nikt ich nie słyszy.
No może tylko ona: jedna, jedyna. Wydawała mu się taka inna... I tak było przez cale lata. Czekał każdego ranka i nadsłuchiwał jej drobnych kroczków, zawsze szybkich i niespokojnych.
Dobrze pamiętał ten dzień, kiedy omal nie przejechał jej tramwaj. Od samego rana był o nią niespokojny. Spieszyła się bardzo, umówiła się na popołudnie z koleżanką - miały iść do biblioteki.
Nie spojrzała w prawo i nagle... gwałtowne hamowanie, rozpaczliwy krzyk nieznajomej kobiety -może była matką podobnej dziewczynki? I on to wszystko widział; przecież tylko ta jezdnia dzieliła ją od niego. Tylko te parę kroków i byłaby już bezpieczna na swoim chodniku. Skulił się ze strachu o nią i do dziś jest w miejscu, gdzie pękło mu kawałek kamiennego serca - mała wyrwa.. Oboje o niej wiedzieli - potknęła się właśnie o nią, kiedy w szoku uciekała z miejsca wypadku.
Udało się. Żyła. Była bardzo wystraszona, ale on wierzył w nią. Jego zdaniem, była mądrą dziewczynką i na pewno w przyszłości będzie ostrożniejsza. Przecież codziennie tyle dzieci deptało jego betonowe płyty, a tylko o nią się tak bardzo martwił. Sam już dobrze nie wiedział, kiedy i tak naprawdę, dlaczego się do niej przywiązał.
Może dlatego, że i ona bardzo, ale to bardzo go lubiła. Kochała powroty do domu, do rodziców, babci i starszej siostry.
Widywał ją z nimi często i z przyjemnością przyglądał się tej rodzince. Emanował z niej spokój i wewnętrzne piękno.
Mała rosła. Jej pierwsze kroki stawały się szybsze, energiczniejsze. O! - Pierwsze szpilki!
Czy mnie oczy nic mylą: pomyślał chodnik w pewne majowe popołudnie. Chyba nic wraca sama. Czyżby pierwszy chłopak?.
1 tak dzień za dniem, mijały im lata. On od rana niecierpliwie czekał, by usłyszeć jej kroki na swoich kamiennych płytach, ona biegała po nim beztroska, jeszcze nieświadoma przemijania czasu.
W raz z upływem lat, nauczył się rozumieć mowę jej i tylko jej kroków. Gdy były lekkie i energiczne - była szczęśliwa. Pomyślnie skończyła szkołę średnią. Tego dnia, gdy ogłoszono wyniki egzaminów na studia, wiedział, że przebrnęła przez nie pomyślnie. Upewniły go w tym jej kroki, były wyjątkowo radosne. Dzielił z nią jej maleńkie szczęście, ale nie pozostawiał jej samej, gdy miała problemy.
I znowu jej kroki są powolne i niepewne: pierwsza choroba, pierwsza śmierć w rodzinie. Zabrakło ukochanej babci. Komu teraz wyszepce swoje największe i nie zawsze dziecinne dramaty!
Zdarzało się nieraz i tak, że nie słyszał jej stąpania: kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy.
Wakacje - mówił do siebie. A najgorsze było to, że już następnego dnia, po jej wyjeździe: tęsknił za nią do szaleństwa. I wtedy bardzo cieszyło go, gdy ktoś na jego wypukłościach stracił równowagę, a jeszcze lepiej jak wywinął koziołka.
Ale to nie zawsze (jak się później dowiadywał) były wakacje.
Zaczęty się: choroby, potem pobyty w szpitalach. Zawsze jednak wracała do domu, na początku trochę smutna, trochę przerażona i bogatsza o nie zawsze dobre doświadczenia. Z czasem młodość wygrywała i znów jej kroki były szybkie i zwiewne.
Trzeba tu jeszcze dodać, że w rodzinie, którą tak lubił ten chodnik; były też psy: a dokładniej dwa pieski. Ten pierwszy - rozpuszczony do niemożliwości kundel hałasował na całą ulicę. Chodnikowi to wcale nie przeszkadzało, bo to przecież ona wychodziła z psem na spacery. Pies był wraz starszy i bardziej chory. Cierpiała, gdy przyszedł ten moment, kiedy nigdy więcej nie zaszczekał radośnie. Później był jeszcze jeden, taki maleńki i prześliczny... Doskonale pamiętał, kiedy wróciła z nim z wakacji do miasta.
Uratowała mu życie, wyrzucono go; krótko mówiąc był bezdomny. Bardzo przeżyła i tę drugą śmierć. I wtedy zrozumiała, że nigdy więcej nie może mieć psa! Rozstania z nimi były dla niej równie bolesne jak z ukochanymi ludźmi. Te psy to byli jej czworonożni przyjaciele i powiernicy, u ile wierniejsze od niektórych "człowieczych istot".
A czy pamiętał - jak bardzo cieszyli się razem, kiedy skończyła studia i zaczęła pracować. Jaki wtedy był z niej dumny. Nawet chyba troszeczkę wypiękniał. A jej kroki jakby odrobinkę spoważniały. Ale nie na tyle, by zaczęły mu kojarzyć się z chodem poważnej matrony.
Jakoś tak w grudniu, gdzieś koło Barbórki w domu zaczęło coś złego się dziać - chyba znowu jakaś choroba. Tuz przed Nowym Rokiem... - Nie! Jeszcze nigdy jej kroki nie były tak powolne. Wlokła się po chodniku ze spuszczoną głową, a kiedy uniosła ją na chwilę, by spojrzeć w granatowe niebo; jakby tam szukała ratunku, zobaczył w jej oczach. które były teraz też jak to niebo - bezgraniczną rozpacz. Tego wieczoru jeszcze dłużej niż zwykle, w jej oknach paliło się światło. On też już om wiedział - kolejna śmierć w rodzinie.
Straciła ojca.
Długo chodnik wpatrywał się w te okna; miał nadzieję, że może podejdzie bliżej i on jej wtedy wytłumaczy wszystko: m co ona wiedziała, a czego teraz nic chciała rozumieć. Chciał jej powiedzieć: że każda miłość boli, a: cierpienie, rozstania i samotność zawsze są przy niej - to jej nieodłączni towarzysze. I, że tak jest zawsze w życiu. Kochamy, cierpimy, ktoś od nas odchodzi, a czasami i my też odchodzimy. Chciał jeszcze dodać, iż jedynym na to lekarstwem jest czas, który i tak nie do końca zabliźnia rany.
Jeszcze długo kroki Złotowłosej; bo tak ją od dawna nazywał w swoich kamiennych myślach, nie przypominały tamtych: sprzed roku; ale miał rację. Czas pomaleńku godził ją z nową dla niej rzeczywistością. Pustki, która wzięła w swoje ramiona jej rodzinny dom nie można było wypełnić. Ale nauczyła się z tym żyć. I tylko czasem w nocy widziała jasne, dobre oczy - tych, których już z niż nie było.
Największy szok, chodnik przeżył, kiedy dowiedział się, że Złotowłosa "wybiera się za maż". Tak naprawdę, był o nią zazdrosny i bał się; że jak przed laty starsza siostra; i ta jego Złotowłosa też odejdzie na zawsze. A to byłby dla niego koniec świata. Ale nie odeszła.
A ciekawość zmusiła go, by dokładniej przyjrzał się "rywalowi".
Nawet usiłował być obiektywny.
Po wnikliwej obserwacji, stwierdził, że jej wybór nic był najgorszy. Teraz często kroki były podwójne. Chociaż z czasem przyzwyczaił się i do tego, ale i tak, myślał tylko o niej i to jeszcze z większą troską Złotowłosa była taka delikatna, a on "wiadomo - mężczyzna. Pewnego dnia, wydało mu się że widzi straszną scenę. Ona idzie ..:? Nie - ona prawie biegnie, potyka się o chodnik wyraźnie dostrzegł - ona płacze! Nieco dalej spokojny, opanowany "prześladowca". Ależ oczywiście to - on - jej mąż. Jak mogłeś ją tak skrzywdzić - szeptał przez zaciśnięte płyty chodnik: chyba zaraz coś zrobię byś wywinął koziołka. A po chwili niemłody już chodnik pomyślał. Głupiec ze mnie. Przecież to ich pierwsza małżeńska sprzeczka. A ile jeszcze podobnych przed nimi! Chodnik był stary i doświadczony; nie pomylił się. Nazajutrz, jeszcze trochę oboje chmurni - ale znowu razem.
Mijały lata, odmierzane spadającymi liśćmi z jesionowych drzew. Jej kroki: raz były szybkie, nieraz wydawały mu się prawie taneczne. Ale bywały i takie chwile, kiedy był pewien, ze ona bardzo, ale to bardzo cierpi. Był zawsze z nią i w te dobre i w te złe dni Cierpiał razem z nią i z nią też się radował. Chciał wierzyć, że jeszcze wiele lat będą ze sobą. Marzył o tym, żeby miała więcej pięknych chwil, a te złe pragnął wymazać z jej nie zawsze "szarej" egzystencji. Gdyby tylko mógł, to usunąłby jej wszystkie przeszkody z pod nóg. Ale oboje doskonale wiedzieli, że jest to niemożliwe; bo takie jest właśnie życie, pełne niespodzianek i to nie zawsze przyjemnych. Czyż nie starał się, jej tego wytłumaczyć: od pierwszego dnia, gdy postawiła swoją maleńką stopkę na jego betonowej płycie.
Głowa do góry - szeptał do niej miłośnie. Dopóki jesteśmy razem, jeszcze wszystko przed nami. Nie poddawaj się! Walcz! - O swoje miejsce na ziemi.
A teraz przeżył tę chwilę grozy, gdy po ulicy rozeszła się plotka o wymianie chodników...!
Nagle poczuł się zmęczony i stary...
Zapadła noc, a gdy ucichły już kroki ostatniego przechodnia; ułożył się stary chodnik do snu. I śnił o tym, że znowu jest młody - on - Chodnik i młoda jest ona - jego Złotowłosa.
O świcie, gdy obudził bo poranny chłód: pomyślał - a jednak troszeczkę żal, że to był tylko sen.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 9 konkursie literackim

Krystyna Rożnowska

Próba ognia

            Zbliżało się Boże Narodzenie.
            W świątyni powiedziano:
            potrzebna jest pomoc,
            Dwoje młodych ludzi szuka noclegu,
            w hotelu wszystkie miejsca są zajęte,
            kobieta jest brzemienna.
            Odpowiedzią była cisza.
            Nikt nie podniósł ręki.


Pochwała szczegółów

          Bardzo lubię kropkę nad "i"
          bo bez niej:
            WIARA, NADZIEJA, MIŁOŚĆ
          Nie byłyby pełne.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 9 konkursie literackim

Ireneusz Betlewicz

List do ...

Wiem, że Pańska odpowiedź na mój list znowu utknęła, jak pojedynczy oddech w opuchniętym od krzyku gardle. Odczytuję to jako znak, że jeszcze nie nadeszła właściwa pora na nasze bliższe poznanie, na wspólną rozmowę, w tej już tak dawno rozpoczętej znajomości.
Zatem niecierpliwie czekając, pozwolę sobie na malutkie "co nie co" - i tradycyjnie ... pomonologuję.
Jestem tu, w moim mieście rodzinnym, od prawie dwóch lat i przyznam się Panu, że czuję się coraz bardziej samotny. Spaceruję, przyglądam się mijanym twarzom, oglądam znane sprzed lat budynki, drzewa... Wydaje mi się jakbym tu został zrzucony z kosmosu: jedynie wprzódy zapoznany z tym miejscem, jakby przy pomocy slajdów.
Wałęsam się bez celu po jego ulicach, czasem, z premedytacją go sobie wymyślam. Coraz bardziej odczuwam brak, jakiegokolwiek powiązania emocjonalnego z tym miejscem - choć tyle wiem o nostalgicznym uczuciu więzi z miejscem urodzenia. Nic takiego nie czuję; czyżbym był odmieńcem pozbawionym duszy?
Na pewno nie z powodu braku pamięci, bo przecież pamiętam miejsca, w których bywałem, ulice po których spacerowałem, z kim i gdzie się bawiłem. Pamiętam gdzie podkradałem przez płot rwane jabłka, gdzie pierwszy raz całowałem dziewczynę... A dziś... dziś te wspomnienia - jak to się mówi - mnie nie grzeją, są mi od radości dalekie.
Dziś, gdy przemierzam powyginane ulice mojego miasta, czuję się jakbym był oddzielony od niego szybą. Idę szybko, w pośpiechu, niemal biegiem; czasem nawet dociekam: czyżby to presja podświadomości - jakby dla szybszego odszukania tego właściwego, nagrzanego temperaturą młodości miejsca? A może tak czynię, bo chcę odejść stąd jak najszybciej? Notuję ten mój obecny czas, a Pan pewnie zapyta: po co? Czy ja wiem? Może... dla iskry?, którą próbuję wywoływać wspomnieniem, by rozsadzić tą skamielinę, jaką się czuję. Albo dla celów badawczych? Właśnie! Dla celów badawczych nad osobnikiem, który niczym pewien król mógłby się nazwać - "bez ziemi".
Proszę wybaczyć - żartuję; tamten został z niej wypędzony, on jej pragnął, a ja przecież swoją ziemię mam pod stopami. Czuję jej zapach, jej twardość... widzę błękitno- szmaragdową taflę jeziora i niewielką rzekę doń wpadającą. Albo... kiedy w czasie spaceru stanę na molo i posłyszę plusk fal rozbijających się o jego słupy, będę wiedział, że po lewej stronie na pobliskim wzgórzu rosną szpalery drzew, w wśród nich są trzy wgryzające się w niebo szpiczaste zęby wież kościelnych. Wieczorem nie będę potrzebował światła latarni by ominąć dziury w chodniku i potrafię odpowiedzieć przejezdnemu na pytanie o ulicę...
Właśnie! To wiem i tylko tyle potrafię! Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie o to mi chodzi! Użyłem słowa "czuję", ale nie o czucie zapachu chleba, kwiatów, zwierząt mi chodzi. Bo nie trzeba wracać w określone miejsce, aby móc rozpoznawać zapachy, kształty. To codzienna informacja, a ja potrzebuję czegoś więcej!
Ja potrzebuję takiego czucia, które sprawia, że gdy wędrowiec, po długiej podróży, dociera do tego jedynego miejsca, już po chwili, z poczuciem bezpieczeństwa wali się jak przysłowiowa kłoda i usypia. Zasypia błogim snem wytchnienia. Odpoczywa, czując ulgę końca koszmarnej podróży; podróży pełnej błędów, niebezpieczeństw. Bycia w ciągłym strachu. Powiem wprost - w moim rozumieniu taki sen, to rodzaj regeneracji - dla "nowego"!
Do tej pory w to wierzyłem, a także i w to, że zdarzyć się tak tylko może w miejscu, w którym promieniowanie bezpieczeństwa sprawi taką ciszę, która będzie niczym bandaż dla ranny - zatrzyma wszelkie krwawienie.
Sądziłem, że to będzie tu - wszak to moje gniazdo - ale nie, nadal moje myśli niczym dziesiątki spłoszonych ptaków podrywają się, próbując zgrupować się w klucz, by już po chwili rozproszyć się. Czynią to powtórnie i powtórnie i nie mogą się zebrać, by odlecieć. Dokąd, po co?, może... by tym kluczem coś otworzyć?
Próbuję wtulić się w atmosferę tego miejsca i, nie znajduję oczekiwanej ciszy. Nic mnie tu nie broni przed chaosem, który jest we mnie. Stan ten towarzyszył mi przez ostatnie lata, z niego jest mój krzyk, krzyk, który mnie tu przygnał. On podaje tempo moim stopom, a jego kaptur opada mi na oczy.
Towarzyszył?! On mnie pilnuje! Od miesięcy niczym nie mogę się zająć, czego bym nie rozpoczął, nie kończę, a raczej kończę już na początku. Każdy pretekst jest dobry aby nic nie robić, tylko ... co z tym zrobić? Jak długo można leżeć twarzą do ściany, bądź wałęsać się z rozbieganym spojrzeniem po okolicy, niczym groteskowy poeta szukający natchnienia. ... już kiedyś czułem się podobnie; gdzieś tam, w innym czasie, zabijałem dni pośpiechem nadmiaru pracy, szybkimi rozmowami, hojnie szerząc numerowane uśmiechy. A późnym wieczorem siadałem w kącie pokoju... sam, nieruchomy, godzinami patrzyłem w ślepy oczodół czarnej okiennej szyby, szukając linii horyzontu...
Tak, niemoc jaką teraz odczuwam, jest we mnie od dawna i wciąż się rozrasta. Jest jak zaczyn na ciasto drożdżowe - rośnie. Moja głowa, to garnek: ciasto rośnie, wylewa się, wciąż się wylewa... ścieka na ramiona, krępuje dłonie i płynąc dalej leniwą papką spływa na podłogę. Jest grząsko, stopy mokre w rozsznurowanych butach, a buty, w bąblującym cieście...
A przecież wróciłem tu do miejsca mojego urodzenia, chcąc przerwać zaklęty wir bezwładu, bezsens zadętych naprężeń codzienności. Myślałem - odpocznę od ciągłego prężenia się, pilnowania siebie, od szklistych nocy i uwolnię się. Zapomnę o chorobliwej presji kolorowania każdego dnia! Zrzucę ciężki płaszcz nadętej formy! Spłuczę chciejstwo i odskoczę na bok... od pułapki pustych gestów, swoich, cudzych oczekiwań i przysiądę, ot tak, z boku, wreszcie w spokoju.
Zapragnąłem doszczętnie złuszczyć te swoje pomarszczone maski i wystawić twarz ku słońcu - już bez rozmazanej szminki dla ciągłego podobania się. Odtworzyć głos bez pretensjonalnego zaśpiewu, taki, którego barwa opuszcza podniesione w gniewie ramiona. Odnaleźć prawdziwość gestu dłoni, która w ciszy nie boi się... przytulić boleśnie gorącą łzę do policzka.
Marzyłem... zerwę z codziennym szaleństwem - pogonią i łapaniem każdej okazji, by zaraz potem dmuchać balony wymuszonych znajomości - do kolejnych dętych wzniesień.
Na zawsze przerwać nocne, godzinne telefony... sztafetę płytkich wzruszeń, galopadę banalnych nutek.
Mówiłem... przywrócę tamten czas, gdy pracując wędrowałem po krainach wyobraźni . Pragnąłem tych podróży aby spotkać się z prawdą w przyjaźni, pięknie i dobroci.
Obiecywałem... oślepnę na spryt, strzelanie w efekt dla zysku. Ta moja sztuka, to do niedawna całe moje życie, nie będzie już kawiarnią, do kupienia. Jak dawniej siadając do biurka najpierw modlitewnie spojrzę w siebie. Na zawsze, skutecznie zmyję z moich dłoni lepkość, do wyrwania jak największych pieniędzy.
Bo co się okazało? Okazałem się za słabym zawodnikiem, by skutecznie grać mecz tego - swojego życia. Chociaż próbowałem różnie: markowałem, zmieniałem pozycję na boisku - chcąc znaleźć dla siebie optymalną rolę - było tylko gorzej. Nie pomagały też zmiany sztandarów, ani wspólne wyjazdy dla integracji...
Na nic też zdało się kupno mieszkania w ogrodzonym, o wysokim standardzie osiedlu. Tak, to chyba jego mur uświadomił mi ostatecznie, jak ciasno jestem ogrodzony; ogrodzony z zewnątrz i od wewnątrz. Ogarnąłem to całe swoje światowe życie. Takim je uczyniłem. Ujrzałem swoją zwierzęcą pogoń, dla podbicia ciśnienia towarzyskiego krwioobiegu i pożałowałem tego czasu. Zwłaszcza, że spędzałem go z ludźmi, których nie znosiłem "bo tak musiało być", by wciąż wiązać supełki na rogach zaślinionych chusteczek każdej znajomości.
Poczułem, jak bardzo zwiędłem: dojrzałem pomarszczoną skórę wielości swoich twarzy - i już nie chciałem ich wygładzać, dobierając kolorowe szminki, przypinając tajemnicze brody. Chciałem zapomnieć noce, gdy zwijałem się samotnie pod kocem, gdy liczyłem powiedziane słowa, analizowałem usłyszane, pragnąłem zapomnieć, jak w odrętwieniu czekałem świtu.
On, on... długo był miłosierny - on uwalniał mnie od spekulacji. Potem krótka drzemka dla relaksu i do przodu!
Co było przodem? - zapyta Pan. Obecnie ... nie wiem, a wtedy? Wyższe stanowisko, nowa prestiżowa znajomość, a co za tym - wiadomo - pieniądze! Pływałem w oceanie złudzeń, kąpałem się w basenach rozpusty, jadłem i piłem po wzdęcie. Skutek? - oprócz tego o czym wyżej wspominam - zapaść duszy. Moja świadomość dojrzewała, a właściwie przejrzewała i ... spadałem. Najpierw straciłem pracę, potem znajomych, aż wreszcie skończyły się pieniądze.
Wreszcie! Ich brak zmusił mnie do ruchu. Jako gracz to rozumiałem więc... kolejny unik. Tylko... tylko wyniku nie było... No! Jestem skromny, pewne efekty przecież miałem: uciekałem, uciekałem, aż znalazłem się tutaj, w miejscu swoich urodzin.
Teraz pewnie Pan zapyta - z konieczności, czy z wyboru? Wcześniej pisałem - dla odreagowania, oczyszczenia się. Teraz, gdy już tak się rozpędziłem z tą moją spowiedzią, powiem więcej - nie wiem! Stawiam wykrzyknik, bo naprawdę - nie wiem! I nie tłumaczę się, że inni też tak żyli. Może byliśmy jedną falą?
Finał teraz Pan już zna: facet spłakany i spłukany - będę znowu złośliwy dla siebie. Uparcie piszę te słowa, bo chciałbym chociaż odrobinę wierzyć; uwierzyć, że nie do końca, mój powrót jest na tarczy. Łudzę się? Może... to jakiś rodzaj reinkarnacji - niech się Pan nawet zaśmieje - dla odrodzenia się, dla złapania świeżego oddechu życia. Bycia - niech to zabrzmi patetycznie literacko - w zgodzie ze sobą, z naturą.
Moje dotychczasowe życie, okazało się bieganiem w kółko, jakbym trzymał czyjś ogon. Jakie powinno być, na czym się opierać, na których wartościach bazować?
Tego właśnie zapragnąłem dowiedzieć się tutaj, poczuć w tym miejscu i stąd spróbować się powtórnie odbić. Znaleźć swoją gałąź i na niej spełnić się owocem...
Którejś nocy ta myśl uratowała mnie przed szaleństwem i... zostawiłem wszystko! Wszystko do czego doszedłem przez lata wyścigu; wszystkich ze wszystkimi. Wyścigu, w którym meta miała być w oazie zielonych źródeł, a oaza! okazała się fatamorganą w księstwie samotności. Minęło raptem siedem lat i jestem sam, niczym łysy kaktus na pustyni.
Nagim wiedziony instynktem, może absurdalnym pomysłem, ostatkiem sił powróciłem tu. Po łyk wody, po myśl twórczą, by zachować, zasiać to ziarno, które mi dano, a dla którego nie potrafiłem znaleźć gleby. Co czuję? Brak podłoża! I na czym się oprzeć, od czego się odbić? Jestem w głuchym miejscu, z którym mnie nic nie wiążę i nic nie trzyma. Co robię?

      ... ano biegam
      Biegam codziennie po mieśce
      Spotykam stare kąty i szukam
      I czekam
      Na co, na kogo - nie wiem
      Mój czas tak hojnie rozlany
      A oczy od światła swędzą!

      Wiem, że nic nie mogę przewidzieć
      Ale i wiem, że niebawem
      Zwymiotuję krzykiem.
      Co zatem czynić, jak się ratować?

      Nie chcę jedynie obrastać
      Co widziałem, to wiedziałem - prawda
      Ale może nie wszystko co robiłem
      Było smalcu krajaniem

      Tyle, że to łaknienie
      przy tamtym balaście
      skutkuje spóźniającym się kołataniem
      zwiotczałego dzwonu serca

      Pan się uśmiecha, może go nudzę?
      A bicie śpiewne, kołysanie?
      Uśmiechem się budzić, usypiać
      Da się przywrócić?

      Dzień mija za dniem
      ja, wciąż obok siebie
      Jestem samotne drzewo
      opajęczane zimnego wiatru zwątpienia koronką
      Czy takie umai się liśćmi zielonymi
      gdy szron czasu
      reumatycznie gałęzie wygina?

      Matuzalemem bez ziemi!
      Tak się ma moja przyszłość nazywać?

        Poraża mnie ta perspektywa!
Coś słyszę! Tak, głośne już pukanie; widzę drzwi - jakby oko uchylane. Srebrzony otwór w błękitnym kolorze; czuję mocarność spojrzenia z za mglistych firanek! Swąd? Nie! to iskrzą się me myśl nagle prostowane... sfruwa, formuje się... ulga pokorna. Potęguje się, dzieje się, jest z dalekiego światła rodzinnym blaskiem. Pierzą się jego ramiona, obejmują ...
Do mleka podobne, od mleka prawdziwsze...

Pozdrawiam... bez końca życia pora


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 9 konkursie literackim

Anna Małgorzata Piskurz

Piórko i łaszka trawy

          w moim sercu już tylko wróbel
          taki okruch chleba na brodzie chrystusa
          złośliwość kamienia przydrożnego mędrca
          i fiolet wiatru wieczornego psalmisty
          w moim sercu już tylko łaska trawy
          przychodzącej na palcach deszcze
          rozbiegane solą w szybie oka
          i igła sosnowa po zabitej
          choince piórko gołębie
          i odcisk psiej łapy


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 9 konkursie literackim

Rafał Orlewski

Szukam człowieka...

Narodziny Diogenesa, a ściślej ich okoliczności okrywa mgła tajemnicy. Z tego, co po wielu wiekach zdołano pośrednio wyedukować wynika, ze mrok czasu okazała się zbawienny, bo ponoć nie były to chwalebne okoliczności. Co najwyżej wróżyły, ze na świat przyszło kolejne ladaco. Szybko to się potwierdziło, bowiem ledwo malec odrósł od ziemi, czyli jako 5-letni pętak niepohamowanie hasał po podsynopskich łąkach. Pełno go było także na targowisku, gdzie dla przekupek stał się istnym utrapieniem.
Mając lat 8 pożyczył pół drachmy "na słowo honoru" i nie oddał. Zaraz też dokonał "odkrycia" przyrodniczego z ciemierzycą. Stwierdził mianowicie, ze jeśli to ziele utrzeć i szczyptę wsypać do żłobu, to konie dostają bzika. Odtąd w stajniach Synopy często się zdarzały furiackie popisy rżących pomocników człowieka. Dopiero, gdy paru poganiaczy mułów schwytało urwipołcia na gorącym uczynku i spuściło mu tęgie lanie, konie wróciły do naturalnych zachowań.
Niesfornego nastolatka oddano w tzw. terminowanie do sklepu wielobranżowego. Niebawem go stamtąd wyrzucono za drobne kradzieże. Załatwiono mu wiec "termin" w pracowni rzeźbiarza figurek z terakoty. Tam też nie zagrzał miejsca, ponieważ pod nieobecność szefa sprzedał przygodnym kupcom, po zaniżonej cenie, wszystkie figurki. Za ten wyczyn został skazany na pobyt w poprawczaku. Przez kilka lat doskonalił tam swoje złe skłonności, wreszcie uciekł i na jakiś czas przepadł.
Pojawił się na wyspie Delos w czasie, gdy najsłynniejsza z wieszczek tamtoczesnego świata, Pyta, wyrzekła znamienne słowa:
- Zmieniaj pieniądze!
Dla zatroskanych o przyszłość niepoprawnego szałaputa wróżba Pytii była drogowskazem: dorastającego Diogenesa oddali na praktykę do banku. I stała się rzecz nieoczekiwana - Diogones się utemperował. Mieszkańcy Synopy nie widywali go już jako obdartusa w obskurnych knajpach, klnącego jak przysłowiowy szewc i ordynarnie zaczepiającego dziewczyny. Wkrótce też zauważyli, ze przyjaźni się z rówieśna sobie tancerką, Nicydeą. Sadzili, że to ona tak korzystnie wpływa na tego nieokrzesańca.
Pozory zazwyczaj mylą. W zakładzie kosmetycznym Theodorosa aresztowano pannę Nicydeę za wprowadzenie fałszywych pieniędzy do obiegu. W jej torebce znalezione kilkanaście drachm odlanych z cyny. Stróżom prawa natychmiast wyjaśniła, że te fałszywki ma od Diogonesa. Podczas rewizji w jego mieszkaniu stało się jasne, czym dodatkowo zajmował się młody bankowiec. Znaleziono tam wszystko, co potrzebne do produkcji fałszywych drahm: gipsowe formy, tygle, stop imitujący srebro, stosowane płyny i odczynniki, a także kilkaset spreparowanych monet. Podrabiacz drachm dostał rok odsiadki, ale opuścił kryminał wcześniej - z kaucją. Natychmiast uciekł do Aten. A pieniądze wniesione jako kaucja okazały się fałszywe.
Niebawem w burzliwym życiu Diogenesa nastąpił przełom. Poznał otóż zniedołężniałego ze starości filozofa, Antystenesa. Wkradłwszy się w jego łaski tak omamił starca, ze szybko zbuntował mu uczniów, jego samego wypędził, a w siedzibie szkoły filozofa założył "Mała gastronomię" z alkoholem i hazardem. Odtąd od zmroku do świtu ów przybytek rozbrzmiewał pijackim gwarem. Co pewien czas wyrzucano zgranych facetów, za którymi nikt się nie ujmował, jako, że z reguły byli to nadziani szmalem cudzoziemcy. Rzecz jasna, te balangi wywoływały niemałe zgorszenie, zwłaszcza bogobojnych niewiast, ale ich złorzeczenia i protesty na nic się nie zdały.
Wszystko na tym świecie ma jednak swój kres. Pewnej nocy przegrał tu swój majątek znany obywatel ateński, co od razu stało się głośne. Na szarych hazardzistów i ich pijacko-erotyczne brewerie władze przymykały oko, ale skandalem związanym z bardzo ważną osobistością musiały się zając. Diogenes stracił nie tylko koncesję, ale i lokal. Od innych kar określonych w kodeksie miał czym się wykupić. Bogobojne niewiasty nie ukrywały sardonicznej radości z eksmisji tego, jak to nazwały, gniazda rozpusty.
Diogenes zbytnio się nie przejął konfiskatą. Kupił dużą beczkę i przy pomocy kompanów ustawił ja przed gmachem Metreonu na placu Rei. Kumplom i gapiom wyjaśnił, że to będzie jego dom. I rzeczywiście - zamieszkał w beczce na długo. Ludzie nierzadko się pytali, dlaczego mieszka w beczce. Odpowiadał, ze jeśli stana się jemu podobni, to przyjmie ich za sublokatorów.
Stopniowo zaniedbywał swoją cielesność, szczególnie powierzchowność: wyłysiał, zapuścił długa brodę, ubierał się w łachmany. Przyjaciele go opuścili, bo niby jaki pożytek mogli zeń czerpać? Czasem wygłaszał tyrady, kpiąc w nich przede wszystkim z kobiet, a kiedy one podchodziły zbyt blisko beczki, ciskał w nie kamieniami. Całymi dniami wygrzewał się przed beczką na słońcu, albo figlował z jedynym, jaki mu był wierny, przyjacielem, czyli kundlem. Niekiedy z czeluści beczki wyciągał flet i grał na nim tak fałszywie, jakby mu w dzieciństwie centaur na ucho nadepnął. Uliczne łobuziaki próbowały go drażnić:
- Ty, łysa pało, zagraj! Graj, łysol, graj!
Wszystko to nie przeszkodziło Diogenesowi, prowadzącemu przed wejściem do beczki szkołę cyników, uzyskać sławę wyjątkowego filozofa. Może dlatego, ze trudno było zrozumieć, o co mu w zawiłych rozważaniach chodzi. Ale miał spora grupę uczniów - przeważnie obiboków, włóczykijów, łazęgów, drapichrustów i tym podobnych chacharów. Lgnęli do niego, gdyż imponował nonszalanckimi poglądami oraz kloszardowym sposobem życia, a nawet jedzeniem: odżywiał się gównie suszonymi śliwkami.
Pewnego razu, gdy na targu kupował porcję tego suszu, natknął się na Platona. Na widok oberwańca, ale bądź co bądź kolegi po fachu, mędrzec pokiwał współczująco głową i rzekł:
Oj, Diogonesie, gdybyś był służył dyktatorowi z Syrakus, nie jadłbyś na obiad suszonych śliwek...
A ty, Platonie - przerwał mu Diogenes - gdybyś żywił się takimi śliwkami, nie musiałbyś służyć żadnym dyktatorom.
Tego wielki mędrzec nie dzierżył i walnął Diogonesa na odlew. Znieważony ręcznie filozof z beczki chwycił Platona wpół i wrzucił go do koryta, w którym handlarz trzymał żywe ryby, sprzedawane wprost z wody. Na ogół jednak żywot Diogenesa płynął beztrosko. Ale zdarzyło się, ze banda pijanych wandali podziurawiła gwoździami beczkowe lokum, skutkiem czego stało się ono niezdatne do dalszego użytku. To już całkiem zniechęciło filozofa do Aten. Wsiadł na pierwszy napotkany statek, nawet nie pytając, dokąd płynie. Ale nie był to rejs szczęśliwy. W pobliżu krety statek został napadnięty przez okrutnego korsarza Skirpalosa, który wziął załogę i pasażerów do niewoli. Skutego łańcuchami Diogenosa popędzono na targ niewolników. Sprzedany, miał tam tak dobrze, iż kiedy odzyskał wolność, nie chciał wracać do kraju. Siła wpakowano go na pokład statku biorącego kurs na Ateny.
Dociągnął tam życie do 80-ki, egzystując na koszt przyjaciół i jeszcze nieraz wprawiając ludzi w zdumienie. Na przykład w pewien słoneczny dzień nosił na zmianę - przed sobą lub nad głową - zapaloną latarnię i kogo tylko spotkał, szczególnie większą grupkę gapiów, wykrzykiwał: "Szukam człowieka!".
Może żyłby dłużej, gdyby nie sprzeniewierzył się własnym zasadom, czyli olewaniu wszelkich zasad i uznanych wartości, a mówiąc wprost - wzorowaniu się na zgodnym z naturą życiu psa. Otóż sędziwy, choć wciąż rześki filozof dał się zaprosić na ucztę do knajpy Argostratesa. To była jego ostatnia uczta, podczas której wyzionął ducha. A było to w roku niepańskim, bo w 313 p. n. e.
Jakby nie liczyć - kawał czasu, choć to bagatela względem wieczności Cóż jednak nie jest względne? Pewien dzisiejszy bezdomny, słysząc te opowieść westchnął: "Szkoda, ze takich beczek nie wyrzucają na śmietnik". Zaś młody, zdolny humanista, śpieszący się na kolejną w tym dniu korepetycję do znudzonego potomka nowobogackich, mruknął beznamiętnie: "Banał wiecznie żywy - hominem querro. To z bajki Fedrusa" - dodał tym samym tonem, po czym z trzaskiem zamknął drzwi.


powrót do spisu treści


Anna Grzegorczyk

***

          włóczęgą, tragarzem dusz będąc
          zajrzałem raz wcześnie rano do niej
          spała z otwartymi oczami
          anioł plótł warkocze
          na łące za mgłą łączyły się bociany
          coś trzymało mnie w miejscu

          następnego dnia czułem, jak schodzi
          wygina się, przestępuje próg
          odchodzi powoli z bólu
          zostawia łóżko, drzwi

          podeszła zmęczona

          pomogłem jej odpocząć, zasnąć
          trzymałem jej głowę na kolanach
          jak gołębia

          pomogło


***
            cudny aniele stróżu
            pracujesz bez wytchnienia
            nauczyłeś się moich snów na pamięć
            nabrałeś wprawy w braniu mnie pod skrzydło
            i z głową moją pod pachą przewędrowałeś
            szmat ziemi, żeby potem odpoczywać
            kiedy zastygam w upojeniu
            smakując krajobraz Australii
            smak wieczoru chwili nie wiadomo skąd
            dotyk nagle powracającego kogoś z daleka
            nauczyłeś mnie poznawać się w całym dostępnym
            świecie i jestem tam naprawdę
            albo mi się wszystko wydaje
            znasz mnie lepiej ode mnie
            umawiasz się ze mną zanim usłyszę
            swoje kroki jak idę oto do tamtej drogi
            pod tamto drzewo, do tego człowieka
            zanim spostrzegę, ze jestem tu już od godziny
            a światło się zmieniło i trzeba wracać
            i znów oto ktoś
            pochyla się nade mną, bierze na ręce
            i mieszczę się na jego jednym ramieniu

            ty odpoczywasz


powrót do spisu treści


Maksymilian Kozłowski

***

          Przemijają pokolenia i przemijają poeci
          w weselnym i nieweselnym locie jaskółek
          czym starszy jest poeta tym bardziej
          rozdarte ma gardło i płuco
          młodzi jeszcze niosą iskry na skroniach
          rozpalone na dłoniach ogniska
          pokolenia przechodzą po nich
          jak żołnierze w zwycięskich bitwach
          i nigdy walczących nie ubywa
          jak w wierszach Brechta

          i przed nami dębem staje
          nie ścigane przez nikogo
          stworzone człowiecze nieboskie piekło


powrót do spisu treści


Krzyszof Salak

Zostaw mi
          Zawsze sami obok siebie,
          Zawsze sami poza sobą,
          Idę poprzez noc do ciebie,
          Idę aby móc cię objąć.

          Porzucany przez jesienie,
          Porzucany coraz częściej,
          Zbieram w siebie miasta cienie,
          I wciąż cienia we mnie więcej.

          Świat odtrąca mnie zbyt łatwo
          Bez przeprosin i patosu,
          Zostaw mi to czyste światło
          W ciepłym domu twego głosu.

          Zostaw swoich drzwi otwarcie,
          Gdy latarnie rankiem gasną,
          A pijany żal uparcie
          Goni mnie przez puste miasto.

          Zostaw mi swych ramion skrzydła
          Abym wierzyć mógł w anioły,
          Gdy mnie niesie przez popioły
          W czyściec snów ich biały rydwan.


Ku snom zwróceni
          Ku snom zwróceni, twarze odsłaniamy
          gdy mrok i w dusze patrząc swe głęboko
          Zdumieni pięknem śniąc zapominamy
          Wczorajszych tęsknych wzlotów ku obłokom.

          Patrzeć i być zapatrzeń celem,
          Słuchać i wzbierać słów tajemnym dreszczem.
          Milkną w nas dzwony i ciszy tak wiele
          Że bije tętnem oniemiała przestrzeń.


Opleć mnie włosów...
          Opleć mnie włosów ciemną pajęczyną,
          Połóż na oczach ust wilgotną ciszę,
          Ciężkich zamyśleń chmury niech odpłyną,
          I tylkom oddech twój niech słyszę.

          Choć ponad nami wiatr przewala drzewa
          I mokrym dreszczem budzi szyb płakanie;
          W twoich ramionach czuję jak dojrzewa
          Pachnące deszczem nasze całowanie.


To jeszcze za mało...
          Tulić? - to tak nie wiele jeszcze,
          Choćby się wszystkie uściski w jeden splot zebrało,
          Trzeba objąć tak, by poza tym gestem,
          Wszystko co na ziemi nagle być przestało.

          Patrzeć? - A to też jeszcze nic,
          Nawet, gdy się patrzy od słów i od oczu dłużej,
          Trzeba jeszcze wzrokiem śnić,
          fiołki i burze.

          Tęsknić?, - i już nic więcej?,
          - A gdyby się z płaczu już spać nie umiało?
          - Trzeba płakać tak, aby stać się deszczem,
          Ale, - być może i to też za mało...


Być śmierci i życiu...
          Być śmierci i życiu skorym
          Jednakowo,
          Bez lęku otworzyć dom na przyjście
          Gwiazd.
          Żegnać dni jak ptaki śląc im dobre
          Słowo,
          I witać z ufnością każden nowy
          brzask.


Mgieł dotykaj
          Nie zamykaj w sobie wiatru
          Słów ścianami nie zamykaj.
          A już raczej burz wypatruj.
          I oczami i rękoma
          Dżdżu łakoma, chmur łakoma
          - mgieł dotykaj.


powrót do spisu treści


Marek Dzik

Niezwykły przyjaciel

Ten dzień niczym nie różnił się od innych. Ta sama sala w sanatorium, ci sami ludzie na korytarzu. Gdzieś w oddali słychać było dźwięk składanych naczyń po śniadaniu. Jednak dla Dawida był to dzień wyjątkowy, dzień w którym miał opuścić po dwóch latach sanatorium. Był sparaliżowany, poruszał się na wózku. Jego świat istniał w marzeniach, często marzył o swojej wolności. Uwolnić się od wózka, by móc iść sobie drogą gdzie oczy poniosą. Spotkać swoich rówieśników, którzy już dawno zapomnieli o nim. Mieli inny świat, świat ludzi pełnosprawnych, w którym rządziły inne reguły gry. Często wspominał dawne czasy kiedy spotykał się z nimi.
Teraz czekał na rodziców. Razem mieli pójść na końcową rozmowę z lekarzem. Miał sporo czasu, aby pożegnać się z kolegami i terapeutami. Dobrze zapamiętał słowa miłej terapeutki Kasi. Była fajną dziewczyną. Często gdy miała wieczorny dyżur przychodziła do niego, siadała na kraju łóżka i długo rozmawiali na różne tematy.
Pewnego wieczoru zobaczyła Dawida leżącego na łóżku i ukrywającego twarz w dłoniach. Usiadła przy nim.
- Dawid, co się stało?- zapytała cicho.
- Kasia, ja nie mam siły do walki z moim upośledzeniem - odpowiedział po chwili jednocześnie odkrywając twarz.
Przez długi czas patrzyli sobie w oczy. Dawid szukał w jej oczach odpowiedzi, natomiast Kasia zastanawiała się jak mu pomóc. Wiedziała doskonale, że był on na swój sposób silny psychicznie, ale miał buntowniczą duszę i nie umiał pogodzić się z losem. Marzyło mu się, aby pokonać inaczej swoją słabość. Ciągle szukał sposobu, aby być innym człowiekiem.
- Dawid, jestem przekonana, że kiedyś spotkasz przyjaciela, w którym znajdziesz oparcie i poczujesz się wolnym, a twoje kalectwo nie będzie miało większego znaczenia - powiedziała to cichym i słodkim głosem. Przez kilka dni Dawid zastanawiał się co Kasia miała na myśli. Nie znalazł jednak odpowiedzi, ale jej słowa dały mu nadzieję i siłę do dalszej walki z kalectwem.
Jego zadumę nad tamtym wieczorem przerwało wejście rodziców. Poszli do gabinetu lekarza. Rozmowa z nim miała wyjaśnić wszystko. Dawid był pełen nadziei, dobrze znał lekarza, który go prowadził. Rozmowa zaczęła się od przedstawienia całej historii choroby Dawida.
- No, cóż drodzy moi państwo - powiedział lekarz - zrobiliśmy wszystko co można było zrobić. Dawid nie wstanie z wózka, taka jest prawda. Były to słowa dość mocne, jak dla Dawida. Brzmiało to jak wyrok.... Gdy szli przez korytarz, Dawid szukał wzrokiem Kasi. Nie było jej, miała wolny dzień. Jedynie ona umiała ukoić jego ból ...
I tak Dawid opuszczał sanatorium, zaczynał nowy etap swojego życia. Nie było to dla niego łatwe. Teraz od niego zależało co zrobi i co będzie wykonywał. Wracał do ulubionego domku pośród lasów. Bardzo lubił przesiadywać przed domem i patrzeć na drzewa.
Postanowił, że będzie interesował się przyrodą.

. . .

Zbliżała się późna jesień, drzewa dawno już były ogołocone z liści, powoli zapadały w zimowy sen. Tylko małe skupiska drzew miały jeszcze barwy jesieni.
Na niewielkiej polanie rosły trzy brzozy. Właśnie pod nimi zatrzymały się cztery rosłe wilki, które odpoczywały pod drzewami czujnie rozglądając się po okolicy. Tylko jeden z wilków zachowywał się nietypowo, ciągle kręcił się wokół drzew, był niespokojny. Co pewien czas podnosił łeb i węszył. Do jego nozdrzy dolatywała dziwna woń. Nie był to zapach zwierzyny, ani zapach niebezpieczeństwa, to coś mówiło mu - biegnij przed siebie.
W końcu zdecydował się biec. Spojrzał jeszcze raz na swoich towarzyszy i skierował się w stronę lasu. Jego silne łapy sprężyście odbijały się od podłoża i niosły go ku nieznanemu przeznaczeniu. W końcu dobiegł na skraj lasu, tutaj czekał aż zapadnie zmrok. Przed nim rozciągała się otwarta przestrzeń.

. . .

Już dawno słońce zaszło za linię lasu, robiło się coraz ciemniej i zimniej.
Dawid siedział nadal niedaleko domu, patrzył na czerniejący w mroku las. Często miał ochotę wstać z wózka i poczuć się pełnosprawnym . Od ostatniego listu od Kasi, Dawid jeszcze bardziej poczuł się samotny. Kasia pisała mu w listach, że zmienia stan cywilny i wynikły z tego powodu inne problemy.
Zrozumiał, że Kasia dużo dla niego znaczyła, nie była tylko terapeutką, dawała mu mocne oparcie, pobudzała go do aktywnego życia. Przyszło mu się z tym pogodzić, mimo wszystko wiedział, że nie może się poddawać. Samotne dni mijały mu na czytaniu książek i czasopism przyrodniczych. Jego ojciec był leśniczym i niekiedy opowiadał Dawidowi o zwierzętach. Pewnego wieczoru matka wpadła do domu bardzo zdyszana. Opowiadała, że szedł za nią czarny wilk. Trzymał się z daleka od niej, a gdy zbliżała się do domu wilk nagle znikł i usłyszała tylko jego przeciągłe wycie. Od tamtego wieczoru Dawid żył tym wydarzeniem, wiedział doskonale, że wilki nigdy tak blisko nie podchodziły.
Obejrzał się w stronę domu, robiło się coraz ciemniej, matka na pewno przygotowywała kolację. Zamierzał już pójść do domu , gdy nagle poczuł, że ktoś go obserwuje. W odległości dwudziestu metrów od Dawida znajdowały się krzaki, dalej zaś rosły wysokie świerki. Dawid spojrzał w tamtym kierunku, wpatrywał się bardzo dokładnie, w końcu dostrzegł dwa świecące się punkciki. Były to ślepia wilka, który podszedł niespostrzeżenie do domostwa.

. . .

Pokonanie przez czarnego wilka otwartej przestrzeni nie sprawiało żadnej trudności. Przemykając pomiędzy drzewami biegł w stronę małej polany gdzie rosło samotne drzewo. Tam wilk przysiadł, podnosząc łeb przeciągle zawył. W ten sposób oznajmił swoją obecność w tych okolicach. Ponownie poczuł ten zapach, teraz był bardzo intensywny, dolatywał z kierunku gdzie znajdował się mały dom.
W pół godziny później wilk ruszył przed siebie, szedł kierując się zapachem. Wkrótce dotarł do zabudowań. Widział jak Dawid obejrzał się w stronę domu, potem ich spojrzenia spotkały się, patrzyli na siebie przez chwilę. Gdy matka wzięła Dawida do domu, wilk pozostał na swoim miejscu.
Przy kolacji Dawid opowiedział o spotkaniu z wilkiem. Wybuchła ostra dyskusja. Rodzice byli zaniepokojeni tą sytuacją, bali się o Dawida. Przez cztery dni Dawid nie mógł wyjść przed dom z powodu złej pogody. Nie wiedział, że jego przyszły przyjaciel przez ten czas kręcił się koło jego domu. Tamten wieczór kiedy zobaczył czarnego wilka utkwił mu w pamięci. Doszedł do porozumienia z rodzicami, że jak ponownie zobaczy wilka to będzie ostrożny. Dawid pomimo tego, że bał się wilka, postawił sobie za cel pozyskać jego zaufanie. Czekał cierpliwie na polepszenie się pogody, chociaż późną jesienią rzadko były pogodne dni.
Pewnej nocy nie mógł zasnąć i wspominał chwile spędzone z Kasią. W pewnej chwili usłyszał wycie wilka gdzieś koło swojego domu. Było to dziwne wycie. "Może wilk mnie woła" - pomyślał . Dawidowi zrobiło się dziwnie w sercu - zadrżał wpatrując się w okno.
W te dni deszczowe, wilk kręcił się koło domu Dawida szukając chłopca. Zawył. Wkoło panowała ciemność i jesienny chłód. Teraz wiedział, że jest potrzebny temu człowiekowi jako przyjaciel.

Wreszcie nadszedł ten upragniony przez Dawida dzień. Uprzedził rodziców o swoim zamiarze. Początkowo byli przeciwni, ale w końcu zgodzili się na kontakt Dawida z wilkiem, pod warunkiem, że ojciec będzie przy tym obecny.
Na spotkanie z wilkiem Dawid zabrał kawałek surowego mięsa. Był to prezent dla wilka. Miał nadzieję, że tego dnia pozyska zaufanie zwierzęcia.
W pewnej chwili Dawid spostrzegł, że w krzakach coś się poruszyło, to czarny wilk wpatrywał się w chłopca. Po paru minutach zdobył się na odwagę i wyszedł z ukrycia. Zbliżył się do Dawida na odległość czterech metrów. Pochylił łeb ku ziemi, instynktownie był przygotowany do ucieczki. Ciągle węszył, teraz był pewny, że znany mu zapach dolatywał od tej osoby. Wyczuł, że ciało chłopca jest uwięzione, ale dusza wolna. Widok wilka stojącego naprzeciw, Dawidowi wydał się niesamowity. Patrzył z uczuciem przyjaźni. Wilk jakby wyczuł to, położył się na ziemi dając w ten sposób znać, że nie ma złych zamiarów, nie spuszczał wzroku z Dawida. Wolnym ruchem chłopiec wyjął surowe mięso i rzucił przed siebie.
- Masz czarny, to dla ciebie - powiedział Dawid.
Widząc to wilk wstał z miejsca i podszedł ostrożnie. Jednym kłapnięciem pyska połknął mięso. Cofnął się i obejrzał w stronę lasu tak jakby chciał odejść.
- Nie odchodź czarny, zostań ze mną - powiedział cicho Dawid. Wilk ponownie spojrzał na Dawida, w jego ślepiach widać było oznaki przyjaźni. Chłopiec przypomniał sobie słowa Kasi: " Poznasz niezwykłego przyjaciela, twoje kalectwo nie będzie miało większego znaczenia". Dopiero teraz zrozumiał znaczenie tych słów.
Od tej pory Dawid i czarny wilk spotykali się niemal codziennie. Dawid nie tylko zdobył zaufanie czarnego wilka, lecz także dzięki jego obecności czuł się uwolniony od swojej słabości, którą była jego nieuleczalna choroba.
Z upływem czasu wilk oswoił się na tyle, że siadywał przy wózku Dawida, gdy ten czytał książkę. Dobrze wiedział, że jego upośledzony przyjaciel jest zajęty. Świat Dawida bardzo się zmienił. Inaczej teraz patrzył na ludzi, którzy z różnych przyczyn przebywali w szpitalach, sanatoriach gdzie walczyli ze swoją chorobą. Wielu z nich zamykało się w sobie i czterech ścianach, nie mogąc znaleźć oparcia w innych. Jemu się udało. Miał przyjaciela, który swoją obecnością zachęcał go do poznawania świata inaczej. Co prawda nie mógł z nim porozmawiać jak z Kasią, ale wiedział za to, że wilk poświęcił swoją wolność aby zostać z chłopcem.


powrót do spisu treści


Stefan Filipczak

NIETOLERANCJA

Terapia

        Nie zawsze pokręcony umysł
        przygoni kogoś do psychiatry
        powodem zaś jest świat głupi
        uważający nietolerancję za lek
        na własnego mózgu zgniłe komórki
        nie uznający ofiar swego wypaczenia
        tych odrzuca lub zamyka
        w zakładzie psychiatrycznym.


Napiętnowany

        Z krzykiem pawiana na ustach
        dla wielu nie zrozumiałym
        niby dziecko szatana
        palcami wytykany
        szturchany przesądem
        opluwającym zbyt łatwo
        musi żebrać o pomoc
        mając syty żołądek.


Wesołek

        Ma poczucie humoru
        jak sam twierdzi
        wysoko rozwinięte
        cieszy się z cudzego upadku
        zamiast podać pomocną rękę
        aby było weselej
        dowcipami kopie leżącego
        święcie przekonany
        śmiech to nic zdrożnego.


powrót do spisu treści


Hanna Rudy

Lecę wprost do nieba

Pode mną zwały śniegu. Tak jak na biegunie. Nic tylko śnieg, śnieg i jeszcze raz śnieg. Przez niewielkie okno iluminatora widzę wyłaniające się z poświaty czerwono-żółte słońce. Jest 730. Lecz to nie śnieg widać za oknem. To ogromne połacie chmur. Stąd nie widać Ziemi, tylko bezkresną, białą otchłań kłębiących się olbrzymich obłoków. Siedzę wygodnie. Biel i czerwień nastrajają do wspomnień. Zamykam oczy. Minione lata i dni przewijają się jak w kalejdoskopie.
Kończę szkołę. Szybko muszę iść do pracy. Uczę się wieczorowo. Chcę w życiu dojść do czegoś, do tego, czego nie mieli moi rodzice.
Taśma. Jak robot składam telewizory. Z zawodu jestem elektronikiem. Na wyższe stanowisko na razie nie mam szans. Jestem za młoda stażem i wiekiem. To nie jest praca dla mnie. Ja lubię ruch i takie żmudne siedzenie w jednym miejscu wprawia mnie w kiepski nastrój. Po pracy robię to co lubię -czyli pływam, uprawiam różne sporty, chodzę na prywatki, no i -składam samochody. Tak, ja dziewczyna bawię się w mechanika samochodowego. Miłość do samochodów zaszczepił we mnie mój ojciec.
Mając jedenaście lat, silnik i to co znajdowało się pod maską, nie było dla mnie żadną tajemnicą. Po ślubie z moim mężem idziemy na swoje, czyli zakładamy własną taksówkę osobową.
Nowa praca przypada mi do gustu. Nareszcie robię to, do czego mam smykałkę i to co mnie pociąga. Jestem młoda, pełna energii i życia. Warszawa w tamtych czasach bardzo się rozbudowywała. Z niecierpliwością czekam na oddanie do użytku Trasy Łazienkowskiej, a wcześniej Dworca Centralnego.
Jestem warszawską " złotówą ". Jako jedna z niewielu kobiet w ówczesnej Warszawie zostałam przyjęta do grona warszawskich taksówkarzy. Kręcę "fajerą" przez trzynaście lat. Ludzie chętnie ze mną rozmawiają i jest ciągły ruch, to tu, to tam. Pomału staję się dość dobrym psychologiem. Wiem, który pasażer ma kłopoty, z którym można porozmawiać, a któremu trzeba doradzić. Najchętniej mówią kobiety i mężczyźni na rauszu. Ci ostatni zawsze próbują być dowcipni, gdy dowiedzą się, że mają do czynienia z kierowcą kobietą. Każdą wolna chwilę poświęcamy z mężem i z dziećmi na wyjazdy poza miasto, pływanie, jazdę rowerami oraz narty.
W mojej pamięci utkwił mi pewien kurs do Katowic.
Zabrałam pasażera z lotniska. Mieliśmy jechać na Dworzec Centralny. Kiedy pasażer zorientował się, że ma do czynienia z kierowcą kobietą, zmienił trasę i zamówił kurs właśnie do Katowic. Z początku rozmawialiśmy. Potem zamilkł, gdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Całą drogę milczał i nie pozwolił się zatrzymać. Wydawał mi się jakiś dziwny. Dopiero gdy dojechaliśmy na miejsce wyjaśnił mi swoje zachowanie.
Wracał po długiej nieobecności z Anglii do Polski. Tam skąd wracał dochodziły bardzo złe wiadomości o tym co się w Polsce dzieje. A to, że kradną, że mordują, że jest bardzo niebezpiecznie. Podobno bał się potwornie. Gdy zobaczył kobietę za kierownicą zdecydował się na kurs do Katowic, jakoby kobieta nic mu zrobić nie mogła. Gdy zatrzymaliśmy się aby zatankować paliwo, na tylnej półce mojej taksówki zobaczył pistolet. To utwierdziło go, że w opowieściach w Anglii było dużo prawdy, że nawet kobiecie nie wolno zaufać. Że w Polsce nawet pistolety można wozić bezkarnie i się nimi posługiwać. Cała sytuacja wyjaśniła się na miejscu. To mój syn przez nieuwagę zostawił w samochodzie na tylnej półce pistolet zabawkę na kapiszony. Przez malca pasażer o mało, że nie dostał zawału, gdy wracał do domu z ciężko zarobionymi pieniędzmi na obczyźnie. Kołysze, wpadamy w turbulencję. Silniki mruczą cichutko.
Święta, Nowy Rok, Zakopane jak zwykle o tej porze roku białe i pełne ludzi . Śnieg ,narty i jeszcze raz śnieg. Mnóstwo zabawy. Czas wracać do domu. Wracamy dwoma samochodami. Mało mówimy. Każdy jeszcze raz chociaż w myślach chce wrócić do tych wspaniałych dni spędzonych na zabawie i nartach. Nawet radio nic nie łapie. Do domu już niedaleko. Chyba jakieś 110 kilometrów. Zaczyna się popołudniowy ruch na drodze. Mimo, że to styczeń, droga jest czarna i sucha. Siedzę obok kierowcy i zastanawiam się co robi na poboczu furmanka bez woźnicy, którą ciągnie pomału jakaś szkapa. Nagle widzę błysk świateł samochodu jadącego z naprzeciwka. Słyszę klakson, huk, krzyk. Potem już nic nie widzę, czuję tylko przeraźliwy ból.
Zacięta płyta gra jakąś melodię. Jak otworzę oczy to przestanie grać. Próbuję raz, drugi. Udaje mi się. Widzę silne światło. Jak przez mgłę docierają do mnie słowa, których nie rozumiem : "Nic z tego nie będzie!". W głowie kołacze mi jedna myśl- Co nie będzie? Przecież jestem, tylko nie mogę się ruszyć. Czuję na sobie chyba ze dwieście kilo. W głowie pustka -Gdzie ja jestem? Białe kitle, łóżko z poręczami, unieruchomiona ręka. Przypominam sobie - koń, huk, ból i jeszcze krzyk. Chcę uciekać. Wiem, że tu nic dobrego mnie nie spotka. Przecież powinnam być w domu, a nie gdzieś tam. Gdzie ?- Bóg jeden wie. Widzę swojego męża i syna. Nic nie mówią, ale wyczuwam w nich napięcie. Wreszcie syn odważył się i cicho szepce- mamo, mamo... Próbuję wstać. Nic z tego. Myśli kłębią się w mojej głowie jak obłoki na niebie. Dalej próbuję wstać. Nie mam siły. Nogi mam, bo je widzę, ale ruszyć się nimi nie da. Próbuję przekręcić się na bok i też nie daje rady.
- Jezu co się dzieje? Wpadam w panikę. Chce mi się płakać i wyć z bezsilności, ale nawet to mi się nie udaje. Ogólna niemoc.
Jak przez mgłę czuje, że gdzieś mnie wiozą. Zapadam w ciemność. Budzę się cała obolała. Znowu próba wstania nie powiodła się. Teraz bolą potwornie nogi. Tak jakby ktoś specjalnie chciał mi wyrwać stopy. Morfina nie pomaga. Lekarze twierdzą, że to bóle "fantomowe". Kiedyś słyszałam o nich, ale chodziło wtedy o amputację nóg. Ja je przecież mam, a bolą niesamowicie. Poród przy tym co bułka z masłem. Córka na przemian z pielęgniarką wpychają mi do ręki gumową piłeczkę i karzą ściskać. To chyba kamień, a nie piłeczka.
Mija pół roku. Po następnej operacji udaje mi się, z pomocą rehabilitanta, usiąść. Następnie siadam na wózek inwalidzki. Tracę wszelką nadzieję, że moje nogi ruszą same, lecz zaczynam ruszać ręką. Sama mogę już jeść. Następne pół roku to szaleńcza rehabilitacja. Pielęgniarki i rehabilitanci mają mnie już szczerze dość. Ledwie otworzę oczy, a już chcę usiąść na wózek i ćwiczyć. Tak mija kolejne kilka miesięcy. Jeżdżę na przepustki do domu. Potem kolejna operacja. Kiedyś na spacerze usłyszałam rozmowę dwóch kobiet na mój temat. Jedna z nich stwierdziła, że gdyby to ona miała siedzieć na wózku, to wolałaby się zabić, żeby nie być ciężarem dla innych. To już chyba koniec. Poddaję się. Nie mam już siły walczyć. Mogę już nie żyć. Chyba ta kobieta miała rację. Co mnie dalej czeka? Co z moją rodziną. Myśli, myśli, myśli...
Jestem już w domu. Poruszam się wózkiem w przód i tył. Na tyle pozwalają mi moje warunki mieszkaniowe. To tylko 36m2. Rodzina i przyjaciele nie dają za wygraną. Robią wszystko co tylko jest możliwe, aby wyciągnąć mnie z transu i bezczynności. Mąż dwoi się i troi, abym mogła wyjść z domu. Wyjść do ludzi. Ale to trzecie piętro i 96 schodów. Na siłę z synem wynoszą mnie z domu nawet na zakupy. Życie mojej rodziny uległo olbrzymim zmianom. Teraz oni muszą o wszystka dbać, gotować, sprzątać, pracować, uczyć się i do tego zajmować się mną. Codziennie przychodzi rehabilitant. To wspaniały facet. Doskonale się rozumiemy. Oboje jesteśmy tacy sami. On niewidomy, ja "bez nóg". Mimo to mu zazdroszczę, że on może chodzić, ja wegetuję. Czasami on również zabiera mnie na spacery. To mi się podoba. On wtedy jest moimi nogami, a ja jego oczami.
Jadę na pierwszy obóz Fundacji Aktywnej Rehabilitacji. Dumna bo akurat odebrałam nowiutki wózek. Jest się czym pochwalić przed takimi jak ja.. Tam zaskoczenie. Wszyscy używają zupełnie innych wózków. Jakichś takich małych , z krótkim oparciem. Dla mnie dziwolągiem. Jak można czymś takim się poruszać? Mają nas tam nauczyć poprawnej jazdy wózkiem, pokonywania barier i schodów. No i pływanie, to, co kiedyś najbardziej lubiłam. Jazda po schodach wydaje mi się nie możliwa. Na treningach nie daję rady. Właśnie przez ten mój "wspaniały" wózek. Zazdroszczę innym, że świetnie sobie radzą. Odważyłam się i przesiadłam na ten dziwny wózek. Zupełnie cos innego. W pierwszym momencie strach, że spadnę, ale za to jazda wspaniała. Udaje mi się nawet pokonywać kilka schodów w górę i w dół. No i pływam, mimo że mam niewładne nogi. I to pływam podobno całkiem dobrze. To jest cudowne. Po powrocie do domu znowu nostalgia. Ożywiam się tylko wtedy, gdy rozmawiamy o obozie.
Małżonek staje na głowie, aby zdobyć aktywny wózek i zamienić mieszkanie. Mam już wielu przyjaciół z mojego kręgu. Jeden z nich ofiarowuje mi stary wózek. Po remoncie jest jak nowy i świetnie mi się na nim jeździ. Mimo wszystko dalej nie mam odwagi wyjść z domu. Czuję się dobrze tylko w towarzystwie osób takich jak ja. Takich obozów była kilka. Coraz lepiej radziłam sobie z wózkiem i własnym życiem.
Udaje się mężowi zamienić mieszkanie. To nic, że na pierwszym piętrze (z czasem można założyć windę), ale za to dwa razy większe, no i swobodnie mogę poruszać się już w kuchni, w swoim żywiole. Mogę spokojnie ugotować posiłek i zrobić pranie. Chociaż tym odciążę swoją rodzinę. Jednak dalej nie chcę wychodzić z domu. Ciągle boje się ludzi i ich reakcji na mój widok. Wraz z przyjaciółmi i rodziną próbuję wszystkiego. Żeglarstwa, kajakarstwa, nawet jazdy na specjalnej narcie, maratonów no i dalej pływam. Ale to nie jest jeszcze to.
Otrzymuję zaproszenie z Integracyjnego Klubu Sportowego na obóz sportowy. Ma to być szermierka. Rezygnuję z zaproszenia. Wydaje mi się, że kobiecie po czterdziestce nie wypada bawić się "kijami", a przede wszystkim zaczynać nowego sportu w tym wieku. IKS jednak nie daje za wygraną i w następnym roku ponawia zaproszenie. Tym razem już rodzina i przyjaciele zmuszają mnie abym tam pojechała. Klub mieści się w Warszawie, tylko 13 km. od domu i zawsze mogę wrócić. To były argumenty nie do odrzucenia.
Na obozie spotykam ludzi oddanych całym sercem i duchem osobom niepełnosprawnym. Dziwię się, że tacy jeszcze istnieją. Atmosfera panująca sprzyja nawiązywaniu nowych kontaktów. Rozmowy z psychologami sprawiają, że inaczej zaczynam spoglądać na świat. Pomału oswajam się z myślą, że gdy trenuję widzą mnie inni ludzie. IKS mieści się na terenie AWF-u i chcąc nie chcąc jadąc na trening muszę pokazywać się miedzy normalnym ludźmi. Szermierka zaczyna mi się podobać. Gdy otrzymuję propozycję pozostania w Klubie po zakończeniu obozu, chętnie na nią przystaję. Trenuję dwa razy w tygodniu. Rodzina zaakceptowała mój wymysł. Wszyscy w domu zmieniają swój styl życia, tak abym mogła jeździć na treningi. Moje pierwsze zawody to Mistrzostwa Polski w Szermierce Na Wózkach. Tam odnoszę ogromny dla mnie sukces, bo piąte miejsce w szpadzie. Już nie boję się normalnych ludzi. To oni pomogli przy pomocy szermierki zmienić moje nastawienie do całego świata i żyjącym na nim ludzi. Potem zaczynają się wyjazdy zagraniczne. Pizza, Lonato, na Mistrzostwa Świata w Bonn jadę już jako członek Kadry Narodowej. Aż chce się żyć. Dzięki pomocy Fundacji Matematyków i Informatyków Niepełnosprawnych Ruchowo podnoszę swoje kwalifikacje zawodowe. Kończę kilka kursów komputerowych. Znajduję pierwszą po tak długiej nieobecności pracę. Treningi, praca, nauka zajmują mi tyle czasu, ze nie mam już możliwości i ochoty myśleć o swoim życiu. Czasami nie starcza mi czasu w ciągu tygodnia, dlatego tez domowe zaległości muszę odrabiać w niedzielę. W jedynym dniu wolnym od zajęć, jeśli nie jestem na jakichś zawodach. Zaczęłam nawet pomagać innym mającym podobne problemy do moich. Jest to ogromna frajda, gdy wyciągnie się kogoś z dołka. Sama już otworzyłam szczelnie zamkniętą skorupę. Wyszłam naprzeciw ludziom z podniesioną głową. Wiem, że mając 130cm. wzrostu na wózku też można żyć i normalnie funkcjonować. Cieszę się, że żyje. Bawię się doskonale. Należę do normalnych ludzi! Dźwięczy dzwonek. Zapala się światełko "zapiąć pasy". Ciepły głos stewardessy oznajmia:
-Za chwilę wylądujemy w Madrycie. Jest 24.02.2000 r. Temperatura w Madrycie +6o C.
Czuję lekkie uderzenie. Samolot szczęśliwie ląduje na Ziemi. Pasażerowie klaszczą z radości. Jeszcze przesiadka i tylko 45 minut lotu do Asturias.
Jutro następne zawody w Oviedo. To moje kolejne Puchary Świata w Szermierce na Wózkach. Mam nadzieję, że będą owocne, że przyniosą mi satysfakcję.
A najważniejsze jest to, że żyję, że już za kilkanaście minut spotkam się z przyjaciółmi z całego świata, że życie i świat są piękne, że dzięki życzliwym mi ludziom, których spotkałam na swojej drodze, urodziłam się od nowa. Jak feniks odrodziłam się z popiołu.

* * *

Mijają kolejne miesiące. Coraz bardziej czuję się pewna siebie. Szermierka wyzwoliła ze mnie siłę walki o swój byt i swoje życie. Pozwoliła mi uwierzyć w siebie. Innymi oczyma spoglądam na ten świat. Całkowicie pogodziłam się z tym, co spotkało mnie wcześniej. Ale jak to w życiu bywa sielanka nie może trwać wiecznie.
To, że w klubie była dziewczyna niezbyt przychylna mojej osobie, wiedziałam prawie od samego początku. Była miła i przychylna tylko do czasu, kiedy potrafiła mnie pokonać. Gdy moje umiejętności szermiercze wzrosły na tyle, że pokonywałam ją za każdym razem, zaczęła robić wszystko, aby mnie zgnębić. Rozumiałam ją. Ona po prostu bała się o swoją pozycję na liście szermierczej. Ja byłam jej zagrożeniem. Widziała, że robię coraz większe postępy, zdobywam coraz to wyższe pozycje, że staję się lepszą zawodniczką od niej. W klubie trenowała od samego początku, czyli kilka ładnych lat. Była jedną z założycieli klubu, więc miała dużo do powiedzenia. Zauważyłam, że inni zawodnicy byli dla niej bardzo mili, ale gdy tylko nie było jej w pobliżu gadali na nią niestworzone rzeczy. Nie wierzyłam, że wśród osób niepełnosprawnych mogą być ludzie tak zawistni i źli jak moja klubowa koleżanka. Przecież wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku. Tak więc zaczęły się dla mnie ciężkie chwile. Buntowała przeciwko mnie nie tylko zawodników, ale również trenerów i co ciekawe szefostwo klubu. Były też ciężkie chwile dla samego klubu. Starałam się ze wszystkich sił pomóc jak tylko potrafiłam. Gdy brakowało pieniędzy na wyjazd zagraniczny szukałam sponsorów, aby móc wyjechać na Puchar Świata. Trudno było znaleźć sponsorów, ale kilka razy udało mi się.
Niestety musiałam poddać się jeszcze jednej operacji kręgosłupa. Trzymiesięczny pobyt w szpitalu był dla mnie katorgą. Mimo, że operacja nie udała się, bardziej denerwowało mnie to, że nie ma mnie na sali szermierczej niż cała ta operacja. Nie mogłam doczekać się wyjścia na "wolność". Po otrzymaniu przepustki ze szpitala pierwsze swe kroki skierowałam do klubu, aby chociaż popatrzeć jak inni trenują i walczą. Byłam szczęśliwa gdy lekarze zezwolili mi na dalsze trenowanie szermierki. Wróciłam cała w skowronkach.
Po odejściu dwóch trenerów nie miałam z kim trenować. Inni mieli swoich zawodników i nie mieli czasu dla mnie. Mimo, że zajmowałam już bardzo wysoka pozycję w rankingu międzynarodowym, miałam więcej możliwości, zdobywałam medale, coraz rzadziej wysyłano mnie na jakiekolwiek zawody. Podczas treningu z trenerami czułam, że nie zależy im na tym, żeby mnie wyszkolić. Jedynie trening z prezesem klubu był prawdziwym treningiem, po którym czułam się spełniona i zadowolona. Gdy zauważyłam, że w klubie nikt się mną nie interesuje mój żal przerodził się w rodzaj buntu. Przestałam przychodzić na treningi. Przecież i tak nikt nie zauważał mojej nieobecności. Jednak bardzo tęskniłam za tymi treningami. Nie chodziło już o same uczestnictwo w zawodach lecz o znacznie więcej.
O to coś czego każdemu zawodnikowi, nie ważne w jakiej dyscyplinie, brakuje, a szczególnie osobom niepełnosprawnym. Chodzi mianowicie o atmosferę panującą na treningach i po nich.
O możliwość porozmawiania z innymi nie tylko o sporcie, ale o wszystkich dręczących nas problemach. O bycie wśród ludzi. Tam nigdy nie czułam się samotna. Siedząc w czterech ścianach mieszkania, oczekując na przyjście domowników, zrozumiałam, że jedna osoba nie może pozbawić mnie tego wszystkiego. Że to ja sama muszę wybrać samotność lub kolegów. Wybrałam więc powrót do szczęku broni, okrzyków innych zawodników dopingujących podczas walk. Do tego całego hałasu i atmosfery panujących na sali szermierczej. Mój powrót okazał się szczęśliwy. Już na pierwszych zawodach udało misie zdobyć "złoto". Inne zawody również przynosiły mi satysfakcję. Zawsze byłam w czołówce. Po długiej nieobecności i braku treningów mogłoby się wydawać, ze powinnam być gorsza, ale wola walki o siebie i swoją pozycję w klubie dodawała mi sił. Zaczęłam podczas treningów przekazywać swoją wiedzę innym nowym zawodnikom. Było to dla wszystkich zaskoczeniem, że przekazuję swoją wiedzę innym. Przecież wiem jak to jest gdy nie ma się stałego trenera. Ja byłam w takiej samej sytuacji. Dlaczego mam nie mieć satysfakcji, że kogoś dobrze wyszkoliłam, że młodemu pokoleniu przekazałam swoje umiejętności. Ja nie jestem wieczna. Jak na razie trenuję bardzo intensywnie. Nie szkodzi, że z młodymi zawodnikami. Mnie to wystarczy. Dopięłam swego. Pokazałam złym ludziom, że na coś mnie jeszcze stać. Że trudno jest mnie zniechęcić. Jestem jeszcze bardziej silniejsza. Po raz drugi odrodziłam się jak feniks z popiołu. Jeszcze nie raz polecę wprost do nieba.


powrót do spisu treści


Stanisław Leon Machowiak

PAMIĘCI MICHAŁA KAZIOWA

        * * *

        Kikutami rąk
        rozjaśniłeś życie

        Skrzydłami bólu
        zagłuszałeś milczenie nieba

        W pustych oczodołach
        pełnia świata

        W sercu
        niewygasła dobroć


* * *

        Zabrałeś Boże ręce
        abym cię nie biczował

        wygasiłeś oczy
        żebym nie widział nieba

        zostaw mi chociaż serce
        niech bije
        dla drugiego człowieka


W tobie moja nadzieja

            Oldze
          Masz w sobie nadmiar słońca
          którym dzielisz się ze mną
          unosisz twoje niebo
          haftowane gwiazdami

          Zaprzyjaźniona z wiatrem
          tańczysz z każdym wieczorem
          by wypełnić czas życia
          nim ustaną zegary

          Niesiony na skrzydłach lęku
          wiem dobrze
          uśmiechem nie dopełniasz
          kielicha przeznaczenia

          * * *
          Jesteś dla mnie przystanią
          Harfą na której
          wygrywasz świat

          Zostań światłem
          to jest nasz długi dzień


A jednak błądzą

        Błądzą
        choć mają oczy
        gubią z pola widzenia
        radość życia
        boją się
        kolejnego kroku
        męczy ich
        nadmiar pytań

        Ci
        którzy stracili wzrok
        idą z uśmiechem
        szczęśliwi że prowadzi ich
        wszystko widzące Oko


Niepotrzebnie

          Nadmiarem słów
          obnażasz swoją duszę
          brniesz naga w zaspach drwin

          w bólu świetlnego ogniwa
          zapalasz płomienie miłości


powrót do spisu treści


Maria Nowak

Na zakręcie

Tego dnia nad pustawą ulicą unosił się wielkomiejski gwar, jakby przytłumiony. To upał wsypał piasku w tryby życia. Na przystanku tramwajowym stało parę osób. Niektórzy na pewno wracali z pracy. - Poproszę dwa bilety tramwajowe. - Mika wysypała garść bilonu z portmonetki wprost na gazety. Pani w kiosku spojrzała na nią niechętnie, po czym wybrała z drobniaków potrzebną kwotę.
Mika śledziła jej ruchy w skupieniu. Pozostałe monety zgarnęła wprost do portmonetki. Wzięła dwa bilety i podała je stojącej obok panience. Jednocześnie odkleiła sobie od podniebienia gumę i znów zaczęła ją intensywnie żuć. Dotychczasowe myśli skierowały się na inne tory; "Kurczę. Nie znoszę tych upokarzających sytuacji. Wygarniasz człowieku resztki swego majątku z kieszeni i jeszcze trzęsiesz się, żeby starczyło. Ale co tam. Mało to się najeździłam na gapę...
Tak, ale to było dawno. Teraz mój kochany Cerber mi nie..." - nie dokończyła swych rozważań, bo stojące przy niej dziewczę szturchnęło ją lekko w łokieć.
Mama, nasz jedzie - trzynastoletnia Julka poprawiła torebkę na ramieniu. Po chwili kilka osób wysiadło z tramwaju, a wsiadły dwie młode kobiety. Trudno byłoby im przypisać tego rodzaju pokrewieństwo.
Obie mniej wiecej równego wzrostu (jedna miała gruba podeszwę butów). Starsza ubrana w dżinsy, wypuszczoną na spodnie męska koszulę i okulary przeciwsłoneczne na jasnych włosach. Młodsza - w błękitną sukienkę i czarne sandałki.
Tramwaj to rozpędzał się, to zwalniał na zakrętach. Za oknem ludzie dreptali w różne strony, zajęci swoimi sprawami. Jak to w sierpniowe popołudnie. Mijali teraz obrzeża parku. Widać było staw, po którym pływały kaczki. Na ławkach siedzieli rodzice z bawiącymi się dziećmi.
Mika i Julka spojrzały na siebie porozumiewawczo dopiero, gdy zbliżał się ich przystanek. Wysiadły one i jeszcze jakiś młodzieniec. - Wiesz Julka, przydałoby się kupić jabłka. Masz parę złotych? Bo mi już prawie nic nie zostało.
Dziewczyna wyjęła ze swej torebki portmonetkę i podeszła do kiosku z warzywami i owocami. Po chwili wracała niosąc reklamówkę z czterema jabłkami.
- No, gdy wdrapiemy się wreszcie na to nasze trzecie piętro, od razu biorę prysznic. Mogę nawet spać bez kolacji.
- Co ty na to mamo. A jeśli będzie jeszcze coś do załatwienia?
- Więc załatwimy to jutro.
Mika czuła się bardzo zmęczona. Nadrabiała oczywiście miną. Jak zwykle. Skręciły w bramę starej kamienicy. Podwórko otoczone murami wydawało się produkować całą duchotę tego dnia. Na skrawku zrudziałego trawnika rosło jakieś scherlałe drzewko. Środek podwórka zajmowała piskownica, obudowana grubymi dechami. I jeszcze oblazła z niebieskiej farby hustawka, która niemiłosiernie piszczała ilekroć ktoś spróbował z niej skorzystać. To wszystko nazywano szumnie placem zabaw.
Dominka czyli Mika i Julka weszły do klatki schodowej z numerem 33. Sień zionęła miłym chłodem, w którym unosił się okropny zapach stęchlizny. Obie ukrywały rozdrażnienie i jedna przed drugą udawały, że wszystko jest w porządku.
W skrzynce na listy było awizo. A jednak. Mama Miki przysłała pieniądze. Robiła to regularnie, odkad jej córka straciła prawo do zasiłku. Pomimo średniego wykształcenia, wciąż nie mogła znaleźć pracy. Ojciec Julki od wielu miesiecy już nie przysyłał alimentów. Żadnej wiadomosci też Julce nie przysyła. A obiecywał córce, że rozwód rodziców niczego nie zmieni między nimi...
Doszły do wniosku, że naprawdę rozsądniej będzie, jeśli następnego dnia pójdą na pocztę. Wykapały się, zjadły po dwa jabłka i poszły spać.
Ranek obudził najpierw Mikę. Nawet nie wzeszło jeszcze słońce, ale dłużej pospać nie pozwoliły jej myśli. Planowała dzień. Na poczatek muszą wstapić na pocztę po pieniądze i stamtąd zadzwonić do jej rodziców. Opowie wszystko. Mama załatwi co będzie trzeba. Po zakupach wrócą do domu i spakuje ciuchy swoje i Julki.
Obok na wersalce poruszyła się jej córka. Mika leżąc z ręką pod głową, przyglądała się śpiącej dziewczynce. Krótkie, brazowe włosy rozsypały się wokół głowy. Owalna, szczupła buzia kontrastowała z bielą poduszki, a drobne dłonie bezwiednie trzymały róg kołdry.
Mika odrzuciła koc, którym była przykryta i na bosaka poszła do łazienki. Spojrzała w lustro. Popatrzyła na nią młoda jeszcze kobieta, której w kącikach oczu zaczynały się robić kocie łapki. A może kurze. Pod oczami były lekkie sińce. Dość blada, niezdrowa cera wciąż była powodem jej niechęci dla tej twarzy.
Energicznie umyła się i wstawiła w kuchni wodę na herbatę. W tym czasie Julka pościeliła ich łóżka. Jak zwykle wstała niepostrzeżenie.
Godzinę później wychodziły już z poczty. Mama przyjedzie po Julkę jutro. Zamieszka na jakis czas z dziadkami i tam będzie chodzić do szkoły.
Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku postanowiły zafundować sobie nieco przyjemności, więc kupiły po lodzie na patyku w najbliższym sklepie i usiadły na ławce w parku. Potem wstąpiły do supermarketu i wróciły do domu zaopatrzone we wszystko co niezbędne na najbliższe dni.
- Juleczko, pomożesz mi przy obiedzie?
- Oczywiście. Dlaczego pytasz. - Julka uśmiechnęła się do matki.
Obawiała się tego rozstania może bardziej niż ona. Ale przecież musi być dzielna...
Na obiad przyrządziły wspólnymi siłami ich ulubioną potrawę - ziemniaki, jajko sadzone i kalafior z bułeczką. Gdy Julka zmywała talerze Mila upchała do swojej torby rzeczy konieczne w szpitalu. Jutro rano musi zgłosić się na onkologii. Julce zapakowała neseser. Przed południem przyjedzie po Julkę babcia. Rozminą się. Trudno. Mika spojrzała na córkę, która sprawiała wrażenie pochłoniętej odkurzaniem pokoju i łzy znów napłynęły jej do oczu.


powrót do spisu treści


Michał Wilczyński

DOBRA PANI

Paweł jest dzieckiem specjalnej troski. Prawie o tym nie pamięta, jednak tego kwietniowego dnia ktoś mu postanowił o tym przypomnieć. Wstał tego dnia wcześnie. Słońce świeciło wyjątkowo mocno jak na kwiecień. Zdawało się, że to już wakacje. Paweł w tym dniu nie poszedł do szkoły, postanowił wybrać się na "Dni otwarte" pewnego liceum w Dużym Mieście. Pojechał tam więc ze swoją mamą.
Z uśmiechem przekroczył progi szkoły. Nawet nie zauważył kiedy minęły trzy godziny. Podobało mu się wszystko. Wspaniale wyposażone pracownie, autorska klasa dziennikarska... Tak, widział się w tym miejscu.
Mama Pawła postanowiła, że wypytają o wszystko panią dyrektor liceum. Przyjęci zostali bardzo grzecznie. Pani dyrektor przyglądając się z uwagą szafie tak jakby widziała ją w swoim gabinecie po raz pierwszy, spytała słodko:
- Mówi więc pani, że syn nie pisał egzaminu gimnazjalnego ze względów zdrowotnych? Wie pani, z takimi dziećmi ZAWSZE są problemy. Miała paru takich uczniów 0 z każdym były kłopoty. Taaak, z takimi dziećmi ZAWSZE są kłopoty - powtórzyła.
Paweł oparł rękę na ramieniu mamy, czując, że ta powoli podnosi się, jakby szykowala się do skoku.
- A jak wyglądają kryteria przyjmowania - spytała, jakby poprzednie zdanie skierowane było nie do niej, lecz do szafy.
- Takie, jak dla wszystkich. Będzie miał problem - traci sto punktów za egzamin.
Przepraszam panią - Paweł dobrze znał ten dźwięk w głosie. Nie zapowiadał niczego dobrego - przepisy mówią inaczej.
- Być może - rzuciła oschle pani dyrektor. Będę raczej łamać przepisy, niż przyjmować TAKIE dzieci. Wie pani, to jest elitarna szkoła. Może byłoby dobrze, żeby syn poszukał miejsca w innej szkole, w SWOIM Małym Mieście. To jest elitarna szkoła!
W głowie Pawła określenie "TAKIE dzieci" dźwięczało tak długo, że nie słyszał jak mama opowiadała pani dyrektor o jego zainteresowaniach, artykułach publikowanych w gazetach, wywiadach z ciekawymi ludźmi, muzyce, która była jego pasją, obrazach, które widział i które chciał jeszcze zobaczyć oraz o tym, jak pomaga jako wolontariusz osobom niepełnosprawnym. Zainteresowanie pani dyrektor szafą nieco zmalało.
- Oczywiście, szanse są zawsze. Proszę złożyć dokumenty - dodała z fałszywym uśmiechem.
Paweł ponownie uścisnął ramię mamy.
- Chodźmy stąd - powiedział.
Kiedy wyszli przed szkołę, kwietniowe słońce nie świeciło już tak radośnie i tylko mocny uścisk ręki, którą podała mu mama, przypominał, że to, co przed chwilą usłyszał, nie było snem. Przypomniał sobie orwellowski podział na "równych" i "równiejszych". Na lody z mama też już nie poszli. Bali się, że dostaną mniej kolorowe i mniej słodkie. Wrodzony optymizm Pawła sprawił, że zapomniał o całej historii i powrócił do swoich ulubionych zajęć. I tylko pewnego dnia niebieski ekran telewizora wyświetlił raz jeszcze orwellowską bajkę - ze znajomą "panią dyrektor", dekorowaną wysokim odznaczeniem za zasługi pedagogiczne - w roli głównej.

*
Powiem wam w sekrecie, że wcale tego nie wymyśliłem. Jest to historia prawdziwa. Oczywiście Duże i Małe Miasto mają swoje nazwy, liceum również, a Paweł ma zupełnie inaczej na imię, ale reszta się całkowicie zgadza. Niestety...


powrót do spisu treści


Barbara Falińska

Prawem miłości

          napełniona bólem
          na piechotę
          dojdę do nieba
          pogadam
          z kim potrzeba

          tam gdzie samo
          D O B R O
          nie mogą odmówić
          audiencji

          prawem miłości
          w podarowaniu
          nadzwyczajnej łaski
          jest światło
          - - - dotyk tajemnicy

            O C A L E N I A


Istnienie

          nadzieja
          jest w sensie
          twojego istnienia

          chociaż bolą
          dni bez ciebie
          - - łza jak pestka
          wpada do gardła
          i krzyczy łkaniem
          na świt bez bólu
          bezsenność pocałunków
          połączoną
          z przyspieszonym
          biciem serca


Rachunek sumienia

          byłeś szczytem marzeń
          pukałeś w śpiące okna
          pachnąca niepewnością
          bez tchu wybiegałam
          - - - przed życiem

          omotana nieznaną radością
          w każdą niedzielę
          zakładałam
          skrzydła wolności

          tak tańcząc
          wyrośliśmy z siebie
          jak z przyciasnej sukienki
          garnituru
          obojętnych spraw

          w knajpie
          nad stolikiem z piwem
          płacę
          rachunkiem sumienia


Stanisław Leon Machowiak

Antoni

Ania wyszła z wykładów i postanowiła dziś nie wracać do akademika. Skierowała swe kroki do Antoniego. Weszła na drugie piętro i nacisnęła przycisk dzwonka. Nikt nie wychodzi. - O tej porze powinien być w domu - pomyślała. Sąsiadka z mieszkania obok uchyliła drzwi. - Pan Antoni jest w domu. Widziała jak przed godziną wracał. Niech pani próbuje dale. Pewnie położył się i zasnął - Ania naciskała dalej przycisk dzwonka. - No, nareszcie - powiedziała. Kiedy antoni uchylił lekko drzwi. - To ja, Ania. Dlaczego nie otwierasz? - Wejdź! Proszę, wejdź! Ania, będąc już w pokoju, rzuciła się Antoniemu na szyję. Wszystkiego dobrego! Najlepszego, wszystkiego co naj, naj, naj. Dziś dzień twoich imienin. - Czy zapomniałeś? Przyniosłam ci ten oto skromny prezent - i podała Antoniemu małą paczkę. - Co to takiego - zapytał? - Koszula, biała koszula. - Aniu bardzo dziękuję. I chciał się odwzajemnić pocałunkami, ale Ania pozwoliła się tylko musnąć w policzek i powiedziała: - Przyniosłam ze sobą ciasto, przygotuję kawę, a ty zaraz ubierz tę koszulę. - Powiedz mi dlaczego tak długo nie otwierałeś? - Pytała Ania donośnym głosem z kuchni. - Czy nie spodziewałeś się mojego przyjścia. - Położyłem się na chwilę i musiałem zasnąć. Miałem dziś bardzo dużo pacjentów i poczułem się zmęczony. Było to jednak kłamstwo. Antoni jest masażysta i po pracy ma prawo być zmęczony, dziś jednak w dniu imienin spodziewał się Ani i musiał przed jej przyjściem dać ostatni szlif rzeźbie, którą miał zamiar jej wręczyć. Ta rzeźba miała być kulminacyjnym punktem tego wieczoru. - Koszula pasuje jak ulał - powiedziała Ania. - Dziękuję! - z dużym zadowoleniem odrzekł Antoni, przytulił ją i pocałował. Aniu dziękuję. Sprawiłaś mi dużą radość. Aneczko nadszedł dzień, w którym chciałbym powiedzieć Ci coś bardzo ważnego. - Co takiego? - spytała zarumieniona. - Przed trzema dniami oglądałem, brajlując palcami, Twoją twarz. Pamiętasz? W skupieniu dotykałem każdego rysu. - Pamiętam - powiedziała z uśmiechem, ale teraz stygnie już kawa. Zapraszam dzisiejszego solenizanta na kawę. - Nie Aneczko, zanim usiądziemy do stołu, zapraszam Ciebie do mojej pracowni. Chwycił ją za rękę i przeszli do sąsiedniego pokoju, w którym często rzeźbił różne maski. Na stole była wystawa rzeźb. - Aniu, nie wiem czy ja i Ty, czy z nas - i nie mógł dokończyć tego zdania. - Nie wiem, czy z tej mąki będzie chleb. - Aneczko, to jest mój prezent dla Ciebie! Podał jej rzeźbę, a była to doskonale wyrzeźbiona twarz Ani. - Jak Ty to zrobiłeś?. Trzymała w palcach własną twarz i wpatrywała się w nią, mając łzy w oczach. Jak Ty to zrobiłeś? Radości nie było końca. Ania całowała Antoniego, płacząc. - Mój drogi, jak Ty to zrobiłeś? Jest to najpiękniejszy prezent w moim życiu. - Bardzo się cieszę, ze spodobała Ci się ta rzeźba. Chciałbym i o tym marzę, abyś była żywą i jedyną rzeźbą, moją ukochaną, najpiękniejszą na całe życie. Nim jednak wyznam Ci to najważniejsze, siadajmy wypić kawę i posłuchajmy bicia naszych serc.


Spotkanie z Judaszem

Rok 1953. Gwidona spotkałem w Gostyniu, w Mały Seminarium Duchownym był w drugiej klasie, w czerwcu miał zdawać małą maturę. Mnie ksiądz rektor za poręczeniem jako chłopca na posyłki. Młodzi seminarzyści przychodzili często z różnymi prośbami i potrzebami: - Staszku, kup mi dwa filmy. Kup mi krótkie sznurowadła. - Potrzebuję dwa zeszyty, jutro dam ci pieniądze - itp. Tak było niemal każdego dnia. Cieszyło mnie to, że byłem tym młodym chłopcom potrzebny. Pewnego dnia zauważyłem u Gwidona pięknie oprawione "Małe Oficjum" - to jest modlitewnik. Może ja kiedyś będę seminarzystą, albo zakonnikiem - pomyślałem. Postanowiłem zdobyć ten modlitewnik i postanowiłem zrobić z Gwidonem mały handelek. Za upragniony modlitewnik dałem mu harmonię jednorzędówkę, którą kiedyś kupili mi rodzice. Często potem myślałem, czy ta harmonia nie była zmianą drogi życiowej tego młodzieńca. Nie na długo rozeszły się nasze drogi, bo nadszedł rok 1957. Były ksiądz rektor, kapłan pełen inicjatywy, pomysłów i nowych sposobów w poszukiwaniu Boga, założył jedyny w kraju katolicki zespół teatralny" Immaculata" i zgromadził w nim chłopców oraz kilka dziewcząt, niemal z całego kraju. Tak się złożyło, że tu spotkałem się ponownie z Gwidonem i poznałem wielu innych, ciekawych, młodych ludzi. - Moi kochani - powiedział do nas któregoś dnia ksiądz Dyrektor. - Czasy są trudne i niezwykłe, ale my się nie poddamy. Zespół jest na tyle liczny, że możemy wystawić żywe Misterium Męki Pańskiej. - Pan Marcin przystąpił do rozdawania poszczególnych ról i tak się zaczęło nasze misjonowanie. Fascynowała mnie zawsze postać Judasza, rola, która przypadła Gwidonowi. Jego postawa i psychika najbardziej wcielała się w tę postać. Spotykałem często "Judasza" w stołówce, na spacerze, na scenie i w innych miejscach. Zawsze ponury, zamyślony, chłonny nowości, z czego może nawet nie zdawał sobie sprawy. Zapamiętałem nasze ostatnie spotkanie w "Wieczerniku": - Jeden z was mnie wyda - powiedział Jezus. Wśród Apostołów nastąpiło paniczne poruszenie. - Czy to ja, Panie? Czy to ja? - pytali wszyscy zaniepokojeni. Serce Judasza zadrżało. On wiedział, że Mistrz zna jego zamierzenia. Chciał jednak ukryć swój niepokój i pospiesznie zapytał: - Czy to ja, Panie? - Jezus mówił dalej: Ten, któremu podam chleb umoczony w misie, wyda mnie. Co masz czynić, czyń zaraz". - Tego już za wiele! - pomyślał Judasz, - Tego już za wiele - wydam Cię i to zaraz! - Kopnął zydel, na którym siedział i wybiegł. Szedł ciemną ulicą. Zataczając się upadł, kiedy zderzył się z pijanym mężczyzną. Słyszał jednak w sobie ciągły głos: Judaszu, spiesz się, nie przystawaj, nie klękaj. Judaszu, nie wahaj się! Sanhedryn czeka na Ciebie. Judaszu, spiesz się! Po kilku chwilach miał już upragnione pieniądze i wyszedł z siedziby obradującego Sanhedrynu. Wlokąc się samotnie ulicą, nie miał dokąd udać, nie miał przed sobą żadnego celu. Co ja mogę kupić na te pieniądze? - pomyślał. Najlepiej wrócę i oddam wszystkie zdobyte srebrniki. - Judaszu, nie poddawaj się! - słyszał napierający w sobie głos. - Nie bądź mięczakiem. Stać Cię przecież na dużo więcej. Nie zwracaj tych pieniędzy! Sądziłem, że nasze drogi z Gwidonem rozeszły się na zawsze. Nadszedł jednak rok 1987. Kiedy spotkałem innego bliskiego przyjaciela Alwina, opowiedziałem mu o swoich przeżyciach w ostatnich latach. - Czy wiesz, że przed dwoma dniami spotkałem "Judasza"? - Nie, to niemożliwe, po tylu latach? - powiedział Alwin. Tak, spotkałem go - "Judasz" ma się dobrze, przywdział mundur setnika i na czele żołnierskich braci wyśmiewa umierającego Chrystusa. Zwątpił w dzieło zbawienia, obwieszony medalami. Postanowiłem zapalić w nim na powrót do Boga choćby małą iskrę nadziei. Rozmowa nasza odbyła się nie nad jeziorem Genezaret, ale nad brzegiem nadmorskiej plaży. "Judasz" unikał moich spojrzeń, mówił wykrętne słowa. Nie szukał rady życia, która zaprowadziłaby go na brzeg nadziei.


Andrzej Panasiuk

***

          Weź mnie na ręce
          Boże
          przez chwilę
          i oddal ode mnie
          tę nieznośną ciszę
          cieni minionych i przyszłych
          a potem pozwól mi samemu
          spróbować odnaleźć drogę
          do światła Twojego
          i przejść przez życie
          jak gdybym był
          jedynym człowiekiem
          który nie potrafi
          kochać


powrót do spisu treści


***LIST***

xxx

***LIST***

***LIST***

yyy

***LIST***

Na okładce : Brama w Chełmku - grafika 24x19 cm
Sławomir Olszewski - Chełmek
Wyróżnienie w konkursie "Obrazy Małopolski"

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNO|CI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska

IdN1