|
|
1 nagroda w VII konkursie literackim
Maksymilian Kozłowski KRAJ TADA
Na widnokręgu, hen, hen w oddali, dumnie, szczególnie poranną porą dnia były widoczne w pełnej krasie wysokie wzniesienia, łagodnie opa-dające w dolinę. W dolinie płynęła rzeka, której Tad nigdy nie widział i widzieć bez pomocy drugich nie mógł. Wszystko czynił pod dyktando drugich. Była tylko jedna chwila i dalsze chwile po niej trwające, że starał się być samodzielnym. Po śniadaniu, w różnym tempie i staraniu uczynionym, Tada wynoszono na podwórze, które z jednej strony okalane było gospodarską stodołą, a po przeciwnej znajdowała się obora z wiecznie bzykającymi muchami. Na wprost domu królowała nieustannie otwarta brama. Na kwadratowej nieomal przestrzeni brylował przez cały dzień Tad. W rozgardiaszu gospodarskich zajęć często zapominano o Tadzie. Tad był kaleką od urodzenia. Jedynie lewa ręka była posłuszna Tadowi. Prawa poskręcana zwisała wzdłuż ramienia. Nogi Tada były sklaśnięte do siebie, kolana nie zginały się. Pora letnia sprzyjała przebywaniu Tada na ubitej jak klepisko ziemi. Tak było podczas suchych dni. Kiedy jednak deszcze ku zadowoleniu nieraz gospodarzy padały przez kilka dni, podwórze napełniało się bajoram i grzęzawiskiem, koleinami od kół przeróżnego sprzętu rolniczego. Kucając, gdzie zasadniczą rolę spełniała lewa ręka Tada, Tad starał się przemieszczać z miejsca na miejsce.
Podwórze gospodarskie stało się krajem Tada. A po kraju własnym człowiek wędruje bez względu na pogodę. I Tad nie miał do nikogo żalu, że nieraz zapominano o nim. Pilna zwózka siana, bo burza tuż, tuż. Skulony pod byle jakim okapem czekał Tad na ocalenie. Bo nieoczekiwany przypływ wody groził kalece odcięciem do pobliskiego jakiegokolwiek budynku. Tad nie żalił się do nikogo. Bo i w groźnej sytuacji nie poddawał się i nie krzyczał o pomoc. Nie od razu reagowano, może po chwili i nieco w ciszy, być może odczuwano falę zawstydzenia. Co zdarza się w stosunkach z ludźmi niedoskonałymi na ciele i na co dzień w niejednym zaułku Wielkiego Kraju. Ale tylko zdarza się. Tad na większą ulewę zbliżał się do posesji psa, który posiadał solidne zadaszenie. Miało to zaletę, bo poczciwy Tarzan nie znosił samotności podczas opadów atmosferycznych i chętnie przytulał się do chwilowo zapomnianego kaleki. W ojczyźnie Tada wszystkie zwierzęta były za pan brat z Tadem. Często zbliżały się do poszkodowanego przez los, ciekawiły się obecnością. Kogut parę razy w bliskiej odległości zapiał przeciągle barwnie swoim głosem, a kury po zniesieniu jajka chwaliły się przed Tadem, że dokonały tak znamiennego faktu. Na pewno zwierzęta nie były w stanie pojąć losu Tada, ale ciągłe przebywanie człowieka w ich towarzystwie, odczuwały za pewien splendor dla nich samych. Tad w podzięce krążył jak tylko mógł po swoim kraju. Kraj Tada kwitnął pełnią życia. Tad z samego rana rozmawiał, tylko sobie znanym językiem, z kotem Filutem, najbardziej zapracowanym zwierzątkiem, znanym z niezwykłej pracowitości i punktualności. Skoro świt wyruszał na łowy, powracał, kiedy Tada wynoszono do przebywania samotnego na podwórzu. Siadał tuż przy osamotnionym i mrucząc opowiadał swoje historie tajemnych wędrówek. Po czym odsypiał brakującą część nocy, aby poderwać się znowu i w okolicy pobliskiego stogu siana zapolować na myszki, które uwielbiał na drugie śniadanie. Chwilę później zgodnie z kilkuletnim nawykiem oddalał się do miejsca swego pochodzenia, do obejść gospodarskich Barszczuka. Jego mamy Toczki już nigdy tam nie było. Zginęła pod kołami samochodu na pobliskiej szosie, którą Filut z ogromną czujnością przebiegał wielokrotnie. Wizyty Filuta Barszczuk przyjmował ze złością mając lęk o swoje gołębie. Z gołębiami Barszczuk często udawał się w dalekie podróże. Tam z dala od miejsca zamieszkania gołębi, gołębie wypuszczał z bagażnika samochodowego. Gołębie przerażone zataczały lotem krąg nad samochodem Barszczuka, aby po chwili polecieć do oddalonego macierzystego gołębnika. Było to oddanie przez Barszczuka wolności gołębiom z uwięzienia w samochodzie. Zwyczajne oszustwo człowieka w jego karygodnym panowaniu nad zwierzętami. To Tadowi nie podobało się. Niektóre gołębie z takiej próby nie powracały. Podejrzenie za brak gołębia padało na Filuta, który niewinnie posypiał przy gołąbkach, Do gołębi Filut był przyzwyczajony. Tutaj jego mama Toczka nie uczyła go polowania na gołębie, Barszczuk ujrzał na nosie Filuta przypadkowo piórko gołębie. To stało się koronnym dowodem. Zwierzęta nie mają adwokata, nikt ich nie broni, winny niewinny jest jedną miarą. I Filut zginął z ręki Barszczuka. Tak był o tym przekonany Tad. Barszczuk obecnie po zagładzie Filuta nie zagadywał Tada, kiedy w kraju Tada bywał. W minionym czasie nie mijał Tada obojętnie.
- Jak tam Tad ?? Twój Filut zdrowy ???
- Zdrowy, zdrowy!
Takiego zapytania już nie było. Tad dokładnie zdawał sobie sprawę, że jego władza tutaj nad jego krajem jest pozorna. Do nikogo skargi nie napisze, bo jego edukacja z dochodzącą nauczycielką skończyła się na poznaniu kresek w pionie i w poziomie. Falistej już nie narysował. Skargi napisanej linią poziomą i pionową nikt nie odczyta. Filut zginął z ręki Barszczuka, a Tad będąc władcą niczego nie jest w stanie udowodnić, przecież jest kaleką, a kalecy nie mają nawet prawa powiedzenia, że czegoś nie chcą, że pragną cośkolwiek decydować. Musiał być pokornym. Ta sielskość przebywania we własnym niejako kraju, pomimo zapominania, kiedy pomoc była potrzebna, była wspaniała. Były jednak chwile, których wprost nie cierpiał Tad od początku do końca ich trwania. Rodzina po niedługiej debacie stwierdziła, że kalectwo Tada jest kapitałem, który powinien owocować dochodem. I nie pytając się o zgodę Tada jak postanowiono tak wykonano. Matka Tada nieco oponowała, tłumacząc, że Tad jest zbyt słabego zdrowia. Rozstrzygnął ojciec przy aprobacie braci.
- Cały dzień jest na podwórzu. I nic mu nie jest - rzekł ojciec i zabrzmiało to jak głos sędziego wypowiadającego ostateczne postanowienie sądu. Jedyna siostra, Madzia, demonstracyjnie opuściła rodzinne gremium, udając się do licznych kobiecych robót w gospodarstwie. Najstarszy z braci ustalił niejako harmonogram kwesty Tada. Targowiska stały się miejscem żebraczym Tada. Tam ludzie mają przy sobie pieniążki, bo inaczej nikt bez pieniędzy tam nie idzie. I posadzono Tada w Lipach Wielkich, ubrano jak najgorzej. Chore nogi i niedołężną rękę kazano żebrzącemu wystawić publicznie. Tad zwiesił głowę i bez jego nieomal udziału sypał się grosz do postawionej miski. Na co niechętnym okiem spoglądała kwestująca Cyganka z niemowlakiem przy piersi. Z efektu rodzina była zadowolona. Tada odtąd sadzano przy stole głównym do jedzenia, a nie gdzieś tam w kącie. Sukces ma wielu opiekunów. Zachęcano Tada do bardziej artystycznych form wyrazu podczas żebraniny, nawet do pokazu płaczu, chwilowego spazmu. Miało to podnieść dramaturgię Tada. Madzia oburzona protestowała:
- Przestańcie, kwriopijcy!
- Tere, mere, a kto pierwszy po grosz Tada wyciągnął rękę! Kto! Najstarszy brat wbił z wyrzutem wskazujący palec w siostrę. Była to oczywista prawda. Z dziewiczego plonu gotówkowego, skoro tylko pojawiła się niewielka kupeczka monet w misce Tada, powybierała co bardziej wartościowe monety i pobiegła na stragany dokonując kupna różowej sukienki.
- Ja tylko pożyczyłam !!!
- He, he, skłamała jaskółka, że nie będzie w powietrzu wyczyniać kółka!
Ojciec podniósł w górę brwi i rzekł rozkazująco:
- Teraz dochód Tada idzie na ożenek Stefana!
- Trzeba coś nieco pozostawiać na czarną godzinę dIa Tada - nieśmiało wtrąciła się matka Tada.
- I o tym trzeba pomyśleć - zgodził się ojciec, ale była to pusta deklaracja. Pieniądz ma to do siebie, że w wielkim stopniu powoduje chęć przynależności do jednego człowieka. I każda jednostka ludzka wyzwala w sobie siłę do pozyskiwania środków pieniężnych na własny i wyłączny użytek. Pierwsze nasiadówki Tada po jarmarkach przyniosły pewien profit. Udoskonalono grafik objazdowy Tada. W trakcie śniadań ustalano miejsce kolejnego miejsca kwesty Tada.
- Gdzie dzisiaj będzie pracował Tad? - najstarszy nazywał żebraninę pracą. Może dla żartu, a może dla podkreślenia, że wszyscy w rodzinie pracują. A kto nie pracuje, ten nie je. Tak mówią politycy i święty apostoł Paweł. Madzia oponowała jak zwykle, że obecnie wielu nie pracuje, a zajada tak jak trzeba. Nie praca zdobi człowieka, a zdolność zdobywania środków płatniczych. To jest maksyma końca i początku wieku.
- Wczoraj Tad był w Żabinach, przedwczoraj w Kamiennej zastanawiał się brat Stefanek - Gdzie! - przerwał ojciec.
- Może do Kaczor Wielkich!?
- Tam lichutko dają!!
- Żółte Błota !??
- Tam Tad był w ubiegłym tygodniu!!
- Stawiska??
Takim prowadzonym niejako przetargiem nie był w ogóle zainteresowany Tad. Był obojętny i na Stawiska i na Kaczory Wielkie. Tad miał przy dyskusji, jego wyłącznie dotyczącej, twarz smutną, jak niejeden na obrazie święty.
- A ty gdzie chciałbyś dzisiaj być??
- Nigdzie, tutaj na miejscu - odpowiadał zapytany Tad.
Tutaj na miejscu był kraj Tada, tutaj i tylko tutaj czuje się Tad sobą.
- Ludzie mogą i tutaj dawać pieniądze do miski
- rzekł nie pytany o nic Tad. Mógłby popatrzeć znowu na dalekie wzgórza, posłuchać chwalących się kur po zniesieniu jajka, zaprzyjaźnić się z następcą Filuta, powiedzieć cielakowi Gardowi, że nie należy bezustannie podlizywać metalowych rur. Jest wiele nowego w kraju Tada.
- Niedorzeczność! - parsknęli wszyscy. Raz odkręcony kurek, skąd płynie pieniądz, niechętnie jest dobrowolnie zakręcany.
- Ruszajcie w Kaczory Małe!
- Nie, tam jest ubogo!
- Może spróbować w Baranowicach?!
- O, tak, tak, Baranowice to kościelna wieś, tam jest jarmark koński. Po konie jedzie się z grubą forsą. Ubrać Tada bardziej odpowiednio i jazda! - ostatnie słowo należało do ojca. Matka posłusznie przyszykowała syna w milczeniu. Była mało mówiąca. Wynikało to być może z nawału zajęć gospodarskich albo ze smutku, że powiła tak schorowanego człowieka. Wszyscy pogodzili się z takim stanem rzeczy. Próbowała to zmienić, ale kiedy wszelkie próby na odmianę losu Tada spełzły na niczym, a przeważały już wizyty u lekarzy prywatne w tym dziwnym kraju, że za tymi samymi drzwiami, wizyta jest płatna i niepłatna. Najdziwniejsze jest to, że jedna społeczność potrafi tak się zmodernizować czy raczej przystosować, że żaden król ani premier nie może tego zmienić. Może w takiej właśnie społeczności bezrobocie by coś zmieniło, a nie w społeczności świętego Józefa, obwinionego za swoją nazwę, przywłaszczoną przez rządzących nie dla ich dobra, ale dla dobra władających wówczas świa-tem. Nie robotnicy posiadali wille ukryte w dalekich lasach z kortami tenisowymi na dachach, z basenami z ozonową wodą. Najwyżej, posiadali do dyspozycji pół metra plaży po dwie godziny dziennie przez ściśle określony ustawą czas dwutygodniowych wczasów.
Baranowice czy Klonowice było to dla Tada obojętne. Matka po odjeździe stała jakiś czas w oknie i smutnym wzrokiem wodziła po niebie, szukając gdzieś tam wysoko wiele, wiele odpowiedzi na wiele, wiele pytań.
W rozchwianej w każdą stronę świata historii rodzinnej gromy niespodziewanie spadają. Był to grom jeden za drugim, stokroć czy milion groźniejszy od tego, gdy raz spożywali wspólnie obiad, obracając miskami niezwykle pieczołowicie, aby odnaleźć najmniejszą kropelkę śmietany, trzasnęło suchym ogniem pachnącym powietrzem. Wybiegli przerażeni na zewnątrz. Ojciec pierwszy odetchnął z ulgą:
- Wielkie nieba, piorun o mały hip nie spaliłby stodoły!
Piorun uderzył w brzozę. Na szczęście lenistwo nieznanego człowieka uratowało budynki gospodarskie przed pożarem. Niechlujnie przybity drut ogrodzeniowy do pnia brzozowego spowodował, że piorun odfrunął na silnie kwiatowe o tej porze roku łąki. W nocy zasnęła na zawsze matka Tada. Odmieniło to los Tada, nieomal w każdym szczególe. Tad nie rozumiał, co się dzieje wokoło niego. Nieobecności matki nie mógł pojąć. Jak to jest, dzisiaj człowiek karmi cielaka mlekiem, a na drugi dzień już tego uczynić nie może. Tylko Madzia położyła swoją dłoń na dłoni Tada i rzekła nijako:
- Tak już jest na tym świecie, bracie...
Tad tych słów nie rozumiał, ale kiwnął głową, że pojmuje, chociaż miał zamęt, jakby myśli Tada skupiały się na chwilę i rozbiegały się za łąki, za dalekie wzgórza, za najdalszy las.
Opiekę nad Tadem po wielogodzinnej naradzie rodzinnej zdano na bratową Stefana. Madzia wyjechała na studia. Bratowa w czynnościach opiekuńczych zawodziła. Zaniedbany Tad bywał często omijany w kwestowaniu. Dochód Tada zmalał. Tad siedział tradycyjnie w kuckach, wystawiając swoje nieszczęścia jak zawsze na widok publiczny, ale twarz wyrażała głęboką apatię. Nie wiadomo czemu po stracie matki odczuwał lęk, że najchętniej zaszyłby się w stóg siana i ukryty tam pozostał, najlepiej na zawsze. Coś tajemnego działo się wokoło niego. Narady ojca z bratową i bratem, ciągnące się godzinami spory, podawano dla pokoju ręce, były to zjawiska każdego dnia. Ojciec przeklinał ośmiostronicowe druki, które mozolnie wypełniał. Druki jednak miały magiczną siłę przyciągania nieznajomych ludzi. Przyjeżdżały panie i panowie. Wizyty były zapowiedziane i nie zapowiedziane. Tad czuł, że mają one związek z jego osobą. Panie i panowie oglądały Tada nieraz z bliska. W trakcie jałmużny Tada takie postępowanie nie było obce. Ale we własnym domu Tad nie zbierał datków. Każdy dawałby samemu sobie. Tych darów nie gromadził Tad, ale rodzina. Wysypywano na stół i w pięć minut było na stole już pusto.
Aż wreszcie ojciec suchym głosem oświadczył:
- Będziesz, tak będziesz i to od dzisiaj w domu opieki społecznej.
- A co to znaczy, co? Czy tam dzisiaj mam rękę wyciągać po jałmużnę?
- Z tym już koniec. Tam będziesz spał, jadł, tam będzie twoje łóżko, będziesz jadł zawsze przy stole...
- A mój kraj, co z moim krajem, ojcze?
- Jaki kraj?
- No, ten za drzwiami, kogut, kot, kaczka Kwaka.
- Rozumiem, tam też będziesz miał kraj - rzekł ojciec, głos miał niepewny, gasnący. Tad już więcej nie pytał. Wiedział, że niczego nie zmieni. Nie chciał wyjeżdżać ani do Baranowic, ani w Klonowice, a jechał, bo tak chciał ojciec.
Wyjechali wczesnym porankiem. Wzgórza przed doliną, gdzie płynęła nieznana dla Tada rzeka lśniły kryształową rosą, spływającą niżej i niżej jak łzy, które zawsze opadają w dół i w dół. I Tad zapłakał. Po miesiącu pobytu w domu opieki społecznej Tad zmarł, może z tęsknoty za matką albo z tęsknoty za swoim krajem, krajem Tada.
powrót do spisu treści
1 nagroda w VII konkursie literackim
Irena Stopierzyńska-Siek
"PSALMY" na koniec stulecia
Psalm
Rozświetl mroki
Rozświetl, o Panie,
zastygłe w nas mroki,
Tę chmurę ciemną,
co Ciebie zasłania!
Niech wiem, jak dawniej,
że niepewne kroki
dotrą do kresu
mego powołania.
Niech koszmary nocy,
co dech zapierają,
odegna wicher
Twojej łaskawości,
niech jasność większa
od słońca warkoczy,
od dziś, na zawsze
W duszy się rozgości.
Psalm
Chroń w nas delikatność
Niech dobre intencje,
niechcąco, bezwiednie
nie drażnią bliźniego,
wszak jest nietykalny.
Niech nam wybaczy
naszą nieostrożność
w słowach i uczynkach -
ból jest odnawialny
Wszyscy mamy skórę
cienką, jak pergamin.
Nie skryjemy zadrapań,
blizn, urazów wielu.
Ucz nas łagodności!
Chroń w nas delikatność -
ślad Twój w nas, o Panie,
często zapomniany!
Psalm
z ważnym pytaniem
Jak umrę, Boże?
Czy zrobię skok nagły?
Czy czeka mnie przedtem
długie dreptanie?
Czy kask niepamięci
włożysz mi na głowę?
A potem, jak rybę
z bagnistego stawu,
wpuścisz do czystych
jezior Twych, o Panie!
Psalm
Wspieraj usychanie
Jak spokojnie i pięknie
rośliny usychają.
Złocą się, brązowieją
słońcu wciąż oddane.
Wiatr porwał ich nasiona,
więc beztrosko sterczą,
podnosząc ku niebu
czoła poorane.
O Stwórco wszystkiego,
co wspina się i ... pada,
burzliwego wzrostu,
a potem usychania!
Bądź przy podmuchu zimy
i pogłaszcz badyle,
zanim wicher je złamie
w zawiei narastaniu!
Psalm
Doskonałość Twą odgaduję
Dziś psalmem wysokim,
jak świerki,
szerokim, jak dębów
Korony,
chcę Ciebie wysławiać
rozgłośnie,
we wszystkim bądź
pochwalony!
W ciągłych zmianach
pogody,
w pejzażach
niezwykłej piękności,
doskonałość Twą
odgaduję,
obecną
w nieobecności!
powrót do spisu treści
2 nagroda w VII konkursie literackim
Izabela Siemaszko
Duży dobry osiedlowy sklep
Lenie zostało pięć lat do emerytury, kiedy postawiono przed nią warunek: albo z rusycystki przekształci się w anglistkę lub germanistkę, albo fora ze dwora.
Ale Lena nie miała dość siły, żeby swoje usta, nawykłe dotąd powtarzać godzinami z bardzo poprawnym wschodnim akcentem rosyjskie słowa, przymusić do nowej gimnastyki według angielskiego lub amerykańskiego wzoru. Da, Lena doma - odpowiadali.
Lena cieszyła się, że ją lubią.
- Priewoschodno - chwaliła za poprawne odpowiedzi - Choroszo...oczień daże choroszo...Priewieschodno..
Znała odrobinę język angielski, nie miała już jednak większych możliwości przed sobą, ani nawet wystarczająco długiego życia żeby nauczyć swoje krnąbrne usta wymawiać jak należy to nowe He is a cardinal... He is a prominent church leader... He is a bishop... Many consider him the future Pope...
Usta stawały się samodzielną, protestującą przeciw angielszczyźnie jednostką w jej ciele, głównym organem pyskującym.
- Odpieprz się - mówiły gniewnie. - Daj nam spokój. Niczego więcej się nie nauczymy.
Początkowo Lena starała się rozkazywać ustom, niechże się natychmiast zajmą nabywaniem londyńskiego lub nowojorskiego akcentu! - ale próby spełzły na niczym. Usta nie chciały wypowiadać się poprawnie po angielsku o kardynałach, papieżu i przeoryszach.
Nie chciały przyznać, że he has plenty of maney, ani tego, że kto inny a has hell of lot of money.
Usta - nie chciały!
Usta powtarzały swoje choroszo... daże oczeń choroszo... Puszkin eto wielikij pisatiel... Dostojewskij eto odin iz samych wielikich pisatieliej mira...
Najpierw otrzymywała zasiłek, potem i tego ją pozbawiono. Krajem rządzili jacyś ludzie, którzy bardzo źle wysławiali się po polsku. Jednak nikt o to nie miał do nich pretensji. Zauważyła też, że i w telewizji rzadko kto mówił poprawnie. Treść depesz stanowiła zazwyczaj dość kalekie przełożenie angielszczyzny na polszczyznę, włoszczyzny na półpolszczyznę. A niemczyznę na mniej niż ćwierćpolszczyznę przekładano najchętniej w reklamach.
Jednak ci wszyscy ludzie stale grozili starym inteligentom, że ich wymienią na nowych, że ci starzy - zwłaszcza nauczyciele, i nie tylko rusycyści, powinni zostać wywaleni na zbitą mordę ze szkół ponieważ ich usta nigdy nie nauczą się poprawnego wymawiania po angielsku tytułów hierarchów kościelnych, biszopów, kardinalów i arcziszopów, nigdy też nie uznają, że usta człowieka, który ma ciężką forsę, money, he has a hell of money, są wartościowsze od starych inteligenckich ust.
Starzy inteligenci, zwłaszcza nauczyciele, money jako powód do lepszej oceny człowieka mieli w głębokim poważaniu. Lena pamiętała z jakim ogniem w oczach, kiedyś po wojnie, ale znowu nie tak dawno uczyły się dzieci.
Dzieci półgłodne i źle ubrane.
Dobrze ubrany prezydent, ale źle mówiący po polsku, jak wynikało z życiorysu, też był kiedyś, znowu nie tak dawno, półgłodny i źle ubrany, ale nigdy nie przeszedł z ogniem w oku przez żadną szkołę Ech. Wciąż się chełpił, że będąc dwójarzem i poprzestawszy na podstawówce, wyszedł na ludzi, a nawet został prezydentem.
Z punktu widzenia nauczycieli, wymóg łamania sobie ust w celu ich całkowitego przestawienia ze wschodniości na zachodniość, wynikał jedynie z kaprysów władzy: drobnych dotąd handlarzyków, którzy jeżdżąc z towarem na Zachód, liznąwszy cudzoziemszczyzny, teraz jako poważni biznesmeni, posłowie, ministrowie i senatorowie, potrzebowali wielu poważnych tłumaczy wielu władających kilkoma językami nauczycieli, aby im błyskawicznie wykształcili następnych jeszcze lepszych tłumaczy. Przede wszystkim tańszych, już liczniejszych.
I prędziutko, z soboty na niedzielę, ubzdurali sobie zmienić wszystkich, począwszy od zygot, a skończywszy na starcach, w chorągiewki wiejące w kierunku zachodnim.
Lena próbowała przypomnieć może trochę "coś z niemieckiego", który kojarzył jej się z dzieciństwem.
Nie, jej usta i to odrzucały, nie były skłonne wymówić poprawnie Er ist Papts lub Sie ist Nonne. Ani Er ist reich, ani Er ist sehr reich, ani nawet Sie ist stinkreich. Uparły się przy swoim oczeń choroszo, oczeń daże choroszo... Dostojewskij eto odin iz samych łuczszych pisatieliej mira...
Lena ze wszystkiego zrezygnowała. Obliczyła szybko, że nawet gdyby zaczęła się uczyć od początku, to i tak, zważywszy wiek (pięć lat do emerytury) - wszystko na nic. Nie starczy życia...
Straciła pracę, potem zasiłek. Zostały jej z dobrych czasów - dwa pierścionki i jedna zabytkowa księga z XIX wieku, poradnik pisania podań, w brązowej grubej tłoczonej skórze. Za mało żeby żyć.
Sprzedała pierścionki. Na poradnik pisania podań nikt nawet nie spojrzał. Każde podanie zalecano zaczynać w nim od Proszę Jaśnie Wielmożnego Pana Starosty lub Dopraszam się łaski Jaśnie Wielmożnego Pana.
Sprzedała pierścionki i wszystko przejadła.
Od pewnego czasu żyła samotnie. Córka i mąż zmarli na raka, w jakiś czas po Czernobylu. Najpierw, przez cały rok, słyszała jęki z wersalki, na której leżała córka. Potem, przez cały następny rok, słyszała jęki z wersalki, na której leżał mąż.
A potem, przez cały trzeci rok, słyszała jęki i skargi z obydwu wersalek, opuszczonych bezpowrotnie, ale bijących krzykiem, jak ze źródeł.
A potem, znad opuszczonych bezpowrotnie wersalek, jak ze źródeł, którym skończyła się woda, nic już nie biło, może tylko suchy przeciąg zmieszany z kurzem, kiedy otwierała okna. Biały przeciąg, może biały krzyk. Może biały płacz.
Cóż zostało po zmarłych, co - nie wiedziała. Nie mogła tego opowiedzieć. Opowiadała tylko, jak córka i mąż cierpieli.
Jednego razu jakaś kobieta na ulicy spytała ją, dlaczego płacze. Zaczęła mówić: córka oślepła, potem ogłuchła, wychodziły włosy garściami, potem mąż tak samo! Kobieta pogłaskała ją po policzku i szybko odeszła, a ona zauważyła, że w powietrzu za kobietą zostało coś z jej opowieści, rozpacz, może ból, który zawisł nad ulicą.
Robiła sobie badania serca, leżała na kozetce, obnażona poniżej pępka, z podciągniętą, spódnicą, z przyssawkami na piersi, głowie, nogach, wtedy pomyślała: leżę tu, rozebrana do połowy, zupełnie jakby zaczęli rozbierać do trumny, to tak będzie. Ale nie będę oddychać, mnie leżącą bezwładnie zaczną szykować do trumny, jeszcze żyję, leżę jednak na wznak - nieru-chomo, jak przez obcych ludzi rozbierana do trumny.
Wracała do domu, pchana wiatrem. Lekko było iść, ale lekkością taką jakby ktoś wypluł, jakiś duży cień. Jakby coś wypluło i jeszcze nieładnym gestem wskazało - won! Pani z rejestracji ostro przypomniała, że jeśli książeczka nadal będzie niepodstemplowana,nie przyjmą Leny więcej. He is plenty of money... a lot of money... lots of money... er ist reich ... er ist sehr reich ... er ist stinkreich .... er ist Papst ... choroszo, szto Dostojewskij eto pisatiel łuczszyj iz łutszych ... choroszo... daże oczień choroszo ... priewoschodno ...
Języki mieszały się jej w głowie bez ładu i składu.
Wciąż była głodna. Kiedyś kupiła w dużym osiedlowym samie dwie bułki i małe mleko, płaską żółtawą foliową torebkę, wcisnęła pod pachę. Mocno ścisnęła.
Na ulicy uświadomiła sobie, że kaszy nikt nie zauważył!
Miała co jeść! Kasza na wodzie! Woda z kilkunastoma ziarenkami kaszy! Kiedy kasza się skończyła, zostało przy duszy zaledwie 10 złotych, tyle ile się wydaje na dwa posiłki, i to mocno oszczędzając.
W domu czekały na nią puste wersalki, z których już nie biły źródła krzyku, ale wciąż się czuło stamtąd jakiś nieokreślony oddech. Śniły jej się ręce. Czworo ramion, wyciąganych przez dwie, opuszczone bezpowrotnie wersalki. Ręce śniły się co noc.
Coraz bardziej ozdobione coraz bogatszymi pierścieniami, bransoletami. Kiedyś przyśniły się ręce złożone w namiot, jako dach. Siedziała skulona pod nimi i była małą dziewczynką.
Lena nie płaciła czynszu. Bała się, że wyrzucą ją na bruk. Pogodziła się z tą myślą.
Jednak najgorszy był głód. Z ostatnimi dziesięcioma złotymi weszła do dużego osiedlowego samu, przykucnęła między półkami, na których starannie poukładano torebki z jakimiś ciemnymi ciasteczkami. Wyglądało to jakby ułożono w kwadraty kocyki dziecięce, jeden na drugim. Niebieskie, czerwone, żółte. Seledynowe, cytrynowe. Przykucnęła, sięgnęła po ciasteczka. Kątem oka spojrzała, czy nikt nie widzi. Nikt nie patrzył, rozerwała torebkę, zaczęła jeść. Nikt nie patrzył. Zjadła całą torebkę ciemnych ciasteczek, prawie nie żując. Szybko przepychała przez ściśnięte gardło całą zawartość następnej torebki, szybko do żołądka. Nikt nie patrzył. Trzy torebki ciasteczek wsunęła do kieszeni, czwartą do rękawa. Nikt nie patrzył. Potem do koszyka włożyła dwie bułki i małe mleko, płaską żółtawą foliową torebkę z kaszą wcisnęła pod pachę, mocno ścisnęła i zbliżyła się do kasy.
Po sklepie krążyli jacyś wysocy mężczyźni. Pewnie mają broń, pomyślała. Nikt nie patrzył. Zapłaciła za bułki i małe mleko, nikt nie patrzył, wyszła ze sklepu.
Miała co jeść!
Trochę mdliło po ciasteczkach. W domu nie było też soli do kaszy. Postanowiła jeszcze raz pójść do samu.
Ten kąt, gdzie leżały ciasteczka, nie był dobrze strzeżony. Półki ustawiono tak, że można było odwrócić się do wszystkich plecami, na stojąco lub przykucnąwszy do woli grzebać wśród kolorowych torebek, starannie ułożonych w kolorowe sterty. Jak dziecięce, barwne kocyki.
Nikt nie patrzył.
Znowu wepchnęła dwie paczuszki ciasteczek do kieszeni, nikt nie patrzył, paczuszkę do rękawa, nikt nie patrzył, do koszyka włożyła małe mleko, nikt nie patrzył, zapłaciła, przełożyła mleko z koszyka do reklamówki, wyszła.
Pod pachą dźwigała dwie płaskie foliowe paczki soli. W domu wyłożyła ciasteczka, mleko, sól, po raz pierwszy od tygodni uśmiechnęła się do pustych wersalek, zjadła wszystkie ciasteczka, popiła gorącym nierozwodnionym mlekiem. Tej nocy śniły się ręce córki, jak ugniatały ciasto, a ręce męża, jak przybijały gwóźdź do powieszenia obrazu. Rano ją mdliło. Postanowiła pójść do innego samu, na innym osiedlu. Wzięła ze sobą większą niż poprzednio foliową reklamówkę i kilkanaście złotych, które jej zostały. Wchodząc zauważyła, pod skrzynką kasy nowiutką setkę. Ktoś zgubił! Szybko chwyciła setkę w palce, jak posmarowana klejem - setka szybko się przykleiła. Lena, patrząc prosto w oczy ekspedientce, spytała, czy jest woda mineralna. - Jest uśmiechnęła się ekspedientka, odwróciła się plecami do Leny, żeby pokazać, jakiego rodzaju wody mineralne ma za sobą. Lena szybko wsunęła do rękawa malutką torebkę z herbatą, capnęła ją z kartonika przy kasie, z rękawa przepchnęła do lewej kieszeni. - To poproszę tamtą wodę - wskazała ekspedientce, wzięła wodę, włożyła do koszyka, poszła miedzy rzędy półek. Do koszyka włożyła chleb, masło, małe mleko i dwie bułki. Do kieszeni błyskawicznie płaską torebkę ciemnych ciaste-czek. Więcej nie mogła wsunąć. Tutaj w tym samie też najsłabiej strzeżonym kątem był kąt z ciemnymi ciasteczkami! - Brr... - wzdrygnęła się w domu. - Brr... znowu słodkie.
Muszę do jakiegoś innego samu... Tak zrobię... Pójdę gdzie indziej. Dobrze, że chociaż herbatę dziś mam. I chleb. I masło. W krótkim czasie zwiedziła wszystkie samy w mieście. Wszędzie najmniej strzeżonym miejscem okazywał się kąt z ciemnymi ciasteczkami.
Znaleziona setka skurczyła się. - Boże wybacz - ale co ja mam robić? myślała wieczorami - Ale chociaż mam pewność, że te ciasteczka mieć mogę kiedy zechcę.
Zdawało jej się, że już o niczym innym nie może myśleć, tylko kiedy i dokąd jutro pójdzie, co z jakiego sklepu wyniesie, co będzie jadła. Nigdy jej się nie udało wynieść niczego innego. Zawsze kasza, sól, i te ciemne ciasteczka w płaskich torebkach. Ach, raz jej samo jabłko wpadło do rękawa. Otarła się o stoisko z owocami, a tu jabłko wpadło do rękawa. Doniosła do domu nie odginając ręki w łokciu, udawała, że się drapie w policzek.
Raz też wybrała z podmiecionych odpadków na targu trochę półzgniłych cytryn. Wykroiła zgniłe części, zrobiła sobie herbatę z cytryną. Herbatę czuć było szczynami psów. Pomyślała, że może już umierać. Nie chce już do końca życia jeść samych ciemnych ciasteczek i nadgniłych resztek. Ale nie udało się Lenie zmienić potraw na inne, ostrzejsze w smaku. Pewnego razu, pochylając się nad półkami samu w odległym osiedlu, zauważyła, że kręcące się między rzędami towarów ekspedientki od dobrej chwili ja obserwują. Lena obracała w rękach puszeczkę z kawiorem, zastanawiając się, po co jej kawior - Nie bierz! - usłyszała wewnątrz siebie - Nie bierz! Po co ci kawior! Do czego, do kaszy? Bierz tylko to, co tanie! Ale wzięła puszeczkę schowała do kieszeni, w tym samym momencie spostrzegła, jak jakiś mężczyzna też chowa do kieszeni taka samą puszeczkę. Obejrzała się, postała przy ciemnych ciasteczkach, miała wrażenie, że niebieskooka ekspedientka widzi ją i widzi mężczyznę.
Ale kręciła się po sklepie dalej. Poszła miedzy rzędy buteleczek z przyprawami i butelek z alkoholami. Lena wszędzie widziała te niebieskie oczy, w każdej buteleczce z przyprawą, w każdej butelce z wódką. Usiłowała kucnąć przy ciemnych ciasteczkach i jak zwykle szybko je przepchnąć do żołądka, prawie nie żując, przez ściśnięte gardło, ale zaczęła się bać. Bała się coraz bardziej. Trzęsła się wewnętrznie, jakby ją podłączono do jakiejś trzęsarki segregującej owocki nerwów, aby się wyodrębniły większe owocki spośród mniejszych owocków, aby się te większe owocki na wierzch trzęsarki wytrzęsły! Aby stały się widoczne!
Kucnęła, poobmacywała tylko ciasteczka trzęsącą się ręką. Nie, nie. Na nic więcej się nie odważyła. podniosła się z kucków i poszła do kasy. Po drodze włożyła do koszyka jak zwykle dwie bułki i małe mleko, owocki nerwów się trzęsły, niebieskie oczy patrzyły, przesuwała się w niedużej kolejce do kasy, wyłożyła bułki i mleko, owocki nerwów się trzęsły, niebieskie oczy przestały patrzeć, spojrzały teraz na nią brązowe oczy wysokiego mężczyzny. - Czy mogę skontrolować pani zakupy? - spytał brązowooki mężczyzna. Poprowadził na zaplecze, wyłożyła wszystko, z kieszeni też, puszeczkę kawioru. Na blat dużego biurka.
Trzęsące się owocki nerwów zgubiła gdzieś po drodze. Błyskawicznie zobojętniała. Po drugiej stronie biurka siedział ten mężczyzna, o którym wiedziała, że też wsunął do kieszeni puszeczkę z kawiorem. Mężczyzna tłumaczył się, że on jest od tego, żeby kraść, a ochroniarze od tego, żeby łapać. Okazało się, że w kieszeniach spodni miał jeszcze cztery jajka z niespodzianką, a pod bardzo szerokim krawatem drugą czekoladę Milkę. Mężczyznę po chwili wypuszczono.
Lena była głodna. Wpatrywała się w kanapkę leżącą na biurku. Gotowa była, gdyby ochroniarze, a było ich kilku, zbiegli się ze sklepu tutaj za Leną, gdyby oni, ci ochroniarze chociaż na chwilę opuścili salkę gotowa była, gdyby chociaż na moment wyszli, rzucić się na kanapkę i połknąć prawie nie żując, tak jak przedtem połykała ciemne ciasteczka w sklepie, przykucnąwszy przy regale.
Ale żaden z ochroniarzy nie kwapił się do wyjścia. Co za głupia myśl urodziła się w głowie Leny, że ją zostawią samą, że wyjdą wszyscy! Wypytywali Lenę o różne rzeczy, przede wszystkim, dlaczego jej rachunek nie zgadza się z tym, co ma przy sobie.
Straszyli policją i więzieniem. Żądali trzydziestokrotnej sumy za puszeczkę, na cele charytatywne. Milczała. Chciała jeść! Kanapka wędrowała w powietrzu do jej ust, przelatywała nad biurkiem do jej ust, koziołkowała nad oparciem krzesła, a koziołkując trafiała Lenie do ust, nie uroniwszy ani kawałka szynki, którą była obłożona.
Puszczono ją w końcu, ostrzegając przed konsekwencjami przyszłych podobnych czynów, spisano personalia. Lena zgnębiona i głodna wracała do domu ulicą pełną krzewów i drzew, i wąskich trawniczków przy krawężniku. Przed chwilą padało, porobiły się kałuże. Spojrzała w jedną jasną kałużę, w niej odbijało się niebo, całe niebo znad całej ulicy, ściągnięte lusterkiem kałuży do rozmiarów płaszcza. Nagle coś się z tej kałuży uśmiechnęło do Leny, gębą wyraźnego płomienia, a ona odśmiechnęła się do tej gęby i tam coś jeszcze większego w kałuży rozbłysło, jakby folię zmiął w ręku i wypuścił, Lena jeszcze raz odśmiechnęła się i pomyślała: widziałam w kałuży Pana Boga! Czemu nie? Z nieba spadł w kałużę, z kałuży się do Leny uśmiechnął.
Ale przypomniała sobie nieprzyjemną historię z puszeczką kawioru, poczuła głód.
No i co z tego, że zobaczyła może i pana Boga odbitego w kałuży, światło niespodziewane jakieś, co z tego! Jej się chce JEŚĆ, JEŚĆ.
W domu znalazła resztkę bułki, pół szklanki zsiadłego mleka, trzy łyżki kaszy, dwie płaskie żółtawe foliowe torebki soli. Wyłożyła nowe zakupy, dwie bułki, małe mleko.
Osoliła mleko, osoliła kaszę, wypiła, zjadła, na deser miała resztkę bułki.
Na jutro zostawi dzisiejsze zakupy. Na pojutrze nie ma pieniędzy. Musi koniecznie skądś zdobyć jakiś środek, żeby zażyć, umrzeć bez męki we śnie. Czuła, że do tego ją przeznaczono, ją i innych podobnych starych inteligentów, których usta nie są w stanie pochwalić po angielsku bogatych ludzi, za nic nie uśmiechną się przymilnie do kogoś, kto stał się z dnia na dzień a wealthy man, lub do kogoś innego, kto żyje już in luxury, nie uśmiechną się nawet do prezydenta, niedawnego złego ucznia i biedaka, który już jest rich and famous.
Przypomniała sobie jak poszła do opieki społecznej, błagała o wsparcie. Pani zza biurka drobniutko naszczekała na Lenę: idź, idź, idź sobie. Kraj nie ma pieniędzy.
Lena poszła, poszła, poszła sobie.
Poszła do ratusza, chciała jakąś pracę. Ale pani z ratusza, z działu do spraw bezrobotnych, też na nią drobniutko naszczekała: idź, idź, idź, sobie idź Kraj nie ma pracy.
A dowiedziawszy się, że Lena nadal pragnie uczyć rosyjskiego, mogą też być jakieś tłumaczenia, wzmogła to swoje drobniutkie naszczekanie z idź, idź, idź no wynoś się noś, noś, noś i z ironicznego na potępieńczo zdumione, a z tego na przewlekle wrogie.
Lena obliczyła, że pieniądze za proponowaną pracę, podmiatanie sklepu lub pilnowanie w weekendy psów, nie starczyłoby ani na czynsz, ani na jedzenie.
Wszystkie bez wyjątku panie z opieki i panie z ratusza miały ostry nieprzyjemny głos, złe oczy i siekające bez przerwy zęby, jakby jadły jakiegoś żywego spiczastego okonka. Siekały zębami i popluwały cząstkami z żywego okonka we wszystkich bezrobotnych interesantów, nie tylko w Lenę. Lena usłyszała od kogoś, że trzeba by najpierw odkarmić tego spiczastego ruchliwego okonka z ust pań z opieki i pań z ratusza, no przynajmniej jakimiś sześciuset złotymi, żeby wybłagać litość.
- Sześćset złotych! - krzyknęła Lena - nie mam! Oszczędności z marnej nauczycielskiej pensji poszły kiedyś wszystkie, na leki dla córki i męża. Długo nosiła w uszach to drobne naszczekanie, przechodzące z ironicznego idź, idź we wrogie wynoś się noś noś, a jeszcze dłużej czuła pod powiekami piekące cząstki spiczastego okonka. Ale uspokoiła się. Zawładnęło nią to samo uczucie, którego smak poznała w długim korytarzu, prowadzącym do zaplecza sklepu, kiedy szła otoczona ochroniarzami, gubiąc po drodze owocki nerwów: błyskawicznie zobojętniała. Od pewnego czasu przestały się śnić ręce. Obie, bezpowrotnie opuszczone wersalki już nie wyciągnęły ku niej ramion w każdym śnie i co noc. Sama to na sobie wymogła. Starała się zasypiać, żeby nie mieć w głowie najmniejszej myśli, wyrzutów sumienia, obowiązku przeżywania we śnie dziennych spraw.
Odeszły ręce, klejnoty i obłoki. Reflektory i wszelki najmniejszy ruch światła.
Nic się nie śniło.
Czasami tylko w nocy serce zadrgało, jak postrzelony ptak. Ale i na to nie zwracała uwagi.
A jutro pójdzie znowu do jakiegoś samu. Nie ma wyboru. A idąc tam będzie popychała siebie w myślach do biegu. I będzie rzeczywiście szła coraz szybciej, aż zacznie biec, głód potrafi dodać skrzydeł. Będzie popędzała siebie wewnętrznym krzykiem! Biegnij. Jesteś jak pies. Jak uczone zwierzę. Biegnij, poddaj się swoim własnym rozkazom. Ani przez chwilę nie myśl, że jesteś człowiekiem. Znowu się tak zdawało?
Ty - człowiek? Zapomnij. Biegnij. No!
Chwyć kęs i zeżryj. Natychmiast, na miejscu.
Weź coś na jutro. Jutro weźmiesz na pojutrze. Nie jesteś człowiekiem. Jesteś głodnym zwierzęciem. Biegnij, no!
Jesteś głodnym zwierzęciem, możesz zdechnąć z głodu. Biegnij po kolejny kęs. Zeżryj. Szybko i bez wyrzutów sumienia. Już!
Duży dobry sklep osiedlowy cię nakarmi. Ukołysze do snu, ukoi żołądek. Biegnij kobieto, no - biegnij.
Jesteś psem. Pamiętaj, że nie jesteś człowiekiem.
Kobieto nauczycielko!
He leads a life of luxury... He lives in luxury... he has plenty of money... a hell of a lot of money... er ist reich... er ist sehr reich er ist stinkreich... oczeń choroszo... daze oczeń choroszo... priewoschodno.... Puszkin eto wielkij ruskij pisatiel... mirowoj pisatiel... A Dostojew-skij eto był daa... eto był daaa...
powrót do spisu treści
2 nagroda w VII konkursie literackim
Edmund Borzemski
Na drodze do Emaus
W karczmach,
które napotkałem
na drodze do Emaus
nie mogłem odpocząć.
Ich muzyka nie była
dla mojego ucha.
Siły Twoich nóg
też nie miałem.
Nie mogę więc być
Twoim uczniem,
choć bardzo tego chcę.
Dziadkowi Franciszkowi
Wyobraźnia
wyprzedzała Twoje kroki,
konie na łąkach
rżały radośnie
ilekroć się odezwałeś.
W odpowiedzi szczodrą ręką
siałeś w ich grzywach wiatr.
Ja, Twój wnuk
nawet nie wiem,
czy za Tobą nadążam
chociaż tłumaczysz mi życie
już tyle lat.
powrót do spisu treści
3 nagroda w VII konkursie literackim
(zbiór opowiadań)
Anna Rolińska
ŚLUBUJĘ CI MIŁOŚĆ...
Zjedz coś! Nie bierz leków na pusty żołądek! - stanowczym tonem radziła Barbara swojej podopiecznej Annie.
- Łatwo ci powiedzieć, zjedz coś, a czemu sama nic nie jesz? - odparła jej radę.
- Mam ołów w żołądku. Dopóki nie nadejdzie jakaś wiadomość, nic nie przełknę.
- No widzisz, ja też nie mogę.
- Aniu, która jest godzina? - spytała po chwili Barbara.
- Dochodzi już 12.00.
- Misiu, tak nie można. Obie nie jemy, a nerwy nas zjadają. Chodź się pomodlimy, ale tak inaczej, bezpośrednio do Ducha Świętego.
Basia klęknęła obok wózka Anny i pochyliwszy głowę zaczęła się modlić:
- Duchu Święty, proszę Cię, wlej w nasze serca pokój Chrystusowy. Daj mądrość ludziom, którzy będą decydować w sprawie Ziutka i zmiękcz ich serca jeśli patrzą na niego tylko przez pryzmat kodeksu i paragrafów i daj jemu poznać Twoją miłość. Proszę Cię, uczyń cud, bo jedynie Twój cud może sprawić, że oboje, Ania i Ziutek otrzymają to, czego pragną. W imieniu Jezusa proszę Ciebie. Amen.
- Amen - przytaknęła Anna.
- Misiu, wiesz co? W moim żołądku już stał się cud. Wstąpił we mnie jakiś spokój i jeść mi się zachciało. I mam pewność, że wszystko będzie dobrze.
- Czuję to samo co ty. Też zgłodniałam. Proszę, zrób mi kanapkę.
Choć kobiety objęła fala odprężenia i spokoju, obie ciekawe były finału całej sprawy, dlatego Basia zadzwoniła do naczelnika ZK w Płocku. Dowiedziała się, że w sprawie Józefa będzie cokolwiek wiadome po 14.00. Nim zdążyła jednak wybić 14.00 zadzwonił telefon.
- Cześć Anulku! Niech Basia po mnie przyjedzie! Dostałem 5 dni! - w słuchawce rozległ się uradowany głos Józefa.
- Dzisiaj??? - zdziwiła się Anna. Zaskoczenie odebrało jej mowę na tyle, że jej rozmówca pomyślał, że rozmowa została przerwana, lub uległa zakłóceniu.
- Halo!!! Halo!!! - krzyczał w słuchawkę.
- Daj spokój, przecież jemu się tam ziemia pali pod nogami. On nie wytrzymałby do jutra - ze śmiechem powiedziała Basia i odbierając Ani słuchawkę powiedziała:
- Ziut! Nie wiem o której dotrę, ale czekaj na mnie.
Po jej wyjściu Anna siedziała jak na szpilkach. Pragnęła samotności, ale po wyjściu pielęgniarki PCK wróciła ze szkoły jej córka, Kasia.
- Cześć Mamo! Gdzie jest Bacha? - rzucając na podłogę torbę z książkami spytała bez specjalnego zainteresowania.
- Pojechała po Ziutka - odpowiedziała lakonicznie Anna, czekając na reakcję córki.
- Coś ty i mówisz to tak spokojnie?! - jej entuzjazm odzwierciedlał skrzętnie skrywane przed nią matczyne wnętrze. - Ciekawe jaki on jest? Mamo, ty jesteś podejrzanie spokojna - zauważyła z filuternym błyskiem w oczach.
- Daj spokój! Zjedz obiad i zajmij się lekcjami! - Anna próbowała być sroga, nie chcąc dać poznać po sobie zwykłej babskiej słabości, bo czuła, że córka wyśmiałaby ją, że w wieku 39 lat w ma głowie amory. Dla tej 17-letniej smarkuli matka ze swoim wiekiem i na wózku inwalidzkim była za stara i zbyt śmieszna, by myśleć o miłości, nie mówiąc o układaniu sobie życia na nowo.
Annie udało się jednak utrzymać powagę i próbując czytać Biblię, starała się skierować swoje myśli na inne tory. Jednak za chwilę sama musiała przyznać jak bardzo jest komiczna, bo zerkając do postawionego przez siebie na stole lusterka bez przerwy sprawdzała jak wygląda.
Jej oczekiwany gość zjawił się z Basią kilka minut po 20.00. Był to wysoki, dobrze zbudowany i szalenie przystojny mężczyzna. Trzymając w ręku anturium podszedł do siedzącej na wózku kobiety i chwytając podaną mu przez nią dłoń, oznajmił spontanicznie:
- Ziutek jestem!
Anna wybuchnęła wesołym, serdecznym śmiechem i w tej samej chwili zawtórowały jej obie dziewczyny. Lecz nie speszony niczym ich gość uściskał Annę i ucałował ją, co zostało skadrowane na pamiątkę przez Basię, do kolejnego albumu ze zdjęciami.
Po tej dużej dawce endorfiny, gdy Anna już nieco się uspokoiła, wyznała mu szczerze:
- Ależ ty jesteś zabawny, dzięki listom, kasetom magnetofonowym i video, oraz rozmowom telefonicznym znamy się już cztery miesiące, w międzyczasie mi się oświadczyłeś, a ty mi się przedstawiasz.
Basia z Kasią wyszły z mieszkania, aby zainteresowani sobą kobieta i mężczyzna mogli czuć się swobodnie. Józef chcąc mieć Annę bliżej siebie posadził ją na wersalce. Rozmawiali do późna w nocy. Przez cały następny dzień Anna obserwowała go, coraz bardziej nim zafascynowana i oczarowana. Sam chwycił za odkurzacz, poprawiał narzutę na wersalce po każdym wstaniu, co dla niej, pedantki było bardzo ważne i przemawiało na jego korzyść. Nie czuła przy nim swojej ułomności, bo dla niego jej wózek jakby nie istniał. Jako technik ortopeda bez słowa zachęty z jej strony, zainteresował się jej, od dawna wymagającym remontu wózkiem. Gdy jeszcze wieczorem usłyszała jego wyznanie zdecydowała się.
- Zakochałem się od pierwszego wejrzenia w twoim zdjęciu. Ale rzeczywistość mnie całkiem zaskoczyła. Ponawiam propozycję napisaną w liście, byś została moją żoną.
- A nie zostawisz mnie? - spytała pragnąc potwierdzenia.
- Przyrzekam, przed Bogiem - zapewnił.
Wszystkie jego ciepłe słowa wyrażane pod jej adresem Anna chłonęła jak wysuszona gleba wodę. Przecież przez całe życie tak marzyła o miłości, by na zawsze zatonąć w czyichś silnych, męskich ramionach. Pragnęła teraz, by ich wzajemne uczucia połączyły ich jak estakada, unosząc ponad wszelkie trudy i kłopoty. Co prawda marzył jej się intelektualny erudyta, a trafił się trochę prymitywny prostak. Ale jakoś przestało jej przeszkadzać, że ten jej wybranek robi błędy ortograficzne i błędnie się wysławia. Bo cóż mogła oczekiwać od życia? Kto zechciałby takiego połamańca na wózku jak ona? Tylko taki kryminalista. Pasowali do siebie, jak przysłowiowa kobieta po przejściach i mężczyzna z przeszłością.
Zaręczyny obojga, które odbyły się drugiego dnia jego pobytu, zaskoczyły wszystkich zaproszonych znajomych Anny i Barbary. Lecz nikt nie miał odwagi wyrazić na głos swojego zdania. Jednak po przeczytaniu książki "Bóg rozrywa dziś kajdany", napisanej przez Anny koleżankę, jej przyjaciółka Krystyna, która nie raz od wypadku jej pomagała i okazała się prawdziwą przysłowiową przyjaciółką, ogromnie poruszona zaczerpniętymi z niej faktami, nie omieszkała wyrazić jej swej szczerości i swego oburzenia, próbując ją przestrzec:
- Dziewczyno, nie boisz się?! Przecież to dwukrotny morderca?! Za ostatnie przestępstwo dostał karę śmierci, choć zamienili mu na 25 lat więzienia!
- Nie, nie boję się! - odpowiedziała pewnie Anna. - Czy ty nie widzisz w tym działania Boga? Przecież on nie miał w ogóle szans na przepustkę. Dopiero za dwa lata nabywał prawa, ale i to nie dawało mu żadnej pewności, że ją dostanie. Ale razem zmobilizowaliśmy nasze siły duchowe, ja, Basia i Ziutek, modliliśmy się do Boga, prosząc Ducha Świętego o cud i cud się stał, bo dostał 5 dni. I to od takiej zatwardziałej, trochę zołzowatej sędziny.
- Ale to przecież recydywista i tyle lat już przesiedział w więzieniu?! A ile mu jeszcze zostało?! - nadal nie przekonana, starała się ostudzić emocje przyjaciółki.
- Ty osądzasz go przez pryzmat subiektywizmu i ogólnie przyjętego relatywizmu moralnego. A przecież ten człowiek już kilka lat żyje z Biblią i z Bogiem. Nie uważam, żeby był gorszy ode mnie. Jestem przed Bogiem takim samym przestępcą prawa Bożego jak on - Anna walczyła słowami jak bronią.
- Widzę, że cię nie odwiodę od twoich zamiarów - wyznała zrezygnowana.
- Nawet nie usiłuj.
- A jak ty go poznałaś? - spytała na koniec.
- Basia przeczytała tę książkę i właśnie ten jeden bohater owej publikacji nie dawał jej spokoju. Skontaktowała się z autorką, a ta jej powiedziała gdzie go może szukać. Pojechała do Płocka i zaczęła tam jeździć co tydzień. A z czasem nieświadoma tego, stała się pośrednikiem naszych ulegających eskalacji uczuć.
Anna ze łzami w oczach żegnała swego narzeczonego, przy akompaniamencie szlochań córki i opiekunki Basi, albowiem urzekł nie tylko ją, ale jej domowników i znaczną część znajomych. Ich miłość wytrysnęła i zapaliła się jak świeżo odkryte złoże ropy naftowej.
Telefon dzwonił teraz jeszcze częściej, jeszcze więcej płomiennych listów wędrowało w tę i z powrotem, tą samą drogą, przyśpieszając puls i podnosząc ciśnienie tym dwojgu życiowym rozbitkom. Objęty euforią umysł Anny odrzucał wszystkie kasandryczne obawy jej znajomych.
W niespełna miesiąc później w mieszkaniu Anny, w obecności kierownika Urzędu Stanu Cywilnego, oboje zakochani powtarzali słowa przysięgi małżeńskiej:
- Świadoma...omy praw i obowiązków wynikających z założenia rodziny, uroczyście oświadczam... zarejestrowane na taśmie magnetofonowej przez redaktorkę radia "GŁOS NADZIEI", a emitowane później także na antenie pr. I Polskiego Radia pt. "Polskie love story".
Do tego czasu widzieli się tylko dwa razy. Na ten świąteczny dla nich dzień narzeczony otrzymał 24-godzinną przepustkę. Uroczysta ceremonia ślubna, została uświetniona wspaniałym obiadem, z przepyszną surówką autorstwa pana młodego, czym zawojował swych pozostałych przeciwników. Jednak dwa złożone pod aktem małżeństwa podpisy i wręczenie im odpisu przez urzędnika USC nie stanowiły dla Anny dostatecznego potwierdzenia, że są małżeństwem. Pragnęła w obliczu Boga i w obecności Jego kapłana przyrzec swojemu mężowi miłość i usłyszeć od niego przyrzeczenie miłości i wierności. Dlatego na miesiąc później wyznaczyli datę ślubu kościelnego.
- Ziuteczku, nie uważasz, że powinniśmy zaprosić twojego naczelnika? Przecież on ci tyle pomógł - kobieta delikatnie zapytała męża, gdy wszyscy wyszli.
- Zwariowałaś?! Frajera?! Każdy z administracji to dla nas gitowców wróg i frajer!! - jego oburzenie przeraziło ją.
- Jesteś z Bogiem, nie możesz traktować go jak kogoś gorszego. On jest równy tobie, zrób to dla mnie - prosiła niemal przez łzy.
- Co?!! Frajer równy mnie?!! Ty myślisz, że Anulek coś powie i Ziuteczek będzie jak piesek stał na dwóch łapkach? - oznajmił z sarkazmem.
Anna postanowiła pozostawić to Bogu i czasowi, ale uświadomiła sobie, że destrukcyjne działanie wielu przeżytych przez męża lat w placówkach penitencjarnych, będzie się kładło cieniem na ich małżeństwie. Zrozumiała, że będzie to ciężka walka, żeby wyciągnąć go z rządzących światem przestępczym szablonów, ale z ogromną determinacją ją podjęła.
Miłość usuwa przeszkody, a wiara unosi góry. Kierując się tymi zasadami, umiejętnie jak kowboj, Anna oswajała dzikiego jak nieujarzmiony koń męża. Nie minęły dwa tygodnie jak Józef nie dość, że wyraził zgodę na obecność naczelnika ZK na ich ślubie, to później wielokrotnie gościł go z Anną w ich domu.
Przed wszystkimi zebranymi na ślubie gośćmi przyrzekł, że nigdy nie zawiedzie swojej żony, ani nikogo, kto mu podał rękę i pomógł wejść na drogę cnoty i wyższych niż dotychczas wyznawał wartości. Z ogromną dumą słuchał i patrzył, zerkając na szefa ZK, gdy jego Anna, poetka, recytowała przygotowane w tajemnicy przed wszystkimi, łącznie z nim, przyrzeczenie małżeńskie:
- Przed zebranymi tutaj świadkami, przed Panem Panów i Królem Królów, przed Wszechmogącym Stwórcą i Bogiem, oświadczam, że chociaż wiele dać ci nie mogę, lecz ci ślubuję wierność w małżeństwie, pełne oddanie i to, co najdroższe, miłość, kochanie. Szacunek, troskę przyrzekam tobie, w chwilach złych, dobrych, w zdrowiu, w chorobie, gdy będziesz radosny, gdy smutek zagości, wytrwania w ubóstwie, tak jak w zamożności. Z tobą chcę zdążać przez życie, do końca, przebywać w Królestwie Wieczności u Ojca. Amen.
Naczelnik przyznał Józefowi na stałe 24-godzinne cotygodniowe widzenia z żoną. Małżonek pędził do niej stęskniony jak szaleniec. W dłoniach miał zawsze kwiaty i całe mnóstwo smakołyków, owoców i słodyczy.
- Misiu, to wszystko dla ciebie od Ziuteczka - wysypując przed nią śledził jej reakcję, oczekując pochwał i gloryfikacji jego dobroci i hojności.
Brał ją potem na ręce i sadzał koło siebie. Zatopieni razem w lekturze Pisma Świętego podróżowali z Abrahamem do Kanaanu, z Józefem do Egiptu, z Mojżeszem po Synaju czy w końcu z Jezusem i Jego apostołami po Izraelu i po całym Bliskim Wschodzie. Poprzez kontakt z Bogiem ten uznany przez sędziów za niebezpiecznego bandytę człowiek, stawał się infantylny jak dziecko. Potem krzątał się koło niej z czułością, ćwicząc, kąpiąc, ubierając, sprzątając i przygotowując posiłki.
Inwalidka Anna, odrzucona po wypadku przez rodzinę, przykuta od kilkunastu lat do wózka, zgorzkniała, wystraszona i niepewna siebie, bo przez tyle lat, poza Basią, która się nią zajęła, była pogardzana przez wszystkich, wreszcie u boku męża, poczuła się potrzebna, wartościowa i atrakcyjna. Ale wtedy przyszło najgorsze.
- Musi się pani poddać operacji. Jak zrobimy wycinek i wyślemy do Instytutu Onkologii do Warszawy, będziemy znać prawdę - oświadczył lekarz po zbadaniu Anny.
Kobieta patrzyła ze współczuciem w przejęte strachem oczy męża. Sama się nie bała, była pogodzona ze wszystkim, bo spełniło się marzenie jej życia, była kochana. Lękała się tylko, że mąż nie przeżyje jej straty.
- Anulku, oni mi nie chcą nic powiedzieć, ale ja czuję, że to... - głos mu się załamał, a z oczu popłynęły łzy.
- Ziuteczku, ja mu się nie dam, nie bój się. Jestem silniejsza od niego - pocieszała wesoło męża.
W szpitalu cały biały personel podziwiał wspaniałego, przystojnego mężczyznę, krzątającego się 24 godziny na dobę przez 3 dni, przy ułomnej żonie po przebytej przez nią operacji. Na ten czas dostał od władz penitencjarnych 5 dni przepustki losowej.
Tak jak się Józef spodziewał dwa tygodnie po operacji lekarz mu oznajmił:
- Bardzo mi przykro, ale jest to rak złośliwy pierwszego stopnia. Przekazujemy żonę do Instytutu Onkologii w Warszawie.
Zaczęły się męczące wyjazdy na zabiegi do Centrum Onkologii do Warszawy.
Napromieniowania CES-em były bardzo bolesne, ale leżąc podłączona elektrodami do aparatu radiologicznego Anna tłumaczyła sobie, że skoro Jezus na krzyżu z miłości do niej wycierpiał wiele więcej, to ona także wytrzyma dla tego, którego kocha. Walczyła o zdrowie dla męża, bo była mu potrzebna. Z całym oddaniem Józef troszczył się o nią, chcąc ulżyć Annie w jej z zmaganiu się z popromiennymi sensacjami organizmu. Także tutaj cały Instytut z niemałym podziwem obserwował tę niecodzienną parę.
Chorej kobiecie potrzebne były kąpiele ziołowe i inne zabiegi, by pomóc w walce z rakiem i skutkami leczenia chemicznego. Z całą determinacją podjęła starania, by mąż mógł być przy niej. Pisała całe stosy próśb do Sądów i Prezydenta RP o uwolnienie męża, argumentując jego wspaniałą postawą. Próbowali oboje wyprosić od Sądu choć kilkumiesięczną przerwę w karze. Ale serca i uszy urzędników państwowych były nieczułe i głuche na ich prośby. Ale czyżby na pewno? Ktoś znał Józefa lepiej niż ona, patrząca na niego przez zasłonę egzaltacji uczuciowej.
Mimo trudności, półtora roku od wykrycia u Anny raka złośliwego, po przebadaniu pacjentki, pani doktor Kamińska z Instytutu Onkologii oświadczyła:
- Jest wszystko w porządku. Czysto i zdrowo. Jeśli w ciągu pięciu lat się nie odnowi możemy być pewni zwycięstwa.
- Widzisz, Ziuteczku, powiedziałam, że się nie dam, bo jestem silniejsza od niego - rzekła dumnie Anna.
Jak wielu niepełnosprawnych, Anna nie opuszczała mieszkania, opanowana kokonem strachu przed ciekawskim, gorszym niż pociski karabinowe, wzrokiem zdrowych ludzi. Józef namawiał żonę, by przełamała lęk i zaczęła z nim wychodzić na spacery. On ją doskonale rozumiał, także wiele lat odizolowany od ludzi i świata przyrody. Ale delikatnie molestował, chcąc razem z nią, korzystając z wolności więcej przebywać pośród cudów natury. Anna wciąż mu obiecywała zbywając jego prośby. Któregoś wiosennego dnia, zaraz po przyjeździe, Józef uparł się i przez trzy godziny nie dawał żonie spokoju.
- A może ty się mnie wstydzisz? - zaatakował w końcu.
Posłużył się ekstremalnym argumentem, bo pewien jej miłości czuł, że Anna w obawie o obrazę jego najgłębszych uczuć, przemoże najgorsze, dręczące ją emocje. I wygrał.
- No, jak ty tak o mnie myślisz, to wolę być pod obstrzałem ludzkich, świdrujących oczu, niż stracić twoje zaufanie i skrzywić w twym umyśle twoje pojęcie o mnie.
Po trzech godzinach spaceru, zafascynowana dawno nie oglądaną przyrodą i spotkaniami długo nie widzianych znajomych Anna, żałowała straconego czasu, minionych prawie dwóch lat małżeństwa, spędzonych w murach. Dziękowała mężowi, że wywiózł ją na ulicę i nauczył odważnie patrzeć ludziom w oczy. Teraz z jeszcze większą tęsknotą czekała na niego w oknie, aranżując wspólne spędzanie czasu. Nieświadome miejsca pobytu męża Anny jej koleżanki, zazdrośnie spoglądały na jej partnera. Także jej opiekunka Basia, dotąd wytrwała samotnica, z westchnieniem śledziła ich życie.
Ale ten krótki odcinek ich wspólnego pożycia pokazał Annie, że mąż traktuje ją nie jak partnera życiowego, ale często jak dziecko, a ogólnie jak swoją własność. Nie znosił sprzeciwu i wymagał od niej całkowitego ulegania jego zasadom. Choć nie zawsze postępował zgodnie z Dekalogiem, od żony oczekiwał całkowitej lojalności. Odczuwała, że jest to skutkiem ciągłego podporządkowania się służbom więziennym. Mając nad nią przewagę wyko-rzystywał ją. Ten potężny, silny fizycznie kolos był zakompleksioną, słabą wewnętrznie istotą. Wciąż nieufny, wciąż niepewny prowokował, oczekując ciągłych zapewnień i niemal heroizmu w walce o niego. Przy najmniejszych sprzeczkach rzucał: - Nie podoba ci się, to załóż rozwód! - oczekując uspokajających go słów.
Bowiem Anna niezmiennie powtarzała: - Nie po to ci ślubowałam przed Bogiem, żeby się rozwodzić.
Córce Anny, trzeźwo patrzącej na partnera matki, nie podobało się traktowanie przez niego jej rodzicielki. Choć córka nie darzyła matki specjalną miłością, jednak obiektywnie oceniała nowego męża. Wystarczyło, że raz odważyła się zwrócić mu uwagę, co natychmiast zaostrzyło ich wzajemne relacje, doprowadzając do opuszczenia przez córkę domu i zerwania z matką wszelkich kontaktów. Kasia miała trudny charakter. Po wypadku matki mieszkała z ojcem i jego nową rodziną. Gdy ojciec sobie z nią nie radził i ją wyrzucił, matka ją przyjęła i jej wiele pomogła. Ale u matki wytrzymała zaledwie trzy lata, wciąż jej dokuczając. Anna bolała nad jej stratą, ale pocieszała się myślą, że ma kochającego, oddanego małżonka.
Annie i Józefowi nie udało się załatwić choć kilku miesięcy przerwy w odbywaniu kary na leczenie jej, ani później, gdy chorowała jej opiekunka Basia. Natomiast jego koledze przyznano aż pół roku czasu na opiekę nad nieślubnym synem, którego osierociła jego dawna konkubina. Choć spokojniejszy, a nawet nieśmiały, jak kropla, która drąży kamień, zasiał w sercu Józefa zwątpienie co do dalszej słuszności wybranej przez nich drogi. Początkowo ze spotkań z nim Józef wracał wzburzony jego myśleniem i postępowaniem.
- Co ten Andrzej robi? Co on odwala? On sobie jeszcze napyta nieszczęścia.
- A co on robi? - pytała zaniepokojona Anna.
- Nie interesuj się! - odpowiadał niegrzecznie. - Kobiety nie są do myślenia, ale do roboty. To gorszy gatunek, sam Bóg ustanowił, że niewiasta ma być podległa mężowi.
Przestraszona Anna odkryła, że w światku przemocy i pięści kobieta zajmuje o wiele niższe niż mężczyzna miejsce. Traktowana jest przedmiotowo, a nieposłusznej wymierza się odpowiednią do jej przewinienia karę.
Czy nagły brak trudności dopingujących wydzieranie życia, czy zbyt dużo prozaicznego, codziennego zmagania się z losem, przy boku niepełnosprawnej żony sprawiło, że dla Józefa dotychczasowy tryb egzystencji stał się trochę nudny i nieciekawy.
Gdy Andrzej dostał kolejne pół roku przerwy, odwiedził Annę i jej męża ze swoją żoną i kpiąc z Józefa oświadczył:
- Ty się tak starasz, patrzysz w górę, modlisz się i nic z tego nie masz, żona jak siedziała na wózku tak siedzi, a ty jak siedziałeś w pudle tak siedzisz. A popatrz na mnie, żyję jak pan i niczego sobie nie odmawiam.
Po czym poprosił, by z nim na moment wyszedł. Wrócili po niecałej godzinie kompletnie pijani. Józef przewrócił się i leżał w pokoju, tarasując Annie drogę do sypialni. Z pomocą Basi i żony Andrzeja przesunięto nieprzytomnego pijaka, który przeleżał tak do rana. Roztrzęsiona małżonka leżała na łóżku całą noc modląc się i płacząc. Nazajutrz niezbyt skruszony delikwent przepraszał żonę.
- Słuchaj, albo ja, albo wódka i koledzy - zażądała nieśmiało Anna.
- Nie mów tak Anulku.
- Przyrzeknij! - śmielej postawiła swój warunek.
- Nic nie będę przyrzekać - odpędził jak natrętną muchę prośbę żony.
Zbyt pewny miłości Anny przestał zwracać uwagę na jej potrzeby i oczekiwania. Coraz częściej przyjeżdżał nietrzeźwy, a niezadowolenie żony jego stanem wzmagało jego irytację, którą musiał ukoić kolejną dawką alkoholu.
Do spokojnego domu Anny wtargnęła inwazja zła i zepsucia. Zamiast uśmiechniętego, stęsknionego partnera, zjawiał się zdemonizowany, bełkoczący typ, pełen pretensji i grubiaństwa. Zamiast kwiatów miał butelkę z alkoholem w ręku, a w zamian słów miłości okrutne groźby. Razem ze swoją opiekunką sparaliżowana strachem kobieta, niekiedy całe noce, lękała się przyjścia bandyty. Tylko przez lekkie pchnięcie poczuła na twarzy siłę jego ręki, a jej wózek potęgę jego buta. Było to wynikiem podejrzeń o donosy i wstrzymywanie przepustek. Któregoś dnia, gdyby Barbara odważnie przeciwstawiając się agresji Józefa, nie stanęła w obronie swej podopiecznej, Anna byłaby trzecią jego ofiarą.
Ciężka, zagrażająca życiu Anny, operacja usunięcia nerki, na 4 dni wstrzymała miłość jej męża do alkoholu. Ale gdy niebezpieczeństwo minęło znów zjawił się przy jej łóżku pijany.
Rozdarta wewnętrznie kobieta długo nie mogła się rozstać z nadziejami utrzymania przy sobie męża, wizji cudownego związku, a w przyszłości, po puszczeniu przez niego więzienia, zapewnienia jej opieki. Przeraźliwie lękała się samotności. Gdy próbowała zaapelować do jego umysłu, zbywał ją przykrymi słowami. Kiedyś dumnie oświadczył:
- Jak się chce mieć przystojnego męża, to trzeba trochę pocierpieć!
Tak wytrzymała Anna 2 kolejne lata. Jej gehenna skończyła się dzięki samemu winowajcy. Wszczynając burdę pijacką w miejscu publicznym został odstawiony do Zakładu Karnego i wstrzymano mu przepustki na długo. Wtedy też nie ufając Annie, że na zawsze skończyła z tym złym związkiem, zmęczona jego farsą odeszła Barbara. Niepełnosprawna Anna, która nie potrafiła sama wejść i zejść z wózka i miała sprawną tylko jedną rękę została sama.
Sama, ale nie samotna. Strach przed jutrem trwał tylko kilka minut. Wiedziała, że nie może się załamać, bo zginie. Musiała ulec erekcji ponad własne kłopoty i ból. Przekonała się, że upośledzenie może uczynić człowieka bardzo silnym i niezwykle sprawnym. Koneser ludzkiego wnętrza, Bóg stał się jej prawdziwym Przyjacielem i Doradcą. Pomógł jej zhardzieć duchowo i uwierzyć we własną wartość. Nauczyła się Mu ufać i na Nim polegać. To dzięki Niemu znalazła garstkę wiernych przyjaciół. Przybliżyła się do Niego, bo w każdej chwili samotności potrzebowała Jego pomocy. Jedną, zdrową ręką opanowała wiele czynności potrzebnych w prowadzeniu domu. Lubi przebywać sama, bo wtedy jest z Nim. Dzięki Bogu ogarnęła ją wielka fala wewnętrznej radości, która z niej emanuje i udziela się innym.
Dziś wie, że w życiu nie można robić nic ze względu na miłość do kogoś, lecz na miłość do siebie. Zrozumiała, że małżeństwo to nie tylko jedno ciało, ale i jedna dusza. Mocą małżeństwa jest miłość, ta która nie szuka swego, zakrywa przewinienia, jest cierpliwa, wiele zniesie, przetrzyma, nie ustaje. Jej miłość do Józefa nie ustała, tak jak Boża miłość nie ustaje. Lecz prawdziwa miłość jest mądra, nie godzi się na brnięcie w grzech i destruk-cję. Nie pomaga się staczać, bo wtedy biorca zniszczyłby dawcę.
W międzyczasie Anna jeszcze dwa razy próbowała reaktywować nadzieje na wspólną przyszłość. Po obydwu załatwionych przez nią przepustkach pozostał jej tylko niesmak. Kończąc ten bolesny rozdział swego życia założyła sprawę o rozwód. Na wieść o tym jej przyjaciółka Krysia zareagowała niezadowoleniem.
- Ty tak lekko traktujesz związek małżeński. Przecież ślubowałaś mu przed Bogiem.
- Tak, ślubowałam, ale człowiek nosi w sobie piekło albo niebo. Ja wybrałam niebo, on piekło. Nie da rady iść razem w dwie różne strony - odpowiedziała.
powrót do spisu treści
3 nagroda w VII konkursie literackim
Jerzy Michał Wąsik
Kosmiczny lęk
Profesorowi Adamowi Szymusikowi którego śmierć
wyrwała ze snu w nocy z 14 na 15 lipca 2000 -
"Trzeba więcej ludzi chorych, aby społeczeństwo uwierzyło w swą cywilizacyjną śmierć"
"time is out", profesorze...
cywilizacyjny trąd, zawirowania historii, agonia kultury
tak jak każda moja Reisevieber, paranoja i życiowe klęski
przypomniały że w Polsce po drugiej wojnie światowej
początek nowego wieku wcale nie rokuje większych praw i świetlistych szlaków
i ten czas, czas bez słońca i zwykłych ludzkich marze i prawd
jest teraz bardziej tragiczny i powszechny
jak w tym smutnym niemieckim przysłowiu in statu nascendi:
"co w pieśni ma ożyć - w życiu musi zginąć"
my jednak wiemy, że nadzieja umiera ostatnia a ludzkie piękno trwa
to piękno nieprzemijające twarzy, oczu, gestów, postaci i wielkich biografii
ludzi dobrych jak chleb -
z taką wiedzą i życiową mądrością jak pańska
gdy mówił pan, profesorze, do pacjentów i swych uczniów lekarzy
że jest miejsce i znaczenie dla każdego żyjącego człowieka
a przecież splątane losy wielu z nas i polskiego narodu bezideowość i ekologiczne katastrofy
nie pozwalają na stan równowagi spokój i dobre prognozy
i oto ze śmiercią Pana cała epoka odchodzi
pozbawiając nas, profesorze, Twej sędziowskiej obecności i najwyższego autorytetu
bo społeczeństwo to okrucieństwo przecież
a ja poeta i reporter korzystałem z Pana obrony
gdy w swej agresywnej retoryce i rozpaczliwej walce
z urojonym i prawdziwym wrogiem
zwłaszcza z redaktorami dla których społeczeństwo to mięso armatnie
a ponadto jako Twój współczesny, Panie profesorze
byłem nieobliczalny dla hierarchii i struktury nowych władz demokratycznych
i mogłem właśnie tam u Pana na Klinice Psychiatrycznej i w Uniwersytecie Jagiellońskim
szukać rozwiązań i tolerancji
a Pan z godnością koił mój ból istnienia i kosmiczny lęk
przecież teraz tak uniwersalny
gdy w milenijnym Krakowie znał Pan najlepiej ten świat, ludzi, historię i wieś
a w wielu badaniach naukowych dowodził Pan, że postęp jak
teraz technokracja to gwóźdź do trumny cywilizacji
a ja wariat wymyślałem sobie wciąż nowe wizje i monologi satelitarne
i znając Pana 25 lat wiedziałem zawsze, że najlepszym lekarstwem dla człowieka jest drugi człowiek
i że to piękno, którego szukałem jest po prostu zawsze krzywdą prawdziwego
gdy mnie wariatowi było wstyd nawet tego, że się urodziłem
w tym niezamierzonym i niezmierzonym czasie
który w moich urojeniach był czasem z a g ł a d y -
P.S. "Każda chwila zbliża nas do siebie", profesorze...
powrót do spisu treści
3 nagroda w VII konkursie literackim
Kazimierz Sowirko
Orangutan
Nie pamiętam już, kiedy ci młodzi sprowadzili się do naszej kamienicy. Zresztą nie ma to żadnego znaczenia. - No, może o tyle, że dotychczas panował w niej spokój. - Wszyscy się tu na ogół znali i szanowali, chociaż lokatorów było ze dwudziestu w tym starym, pożydowskim domu. - Żyli względnie spokojnie, jeśli nie liczyć rzadkich przypadków, kiedy pokłóciły się sąsiadki albo któryś chłop wrócił z roboty dopiero pod wieczór, napity, i wszczął kłótnię z babą lub dzieciakowi dał w ucho. Ale, żeby tak było, jak od wprowadzenia się tamtych na miejsce starej Grzesiakowej, to nie - Boże uchowaj! - Hałasy, pyskówki, wyzwiska na porząd-ku dziennym. Szczególnie wieczorami i nocą! - A i półnagie lafiryndy szwendały się po korytarzu; niby to chciały po pijaku trafić do ubikacji. - Obrzygały nieraz wygódkę z przyległościami, że aż obrzydzenie brało sprzątnąć. A powiedz tu tej cholerze, żeby usunęła nieczystości za swoim gośćmi, to jeszcze z mordą wyjedzie. Hrabianka zasrana! I kobiety milkły. - Jak to mówią, nie rusz gówna, nie będzie śmierdziało! - Szybko przekonali się porządni lokatorzy kamienicy, że to najlepszy sposób. Po co się odzywać, kiedy nie było do kogo, bo i głupie toto, wulgarne i wiecznie pijane albo zamroczone.
Wołali na nią Mańka. Mąż - o ile chłop, co z nią siedział, był jej małżonkiem - wyglądał na jeszcze gorszego od żony. - Nie pracował, a szukał łatwego grosza. Mówiono o nim - kradnie i kombinuje. - Kobieta też nie miała żadnego zajęcia, chyba że coś na mieście zarobiła. Wiadomo, w jaki sposób! - Jej Stacha i kilka dni z rzędu nie uświadczysz w domu. To baba szukała przygód! - Za to, kiedy się zeszli razem, nadciągali kumple - jej i jego. - Najpierw pili wódzię kieliszkami, po odrobinie, później szklankami. Na koniec pijatyka, jak zwykle, przeradzała się w wyzwiska i awantury, a czasem i mordobicie, które przenosiło się poza melinę. Kiedy zaczynali się ganiać po korytarzach i okładać czym popadnie, sąsiedzi wzywali milicję - Dopiero ta rozpraszała towarzystwo. - I trwało tak chyba z rok! - Dopóki Mańki nie zabrano do szpitala. Znaczy się do porodu! - Na kilka dni w mieszkaniu przycichło. - Ale, gdy położnica wróciła do chałupy, w jakiś czas potem zaczęło się po staremu. Powiedziałbym nawet - było teraz głośniej, huczniej i weselej, bo prawdopodobnie opijano przyjście na świat pierworodnego. W pijackie odgłosy wplątał się czasem i jego odzew; ni to miauczenie kociaka, ni popiski-wanie szczenięcia, co przechodziło zwykle w przeraźliwy krzyk niemowlęcia i - cichło. - Co oni z nim wyprawiali, trudno zgadnąć. Zresztą nikt nie był ciekaw. - Każdy miał własnych kłopotów powyżej dziurek w nosie, by się cudzymi sprawami zajmować. Ludzie chcieli mieć jedynie spokój po nocach. Należało im się to w końcu! Chyba gdzieś po pół roku od urodzenia dzieciaka w kamienicy rozległ się taki raban nocny, głównie za sprawą wrzasków bachora, że musiała interweniować milicja, a zaraz później przyjechała karetka pogotowia. Dziecko zabrano do szpitala. - Ciekawskie kobiety ustaliły, że któryś z gości zbił je, gdy upominało się o swoje prawa. Malca odebrano posiniaczonego, że ledwie wyżył. - Bogu dzięki, skończyło się wszystko szczęśliwie - komentowały zdarzenie litościwe niewiasty. Dzieciak powrócił do swoich.
Spokój jednak nie zagościł w mieszkaniu na piętrze. Awantury i bijatyki, pijackie burdy trwały nadal. Tyle, że co do dziecka, pijacy mitygowali się trochę. - Ale bodajże po upływie roku od poprzedniego wypadku mundurowi musieli znowu interweniować. - I służba medyczna także! - Towarzystwo rozpędzono pałami, a malca wyrwano niby z paszczy lwa - obitego, z przetrąconą rączką i śladami przypalania ciałka papierosem. - Lokatorzy budynku byli wstrząśnięci i oburzeni. Ludzie świadomi wydarzeń wołali o pomstę do nieba na takich okrutni-ków. - Rodziców malucha ciągano po urzędach, ale na koniec wszystko ucichło. - Chłopczyna wrócił do zdrowia po dłuższym pobycie w lecznicy. Do miejsca tortur przywiodła go matka! - Być może, po raz pierwszy trzeźwą spotkali ją niektórzy sąsiedzi na klatce schodowej. - Na pewno zaś po raz pierwszy oglądano chłopca. Czy aby normalnego!? Mańka ciągnęła za rączkę ni to małego człowieczka, ni to małpkę! Nóżęta to miało podkurczone, że wiedzione przez matkę, ledwie dotykało ziemi czubkami palców. Rączyny też jakoś nienaturalnie ukształcone, przydługie. Jedna zwisała u boku jak zwichnięte skrzydełko kurczaka. - Głowa duża! - I zno-wu litościwe sąsiadki rozpytywały, co by to takiego być mogło. Dowiedziawszy się skądś, że jest to przypadek porażenia mózgowego. - Musiało się wziąć z ciąży - z miejsca zawyrokowały. - Bo to mało piła!? - kiwały głowami. A jak się prowadziła!? - utyskiwały. - Któraś bardziej tolerancyjna zwróciła uwagę, że i chłop ją łoił. - No, i w ogóle! - trajkotały i litowały się. Jedne nad Mańką, drugie nad dzieckiem, jeśli istotę, która widziały, można nazwać stworzeniem boskim.
- Do trzech razy sztuka - mówi porzekadło. Którejś nocy współmieszkańców kamienicy rozbudził przejmujący krzyk ludzkiej małpki, przekleństwa i kobiecy lament. - Stróże porządku wyrwali z rąk oprawców dzieciaka, którego ojciec chciał ubiczować, - Wpadł chyba w szał, bo oberwało się i matce, którą sprowadzono do karetki z krwawymi pręgami na twarzy. - To już nie przelewki! - Krewkiego pana Stacha przymknięto za burdę po nocy, czyli zakłócenie spokoju, i rękoczyny, Mańce zagrożono, że zostanie pozbawiona praw rodzicielskich! - Dziecko zostało na dłużej w szpitalu. - Ale strachy na Lachy. Mańce pozszywano buzię i wypuszczono spod opieki lekarskiej, chłopa zwolniono z aresztu, bo nie wnosiła przeciwko niemu oskarżenia. - A karzełek!? - Zjawił się w końcu przy boku rodziców z nadzieją, że teraz już będzie dobrze.
Byłby może i koniec jego biedy, gdyby starzy byli rozsądni. i mieli nieco oleju w głowach. - Gdzie tam!? - Nie pozbyli się kumpli i wódki, więc musiało dojść do tragedii. Chociaż wszystkich zapewniali, że skończą z pijaństwem i wychowają dzieciaka, pech chciał - nie wytrzymali ! Kiedyś ojciec wyrzucił synka z okna pierwszego piętra. Matka, pijana, nie oponowała. Chłopczyk, szczęściem, spadł w krzewy i nie zabił się! - Czekało go jednak długie przywracanie do pełnego zdrowia. - Nie wrócił już do rodziców, bo sąd odebrał im władzę rodzicielską. Przymusowego sierotę umieszczono w domu dziecka! - A to dlatego, że w sporze z oświatą zwyciężyła medycyna. Lekarze bowiem orzekli, iż nie jest to żadna małpa - jak przypuszczano - tylko zwykłe dziecko. No, może być trochę ociężałe umysłowo - twierdzili - i w przyszłości skłonne do padaczki. Przykurcz kończyn dolnych, niestety, powoduje wrażenie karłowatości. Schorzenie, które tak w pełni charakteryzowano i stwarzano szansę na pobyt w normalnym środowisku, nazwano chorobą Little`a. - Chłopiec znalazł się więc wśród normal-nych dzieci. Zaczęto go nazywać jego imieniem - Jacek, bo dotychczas zapominano, że ma imię. Wypadałoby dodać na marginesie, iż rodziciele Jacka - państwo Nowiccy - nie byli sądzeni karnie za znęcanie się nad nim, bo nie było na to żadnych konkretnych dowodów. Zaniedbania wychowawcze pozwoliły zabrać im prawa ojcowskie i macierzyńskie. Bez nich czuli się jednak równie dobrze jak przedtem; a może i lepiej. - Mijałem nieraz pijaków na schodach, słyszałem ich radość po nocach... I myślałem: Czekajcie gałgany, Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy! - Istotnie! - w którejś z awantur pijackich (bo te nie ustały) pan Stach został pchnięty nożem. Zanim pogotowie zdążyło udzielić pomocy, wykrwawił się na śmierć przy biernej postawie biesiadników i własnej żony. - Mańka wkrótce zapiła się na amen! Stało się tak wobec braku interwencji pijaczków, którzy nie byli świadomi, iż koleżanka przeholowała.
Jacek, owszem, jako tako rozwijał się umysłowo, choć szło mu to jak po grudzie. Gdy poszedł do szkoły, nauczyciele mieli ciężki orzech do zgryzienia. Praca z chłopcem podobna była nieraz do orki na ugorze. Dodatkowe trudności zrodziły się z powodu nerwowości dziecka. Wszystko to z czasem dało się przezwyciężyć! - Jednak na przyszłość chłopiec pozostać miał karzełkiem! - Nie pomagały żadne wysiłki lekarzy; ani w szpitalach, w których go oglądano, ani w sanatoriach. Przede wszystkim angażował swoją osobą opiekunów, którzy musieli mu zawsze towarzyszyć i pomagać, gdy przemieszczał się z miejsca na miejsce. - Niestety, budził sensację otoczenia, mimo iż miasteczko, w którym przyszło mu mieszkać, było na tyle duże, iż trudno przypuszczać, że przesiąkło zaściankową głupotą mieszkańców. - A jednak! Pewnego niedzielnego przedpołudnia poszli - on i opiekunka do pobliskiego parku przywitać wiosnę, o której mówiono, że już przyszła do miasta. Akurat było tam sporo spacerowiczów z dziećmi; łobuziaki ganiali za piłką. Przysiedli oboje na świeżej murawie w możliwie odludnym zakątku miejskiego spacerowiska z konieczności nieopodal młodocianych piłkarzy. Tych ostatnich zaciekawiła niezwyczajna istota. Przerwali grę i stanęli wokół niej kołem, z niezbyt mą-drymi minami. Zaczęli dotykać, ośmieleni zachęcającymi gestami karzełka. Jakby im było mało spoufalenia, chcieli sprawdzić, jak obcy reaguje na szturchnięcia i kuksańce. Któryś z wisusów włożył karłowi papierosa w usta. - Widział kiedyś w cyrku, że małpa paliła! - Gdy wychowawczyni oburzyła się na tego rodzaju zabawy i ochraniając podopiecz-nego wycofywała przezornie, jeden z napastników wykrzyknął: Paniusia weźmie stąd tę nietypową małpę! Parsknęli śmiechem. Inny sprecyzował określenie. Orangutan! - Podniósł się wrzask. - Orangutan, orangutan... I leciał za nimi, bowiem kobieta umykała na tyle szybko, na ile pozwolił na to kuśtykający niedorostek-kaleka. Łobuzy nie dały za wygraną. Orangutan oberwał dwa pacnięcia kamieniami... I byłoby się chyba źle skończyło dla niego, bo starsi przyglądali się jedynie chuligańskim wybrykom, gdyby nie dwaj funkcjonariusze, patrolujący park. Na widok niebieskich z pałkami szczeniaki pierzchły... Zawiedziona gawiedź nagle zajęła się swoimi pociechami, sprawdzając ich wyposażenie, co poniektórzy kryli się za drzewami.
Od tego wydarzenia do Jacka przylgnęło przezwisko - orangutan. Jak się to stało, Bóg raczy wiedzieć! - Może przyczyniła się do tego owa opiekunka, która towarzyszyła chłopcu w wyprawie do parku!?
Wkrótce i ja się dowiedziałem - w szkole, że koledzy traktują ucznia w sposób niehumanitarny i ośmieszający. - W klasie, w której byłem wychowawcą, uświadamiałem smarkaczom, jakie to krzywdzące dla kaleki. - Im więcej przekonywałem, prosiłem, tym gorzej. Moje perswazje chybiały, a nawet odnosiły odwrotny skutek. - W końcu zaprzestałem walki z przemocą. Uznałem, że nec Hercules contra plures... I tak zostało! - Przydomek Orangutan zastąpił nazwisko Nowicki! - Ostatecznie w określeniu zatraciła się pejoratywność - przynajmniej dla mniej rozgarniętych. - Tak było w budynku szkolnym i w domu dziecka. Zresztą szkoła mieściła się tuż obok placówki wychowawczej - sierocińca. Przejście z jednej do drugiej odbywało się niemal bez styczności z przechodniami. Jacek zatem przebywał ciągle w swoich gettach. Do miasta natomiast zaczęto się z nim wybierać dopiero wtedy, gdy sierociniec doczekał się własnego środka lokomocji - samochodu. Chłopak znów wyjeżdżał w plener, lecz zawsze w towarzystwie dwóch osób - kierowcy samochodu i wychowawcy. - Nie wolno kusić licha - orzekła kierowniczka placówki. - A nuż mogłoby się coś złego chłopcu przytrafić i co wtedy!? - Kto będzie odpowiadał? - Ja! - skwitowała. - Bo nie byłam przezorna. I zezwoliłam na wycieczki bez należytego ubezpieczenia! - zakończyła wyimaginowaną samokrytykę partyjną, patrząc na podwładnych z wyższością osoby inteligentnej, a zarazem przebiegłej i szczwanej. Nic złego jednak się nie działo! - Nikt nie zakłócał wypraw za miasto, które zresztą nie były za częste. - Jakoż chłopiec wpadł na pomysł, by mu pozwolono odwiedzać groby rodziców na zamiejskim cmentarzu. - Skąd taki pomyślunek w głowie sieroty, Bóg raczy wiedzieć ! I sam zainteresowany, gdyby go o to zapytać. Nikomu jednak nie przyszło na myśl, by pytać o przyczyny zachcianek Jacka. - Postronny obserwator, rzekłbyś, coś w nim musiało drgnąć, skoro po kilku latach od zgonu rodzicieli naszła go chęć ujrzenia miejsc, gdzie spoczęli. Dwa czy trzy razy cerberzy towarzyszyli mu aż do wybranych mogił. Potem dali spokój! - ostatecznie kaleka mógł przejść kilkaset metrów samodzielnie - bez pomocy! - Miejsce było zaciszne i raczej ustronne - bądź co bądź cmentarne. W zwykły dzień nie widać żywej duszy. - Nic się wydarzyć nie może! - Czekali w pobliżu, gdy ich podopieczny turlał się alejkami w znanym sobie kierunku. - Był zadowolony, że nie ma przy nim aniołów-stróżów. Niepotrzebni mu byli świadkowie spotkania ze zmarłymi. Chciał porozmawiać bowiem z tymi, którzy nim za życia wzgardzili i pozostawili w potrzebie. Chciał ich przekonać, by wreszcie uwierzyli, że jest coś wart. Pozostawiony sam sobie, osiągnął wiele bez pomocy najbliższych. - Na dowód tego przynosił własne rysunki i obrazki... Opiekunowie mówili, że ma talent, więc szkicował i malował upiększając pokoje sierocińca i klasy szkolne. - Ba, ostatnio otrzymał wyróżnienie za swoje malunki - w ogólnopolskim konkursie sztuki dzieci kalekich. - Dostał dyplom i pie-niążki! - Pierwsze pieniądze, zarobione własnym przemysłem! - Miał o czym opowiadać. - Chciał się zwierzyć ze swoich zamiarów i planów na przyszłość. - Wreszcie prosić, by mu patronowali, wstawiali się za nim u Boga! - Wszak słyszał na lekcji religii, że zmarli są świętymi w niebie i wiele mogą zdziałać i wyjednać dla tych, których pozostawili na ziemi. - On chciałby tylko pozbyć się cherlactwa! Chciałby być jak inni chłopcy - prości, zgrabni. - Ma dość własnej ułomności. W dziecięcej naiwności wierzył, że wszystko, o co prosi Boga, może się stać za sprawą mamy i taty, którzy są przecież tak blisko tronu boskiego. - Nie odmówią pomocy własnemu dziecku! - Wprawdzie kiedyś nim poniewierali, ale było to na ziemi, gdzie pili wódkę. Teraz są w niebie i jest całkiem inaczej. - Sam też wiele modłów zanosił do Stwórcy. - Jeśli we troje - on i rodzice będą prosić o to samo, to na pewno Bóg ich wysłucha... Tak sobie kombinował i przychodził na cmentarz, by się dowiedzieć - obojętne od kogo - kiedy to nastąpi. To znaczy zostaną wysłuchane prośby i on przestanie być kaleką! -
Samotne wyprawy Jacka powtarzały się co jakiś czas; samodzielnie przemierzał ostatnie metry - od samochodu, parkującego u bramy cmentarnej, do mogił świętej pamięci ojca i matki. - Nad jego bezpieczeństwem czuwali - choć z daleka, bo z auta - dwaj dorośli mężczyźni. - Strzeżonego mówią Pan Bóg strzeże! - Ilekroć słyszałem ów banał zawsze dodawałem złośliwie - Do czasu! - I wyszło na moje! - W ostatniej wycieczce chłopak wpadł! - Tym razem Bóg go nie ustrzegł! - Może nie chciał albo zapomniał o kuternodze! - Oczywiście, takie zarzuty można stawiać Miłosiernemu, jeśli się przyjmie, że On w ogóle istnieje lub, w przeciwnym razie, z natury Stwórcy ma obowiązek ingerować w sprawy swoich stworzeń. -
A oto jak doszło do wpadki. - Jacek, jak zwykle, przekuśtykał dystans dzielący go od grobów rodzicielskich. - Po drodze niczego podejrzanego nie zauważył, bowiem pilnował się, aby nie wywinąć orła na nierównej ścieżce. - Udało się ją przebyć bezpiecznie! -
Przywitał się ze zmarłymi - wonczas szczególnie serdecznie i wylewnie. - Był w pogodnym nastroju, na co wpłynęła niewątpliwie aura. - Wokół pachniało ciepłą słoneczną jesienią. Z okolicznych pól zalatywało dymami ognisk i smakiem ziemniaków pieczonych w żarze. Nawet tu na cmentarzu, pomiędzy krzewami snuło się w promieniach słońca przędziwo babiego lata. Z klonów i topoli spadały płachty złotych i czerwonych liści. Niby dywanem przykryły nagrobne pagórki. Gdzieniegdzie spod listowia próbowały wydobyć się do wierzchu wiązanki kwiatów, złożone tam przez gości odwiedzających mogiły. - Przeważały astry, które harmonizowały z kolorami listnego kobierca. - Chłopak przyniósł skromne bukieciki późnych stokrotek i świeczki. - Jął się krzątać przy staruszkach - omiatać mogiły z liści i ustawiać podarki. - Wykonywał przy tym swój dziwaczny taniec stąpając na palcach podkurczonych nóg i trzepocząc rękoma niczym skrzydłami dla utrzymania równowagi.
Dopiero po jakimś czasie spostrzegł, że ma widownię. - Jego pantomimę obserwowało kilku opryszków. - Zbierali się właśnie w miejscu spoczynku zmarłych, aby w spokoju ducha rozważyć, co im przypadnie zdziałać w najbliższym czasie (bo wszystko szło u nich planowo!) lub podzielić łupy z poprzedniej wyprawy czy wreszcie golnąć sobie dla fantazji i nabrania animuszu. - Chwilę patrzyli w milczeniu, jakby nie dowierzając własnym oczom. - Karzeł czy co u licha!? - Aż jeden zarechotał: Te małpiszon może byś tak na drzewo wlazł!? - Małpy przecież siedzą na drzewach! - zaskrzeczał drugi, - No, huzia! huzia! - Poszła, ty na gałąź! - zanieśli się śmiechem; szyderczym, lecz groźnym... Biedak zadrżał z niepokoju. - Zasłonił się przed złymi słowami jak przed kąśliwymi osami. - Ręce podniósł ku górze, błagając, by przestali. - Ppprrroszę, dddajcie mi ssspppokój! - wyjąkał. PPPrrroszę! - O, czekajcie, będzie lazła na drzewo! - padło z grona napastników. - Tam! Tam! - wskazał ktoś na rosnącą w oddali wysmukłą topolę. - Nie! Tutaj! - oponował inny, myśląc o pobliskim roz-łożystym klonie. - Spierali się przez chwilę, kpiąc z nieszczęścia...
- Ppprrroszę! - Jjja ..., jjja - bełkotał chłopiec wystraszony.
- A może by tak wódeczki małpce!? - Nabierze wigoru! - rzucił ten który dzierżył w garści butelkę, opróżnioną do połowy. - I nie czekając aprobaty kolesiów, podszedł ku ofierze z zamiarem poczęstunku. - Nnnie, ppprrroszę, jjja nnnie pppiję! - bronił się Jacek, gdy tamten przybliżył się na wyciągnięcie dłoni. - Nie zwracał uwagi na protesty, złapał abstynenta za grdykę i potrząsnął flaszką tuż przed jego nosem. - Duszony, charczał i wyrywał się, ale kpiarz ucapił mocniej, aż karzeł zatrzepotał rękoma, bo brakło tchu. - Wykorzystał to dowcipas i w rozwartą japę wlał spory naparstek płynu życia. - Jacek zakrztusił się... Nie mógł przełknąć zbyt dużej ilości gorzałki, która zapiekła w przełyku. - W gardle zabulgotało! - Nadmiar wódki spływał z kącików ust i ciekł po brodzie... Chłopiec wybałuszył ślepia. - Zapomniał, że w takich okolicznościach nie należy wydobywać głosu. - Chciał coś powiedzieć i zapiał jak zarzynany kogut! - Gruchnęło śmiechem... Nagle któryś przyskoczył i odepchnął kolegę
- Zostaw - krzyknął - szkoda wódki dla małpy! -
Uwolniony z uścisku, stracił równowagę i upadł. - Jak dotychczas, padał często i był przyzwyczajony do zetknięcia z ziemią. Nigdy na tym nie ucierpiał. - Teraz również nie spotkała go żadna krzywda, ale upadek był tak niezręczny, bo nieprzewidziany, że znów wybuchnęli śmiechem. - Skarcony, kopnął z pogardą rozczapierzonego jak żaba. - Powtórzył cios - Ktoś inny dopomógł kumplowi.
Nnnie! Nnnie bbbijcie! - Jacek przyszedł do siebie. - Ppprrroszę ...
- Cholerna małpa gada ludzkim głosem, ale nie umie pić wódki! - szturchnął butem jeszcze raz ten, który raczył spragnionego z butelki.
- Chchchłopppcy, ppprrroszę, nnnie bbbijcie! - mamrotał napastowany.
- A kto cię bije pijana małpo!? mocniejszy kopniak w siedzenie. - I drugi - tym razem w tułów, - Ludzki tłumoczek przekręcił się, ale przy tym tak niezdarnie rozpostarł ramiona - jakby ranny ptak chciał się zerwać do lotu. - A chodziło jedynie o powstanie z klęczek. - Ja cię biję!? - spytał oprych niewinnie, wymierzając cios w głowę, - A może ja!? - drugi przypadł i ciężkim buciorem grzmotnął w kadłub.
- I trzeci, czwarty, piąty... Kopali ze złością gdzie popadło. - Wyładowywali w ten sposób wszelką niechęć do wszelakiej zwierzyny, tym bardziej ułomnej, parszywej i słabej... Systematycznie poszturchiwany, za każdym kuksańcem zmieniał pozycję horyzontalną i próbował osłonić się przed razami, które spadały nań z nienacka i były nie do przewidzenia... Z głowy ofiary sączyła już krew ...
Widok juchy podjudził zgraję. - Doskakiwali teraz z impetem:, gryźli, szarpali, chcieli rozerwać do reszty - na strzępy ... Pożreć! -
Wreszcie któryś, widząc nieporadność przewracanego z boku na bok, bo nie bronił się już nawet przed kopniakami, wrzasnął: Chłopaki, dość! - zostawmy to małpie ścierwo i chodu stąd! - Odstąpili ...
- Jacek ja w malignie wymamrotał swoje - ppprrro-szę ...
- Co!?, ta małpa jeszcze prosi!? - ktoś przypadł do leżącego! - Porwał go z ziemi i próbował postawić na nogach. - Nie udawało się, chłopiec zwisał na rękach.w tym momencie błysnęło ostrze czyjegoś noża. - Wyskoczyło sprężynując z rękojeści! -
Jacek poczuł uderzenie pod żebro. - Prosisz małpo!? - To masz! - drugie pchnięcie - niemal w to samo miejsce. Ręce, które go podtrzymywały, nagle rozwarły się: rozpruty worek osunął się na mogiłę i stoczył do jej podnóża. - Bbboże, rrraaatuj! - zdążył jęknąć nim zwalił się na dobre między groby. - Legł pokracznie...
Jak dalekim echem doszedł do świadomości ni to charkot, ni śmiech pijanej tłuszczy. - Potem wszystko umilkło...
Gdy kolesie ujrzeli krew na ubraniu ofiary, tym razem widok jej nie rozjuszył stada jak poprzednio, przeciwnie - ostudził zapędy drapieżców, którzy dokonali swego. - Nie chcieli dobijać dogorywającej zwierzyny, której bezbronność budziła w nich litość i współczucie. - Chłopy dajemy stąd nogę! zarekomendował któryś. - Widać watażka, bo ruszyli za nim bez sprzeciwu. - Jeden tylko się ociągał, a może by tak zobaczyć!? - bąknął, odwracając się i wskazując na nieruchomą sylwetkę leżącego. - Daj spokój! - zatrzymano zapędy litościowca. - niech się ludzie zajmą małpim ścierwem! - znowu zarechotali! - puścili w obieg niedopitą butelczynę. Opróżnioną, wyrzucili w krzaki. - Naraz stanęli tyralierą wobec obcych - intruzów, nieproszonych gości na ich cmentarzu. - To wychowawcy, zaniepokojeni przedłużającą się nieobecnością wychowanka, wyleźli z budy, by go przywołać do rozsądku. Z dala bowiem usłyszeli coś, co im się nie spodobało. - Ruszyli zatem w kierunku ludzkich głosów. - I nagle stanęli jak wryci, gdy naprzeciw wyszli tamci. - Chwila wahania, zanim zaczęli się wycofywać. - Z oddali widzieli Jacka. Leżał jak wielka, pokraczna żaba, którą Bóg w gniewie przydeptał do ziemi...
Kiedy usłyszałem o przypadku Jacka Nowickiego, przestałem zupełnie ufać w opatrzność boską!
powrót do spisu treści
wyróżnienie w VII konkursie literackim
Zofia
Garbaczewska-Pawlikowska
Źona Lota
a jednak
odchodząc
będę łapczywie
oglądać się za siebie
na porzucone zabawki
i skarby życia
i nikt mi nie zabroni
nie zamieni mnie
w słup soli
jak żonę Lota
Pieta
spoczywa
na jej kolanach
bezwładnie
ciężki
jak cały świat
a to tylko
martwy syn
czy tylko on martwy?
a ona?
a ona?
Wiersz okrutny o śmierci
niektórych poetów
entliczek
pętliczek
czerwony stoliczek
na kogo wypadnie
na tego bęc
założyć pętliczek
odepchnąć stoliczek
bęc
Przywołuję
przywołuję cię
mieścino mojego dzieciństwa
przystrojona kapeluszem wiatraka
opasana modrą wstęgą rzeki
przywołuję was
wyszarpujących tam
w pocie czoła
chleb z ziemi
przywołuję cię
szare miasto mojej młodości
was
wyrębujących w trudzie
podziemne czarne skarby
i was
oznakowanych żółtą gwiazdą
na struchlałym sercu
przyzywam was
nie opuszczajcie mnie
niech obraz wasz
towarzyszy mi
aż do końca
Uciekający
tamtego dawnego września
uciekałam
gnana biczem strachu
najpierw
z zachodu na wschód
potem
ze wschodu na zachód
tyle już lat minęło
a jednak rozpoznaję na nowo
tę samą bezradną
pustkę oczu tych
co uciekają przed złym losem
z zachodu na wschód
ze wschodu na zachód
z południa na północ
z północy na południe
węzełek dobytku
w bezsilnych dłoniach
pokrwawione stopy
półtrupek dziecka
przy suchej piersi
powrót do spisu treści
wyróżnienie w VII konkursie literackim
Anna Małgorzata Piskurz
Tren do Jana Kochanowskiego
kto ci dał skrzydła janie z czarnolasu
żeś poszybował na wyżyny poezji tak lekko
jako liść lipowy której miodne tchnienie
na twym czole siadało w senne popołudnia
kto ci janie darował taką wyobraźnię
że i poprzez stulecia światło twoich wierszy
żadną pleśnią zwątpienia nigdy nie obrosły
jeno złotem błyszczały w zawierusze dziejów
kto cię janie postawił pomiędzy słowami
że popłynęły obficie wodospadem prawdy
żaden kłamstwa maszkaron nie zamącił wody
ze studni umysłu co przyrasta z wiekiem
duszą świata jest pamięć janie z czanolasu
taki dym z jabłoni po uprawnym sadzie
który drży w powietrzu wiecznie nie rozwiany
boski nawóz jutrzenki wpisany w człowieka
Tren do Rzeczpospolitej
już nie pora zapraszać chochoły słomiane
by nam duszę oplotły powrozem zbyt mocnym
dawno po weselu goście się pospali nóg
zmęczonych do tańca muzyka nie skusi
choć na naszym podwórku pręgierz ustawiono
chłostać nie ma kogo winy przedawnione
korony nam nigdy zbytnio nie ciążyły
potoczyły się jednak po czerwonej trawie
pokolenie pochlebców kruków nie nakarmi
wszak złożyły daninę na bitewnych polach
minął styczeń listopad zardzewiała panienka
tańczy na śmietniku skocznego mazura
na zakręcie historii któryś raz z kolei
blade widmo powstańca wymachuje kosą
chochoł uciekł w pole rozsiewając pióra
spadkobiercy sznura nie chcą się powiesić
Tren do Orszulki
szkoda żeś tak śpiesznie umarła orszulko
lalki porzuciła sukienki bieluśkie
trzewiczki znoszone daremnie czekały
na pieszczotę twej stópki wiecznie zabieganej
ty byś zrozumiała pomylone wiewiórki
zajęte gorliwie księgowaniem szyszek
świerszcza eleganta w zielonym kubraku
co skrzypki połamał w nazbyt ostrej trawie
ty byś pocieszyła połamane kwiatki
mrówce pracowitej ustąpiła drogę
szyję pani matki obłapiła mocno
czoło ojca stroskane rączka wygładziła
szkoda żeś tak wcześnie umarła orszulko
chyba panu bogu za tobą się ckniło
nie miał mu kto pewnie na niebieskich izdebkach
prześlicznych wierszyków o aniołach układać
powrót do spisu treści
wyróżnienie w VII konkursie literackim
Anna Małgorzata Piskurz
UMRZEĆ PRZED TERMINEM
O tym że stało się coś złego poznano po kotach. Kręciły się niespokojnie na podwórku, popatrywały w okno. Miauczały, przeraźliwie rozdziawiając szeroko różowe pyszczki. Potem odeszły. Nazajutrz wróciły znowu dając koncert ze zdwojoną siłą.
Wtedy już sąsiadka Srebrzyńskiej zaniepokoiła się na dobre. Od lat Srebrzyńska świątek czy piątek, deszcz czy mróz, codziennie o ósmej rano schodziła z trzeciego piętra z butelką mleka i chlebem do kotów. Wypełzały z piwnic, zakamarków, zeskakiwały z daszku. Bezdomne i dzikie, tylko do niej miały zaufanie. Garnęły się ufne, ocierały się o nogi, podsuwały do pogłaskania sponiewierane futerka, chude grzbiety.
A Srebrzyńska sprawiedliwie rozlewała mleko, drobiła chleb i naskładane resztki wędlin. Kochała je i rozumiała.
Więc kiedy te koty tak Srebrzyńską na próżno wołały, dozorca powiedział, że trzeba zobaczyć, że to do Srebrzńskiej niepodobne. Sama mogła głodować, ale o kotach by nie zapomniała.
Poszedł on, jego syn Jurek i sąsiadka z tego samego piętra - Kamykowa. Długo pukali, ale nikt nie odpowiadał. Wtedy Jurek zadecydował, że trzeba wyważyć drzwi. Może staruszka leży chora, nie ma siły zawołać, albo zwlec się z łóżka? Każde z nich myślało oczywiście o najgorszym, ale nikt nie śmiał tego głośno powiedzieć. W końcu osiemdziesiąt lat to spory wiek.
Dozorca jeszcze zapytał czy Srebrzyńska na pewno nie ma nikogo z rodziny, bo trzeba by najpierw do niej. Stali więc tak i przypominali sobie co wiedzą o tej kobiecie, ale wyszło im że niewiele, by nie przyznać że nic. Kamykowa dodała, coś o mężu Srebrzyńskiej, który zginął na wojnie.
Drzwi wyważono. W mieszkaniu panował wzorowy porządek. Białe firanki, starannie połatany chodniczek, mnóstwo doniczek z zielenią. Uderzyła ich cisza. Srebrzyńska leżała w kuchni z zaciągniętym na szyi paskiem. Powiesiła się. Słoneczna plama rozlała się wokół siwych włosów i zatrzymała jakby strwożona.
Na stole leżała renta, którą odebrała dwa dni temu. Obok kartka papieru. Pismo piękne kali-graficzne. Klasyczny list samobójcy. Kamykowa ten list przeczytała zanim przyjechała policja. Niechętnie mówi o jego treści, bo jest zbyt straszna.
Srebrzyńska pisała, że nie chce już żyć, bo nie ma za co. Że lepiej umrzeć przed terminem niż trwać w ciągłym strachu o jutro. Po opłaceniu światła, czynszu i abonamentu za telewizor, zostawała jej śmieszna suma. Nie może nawet wykupić lekarstw. I żeby nikogo nie winić bo to ona sama.
Koty karmi teraz Kamykowa. Dobrowolnie wzięła na siebie ten obowiązek. Owszem. Przychodzą, zjedzą, ale żaden nie daje się pogłaskać. Wzięła też kilka doniczek z kaktusami po Srebrzyńskiej. Nowi lokatorzy nie chcieli. Jeden z kaktusów niespodziewanie zakwitł.
P.S. Nazwisko bohaterki reportażu zostało zmienione.
NAWIEDZONA
Pani Benia nie ma czarnego kota, ani szklanej kuli. Nie wróży z kart i nie przepowiada przyszłości. A jednak jest nawiedzona. Dobrocią. Odkąd przeszła na emeryturę nie wie co zrobić z wolnym czasem. Jest samotna. Zawsze była dobrym człowiekiem, ale teraz pragnienie niesienia pomocy stało się dla niej celem jedynym. Czasy obecnie na miłosierdzie idealne - myślała.
Wypatrzyła w drugiej klatce wielodzietną rodzinę. Dzieci były brzydko i licho ubrane. Pani Benia rozesłała wici po znajomych. Nie zawiedli. Uzbierała duży karton odzieży. Rzeczy były czyste, mało znoszone, modne. Osobiście je poprzebierała i uporządkowała. Uważała, że każdy człowiek ma godność, nie należy więc z racji ubóstwa obdarzać kogoś okropnymi łachami. Łachów jednak w kartonie nie było. Z czystym sumieniem i poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zadzwoniła do drzwi upatrzonej rodziny. Wyłuszczyła z czym przyszła. Kobieta rzeczy odebrała. Uśmiechnęła się nawet i podziękowała grzecznie, ale w pół godziny później kiedy pani Benia wyniosła śmieci, karton stał koło kubła. Nienaruszony. Ze wstydem wzięła go z powrotem do mieszkania i przesuwa teraz z kąta w kąt. Nie ma już odwagi zaproponować go komuś innemu, bo a nuż historia się powtórzy?
Nawiedzona dobrocią nie zrezygnowała. Jeden skowronek wiosny nie czyni, więc... Pani Benia kochała dzieci. Na ich los była niezwykle wrażliwa. Fakt, że sama nie miała potomstwa w niczym nie umniejszał jej wrażliwości. Pod blokiem biegało ich pełno ale jeden z chłopców szczególnie wpadł jej w oko. Siedział zawsze na kwietniku i bawił się kluczem zawieszonym na szyi. Wracał ze szkoły, a potem czekał na rodziców. Czasem dwie, trzy godziny. Mieszkał piętro wyżej.
Pani Benia zaprosiła chłopca do siebie. Przyszedł. Poczęstowała go herbatą z cytryną i pajdą chleba ze skwarkami. Odtąd Karolek codziennie zaglądał do pani Beni. Siadywali sobie w kuchni, on jadł specjalnie dla niego kupione cukierki lub ciasteczka, ona opowiadał mu o swoim dzieciństwie. Karolek był mądry i nad wiek poważny. Parę razy wyniósł śmieci, zrobił jej też karmnik dla ptaków i zawiesił na balkonie.
Dzień dzielił się teraz u pani Beni na "przed Karolkiem" i "po Karolku". Szczęście nie trwało jednak długo. Któregoś dnia zapukał ojciec Karolka i podpitym głosem wywrzeszczał, że nie życzy sobie, aby jakaś "nawiedzona" baba zajmowała się jego dzieckiem. Karol ma rodziców, a ona musi być widać zboczona, skoro odpowiada jej przechowywanie małych chłopców, że jak to się jeszcze raz powtórzy, zajmie się nią policja.
Pani Benia spłakała się wtedy jak przysłowiowy bóbr. Nie miała przecież nic złego na myśli. Chciała tylko, żeby samotne dziecko z kluczem na szyi nie wysiadywało godzinami przed blokiem. Karolek też widać musiał dostać tęgo w skórę, bo omijał ją dużym łukiem i kłaniał się jedynie z daleka. Nie podchodziła. Nie chciała żeby przez nią cierpiał.
Nie wyszło z ludźmi - myślała. Może ze zwierzętami pójdzie lepiej. Przygarnęła zabiedzonego kocurka. Wyleczyła zaropiałe ślepia i poszarpane boki. Wyłapała pchły i wykosztowała się na polecony w telewizji whiskas. Kocisko potłuściało i wygładziło się. Załatwiał się w piasek i rozkosznie grzał jej plecy.
Ale i z kotem nie miała pani Benia szczęścia. Uciekł kiedy nieopatrznie otworzyła drzwi na korytarz. Biegła za nim wołając, ale zniknął gdzieś w nosie mając ciepłe mleko i dobroć.
Przysięgała sobie, że więcej nie da się nabrać. Nikomu niepotrzebne są widać odruchy serca. Dobroć staje się podejrzana. Pani Benia postanowiła być teraz zła. Zaczęła od wczoraj. Nie dała listonoszowi na papierosy.
RAZEM ALE OSOBNO
Ela prostuje obolałe plecy. Kilka godzin spędzonych nad maszyną robi swoje. Przeciera zmęczone oczy. Pod powiekami jaskrawe plamy. Ela szyje bluzki do butiku. Żeby starczyło na chleb do końca miesiąca musi dziennie uszyć osiem bluzek. Nie narzeka. Jest zadowolona, że znalazła taką pracę, która pozwala jej być w domu.
Maszyna stoi przy oknie. Może więc co chwila zerkać na podwórko i upewnić się czy Darek nigdzie nie odszedł. Darek wyczuwa jej wzrok, bo spogląda w górę i prezentuje ten swój ufny japoński uśmiech. Uśmiechają się tak do siebie. On z dołu, ona z góry.
Od dziesięciu lat są sami. Ela i Darek. Darek i Ela. Kiedy się urodził lekarze mówili o nim - nieprawidłowy genotyp, zespół Dawna, muminek. Dla niej od początku był Darkiem. Syneczkiem.
Za mąż wyszła późno, bo tuż przed trzydziestką. Zapowiedź macierzyństwa powitała z ogromną radością. Odmówiła badań prenatalnych. Gdyby się dowiedziała nic by to nie zmieniło. Zupełnie nic. Darek i tak by się urodził. Miał do tego prawo.
Pokochała go od razu. Marek nie potrafił. Starał się prawie przez rok. Potem odszedł. Ela nie komentuje tej decyzji do dzisiaj. Jedno wie na pewno. Kto nie kocha swego dziecka - nie może go wychowywać. Nie chciała przyjąć nawet alimentów, ale uległa namowom żyjących jeszcze wtedy rodziców. Darek wymagał specjalnej opieki, odżywek i lekarstw. Jej pensja nie wystarczała.
Teraz najgorsze mają już za sobą. Chłopiec jest posłuszny, miły, ładnie mówi i śpiewa. Na swój sposób pojętny i chłonny nowości. Uczy się w szkole życia. Nie ma z nim problemów. Dzieci na podwórku go lubią i nie pozwolą zrobić krzywdy. Tego Ela jest pewna, ale spogląda przez okno żeby się upewnić.
Darek kocha zwierzęta. Opiekuje się bezdomnymi kotami, a w domu ma żółwia. Jest ufny wobec ludzi i jak dotąd nie zawiódł się. Mało kto potrafi oprzeć się jego uśmiechowi.
W tym rok Darek przystępował do I Komunii św. i Ela przeżywała w kościele chwile autentycznej grozy. Chłopiec pod wpływem emocji gdy się zdenerwuje, reaguje oblizywaniem się. Ela uprzedziła o tym księdza prosząc, aby Darek mógł przyjąć sakrament jako jeden z pierwszych.W rezultacie jednak Darek wylądował w środku grupy i Ela wypatrywała tylko kiedy zacznie się taniec języka. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Gdy go potem chwaliła, że tak ładnie się wszystko udało, odpowiedział: "przecież nie mogłem wypluć Jezusa". I ona, dorosła kobieta - zawstydziła się. Nie ma wobec Darka wielkich planów. Nie chce żeby przekraczał samego siebie, swoje ograniczenia. Pragnie, aby nabył taką wiedzę, która, pozwoli mu żyć w społeczeństwie i być dobrym człowiekiem. Szanuje jego upodobania i nie nagina do własnych o nim wyobrażeń. Są zawsze razem i tylko kiedy czasem Darek zamyślił się, ona nie śmie pytać o czym duma. Widzi, że ich świat chociaż wspólny jest przecież osobny.
ZWYCZAJNE ŻYCIE
Mój rozmówca nie chce żebym opisała go dokładniej. Nie pragnie być rozpoznany. Uważa, że jego życie było i jest zwyczajne. Na tyle zwyczajne, że nie trzeba o nim wspominać.
Pokoik jest mały. Umeblowanie bardzo skromne. Większą część powierzchni zajmuje łóżko z wiśniowego drzewa z pięknie inkrustowanym oparciem i obraz świętej dzieciny. To jeszcze po mojej babce - chwali się gospodarz i pieszczotliwie gładzi lśniące deski. Była zakochana w Japonii. Przywiozła je stamtąd. Chciałem dać synowi, to mnie wyśmiał. A to przecież zabytek!
Po chwili głębokiego namysłu pokazuje mi swoje dwa amulety. Wierzy, że to one sprawiły, iż zdołał ocaleć. Powrócić z Syberii. Z wojny. Pierwszy z nich to mała pożółkła figurka z kości renifera. Skośnooki pękaty człowieczek bezradnym gestem rozkłada pulchne rączki. Na pomarszczonej twarzyczce maluje się pogoda i mądrość ludzi Wschodu. Uderza artyzm wykonania. Prostota. Figurkę wyrzeźbił student rodem ze Lwowa. Miał ponoć wielki talent. Skrobał ją nożem i blaszaną łyżką. Przeważnie nocą. Może czuł, że tylko to po nim pozostanie? Podarował ją mojemu rozmówcy na szczęście. Zmarł w kilka tygodni później. Zabiła go ciężka praca i zimno. Delikatny był. Nie umiał pogodzić się z tym, co go spotkało. Wspomnienie rodzinnego miasta i młodziutkiej żony nie pomogło mu przetrwać.
A mróz był tak wielki, że drzewa, pękały z głośnym trzaskiem. Trzeba było ciągnąć wyrąbane kłody, ładować na sanie, a oddech zamarzał w powietrzu. Codziennie po powrocie do obozu kogoś brakowało.
Drugim przedmiotem jaki starannie przechowuje jest kawałek prostokątnej deski z namalowaną Madonną. Madonna ma azjatyckie rysy. Niebieska i czerwona farba spłowiała zniszczona upływem czasu. Ale nic nie zdoła zatrzeć w pamięci Burłaczki, która mu ją podarowała. Burłacy cierpieli głód nie mniejszy od więźniów łagra. Jedna z takich rodzin mieszkała obok obozu. Widział jak zapłakane dzieciaki jadły zupę z porostów. Kiedyś idąc do pracy rzucił ukradkiem kromkę chleba. Nie przewidział, że ten gest zostanie zapamiętany
Gdy odjeżdżał do Polski, przyszła stara Burłaczka i wręczyła mu tą deseczkę owiniętą w czysty kawałek płótna. Coś tam mamrotała, ale nie rozumiał.
Mój rozmówca nie chce opowiadać co przeżył. Mówi, że teraz takie wspominki są w modzie. Można zbić na tym forsę, ale on nie z tych. Żadna książka nie jest w stanie oddać grozy tamtych zmarnowanych lat. Kiedy napomykam, że warto byłoby jednak zostawić coś młodemu pokoleniu, uśmiecha się. Co tu mówić o wspomnieniach, kiedy nawet do przedmiotów poszanowania nie mają -podsumowuje. I jasnym jest, że ma na myśli zabytkowe łóżko.
Niezwykłym zaś jest to, że mój rozmówca ze wzruszeniem kreśli pejzaże Syberii. Jest piękna! - wzdycha. Gwiazdy takie wielkie, że wchodzą do oczu. Nie nosi w sercu urazy do tej pełnej smutku i przestrzeni krainy. Ani do narodu rosyjskiego. Dobry jest i bogobojny - powtarza. I też wiele wycierpiał Cóż on winien, że miał takich przywódców. Nie ma w nim nienawiści i niezwyczajne to jest w tym zwyczajnym rzekomo życiu.
powrót do spisu treści
wyroznienie w VII konkursie literackim
Zenon Faszyński
Faustyna
Głupiutka, wyśmiewana, nierozumiana
przez wspólnotę za życia.
Kontrowersyjna po śmierci dla Kościoła.
Apostołka Miłosierdzia.
Osobista sekretarka Chrystusa.
Od trzydziestego kwietnia
jubileuszowego dwutysięcznego roku
oficjalnie, już na całym etacie.
U nas na służbie. Nasza sekretarka.
Biuro jej w dzień i w nocy
przyjmuje nasze modlitewne podania.
Te mądre, wzniosłe, świątobliwe
jak i te naiwne, proste, głupiutkie.
Ona je rozumie.
Bo choć święta, nadal pozostaje
prosta, skromna, uboga, a jakże dziś bogata.
Siostra z węzełkiem bez podstawówki.
Tak z podziwem i ufnością mówiła o Tobie moja mama.
Nawet wtedy, gdy byłaś kontrowersyjna.
Wstawiaj się za nami...
Sacrum zdaniem Ojca Pio
Nie odszczekuj, gdy cię obszczekują.
Twój Pan wcześniej czy później
upomni się o ciebie.
"Życie Świętego to psi los" - mawiał Ojciec Pio.
Wydaje się, że miał na myśli
niezrozumianego, pogardzanego,
pragnącego ciepła i miłości przybłędę,
a nie Azora moich znajomych,
który ma jak u Pana Boga za piecem.
powrót do spisu treści
... ODESZŁY
MARIA ZIĘBA - inżynier architekt i scenograf z Krakowa, mistrzyni rysunku, jej ptaki-cudaki i wizerunki fantastycznych budowli często zdobiły łamy naszego kwartalnika;
GRAŻYNA KRYŚ - niezwykle zasłużony pracownik kultury z Bolesławca, wraz ze swoimi niepeł-nosprawnymi wychowankami z pracowni plastycznej tamtejszego Domu Kultury była stałym uczestnikiem konkursów plastycznych, wiele jej prac było publikowanych;
EWA STOLZMAN-KOTLARCZYK - artystka dramatyczna, wybitna recytatorka poezji, jej recitale podnosiły rangę cyklicznych Spotkań Artystycznych organizowanych przez Fundację Sztuki Osób Niepełnosprawnych.
Odeszła na wieczną poetycką wartę MARIA KRYŃSKA KIESZEK - człowiek niepospolity, wielkiej dobroci, szlachetności i talentu. Wieloletnia hafciarka, malarka, autorka wielu tomików wierszy. Sekretarz prywatnego kwartalnika literackiego "W Kręgu Kieszkówki", który prowadziła wraz z mężem Zbigniewem. Udostępniła debiut poetycki ponad 30 młodym poetom i wydala im debiu- tanckie tomiki oraz zapewniła promocje na "Biesiadach literackich nad Odrą", w klubach: "Pod Platanami", "Polanka", "Agora", "Pod Kolumnami" i w "Kieszkówce".
Odeszła cicho i bez pożegnania.
TAK CHCIAŁ LOS...
Zbyszek Kieszek
Mojej Ukochanej
Żonie Maryli
Puste miejsce po Tobie
Zapłakana "Kieszkówka"
I powiędły kwiaty
Wdowie jaskółki krążą
Nad wierszami i tylko
Suczka Ama liże oparcie
Twojego fotela - pióro
Złamane spadło na podłogę
Odeszłaś nagle cichutko
Do nieba i bez pożegnania
Lecz żyjesz we mnie gdy
Zamykam oczy by więcej
Widzieć co przeżyłem
Z Tobą na poetyckiej
Ścieżce szczęśliwego życia
Te wspólne lata weszły
W moje serce kolorem
Oczu niebieskich na zawsze
Lecz dziś próg milczy
Domofon spokojny
Telefon przysnął nic
Nie wie o Tobie
Myśl moja w wierszu
Z żalu się spowiada
I łza upadla na dno
Twojej szklanki
Wiosłuję do Ciebie
Tam skąd nie nadchodzą
Listy i brakuje biletów
Powrotnych za oknem
Wiosna ale myśli smutne
Na okładce : DUSZA LUDZKA - pastel 28x19 cm
Lidia Sawczuk - Olsztyn
|