Szmaragdowe Wybrzeże, Bretania, Saint Malo, Mont Saint Michel

Wyjazd

Opowiem o moim przedostatnim pobycie we Francji (sierpień/wrzesień 1998).
Byłam we Francji wiele razy i bardzo dużo mogłabym o tym cudownym kraju napisać, a rozpoczynam od przedostatniej podróży. W 1998 roku myśląc o wakacjach doszłam do wniosku, że przedostatni (może) raz pojadę za granicę.
Porozmawiałam z Françoise -- moją przyjaciółką i stwierdziłam, że nigdy nie byłam w Bretanii, więc pojadę do Bretanii, Françoise wystraszyła mnie mówiąc, że w Bretanii zawsze pada i wieje, a poza tym jest zimno. Ale moje marzenie od wielu lat -- zobaczyć Mont Saint--Michel było silniejsze.
Zdecydowałam się na Saint Mało, niedaleko Normandii. Napisałam do Biura Podróży w Saint Malo i poprosiłam o informacje. -- Dostałam wykaz wszystkich hoteli, restauracji, pizzerii i wszystkiego potrzebnego turyście, łącznie z rozkładem jazdy pociągów. Wybrałam hotel, zadzwoniłam, poprosiłam o pełną informację i kiedy wróciłam z pracy, czekał na mnie faks z wszelkimi potrzebnymi danymi.
Zarezerwowałam miejsce w hotelu, obliczając, że dzień pobytu z utrzymaniem w pokoju jednoosobowym, z telewizorem, w hotelu odległym od morza o 2 min. drogi kosztuje 150zł. Brat kupił mi bilet na trasę Paryż -- Saint Mało -- Paryż, ale bez miejscówki, albowiem miejscówki na TGV (najszybszy pociąg pasażerski) można kupić tylko we Francji. No i przyszedł dzień wyjazdu.
Na lotnisko zostałam odwieziona przez kolegę. Bagaż miałam najlżejszy jak tylko można, nawet kluczy do domu nie wzięłam, bo ciężkie. Bilet na samolot miałam na najwcześniejszą godzinę, żeby zdążyć na pociąg z Paryża do Saint-Malo.
Najwcześniejszym samolotem był samolot LOT--u, ale bilet kupowany był w Air France i z zaznaczeniem, że jestem osobą niepełnosprawną (kula). Trudno powiedzieć czy dobrze, czy źle. Jak mnie zobaczono w Warszawie, gdy nadawałam bagaż, spytano, czy chcę wózek inwalidzki. Powiedziałam, że nie, ale pani stwierdziła, że do przejścia mam dużo, więc lepiej będzie, jak usiądę na wózku. Usiadłam, przejechałam granicę (oczywiście młody mężczyzna pchał wózek) i dowiedziałam się, że samolot do Paryża ma opóźnienie, bo w Paryżu jest mgła. Siedziałam na tym wózku, mięśnie zaczynały mi twardnieć i zastanawiałam się jak długo jeszcze będę czekała. Przyjechałam na lotnisko o wpół do szóstej rano, koło dziesiątej oznajmiono, że samolot rano do Paryża nie wyleci, będzie tylko w godzinach popołudniowych, chyba że ktoś chce lecieć przez Brukselę, albo Zurich. Bałagan się zrobił straszny. Gdy spytałam co ze mną, bo jadę dalej, okazało się, że muszę jeszcze poczekać.
Tymczasem zrobiła się godzina pierwsza i zawieziono nas na "lunch". Po jedzeniu zaproponowano mi, żebym pojechała do domu, poczekała i przyjechała na drugi dzień -- polecę z całą pewnością i to na pewno rano. Poprosiłam, żeby zatelefonowali do hotelu w Saint Malo, że nie przyjadę, żeby trzymano dla mnie miejsce. Panienki z LOT--u powiedziały, że poproszą kogoś z Air France, bo one po francusku nie mówią. Przyjęłam to za dobrą monetę i czekałam dalej, bo przecież nie miałam kluczy do domu i nie miał mnie kto zawieźć. Powiedziano mi, że załatwią mi miejsce w hotelu w Warszawie.
Czekałam i w końcu pojawił się jakiś facet z szefów lotniska i stwierdził, że jak jestem z Warszawy, to nie mogą mnie zainstalować w hotelu -- muszę wrócić do domu. Odwiozą mnie samochodem LOT--u. Spytałam, czy wobec tego proponują mi siedzenie pod drzwiami na klatkę schodową, bo nie mam kluczy, jest domofon i nie dostanę się nawet na klatkę. Facet się zastanowił, znów mnie zostawił i poszedł się naradzać z kolegami. Ostatecznie stwierdzono, że mogę zamieszkać w hotelu na koszt LOT--u. Zabrano mnie do samochodu.
Okazało się, że mam do przejścia około 5 metrów i 6 godzin siedzenia na wózku za sobą. Jak mi przyszło wstać, to od razu leżałabym, gdyby facet, który ciągle popychał mój wózek mnie nie złapał. Dojechałam do hotelu, dostałam drugi obiad, wieczorem kolację, rano śniadanie i o 11 przyjechał po mnie samochód, żeby mnie zabrać na lotnisko. Zgrzytałam zębami ze złości, bo miało być rano, a samolot wystartował dopiero koło drugiej. W samolocie Air France dali nam do jedzenia rybę, ja ryb nie znoszę, więc doleciałam do Paryża głodna. Stewardessa powiedziała mi, żebym czekała na ludzi, którzy mi pomogą wysiąść, ale dziewczyna obok mnie stwierdziła, że czekanie nie ma sensu, że ona mi pomoże zejść po schodach, wejść do autobusu i potem też. Cały problem polegał na tym, że wysiadając uniemożliwiłam francuskiemu personelowi zaprezentowanie tego, co mają dla niepełnosprawnych. Zobaczyłam to dopiero w drodze powrotnej. Dlatego musiałam wybierać, którędy przejść, bo i w Warszawie i w Paryżu osobę niepełnosprawną sadzają na wózku i przejeżdżają bez kolejki. Może miałabym wtedy pieczątkę w paszporcie, bo teraz mam pieczątkę, że wyjechałam z Polski, ale do Francji nie wjechałam i nie wyjechałam, do Polski nie przyjechałam...

Pierwsze kroki we Francji

Moja przyjaciółka -- Francuzka akurat wyjechała i musiałam sobie radzić sama.
Po wylądowaniu w Paryżu, po przejściu przez bramkę dla cudzoziemców (oczywiście tę, gdzie nie było kolejki, a więc dla obywateli Unii Europejskiej -- ta, przez którą przechodzili wszyscy spoza UE była tak oblężona, że nie ryzykowałam tłumaczeń i poszłam tam, gdzie nie było nikogo). Przeszłam bez przeszkód, tzn. nikt mnie nie sprawdzał, a na paszport polski tylko machnięto ręką. Jechałam do Saint--Malo, musiałam się dostać na dworzec Montparnasse, na szczęście był autobus bezpośredni.
Pojechałam więc. Z przystanku, na którym wysiadłam, do dworca i kas było dosyć daleko. Poszłam o kuli, z jedną torbą na kółkach, ale już bardzo zmęczona. Przechodziły dwie dziewczyny z dużym bagażem na wózku, spytały: "Gare Montparnasse?". Powiedziałam, że tak i mój bagaż wylądował na szczycie wózka. Przy kasach dostałam bagaż z powrotem, życzenia miłego pobytu i kupiłam miejscówkę na TGV. Do pociągu doprowadziła mnie inna dziewczyna, pytając tylko o numer miejsca. Miejsce miałam daleko w przodzie pociągu, więc jak się tam znalazłam, mogłam odpocząć. Ale chciało mi się pić, musiałam wziąć leki i trzeba było wrócić do torby, która została na półce przy samych drzwiach wejściowych do wagonu. Pomógł mi facet, o którym powiedzielibyśmy, że był po spożyciu napoju alkoholowego. Zdjął moją torbę, poczekał aż wezmę butelkę z wodą, wstawił torbę, a mnie odprowadził na moje miejsce.
W Rennes miałam przesiadkę. Ktoś pomógł mi wyjść z pociągu i zorientowałam się, że muszę zmienić peron. Nie wiedziałam, gdzie mam iść, więc zaczepiłam kogoś w czapce konduktorskiej. Pomógł mi oczywiście, ale przy okazji powiedział, że powinnam zgłosić, że jestem osobą niepełnosprawną przed wejściem do pociągu, bo oni czekaliby na mnie. Nie bardzo wierzyłam w to co mówił, ale wracając zgłosiłam w informacji, że jestem niepełnosprawna i proszę o pomoc. Panienka spisała z mojego biletu numer miejsca w pociągu, dokąd jadę i do Paryża byłam pilotowana przez kolejarzy. Czekali na mnie, zabierali mój bagaż i przeprowadzali do kolejnego pociągu, umieszczali mnie na zapisanym miejscu, aby na następnej stacji następny konduktor mnie odebrał i przetransportował dalej.
W Paryżu czekał na mnie Jean--Pierre (mąż mojej przyjaciółki) i już byłam spokojna, że jestem w dobrych rękach.

Jestem na miejscu i zwiedzam okolice

Dojechałam do Saint Mało koło dziesiątej w nocy. Wysiadłam, konduktor oczywiście mi pomógł, ale dalej musiałam maszerować sama. Poszłam więc na postój taksówek, nie było żadnej, ale dwie osoby czekały. Spytałam, czy taksówki to tutaj i czy nie ma gdzie usiąść. Pierwszy pan z kolejki wyjaśnił, że tak, a usiąść mogę na ławce przy drzwiach dworca i na pewno zobaczę, jak taksówka nadjeżdża. Ale akurat nadjechała. Pan powiedział do mnie: "Proszę wsiadać". Pomógł kierowcy taksówki wziąć moją torbę i pojechałam, potwornie zmęczona, do hotelu, który wydawał się zamknięty.
Było na tyle ciemno, że poza tym, że jestem w mieście nic nie widziałam. Hotel na szczęście nie był wcale zamknięty. Właścicielka na mój widok wykrzyknęła, że była przekonana, że zostałam na dwa dni w Paryżu, bo oczywiście nikt do niej nie zatelefonował. Spytała czy chcę coś jeść, ale nawet nie czułam głodu, więc poszłyśmy do mojego pokoju. Jej mąż wniósł moją torbę, a ja po spytaniu, o której śniadanie i wzięciu prysznica padłam na łóżko. Rano poszłam na śniadanie, oczywiście kontynentalne -- tzn. francuski rogalik, odrobina masła i odrobina dżemu, herbata. Stwierdziłam, że najlepiej będzie, jak trochę odpocznę, ale po 15 minutach leżenia doszłam do wniosku, że nie po to przyjechałam. Wstałam i wyszłam zwiedzać. Stwierdziłam, że muszę wymienić pieniądze -- franki belgijskie (dlaczego uznałam, że pierwszego dnia -- nie wiem). W związku z tym wzięłam 100 franków francuskich uznając, że wystarczy na wszystko. Powiedziano mi, gdzie jest autobus, gdzie mogę kupić bilet i ile kosztuje. Starsza pani dała mi rozkład jazdy autobusów miejskich, bo oczywiście go nie miałam. Wsiadłam do autobusu, zapłaciłam bodaj 7 franków za bilet i pojechałam do miasta. Starsza pani pokazała mi ponadto gdzie mogę kupić karnet biletów, żebym nie kupowała tych droższych w autobusie -- karnet, tzn. 10 biletów za 50 franków. Kupiłam i poszłam kupić trochę pocztówek. Połaziłam, czy raczej pokuśtykałam, podpierając się kulą, trochę po Saint Mało, poprzyglądałam się pięknemu staremu miastu. Potem spróbowałam wymienić franki belgijskie, ale dowiedziałam się, że są nieaktualne i mogę je wymienić tylko w Banque de France, który jak się okazało był zamknięty z uwagi na świętą tam godzinę południowego posiłku (11.30 -- 13.30).
Doszłam do wniosku, że te dwie godziny przesiedzę w restauracji, no i poszłam. Znalazłam sympatycznie wyglądającą knajpkę, która okazała się wspaniałą, dużą restauracją i weszłam. Kelnerka pojawiła się praktycznie od razu. Poprosiłam o wodę, musiałam popić leki, i o menu. Stwierdziłam, że mam za mało pieniędzy i przeprosiłam dodając, że mam franki belgijskie.
Dziewczyna od razu powiedziała, że może mi je wymienić w drugim punkcie.
Powiedziałam, że wymienić je można tylko w banku, ale ona stwierdziła, że może sprawdzić. No i poszła. Wróciła po paru minutach ze słowami, że rzeczywiście konieczna jest wymiana w banku. Zaproponowała mi, że jak mam za mało pieniędzy, żeby coś u nich kupić, to przeliczymy moje franki francuskie. Zaproponowała mi jakąś "galette" (naleśnik z serem, pomidorem, szynką, itd.) z knajpki niedaleko. Stwierdziłam, że nie bardzo mogę pójść, muszę odpocząć. Na to ona powiedziała, że ktoś mi przyniesie. No i młodziutkie dziewczę pobiegło do knajpki po tego naleśnika. Należy pamiętać, że wiadomo było, iż napiwku nie będzie. Jadłam i rozmawiałam z kelnerką, która stwierdziła, że nie mogę chodzić przez dwie godziny, że mogę posiedzieć w knajpce popijając wodę. Czas zleciał, poszłam do banku no i uznałam, że jak na pierwszy dzień to wystarczy --jadę do hotelu.
Jadę, ale gdzie jest przystanek autobusowy?. Kręciłam się po starym mieście, pamiętałam karuzelę przy bramie wejściowej i długą ulicę z owocami morza.
Spytałam przechodzącego policjanta, gdzie mam pójść. Powiedział, że na lewo, -- a potem w prawo. Zrobiłam, co mi powiedział, ale on myślał o drodze po przejściu przez bramę, a ja myślałam o drodze przed bramą. W ten sposób po przejściu przez bramę zamiast w lewo skręciłam w prawo, no i zamiast dojść do przystanku, doszłam do portu. Już szłam bardzo źle, nogi zaczęły mi się plątać, słońce, którego przedtem nie było nagle zaczęło świecić.
Odwróciłam się i poszłam w stronę, z której przyszłam. Może dotarłabym tam, gdzie chciałam, ale nogi całkowicie odmówiły mi posłuszeństwa i nagle poczułam, że ktoś mnie bierze pod rękę i pyta, co się stało. Wyjaśniłam i usłyszałam, że poszłam w inną stronę. Zaniepokojone małżeństwo spytało, czy dam radę przejść do odległej o 10 metrów donicy, aby na niej usiąść.
Oboje podtrzymywali mnie, abym się nie przewróciła. Pani spytała mnie, czy mam telefon do hotelu, to ona pójdzie, zadzwoni, żeby ktoś po mnie przyjechał.
Dziwna sprawa, ale miałam cały informator o hotelach w Saint Mało w mojej maleńkiej torebce. Znaleźliśmy telefon, nieznajoma pani poszła zatelefonować. Wróciła po pięciu minutach i powiedziała, że ktoś zaraz przyjedzie. Czekali ze mną około dwudziestu minut (tam też są korki), w końcu mąż właścicielki hotelu się pojawił. We trójkę pomogli mi wejść do samochodu (sama nie dałabym rady) i pojechaliśmy. Wysiadłam z samochodu przy pomocy, zostałam przeprowadzona do kawiarni, dostałam wody, a gdy w końcu odpoczęłam właścicielka hotelu pomogła mi wejść do pokoju. Spytała, czy mi czegoś potrzeba. Ja odpowiedziałam, że muszę poleżeć z pół godziny i powinno być dobrze. Usłyszałam jeszcze, że trzeba było odpocząć po podróży, a nie od razu lecieć do miasta. Powiedziałam, że nic mi nie będzie i zostałam sama.
Pomyślałam, że gdy odpocznę, to pójdę nad morze.

Zataczam szersze kręgi

Myślałam, że po tej przygodzie będę leżała w łóżku do nocy, ale już po godzinie doszłam do wniosku, że trzeba pójść nad morze, bo to skandal, że jeszcze tam nie byłam. Wzięłam aparat fotograficzny i poszłam. Saint Mało leży nad kanałem La Manche, prawie na granicy z Normandią. Plaża okazała się być ogromna. Jak się lepiej przyjrzałam, to stwierdziłam, że jest odpływ, a na plaży wyraźnie zaznacza się granica przypływu. Nie było oczywiście żadnej wydmy, tylko betonowy deptak, czy też ścieżka rowerowo--wrotkowa o szerokości około 10 metrów i wysokości około 2--3 metrów. Zeszłam na dół po drodze zostawionej dla samochodów i poszłam plażą stwierdzając, że muszę usiąść.
Zresztą kula była bardzo niewygodna, bo wbijała się w piasek. Zrobiłam parę zdjęć, zauważyłam, że piasek jest mokry, a więc nie do siadania i zobaczyłam grudy ziemi, jak na falezach w Normandii.
Uznałam, że na tym można odpocząć i usiadłam, ale trochę dalej wydawało mi się, że gruda jest większa i przesiadłam się. Gruda była może większa, ale spiczasta i zanim usiadłam, zwaliłam się ryjąc aparatem i twarzą w piach.
I znów zanim się podniosłam, obce osoby mnie podnosiły pytając czy wszystko w porządku, czy aby okulary mi się nie rozbiły, dodając, że o kuli nie jest najwygodniej spacerować po piasku, że powinnam usiąść na ławce na deptaku, albo przejść się po nim.
Marie, która najbardziej się mną zaopiekowała powiedziała, że nie powinnam się ruszać z hotelu i z tej plaży, bo mogę sobie zrobić krzywdę. Ale to nie dla mnie takie tłumaczenia. Wiedziałam, że chce jak najlepiej, ale ja chciałam zobaczyć jak najwięcej. Na drugi dzień, z lekka obolała pojechałam zwiedzać Saint Mało i muszę tu dodać, że gdy podchodziłam do przystanku autobusowego, a nie było miejsca na ławce, to od razu ktoś się podnosił i nikt (nawet zażywne staruszki) nie siadał na tym miejscu, bo ono było przeznaczone dla mnie. Autobus tak się zatrzymywał, abym do wejścia nie miała więcej niż dwa kroki. W autobusie miejsce też miałam od razu, nie musiałam nikogo prosić o ustąpienie, bilet mogłam skasować sama, ale zazwyczaj brano go ode mnie, kasowano i oddawano mi skasowany (niezależnie od tego, jak daleko był kasownik). W żadnym sklepie też nie musiałam prosić o przepuszczenie mnie do kasy. Po prostu ludzie się usuwali, a ja byłam pierwsza. Do tego już zdążyłam się przyzwyczaić podczas poprzednich pobytów na zachodzie.
Ale wracając do zwiedzania Saint Mało. Stare miasto podobnie jak w Warszawie otoczone jest wysokim murem o tak dużej szerokości, że po jego szczycie można je obejść prawie całe, oglądając zatokę Saint Mało. Spacer jest bardzo przyjemny, ale długi, momentami w cieniu, momentami na słońcu. Dosyć długi był odcinek słoneczny, ja byłam bez kapelusza, na szczycie murów spędziłam około dwóch godzin i musiałam zejść, bo nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Zeszłam, potykając się, doszłam do ławki, która z jednej strony była oblana słońcem, a druga jej część na szczęście stała w cieniu. Położyłam się na ławce i pomyślałam, że gdy mi przyjdzie tak wracać, jak poprzedniego dnia, to ja się nie bawię, bo więcej się nacierpię, niż to wszystko jest warte.
Zdecydowałam się wstać i pójść do najbliższej kafejki, która była odległa o jakieś 15--20 metrów. Zataczając się (o dziwo nikt nie krzyczał, że jestem pijana) doszłam do najbliższego stolika w cieniu. Pani siedząca przy sąsiednim stoliku, ustawiła mi krzesło tak, abym mogła usiąść, przytrzymała mnie, abym nie spadła, zawołała kelnera, żeby przyniósł mi wody i dopiero potem spytała co się stało, że nie mogę chodzić i się przewracam, może potrzebna jest pomoc lekarska, może serce mi źle pracuje. Gdy wyjaśniłam co jest, powiedziała tylko: "Proszę odpocząć w cieniu". Posiedziałam, wzięłam baclofen i po dwóch godzinach pojechałam do hotelu. Gdy wysiadałam z autobusu, od razu pomyślałam, że muszę usiąść. Do najbliższego stolika w kafejce były chyba trzy metry. Gdy wyciągnęłam rękę, żeby ustawić krzesło, przewróciłam się upuszczając kulę, torebkę i prawie tracąc przytomność.
Poczułam tylko, że ktoś mi pomaga, podnosi, pyta, czy potrzebne pogotowie.
Powiedziałam, że nie, muszę posiedzieć w cieniu, a potem pójdę do hotelu. Usłyszałam tylko pytanie, czy hotel jest daleko. Powiedziałam, że nie, po drugiej stronie ulicy i zostałam zostawiona w spokoju. Następne dni spędziłam bez przygód, raz tylko zadzwoniła Françoise z pytaniem, jak mi jest. Było całkiem dobrze, musiałam tylko zwiedzić jeszcze parę miejsc.
Musiałam odwiedzić wielkie akwarium i pojechać na Mont Saint Michel.

Czas na prawdziwe zwiedzanie

Trochę rozgadałam się o moich przeżyciach w ciągu pierwszych dni.
Zapomniałam napisać o jednym, bardzo ważnym elemencie. Zawsze, gdy podchodziłam do przejścia dla pieszych, samochody jadące w obie strony zatrzymywały się i ruszały dopiero, gdy weszłam na chodnik po drugiej stronie i stałam pewnie.
Teraz jeszcze chciałabym napisać o swoich dwóch wyprawach. Pierwsza to Wielkie Akwarium. Nie wiem ile metrów sześciennych wody tam się mieści, na ile części jest podzielone, ile ryb jest tam hodowanych. Wiem tylko, że ryb jest mnóstwo, są ryby z mórz południowych, z mórz chłodnych, z głębin wodnych. Jest rekin, ale żaden żarłacz, są piranie wyglądające jak karpie.
Zdjęć oczywiście robić nie można, żeby ryby się nie płoszyły. Wchodzi się na parterze, zwiedzanie zaczyna się na piętrze. Pani sprzedająca bilety od razu poinformowała mnie, gdzie jest winda i żebym nie wchodziła po schodach, bo będzie mi niewygodnie. Gdy już obejrzałam całe akwarium, schodząc przy okazji na dół chciałam iść do sali kinowej obejrzeć filmy. Sala kinowa była na piętrze po drugiej strome wejścia. Weszłam więc po schodach i znów dostało mi się, bo powinnam wjechać windą, poprosić, aby ktoś wprowadził mnie do sali. Usłyszałam, że nie powinnam wchodzić sama bez opieki, bo przecież mogę się przewrócić. Na następny pokaz filmu trzeba było poczekać przed salą. Nie było na czym usiąść, ale zanim zaczęłam się domagać krzesła, ono zostało przyniesione przez obsługę. Gdy wchodziłam do sali, jedna z osób z personelu powiedziała, żebym po filmie nie wychodziła ze wszystkimi, żebym poczekała -- przed następnym seansem ktoś z obsługi mnie wyprowadzi innymi drzwiami do windy. Obejrzałam cudowny panoramiczny film, tak realny iż myślałam, że rekin mnie pożre, a potem poczekałam spokojnie na panienkę, która wyprowadziła mnie do windy.
Pozostało mi jeszcze pojechać na Mont Saint Michel. Obawiałam się, czy dam radę, bo wiedziałam, że kościół św. Michała stoi na dosyć wysokiej górze, a całe miasteczko pnie się do góry. Zaryzykowałam. Autobus ma ostatni przystanek w Mont Saint Michel tuż przy bramie wejściowej i tam też jest przystanek powrotny. Przyjechałam specjalnie rano, gdy jeszcze byłam w lepszej formie. Nie potrafię powiedzieć, ile metrów trzeba się wspiąć w górę. Jest jedna uliczka, niezbyt szeroka, taka, że wózek inwalidzki się nie zmieści, ale są też schody, bez poręczy, bo w XV wieku nie była potrzebna, a teraz też nikt nie myśli o potrzebie poręczy dla turystów. Nikt niepełnosprawny raczej nie próbuje tam wchodzić.
Mont Saint Michel jest znane głównie dlatego, że jeszcze piętnaście lat temu, w czasie przypływów morza, góra stawała się wyspą odciętą od stałego lądu. W czasie odpływu była połączona z lądem i wyglądała jak półwysep. Potem Francuzi zrobili stałe połączenie z lądem i już nie było wyspy, ale teraz się mówi o planach zniszczenia połączenia. Tylko, że wtedy tysiące turystów zwiedzających Mont Saint Michel będzie miało doń utrudniony dostęp.
Ale wracajmy do mojego zwiedzania. W górę szło mi się dosyć łatwo i w zasadzie nie potrzebowałam pomocy. W pewnym momencie jakaś pani w wieku około 30 lat wzięła mnie pod rękę i pomogła dojść do samej góry. Wnętrze kościoła było takie, jak większość kościołów katolickich, tylko trzeba było zapłacić za wejście. Potem rozpoczęłam schodzenie, które okazało się bardzo trudne. Ale ludzie, którzy wchodzili do góry poproszeni o pomoc, odwracali się, sprowadzali mnie do najbliższego stałego poziomu, gdzie mogłam sobie sama poradzić. Przy najbliższych schodach ponownie prosiłam o pomoc, albo nawet nie musiałam, bo ktoś bez proszenia pomagał i schodziłam. Gdy schodziłam, góra wydawała mi się wyższa, niż przy wchodzeniu. Mniej więcej w połowie wysokości góry usiadłam na kamiennej ławeczce, porozmawiałam sobie z Francuzami, którzy byli zaszokowani, że jestem chora na SM i odważyłam się wejść na samą górę. Potem już bardzo blisko wyjścia weszłam do małej knajpki, zgodnie z tradycją zjadłam omlet i wyszłam na zewnątrz. Miałam jeszcze pół godziny do odjazdu autobusu, poszłam zatem obejrzeć zatokę Saint Michel.
Niemcy zrobili mi zdjęcie u podnóża góry, pożyczyli dużo zdrowia i szczęścia, ja zrobiłam parę zdjęć kościoła i wróciłam do autobusu. Miałam jeszcze 10 minut do odjazdu, porozmawiałam z dziewczyną, która prowadziła autobus. Ona też była zaskoczona, że jestem sama. Powiedziała do mnie: Jest pani bardzo odważna. Ale pamiętała o mnie, spytała, w którym hotelu mieszkam i podwiozła mnie najbliżej jak mogła. Właścicielka hotelu powiedziała do mnie na powitanie: "Udało się pani wejść na górę?". Gdy powiedziałam, że tak, dodała: "Nie przypuszczałam, że się pani uda. To przecież wysoko i ciężko".
Obejrzałam sobie jeszcze parę innych miejscowości w Bretanii, ale już bez emocji, przewracania się, za to z mnóstwem dobrych wrażeń -- pomagającymi na każdym kroku Francuzami -- a to ustawiającym stolik w kafejce tak, bym nie miała problemów z wyjściem, a to sprzedającym mi ostatnie dwa bilety po niższej cenie, żebym nie płaciła drożej w autobusie. Potem już podróż do Paryża, o której pisałam na początku. Siedząc przedostatniego dnia z Frangoise i Jean Pierre’m u Coupole'a (w najpiękniejszej i najbardziej znanej braserii w Paryżu) odpowiadając na pytanie, czy to moja ostatnia podróż o kuli, odpowiedziałam: "Na pewno przedostatnia. Jeszcze są miejsca na świecie, które chciałabym odwiedzić". A bientot.

Po kolejnym pobycie na Szmaradgdowym Wybrzeżu.

Wychowana w Warszawie, w cieniu Starówki, odbudowywołanej przez całe połeczeństwo zawsze myślałam, że tylko my byliśmy w stanie odbudować miasto.
Po kolejnym pobycie w Saint-Malo, dotarło do mnie, że piękne stare miasto też było całkowicie zburzone. I zostało odbudowane przez mieszkańców, którzy znosili wszystkie znalezione fragmenty, aby swoje zabytkowe miasto odbudować.
I nad Szmaragdowym Wybrzerzem stoi przepiekne miasto, które zostało odbudowane przez mieszkańców, którzy bardzo pragnęli mieszkać w mieście takim jak było przed wojną.