Paryż ze Zbyszkiem.Zanim poszłam oglądać Paryż oczyma Zbyszka pojechałam tam sama i sama odkryłam wielkie magazyny jak Galerie Lafayette, Aux Printemps i Samaritaine, o których do tej pory mogłam tylko śnić po przeczytaniu "Wszystko dla Pań" Emila Zoli. W tym czasie tak olbrzymich magazynów nie było jeszcze w Anglii, a o Polsce nie warto nawet wspominać (mogliśmy pójść do domów Centrum i zobaczyć bardzo nieprzyjemne sprzedawczynie). Przez cały czas chodząc po tych przecudownych magazynach chciałam się zanurzyć w działach ważnych dla każdej kobiety, w każdym wieku. Myślę oczywiście o ciuchach, kosmetykach, trochę o jedzeniu. Do tematu "jedzenie" musiałam się dopiero przyzwyczaić. Dla Francuza kuchnia jest święta. Nie jadają śniadań, piją tylko kawę i o wpół do dwunastej cała Francja idzie na dejeneur (coś w rodzaju angielskiego lunchu). Po zjedzeniu, odwiedzeniu najbliższej kawiarni i wypiciu kawy wracają do pracy. Wracają do domu różnie, pomiędzy osiemnastą a dziewiętnastą i siadają do obiadu. Jak zasiadają do stołu około godziny dziewiętnastej, to kończą koło północy. Ja, opętana myślą zwiedzenia i odwiedzenia jak najwięcej, na początku mało uwagi zwracałam na jedzenie. Ale tylko przez pierwszy tydzień. Przez ten tydzień dokładnie zwiedziłam wszystkie magazyny mody. Usiłowałam kupić buty i obejrzałam sobie dokładnie wszystkie buty na wystawie jednego ze sklepów (moim zdaniem z tańszym obuwiem). Nie zwracając uwagi na nazwę sklepu, weszłam do środka, uważając, że będzie dużo więcej butów w środku niż na wystawie. I zatkało mnie. W środku nie było ani jednego buta, tylko panienka, która uśmiechając się spytała mnie czego sobie życzę. Odpowiedziałam, że chciałam kupić buty. Gdy powiedziałam jakie i w jakim kolorze zostałam usadzona na foteliku, a panienka zaczęła przynosić buty i przymierzać je na moich stopach. Zrobiło mi się okropnie głupio, bo dotarło do mnie, że te buty są i tak i tak za drogie dla mnie, a jestem traktowana jak co najmniej córka królowej angielskiej. Wygłosiłam więc jakieś kłamliwe zdanie, żeby jej podziękować i żeby się usprawiedliwić, że niczego nie kupiłam. Obiecałam sobie, że już nigdy do takiego sklepu nie wejdę. W ten sposób minął tydzień.
Zbyszek zaproponował mi zwiedzanie Paryża w niedzielę. Umówiliśmy się na bulwarze Saint Michel. Gdy wysiadłam usłyszałam: Piłaś panache? Pamiętaj, że jeżeli powiesz, że nie piłaś to znaczy, że nie byłaś w Paryżu.
Ale ja nie tylko nie piłam, ale nawet nie wiedziałam co to jest. Pomaszerowałam z nim do najbliższego bistro i tam dowiedziałam się, że panache to lemoniada zmieszana w odpowiedniej proporcji z piwem. Było nawet dobre, nie za słodkie i nie za gorzkie. Po wypiciu tego napoju (piwa z lemoniadą) poszliśmy do Saint Chapelle, która znajduje się na terenie położonym bardzo blisko Pałacu Sprawiedliwości. Niejeden raz w przyszłości francuscy gliniarze sprawdzali mi torbę i sprawdzali, czy przypadkiem nie mam broni. Wtedy, jak byłam po raz pierwszy, nie.
Kaplica została zbudowana w ciągu jednego roku, w XI wieku, gdy Ludwik Święty przywiózł relikwie z wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej i trzeba je było gdzieś umieścić. Z tamtych czasów nic praktycznie, poza murami kaplicy, nie zostało. Była przecież rewolucja. Zostały przecudowne witraże, chyba najpiękniejsze jakie widziałam. Ich kolorów nie da się porównać z niczym Trzeba je zobaczyć na własne oczy, i trzeba zostać olśnionym ich pięknem. Po zwiedzeniu Saint Chapelle uparłam się na odwiedzenie Luwru. Zbyszek powiedział tylko: Po co? Przecież tam nic interesującego nie ma.
Ale ja się uparłam i poszliśmy. W niedziele Luwr jest bezpłatny i nie wiem ile kosztuje bilet wstępu. Weszliśmy i na początek Zbyszek powiedział do mnie: Spójrz na szczyt schodów. Stała tam Nike z Samotraki. Usłyszałam: Czy nie jest wspaniała, jak tak unosi ramiona nad falującym tłumem na schodach. Zobaczyłaś? No to chodź. I weszliśmy do pawilonu rzeźb antycznych. Usłyszałam znowu: Popatrz. Czyż nie wygląda cudownie na końcu tego korytarza? Ludzie przepływają poniżej jej. Była to Wenus z Milo. Przyznałam, że wygląda pięknie i dowiedziałam się, że już widziałam wszystko, bo nie ma więcej co oglądać. A Mona Liza? zapytałam i usłyszałam, że nie warto tego oglądać. Znów się uparłam i poszliśmy do tej części Luwru, gdzie jest umieszczona Mona Liza. I przyznaję, że nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Obraz za szybą ognio- i kulo-odporną naprawdę nie robi wrażenia. Wrażenie zrobił na mnie tłum Japończyków robiących fotografie z każdego możliwego miejsca. Sprawdziłam tylko to, że prawdą jest twierdzenie, że niezależnie od tego, z którego miejsca się patrzy na obraz, to kobieta z obrazu patrzy na ciebie. I w ten sposób skończyliśmy zwiedzanie Luwru, bo było już po dwunastej i trzeba było iść i coś zjeść. Poszliśmy do chińskiej restauracji, gdzie zostaliśmy potraktowani jak barbarzyńcy i dostaliśmy normalne sztućce do jedzenia, a nie pałeczki. Po jedzeniu zakrapianym oczywiście winem poszliśmy, a raczej podjechaliśmy do wzgórza Montmartre, gdzie na samym szczycie można obejrzeć Sacre Coeur, katedrę zbudowaną w początku wieku i przypominającą trochę cerkiew prawosławną. Cudowne białe mury wyglądają jakby były myte co jakiś czas, albo jakby katedra była zbudowana dopiero co. W porównaniu z Notre Dame ten kościół tak nie zachwyca. Jest tam tylko wspaniała perspektywa Paryża i stojąc przed katedrą ma się cały Paryż jak na dłoni. Prawdą jest, że po drodze wchodząc na szczyt tego wzgórza byliśmy dwa razy w kawiarni, aby napić się ponownie panache. Po obejrzeniu Sacre Coeur i panoramy Paryża Zbyszek powiedział do mnie: Widziałaś wszystko co miałaś zobaczyć. Jedziemy na obiad do Renarda. I pojechaliśmy. Na obiedzie było nas sporo, bo była Francoise ze swoim mężem, Monika, mała córeczka Zbyszka i Moniki i czwórka dzieci Renarda. Obiad skończył się koło pierwszej nad ranem, a z samego rana znów praca.
Pozostało mi do zwiedzenia miasto oglądane przeze mnie bez pośpiechu i bez biegania.
Ale muszę powiedzieć, że będąc w Luwrze jeszcze parę razy widziałam tylko Nike z Samotraki i Venus z Milo.
Mój ParyżPisząc mój Paryż, myślałam oczywiście o tym co ja sama zwiedziłam, widziałam, dokąd trafiłam.
(Chciałabym zaznaczyć, że robiłam zdjęcia, ale były to slajdy, a ich nie bardzo można skanować i dlatego nie ma żadnych zdjęć.)
Chciałam pójść do magazynu Tati, o którym słyszałam w Warszawie, że są tam wspaniałe ciuchy, ale Francuzi, z którymi pracowałam nie wiedzieli co, to jest i gdzie to jest. Dopiero Christine, która właśnie skończyła studia powiedziała mi co to jest za magazyn i gdzie go mogę znaleźć. Okazało się, że jest to magazyn z ciuchami bardzo tanimi, w kiepskiej dzielnicy Paryża, a kupić coś dobrego można jak się ma szczęście. Byłam tam, byli przede wszystkim kolorowi, a wszystko było podłej jakości. I miałam do załatwienia jeszcze jedną rzecz - obowiązek, którego się podjęłam, a teraz należało go wykonać. Moja bardzo dobra koleżanka prosiła mnie w Warszawie, abym zabrała prezent dla jej ówczesnego chłopaka Ryśka, który wyjechał do Paryża zarabiać na mieszkanie. Musiałam do niego zadzwonić, umówić się i oddać bardzo ciężką paczkę. Znałam Ryśka dobrze, niejedną noc spędziliśmy przy bridge'u i myślałam, że spotkanie z nim będzie przyjemnością. Jak bardzo się myliłam. Ryszard, jak usłyszał, że mam dla niego prezent zaproponował mi, abym go do niego przywiozła. Z dużym trudem się od tego wybroniłam i umówiliśmy się przed katedrą Notre Dame. Zaznaczyłam, że na pewno będę głodna i będę chciała coś zjeść. Rysiek powiedział tylko: Oczywiście, nie ma problemu, coś znajdziemy. Na spotkanie spóźnił się pół godziny i już miałam odejść, gdy się pojawił. Okropnie mnie przepraszał zwalając winę na swoją pracę i komunikację. Gdzie pracuje nie dowiedziałam się nigdy. Nie wziął prezentu dla siebie, uważając, że jak go przywiozłam to mogę go dalej nosić. Zaproponował mi, że pokaże mi Plac Pigalle. Poszliśmy tam i miałam wrażenie, że Rysiek występuje w roli mojego właściciela, bo inaczej zostałabym poturbowana jako potencjalna rywalka. Popatrzyłam na te młode dziewczyny o przeżytych twarzach i ciałach i stwierdziłam, że nie mam ochoty tego oglądać. Uparłam się, żeby coś zjeść. Była już szósta po południu i miałam prawo być głodna. Od Ryśka usłyszałam tylko: Nie mam pieniędzy. Wydało mi się to co najmniej dziwne, ale jak się uparłam to w końcu poszliśmy do małego baru, gdzie ceny były bardzo niskie, a warunki wewnątrz bardziej polskie niż paryskie. Koło dziesiątej Rysiek odprowadził mnie na stację metra, mówiąc, że nie odwiezie mnie do domu, bo będzie miał daleko do siebie. Nareszcie wziął ode mnie tę ciężką paczkę. Pojechałam do siebie, myśląc przez cały czas, że Rysiek bardzo się zmienił. Było to nasze ostatnie spotkanie. Po powrocie koło północy nagle zachorowałam. Okazało się, że coś w tym co zjadłam było nieświeżego, lub zepsutego i się po prostu zatrułam. Wyglądałam gorzej niż strasznie, kiedy koło jedenastej rano doszłam do wniosku, że muszę pójść do pracy. Wcale nie musiałam, bo Zbyszek zjawił się zaniepokojony moją nieobecnością. Kazał mi się położyć. Sam poszedł do apteki i wrócił z czerstwą bagietką, wodą mineralną Vichy, węglem, sulfaguanidyną i poleceniem, abym przez dwa dni się nie ruszała z łóżka, jadła tylko czerstwą bagietkę i popijała ją wodą Vichy. Ja wytrzymałam do końca dnia, na drugi dzień już rozpoczęłam pracę i dalsze zwiedzanie Paryża. Stwierdziłam, że muszę pojechać na cmentarz Pere Lachaise. Na tej słynnej nekropoli są przepiękne pomniki, tzn. na mogiłach są cudowne pomniki. Myślałam, że tak jak w Polsce przed cmentarzem będę mogła kupić światełko i kwiatek. Okazało się, że palenie światełek jest polskim zwyczajem, a kwiaty bywają z rzadka. W środku tygodnie ich nie było. Poszłam na grób Chopina, gdzie zobaczyłam cały grób pokryty tarczami z różnych polskich szkół. Zobaczyłam też roześmianych Rosjan, którzy robili sobie zdjęcia przy tym jedynym kolorowym nagrobku. Zniesmaczyło mnie to okropnie.
Prawie codziennie byłam zapraszana na obiady do kogoś z pracy i dzięki temu mogłam poznać ogrom i wspaniałość kuchni francuskiej. Nie nauczyłam się jeść tylko owoców morza - tych wszystkich kałamarnic, ostryg, muli itd. Nie raczyłam spróbować udek żabich i ślimaków. Próbowałam pędy bambusa, które smakowały jak młoda wiklina, a poza tym ogrom serów, sałatek, pasztetów. Polubiłam kozie sery i uważam je za jedne z najlepszych. Są co prawda bardzo drogie i śmierdzące, ale nauczyłam się mówić jak Francuzi, że serów się nie wącha, sery się je. Ale to były wyprawy w stronę kuchni francuskiej, którą polubiłam i lubię najbardziej ze wszystkich. Parę razy Francoise zaprosiła mnie do siebie. Tak zaczęła się nasza przyjaźń, która trwa do dzisiaj. Poza tym to właśnie z Francoise i jej mężem byłam w najsłynniejszych i najdroższych restauracjach paryskich. Na początku czekałam na ceny, żeby wybrać coś taniego, ale potem zauważyłam, że ceny dostaje tylko Jean-Pierre, a oni uważają, że ja powinnam jak najwięcej z kuchni francuskiej spróbować. Ceny nie były istotne. Oni są bardzo bogatymi ludźmi. Wszyscy pozostali pracownicy laboratorium zapraszali mnie do domu, lub do restauracji. W ten sposób zwiedziłam wiele paryskich restauracji, o których teraz można poczytać w Gazecie Wyborczej. Nawet zapracowany, zwariowany informatyk, Joseph, który zawsze pracował w godzinach południowych posiłków twierdząc, że komputery nie są okupowane, kupił mi kiedyś kanapkę, jak musiałam wcześniej wyjść, aby coś załatwić i nie mogłam zjeść dejeneur. Dopiero później dowiedziałam się, że ten zwariowany Joseph był twórcą informatyki dla samolotów Mirage. Jacqueline, która pracowała w bibliotece, zaprosiła nas na herbatę, po pracy i dostaliśmy po jednej filiżance herbaty i jednym przepysznym ciastku. Samych ciastek zjadłabym dużo więcej, ale nie było.
Pozostało mi zwiedzanie Paryża. Byłam w muzeum Rodin'a, gdzie można obejrzeć przecudowne rzeźby, jak by w tej chwili powiedzieli nawiedzeni, erotyczne. Poszłam do kina na pierwszy film "Emmanuelle". Muzyka bardzo dobra, treść bardzo przeciętna. Zaskoczyło mnie oczywiście to, że miejsca były nienumerowane, panienka z obsługi, która odprowadziła mnie na miejsce, wyciągnęła rękę ze słowem: Service. A ja musiałam się spytać, ile taki serwis kosztuje Kosztował 1fr.
Była akurat wystawa pt. "Złoto faraonów" w Grand Palais przy Polach Elizejskich. Oczywiście poszłam, zobaczyłam kolejkę po bilety na godzinę stania, ale mogłam jeszcze stać, więc postałam i obejrzałam złoto odnalezione w grobowcach faraonów egipskich. Wystawa była ciekawa, ale ludzi było za dużo i nie można było się swobodnie wszystkiemu przyjrzeć. Nie można było się też cofać, aby obejrzeć coś interesującego jeszcze raz.
Daniel, kolega z pracy zaproponował mi zwiedzenie Wersalu. Pojechaliśmy, zobaczyłam Wersal. Przepiękny park, salę z obrazami najsłynniejszych bitew Napoleona. Zaznaczam, tylko wygranymi przez Napoleona, obrazu spod Waterloo nie było. Porozmawiałam sobie z Danielem o historii Francji i doprowadziłam do tego, że po powrocie do laboratorium, Daniel wykrzyknął: Ona zna lepiej historię Francji niż my. Zwiedziliśmy też cudowne Petit i Grand Trianon zbudowane dla Marii Antoniny. Są to ogrody i budowle tak kruche, tak maleńkie, maleńkie wodospady, przepiękna zieleń, na szczęście bardziej w stylu angielskim niż francuskim. Oczywiście łaziłam po całym Paryżu, byłam u Inwalidów, gdzie obejrzałam bardzo nieciekawy grób Napoleona i podkreślam, że nie odważyłam się wejść, czy też wjechać na wieżę Eiffel'a. Po prostu mam lęk wysokości. Chciałam zobaczyć coś co pozostało po Bastylii. Pozostał tylko pomnik, że tu była Bastylia zburzona w 1889 roku (o ile się nie mylę). Na placu Vendome obejrzałam najpiękniejsze klejnoty, biżuterię o takich cenach, że odjęło mi mowę. Nie jestem w stanie powiedzieć co jeszcze widziałam tym pierwszym razem. Boję się, że mogę dołożyć to co widziałam później. A było tego dużo Wtedy nie było jeszcze Centre George Pompidou ani La Defanse. Defanse bardzo mi się podoba, Centre George Pompidou ani trochę. Dojechałam chyba do końca mojej pierwszej wizyty w Paryżu. Muszę napisać jeszcze o powrocie. Bagaż był cięższy o 20 kg niż przy przyjeździe. Nie miałam zamiaru płacić za nadbagaż. W potwornym korku, Daniel, który odwoził mnie na Le Bourget, w pewnym momencie powiedział: Chyba wysiądziesz, przesiądziesz się do metra i autobusu i na pewno zdążysz. Tkwiliśmy w korku około godziny, na lotnisko przyjechaliśmy w ostatniej chwili I wtedy usłyszałam: Jesteś głupia, ślepa, po francusku nie rozumiesz ani słowa. I tak też zrobiłam. Facet, który odprawiał mój za duży bagaż coś do mnie powiedział. Zrobiłam głupią minę, uśmiechnęłam się jak słodka idiotka i zostałam przepuszczona bez dodatkowych opłat. A po trzech godzinach wylądowałam w Warszawie i zaczęłam marzyć o następnym wyjeździe.
|