Andrzej

Andrzeja poznałem podczas pobytu w Klinice Neurochirurgii Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Trafiliśmy tam w tym samym czasie, każdy z nas czekał na operację. Działo się to w połowie lat 70-tych, ja byłem wówczas dziewięcioletnim łebkiem, Andrzej zaś miał 20 lat, lecz mimo tej różnicy wieku, staliśmy się na czas pobytu w szpitalu nierozłącznymi kumplami. Obaj byliśmy na oko zdrowi i sprawni, jednak diagnozy mówiły, że to złudne wrażenie.
Czekanie na operację trwało ze trzy tygodnie. W tym czasie dziesiątki razy przewędrowaliśmy długie szpitalne korytarze. Strzelaliśmy do obrazów strzałkami-przyssawkami, puszczaliśmy metalowe samochodziki po korytarzu (puszczony prosto, jechał taki samochód daleko!), a przede wszystkim rozmawialiśmy. Wytworzył się między nami układ starszego z młodszym. Andrzej był dla mnie mistrzem, gdy opowiadał o śmiertelnych ciosach karate, węzłach marynarskich i różnych budzących grozę historiach, często marynistycznych. Jemu z kolei odpowiadała rola mentora. Jasne, że popisywanie się przed dzieckiem wygląda obciachowo, ale myśmy się po prostu lubili. Takie koleżeństwo jest też dobrym sposobem, by jakoś sobie radzić, gdy ląduje się w szpitalu i czeka na pokrojenie. Po operacji szybko zniknęliśmy sobie wzajemnie z horyzontu. Z Łodzi wróciłem do Białej Podlaskiej. Potem wędrowałem przez inne szpitale, ośrodek rehabilitacji, aż wróciłem do domu na stałe i na wózku na amen. Mijały lata i dziesięciolecia.
Kiedy przyszły czasy internetu, obserwowałem jak coraz więcej informacji dostępnych jest tą drogą, stworzyłem własną stronę www. Teraz mawia się, że jeśli nie ma cię w internecie, to znaczy, że nie istniejesz. Lekka przesada, ale tylko lekka. Powiedziałbym raczej: "jeśli istniejesz, to zapewne jesteś też w internecie." Ta myśl przyszła do mnie kiedyś w związku z Andrzejem. Wpisałem w okienko wyszukiwarki "Andrzej Gwiazdowski" i... wyskoczyło wiele wyników, bo też osób o tym imieniu i nazwisku jest co najmniej kilkanaście. Znalazłem jednak i "swojego" Andrzeja. Na zamieszczonym filmiku i zdjęciach testował pojazd kroczący konstrukcji Andrzeja Bochnackiego. Wyglądał jak nieco starsza i mniej sprawna wersja osoby, którą znałem przed laty w Łodzi. Właśnie tak:

Dodam, że pan Bochnacki to także postać nader ciekawa; nie chcę jednak rozgałęziać wątków, zapraszam na stronę pana inżyniera i do jego Akademii Ruchu Bez Użycia Koła. Napisałem do p. Bochnackiego z prośbą o kontakt do Andrzeja. Niedługo potem otrzymałem maila już od Andrzeja Gwiazdowskiego. Pisał między innymi:
"Przez minione trzydzieści lat często Cię wspominałem. Zadziwiały mnie Twoje rozległe zainteresowania, jak na tak małego chłopca. Pamiętam też, że ogrywałeś mnie w szachy. Często chodziły mi też po krzyżu ciarki, kiedy sobie przypominałem, jak o mało co bym Cię nie powiesił w zabawie. Człowiek z głupoty robi czasem straszne rzeczy."
Trochę sobie kadzę tym cytatem :) Obaj strasznie wygłupialiśmy się w tamtych szpitalnych czasach. Inne fragmenty pierwszego maila:
"Jak udała się moja operacja, to widziałeś na filmie. Ze szpitala wyszedłem jeszcze na własnych nogach, ale potem sukcesywnie mój stan się pogarszał i pogarsza się nadal - na szczęście bardzo powoli. Nie daję się. Dużo ćwiczę, utrzymuję formę. Skończyłem studia na Instytucie Okrętowym Politechniki Gdańskiej i pracuję jako konstruktor w Stoczni Marynarki Wojennej, gdzie moim bezpośrednim przełożonym jest pan Bochnacki, na którego namiar znalazłeś. Czasami robimy razem jakieś śmieszne wynalazki. Mieszkam w Gdyni. Miałem trzy żony. Dwie pierwsze mnie opuściły, a trzecia, ta najukochańsza, zmarła rok temu na raka piersi."

Choć pisaliśmy do siebie po 30-letniej przerwie, naraz okazało się, że jest ona całkiem nieistotna. Nie było żadnego dystansu czasu, rezerwy między ludźmi, konieczności nawiązywania więzi na nowo, w dorosłym wieku.

Moją ulubioną rozrywką jest podróżowanie. Zjeździłem już prawie całą Europę. Uwielbiam, jak kilometry uciekają mi spod tyłka. Jak to śpiewa Krawczyk, skasowałem kilka bryk, ale sam nie miałem nigdy nawet zadrapania. Chyba dzieje się tak w myśl założeń "Księgi Hioba": "...zabierz mu wszystko, co jego, tylko nie rusz jego samego..."
Wciąż mam przeczucie, że w życiu czeka mnie jeszcze coś dobrego.
Tyle by było pokrótce o mnie, a co u Ciebie? Kiedy Cię ostatnio widziałem, to leżałeś po operacji na łóżku i nawet w szachy nie miałeś ochoty zagrać. Mam nadzieję, że wszystko jest dobrze.

Cóż, na temat swego zdrowia nie miałem pocieszających wieści, ale nie musiał być to jedyny temat naszych rozmów :) Przez następne miesiące wiele korespondowaliśmy, zaprzyjaźniając się na nowo. Andrzej bardzo pomógł mi, wspierając w trudnych chwilach: słowem, swoją postawą, tłumaczeniem różnych spraw. Przysłał mi też film dokumentalny, którego jest bohaterem, pt. "Gonić króliczka". Zrealizowała go pani Dorota Łeweć, za jej zgodą zamieszczam film na tej stronie.

Kadr z filmu "Gonić króliczka" Doroty Łeweć - jeśli nań klikniesz, ściągniesz film. Możesz też kliknąć tu i też ściągniesz film :) Plik z filmem ma wielkość 67 megabajtów.

Przepraszam, że musiałeś tak długo czekać na film, który Ci obiecałem. Miałem ostatnio bardzo dużo zajęć. Na początku dnia, jak zwykle praca, a po południu pędziłem na złamanie karku na zabiegi rehabilitacyjne. Dawali mi mocno w kość. Byłem tak zmęczony, że przez dwa tygodnie nie wyrabiałem się z obowiązkami w stoczni i musiałem zabierać pracę do domu. Teraz mam trochę luzu, więc przysyłam Ci, co obiecałem. Pierwszy film jest o mnie, a drugi o moich kolegach z klubu. Obydwa nakręciła pani Dorota Łeweć - reżyser z Warszawy.
Oprócz warstwy artystycznej dokumentu są tu ujęcia z testów pojazdu stworzonego przez p. inż. Bochnackiego. W pewnym momencie Andrzej wspomina całkowicie sparaliżowanego kolegę, który popełnił samobójstwo, wymuszając na lekarzach kolejne operacje. To był nasz wspólny kolega z łódzkiej kliniki, pamiętam go. Miał straszne blizny po wycinanych odleżynach, często ze mnie żartował: "Ty mieszkasz w Białej pod laskiem?" "Podlaskiej", poprawiałem go. "No właśnie mówię, że pod laskiem." "PODLASKIEJ", poprawiałem go niestrudzenie, jak to kilkulatek, a on równie niestrudzenie ponawiał dwie, trzy te same zaczepki. Nie było w jego żartach wesołości ani nawet chęci dogryzienia mi. Zdawało mi się, że sam się zadręcza.
Jeszcze jeden fragment listu Andrzeja:
Kolega, którego pamiętasz, to rzeczywiście był Jurek. Jego najbardziej ze wszystkich pacjentów przepełniała gorycz. Pochodził ze wsi, a w tamtych czasach, jeżeli ktoś na wsi nie mógł wyjść w pole, czy do obory, to się kompletnie nie liczył. Przez cały czas, jak pamiętam, tylko raz odwiedził go ojciec i to bardzo się spieszył. Zawsze trzeba chwalić to, co się ma, bo inni mają jeszcze gorzej. Tu kończę. Życzę szczęścia i odwagi. Andrzej.
PS. Jak tylko będę mógł w czymś pomóc, to daj znać.

Cała nasza korespondencja toczyła się w 2005 roku. W następnym Andrzej zamilkł i choć zdarzały się między nami okresy milczenia, to nigdy tak długie. Napisałem kilka coraz bardziej ponaglających maili, a wreszcie, naprawdę zaniepokojony, zwróciłem się ponownie do inżyniera Bochnackiego z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. Milczenie znów przeciągało się, wreszcie otrzymałem odpowiedź. Pan Andrzej pisał:

Panie Leszku,
Przepraszam, że Pan tak długo musiał czekać na odpowiedź, ale niestety byłem poza zasięgiem internetu.
Może to i lepiej, bo wiadomość, którą Panu przekazuję, nie jest przyjemna. Andrzej Gwiazdowski zginął w wypadku samochodowym w lutym b.r. Ostatnio był bardzo szczęśliwy, był autentycznie zakochany w kobiecie, z którą był w Paryżu na sylwestra 2005. Przeżył tam bardzo dużo przygód i po powrocie był we wspaniałej formie. Jakiś lekarz dał mu nadzieję na poprawę jego stanu zdrowia.
Jak Pan wie, Andrzej pomagał mi w konstruowaniu "Cheopsa", pojazdu kroczącego. Myślałem, że będzie również testował "uniwersalny wózek z możliwością chodzenia po schodach", nad którym obecnie pracuję. Niestety stało się inaczej.
Pozdrawiam Pana serdecznie,
Andrzej Bochnacki

Nie umiem jednoznacznie spuentować tej historii. Myślę o ironii losu, który pozwolił nam znaleźć się po tak długiej przerwie, po czym za chwilę znów nas rozdzielił. Dał Andrzejowi szansę na nowe szczęście, ale szybko ją odebrał. Lub Andrzej jechał za szybko o jeden raz za dużo. Przede wszystkim chciałem wspomnieć, choćby szkicem, świetnego człowieka, który zaistniał w moim życiu - w dwóch momentach odległych od siebie o trzy dekady. Choć znałem Andrzeja tylko przez chwilę, to był dla mnie bratnią duszą i brak mi go.

Lech