Wiatr
odnowy wiał, darowano reszty
kar
Znów
się można było śmiać
W
kawiarniany gwar jak tornado jazz
się wdarł
I ja
też, chciałem grać
Ojciec,
Bóg wie gdzie, Martenowski
stawiał piec
Mnie
paznokieć z palca zszedł
Z
gryfu został wiór, grałem milion
różnych bzdur
I
poznałem co to seks
Pocztówkowy
szał, każdy z nas ich
pięćset miał
Zamiast
nowej pary jeans
A w
sobotnią noc był Luksemburg,
chata, szkło
Jakże
się chciało żyć
Alpagi
łyk i dyskusje po świt
Niecierpliwy
w nas ciskał się duch
Ktoś
dostał w nos, to popłakał się
w głos
Coś
działo się
Poróżniła
nas, za jej Poly Raksy
twarz
Każdy
by się zabić dał
W
pewną letnią noc gdzieś na dach
wyniosłem koc
I
dostałem to, com chciał
Powiedziała
mi, że kłopoty mogą być
Ja
jej, że egzamin mam
Odkręciła
gaz, nie zapukał nikt
na czas
Znów
jak pies, byłem sam
W
knajpie dla braw klezmer kazał
mi grać
Takie
rzeczy, że jeszcze mi wstyd
Pewnego
dnia zrozumiałem, że ja
Nie
umiem nic
Słuchaj
mnie tam, pokonałem się
sam
Oto
wyśnił się wielki mój sen
Tysięczny
tłum spija słowa z mych
ust
Kochają
mnie
W
hotelu fan mówi, na taśmie mam
To
jak w gardłach im rodzi się śpiew
Otwieram
drzwi i nie mówię już nic
Do
czterech ścian