Warna – dzień 1
Jedziemy do Warny, rodzinnego miasta Dymitra. Nie wiemy tylko, jakim autobusem, gdyż nie sposób się dowiedzieć. Informacja turystyczna wciąż w Bułgarii kuleje, doprowadzając podróżników do rozpaczy. W biurze turystycznym na głównym placu w Rawdzie powiedziano nam, że owszem, jakieś autobusy do Warny zatrzymują się w naszej miejscowości, ale jakie i o której godzinie - nie wiadomo. Rozkładu jazdy brak. Oznaczenia przystanku, a nawet samego przystanku również nie ma. Koczujemy więc na plecakach już od ósmej rano, gdyż podobno koło dziewiątej przejeżdża tędy autobus Chaskowo-Warna. Do 10:30 jednak nie nadjechał. Czekamy więc dalej, obserwując, jak autobusy zatrzymują się w najróżniejszych miejscach placu, a podróżni biegają za nimi z bagażami. Nas też to czekało, o 12:15. A w środku kolejna niespodzianka: wolno palić! Na całym świecie palacze spotykają się z coraz większym potępieniem, a w bułgarskich autobusach mogą bezkarnie truć innych pasażerów. Podróżujemy więc z głowami za oknami i oglądamy widoki.
Wały Chana Asparucha
Docieramy do Warny i wysiadamy w dzielnicy, w której Dymitr się urodził i wychował - w Asparuchowie. Leży ona z dala od centrum, po drugiej stronie kanału łączącego Zalew Warneński z Jeziorem Warneńskim. Witamy się z ojcem, rzucamy bagaże i ruszamy odwiedzić nasze ulubione miejsca. Rozpoczynamy od spaceru po rodzinnej dzielnicy. Droga nad morze prowadzi przez park miejski - niegdyś pełen życia, teraz straszący połamanymi (na opał) ławkami, poniewierającymi się wszędzie stertami śmieci, dwoma kulawymi stołami do ping-ponga i zawsze pustą restauracją urządzoną w nieczynnym wodolocie. W pobliżu boiska do piłki nożnej - samolot przekształcony w salon z automatami do gry. Zardzewiałe szyny, o które potykamy się w alejkach, przypominają, że kiedyś jeździła po nich kolejka wożąca rozkrzyczane dzieciaki wokół parku. Dochodzimy do kamiennego pomnika woja Chana Asparucha, który wita nas sprayowymi bohomazami na plecach. Zwrócony obliczem ku morzu, wsparty na mieczu, miał przypominać o potędze swego wodza, któremu Bułgaria zawdzięcza pierwsze własne państwo, a dzielnica Warny - nazwę. Przechodzimy parkiem wzdłuż morskiego brzegu, wypatrując w trawie pozostałości wałów obronnych usypanych w czasach Chana Asparucha. Strzegły one dostępu do granic państwa od strony morza. Ciągną się na długości ponad półtora kilometra, wysokość ich sięga trzech metrów, u podstawy ich grubość wynosi 12 metrów. Wspaniały zabytek - lecz kto o nim wie? Na wałach pasie się stadko kóz. Podobno w południowej części umocnień znajduje się marmurowa kolumna z wyrytym prabułgarskim znakiem, lecz nie udaje się nam do niej przedrzeć przez chaszcze. Dajemy więc za wygraną, postanawiamy resztę dnia spędzić centrum Warny. Zaglądamy jeszcze na plażę, na której opalaliśmy się razem 16 lat temu, w czasie naszych pierwszych wspólnych wakacji.
Po jakimś czasie apiemy autobus miejski nr 2 i przejeżdżamy przez 1,5-kilometrowy Most Asparucha. Po prawej stronie rozciąga się widok na port i stocznię remontową w Zalewie Warneńskim, po lewej zaś - Jezioro Warneńskie. Oba zbiorniki wodne połączone są kanałami nawigacyjnymi, po których pełnomorskie statki mogą przepłynąć ok. 20 km w głąb lądu, aż do miejscowości Dewnia. Znajduje się tam gigantyczny kombinat chemiczny cieszący się o niechlubną sławą truciciela środowiska naturalnego. Być może dlatego możliwości turystyczne i rekreacyjne Jeziora Warneńskiego nie są wykorzystane - nie widać żaglówek, łódek ani kajaków. A ma ono swoje uroki - jest najgłębsze (19 m) i największe (17 km2) na całym bułgarskim wybrzeżu. Zasilane jest wodami pięciu rzek oraz niezliczonych podwodnych źródeł. Południowy brzeg jeziora jest stromy, północny zaś płaski i znajduje się na nim wiele miejsc z naniesionym przez rzeki czystym piaskiem, dogodnych do plażowania. Może kiedyś w przyszłości, gdy kominy Dewni przestaną dymić…
Okolice Dewni znane są również jako miejsce wspaniałego znaleziska archeologicznego, - chalkolitycznego cmentarzyska z 2 połowy 5 tysiąclecie p.n.e. Uchodzi ono za najstarsze w Europie i zyskało międzynarodową sławę. Natrafiono na nie przypadkowo w roku 1972 przy pracach związanych z przeciąganiem podziemnej linii elektrycznej. Na powierzchni 7500 m2 odkopano 294 groby, oraz mnóstwo skarbów - glinianych naczyń, kamiennych, miedzianych i kościanych przedmiotów codziennego użytku, ozdób z muszelek i złota. Samych złotych przedmiotów znaleziono ponad 3000, a ich łączna waga wynosiła ponad 6 kg. Większość z nich można obejrzeć w Muzeum Archeologicznym.
W tym roku most jest już po remoncie - ma nową nawierzchnię i odnowione barierki. Jeśli zostalibyśmy w Warnie do niedzieli, moglibyśmy obejrzeć, jak z tych barierek śmiałkowie skaczą w 48-metrową przepaść. Co roku odbywają się tu bowiem zawody w skokach bungee. Pod mostem w sezonie letnim zawsze koczują meczkadari, w tym roku, mimo zakazu, również. Wysiadamy z dwójki na końcowym przystanku, tuż przy katedrze pod wezwaniem Wniebowstąpienia Bogurodzicy.
Złote kopuły Katedry
Katedra ta jest drugą co do wielkości - po cerkwi Św. Aleksandra Newskiego w Sofii - świątynią w Bułgarii. Została zbudowana pod koniec XIX wieku, by uczcić wyzwolenie Bułgarii spod 500-letnigo tureckiego jarzma. "Cześć Oswobodzicielowi" - taki napis umieszczono na stupudowym dzwonie, a oswobodzicielem tym był znienawidzony przez Polaków car. Z dzwonnicy rozciąga się piękny widok, lecz by go ujrzeć, trzeba się wspiąć po 133 krętych schodkach. Wnętrze jest przestronne (35 ´ 35 m) i składa się z trzech naw. Z przodu w półmroku widnieje drewniany ikonostas (boczne ikonostasy poświęcone są księciu Aleksandrowi Newskiemu oraz świętemu Mikołajowi Cudotwórcy), w górze prześwieca słońce przez witraże przedstawiające m.in. dwóch apostołów słowiańszczyzny, świętych Cyryla i Metodego. Miedziane kopuły, na które blachy sprowadzono aż z Anglii, wiosną tego roku zyskały pozłotę. W ramach finansowanego przez Unię Europejską programu "Krasiwa Byłgarija" ("Piękna Bułgaria") odnowiono również fasadę katedry. Spędzamy chwilkę we wnętrzu i idziemy dalej.
Przechodzimy przez skwerek przy wieży zegarowej, na którym rozłożyli swoje stragany drobni handlarze. Dymitr już wie, że zbliża się niebezpieczeństwo: w zasięgu mojego wzroku jest stoisko ze sławną na całym świecie bułgarską ceramiką, tzw. "trojanską" (produkowaną w górskim mieście Trojan). Półki w naszym domu uginają się pod stosami skorup w różnobarwne szarki - wzór przypominający pawie oczka, a co cenniejsze egzemplarze przechowuję w piekarniku, by czyjaś (najczęściej mężowska) niezdarna łapa nie pozbawiła mnie glinianego cacka. W Polsce wszystkie posiłki podaję zawsze w bułgarskich naczyniach, i wierzcie mi, że smakują lepiej. Charakterystyczne wzorki tworzą zastygłe zacieki z kolorowych kropli farby, nanoszonych ręcznie jedna na drugą. Dlatego nie sposób znaleźć dwóch jednakowych egzemplarzy, a straty nie da się powetować nowym zakupem. Mimo protestów Dymitra kupuję ciężką glinianą misę w szarki na nietypowym żółtym tle. Już widzę, jak smakowicie będzie w niej wyglądać sałatka z czerwonych pomidorów! Dymitr odciąga mnie od straganu, zanim zdążę go ogołocić ze skorup, a nasz wspólny portfel z resztek gotówki.
Dwa kroki - i jesteśmy na placyku koło opery - tam czeka na nas nasz szadrawan - fontanna, przy której 20 lat temu się poznaliśmy. Prosimy kogoś, by pstryknął nam zdjęcie. Robimy sobie takie każdego roku i dołączamy do kolekcji, która dokumentuje, jak z biegiem lat wszystko się zmienia - i my, i to, co na fotografii jest tłem. Przed laty fontanna strzelała w górę i na boki słupami wody o różnej wysokości, w świetle różnokolorowych reflektorów. Przez 40 minut pokazu kompozycja świateł i strumieni ani razu się nie powtórzyła. Dziś w mętnej wodzie, przez którą prześwieca szaro-bure dno, pływają plastikowe kubeczki i patyki. Fontanna, mimo upału (a może właśnie dlatego) nie działa. Ruszamy więc dalej deptakiem w stronę morza, oglądając odnowione fasady kamienic, nowe nawierzchnie i chodniki, podjazdy dla inwalidów, odrestaurowaną cerkiew Sweti Nikolau, której ściany, jak zwykle obwieszone są od zewnątrz obrazami miejscowych artystów. Większość tych inwestycji przeprowadzono w ramach programu "Krasiwa Byłgarija". Centrum Warny jest miejscem w niczym nie ustępującym innym nowoczesnym europejskim miastom. Licząca ok. 400 tys. mieszkańców letnia stolica Bułgarii w czasach swej największej turystycznej świetności mogła pomieścić drugie tyle przybyszów z zagranicy. Obecnie lata chude zdają się mijać i turyści znów zaczynają pojawiać się w tym pięknym, choć nieco zaniedbanym mieście. W bankomacie uzupełniamy nasze uszczuplone przez przystanek przy ceramice zasoby finansowe, i spacerkiem przechodzimy do Parku Nadmorskiego.
Wychudzony Kopernik w remoncie
Jest to największy kompleks parkowy w Warnie, ciągnący się wzdłuż plaży na przestrzeni kilku kilometrów i oddzielający ją pasem zieleni od zgiełku miasta. Imponujące skupisko różnych atrakcji, duma i wizytówka najwspanialszego nadmorskiego kurortu - letniej stolicy Bułgarii. Zawsze było to nasze ulubione miejsce spacerowe. Wejście do parku stanowi kolumnada złożona z dwóch półokręgów. Do 1956 r. w jej centrum stał pomnik Stalina (w latach 1949-1956 miasto nosiło nazwę Stalin). Dziś wewnątrz kolumnady wzrok przyciąga piękny zegar słoneczny w kształcie wznoszącego się do lotu łabędzia. Mijamy go i kierujemy się w prawo ku Planetarium i Obserwatorium Astronomicznemu, gdzie znajduje się jeszcze jedno miejsce bliskie sercom Polaków: pomnik Mikołaja Kopernika (autorstwa L. Dalczewa i P. Atanasowa). Astronom uwieczniony został w brązie, ze wzrokiem utkwionym w astrolabium w wyciągniętej dłoni, nie wiedzieć czemu jednak jego postać jest przeraźliwie chuda. A tu niespodzianka - budynek jest w remoncie, otoczony płotem skrywającym również naszego wielkiego rodaka. Mieliśmy nadzieję obejrzeć znajdujące się tam wahadło Foucaulta, umieszczone w specjalnej wieży. Lina, na której zawieszony jest dysk, ma blisko 18 m długości, a wychylenie wahadła u podstawy wieży wynosi 2 m. Trudno, tym razem nie uda nam się przekonać na własne oczy, że Ziemia kręci się wokół swej osi.
Spacerując po parkowych dróżkach odkrywamy, że im bardziej są one oddalone od głównej alei, tym bardziej są zapuszczone i dzikie. Zapuszczamy się w jedną z nich i po kilkunastu metrach okazuje się, że drogę zagradzają nam pnącza zwieszające się z drzew na kształt ażurowej kurtyny. - Liany! Liany! - wykrzykuję i czuję się jak w tropikalnej puszczy. Wypróbowujemy ich wytrzymałość, huśtając się na nich ponad alejką. Tylko w Warnie można znaleźć takie miejsce - w odległości stu metrów od cywilizowanego świata.
W parku znajduje się skupisko niebywałych atrakcji turystycznych: Akwarium z fantastyczną ekspozycją różnych form życia morskiego, Delfinarium, Muzeum Morskie mieszczące się w gmachu byłego konsulatu włoskiego oraz wewnątrz okrętu wojennego "Dryzki", Muzeum Historii Naturalnej, łaźnie z ciepłą mineralną wiodą, "aquarama" (kilkunastometrowa morska zjeżdżalnia), zbudowany na ziemi plastyczny model Morza Czarnego i otaczających go lądów, ogród zoologiczny… W czasach największej świetności parku było w nim jeszcze alpinarium ze sztucznym jeziorkiem i 6 źródełek z wodą mineralną, zwanych czeszmi. Wszystkie te miejsca odwiedziliśmy co najmniej raz podczas naszych poprzednich pobytów w Warnie. Teraz natomiast postanawiamy zwiedzić muzeum, do którego nigdy przedtem nie udało nam się dostać.
Zamawianie i skalpel
Jak zwykle dajemy się zwieść "informacji" i pod adresem wskazanym w bułgarskim przewodniku po Warnie znajdujemy restaurację. Jeszcze tylko kilka okrążeń wokół budynku, i docieramy do właściwych drzwi. Ku naszej radości - otwarte, choć jest już późna godzina popołudniowa. Wypożyczamy opis ekspozycji i ruszamy między eksponaty. Muzeum Historii Medycyny jest jedyną tego typu placówką w całej Bułgarii. Urządzono je w budynku dawnego szpitala, ufundowanego przez bogatego warneńskiego kupca Paraskeva Nikolau (dziś ulica, przy której znajduje się muzeum, nosi jego imię). Zgromadzone w nim zbiory są imponujące. Jest to najbogatsza kolekcja paleoantropologicznych znalezisk, dokumentujących rozwój praktyk leczniczych od zarania cywilizacji. W gablotach leżą rzymskie prototypy współczesnych skalpeli, świdrów i szczypców, monety z motywami związanymi ze zdrowiem, naczynia rytualne, święte ikony, stare kompendia wiedzy medycznej. W jednej z sal straszą wyściełane aksamitem pierwsze modele foteli dentystycznych. Oglądamy instrumenty medyczne różnych ludów zamieszkujących ziemie bułgarskie, czasami dziwaczne, czasami bardzo przypominające ich współczesne odpowiedniki. Jest tu również sala poświęcona medycynie ludowej - odczynianiu uroków i różnego rodzaju praktykom magicznym, mającym na celu wypędzenie choroby. Udaje się nam zrobić kilka zdjęć i opuszczamy muzeum, szczęśliwi, że - odpukać - chwilowo nic nam nie dolega.
Radość nasza nie trwa jednak długo. Wieczorem docieramy do tzw. kwatery prywatnej - mieszkania, w którym mieliśmy przenocować. Przykro pisać, lecz przeraził nas panujący tam brud. Może gdybyśmy byli młodsi, a mój mąż nie był inwalidą, machnęlibyśmy ręką na niewygody i przeważyłaby sympatia do gospodarzy. Jeszcze tego samego wieczora postanowiliśmy zmienić miejsce noclegu, lecz znów trafiliśmy z deszczu pod rynnę. Z tego doświadczenia wynieśliśmy kolejną naukę, przyszłym turystom pod rozwagę: nie dajcie się skusić niską ceną kwatery prywatnej, a przynajmniej zadajcie sobie trud, by ją wcześniej zobaczyć. Minęły już czasy, kiedy Bułgarzy na lato przenosili się do altanek na winnicy lub całą rodziną gnieździli się w jednym pokoju, a najlepsze pomieszczenia przeznaczali dla turystów. "Bałkanturist", który czuwał nad standardem tej usługi, obecnie czuwa jedynie nad tym, by cudzoziemiec zapłacił podwójną lub niekiedy potrójną stawkę (do tego w markach). Właściciele nieremontowanych od lat mieszkań, brudnych i zapuszczonych, wciąż traktują je jako źródło zysku bez inwestycji. Szkoda też czasu na wizytę w dużym państwowym hotelu (jak "Odessa", "Czerno More"), chyba, że ktoś stęsknił się za komunistyczną biurokracją i chamstwem. Lepiej poszukać jakiegoś prywatnego hoteliku, których ostatnio wiele powstało w Warnie. Tak właśnie zrobiliśmy, i rankiem, po spokojnie przespanej nocy, znów ruszyliśmy w odwiedziny do naszych ulubionych miejsc.
Warna – dzień 2
Drugi dzień naszego pobytu w Warnie ma kilka punktów programu. Zaczynamy od spaceru wzdłuż morskiego brzegu i wkrótce docieramy do Łaźni Rzymskich - kolejnej turystycznej atrakcji Warny. U zbiegu ulic San Stefano oraz Chan Krum, za ogrodzeniem z metalowych sztachet widnieją porosłe trawą ruiny. Są to pozostałości po największym kompleksie łaźni rzymskich na całym Półwyspie Bałkańskim. Powstały one na przełomie 2 i 3 w. n.e. w centralnej części miasta, zajmując powierzchnię ok. 7.000 m2. Do dziś zachowały się fragmenty ścian wielu pomieszczeń typowych dla tego rodzaju zabudowań (palestra - sala do spotkań i uprawiania gimnastyki, frigidarium - sala z basenem z zimną wodą, tepidarium - sala z basenem z ciepłą wodą, caldarium - sala z basem z gorącą wodą, apoditerium - szatnia). Najwyższe budowle miały wysokość ok. 12 m. Łaźnie wyposażone były w specjalny system ogrzewania za pomocą ciepłego powietrza rozprowadzanego przez przewody w ścianach. Podłogi i ściany wyłożone były marmurowymi mozaikami. Pomieszczenia zdobiły kamienne rzeźby. W czasach rzymskich łaźnie spełniały rolę ośrodka społecznego życia miasta. Obecnie łaźnie Rzymskie stanowią oddział Muzeum Archeologicznego w Warnie. Co roku tu zaglądamy, a Dymitr pokazuje mi miejsce, gdzie w dzieciństwie bawił się z kolegami w archeologów i wygrzebywał z ziemi stare monety.
Dziś termy nie są lepiej zabezpieczone niż przed czterdziestu laty: widzimy jak przez otwór między sztachetami przeciska się do środka dwoje turystów. Już się widać przekonali, że bilet wstępu do każdego obiektu zabytkowego w Bułgarii ma inną cenę dla Bułgarów, a inną (kilkakrotni wyższą) dla zwiedzających z zagranicy. Zwiedzanie może się więc okazać bardzo kosztowne, dlatego bardziej obrotni turyści praktykują różne sposoby przechytrzania kasjerów i strażników. Należy do nich desperackie wdzieranie się do obiektu przez płot, czego właśnie byliśmy świadkami, lub kupowanie biletów "na Bułgara" (znajomy lub zaczepiony przez wejściem Bułgar kupuje bilety dla wszystkich chętnych, którzy mają trzymać gęby na kłódkę, ewentualnie powtarzać "da, da", kiwając przy tym głowami odwrotnie niż przy naszym "tak, tak"). My już mamy za sobą liczne batalie przy kasach, a z każdej z nich wychodziliśmy przegrani - kasjerzy nie mieli litości nawet dla żony Bułgara, skoro ma polski paszport.
Zbliżając się z wolna do wyjścia, natykamy się na naszych spryciarzy, którzy proszą o pstryknięci im zdjęcia na tle ceglastoszarych ścian. Przy okazji zauważam, że widniejący w tle kadru 4-piętrowy budynek, który w zeszłym roku był tylko szkieletem w rusztowaniach, teraz jest już gotowy, i swą nowoczesnością, tak bardzo kontrastującą z dostojeństwem rzymskich ruin, skłania do zadumy nad współistnieniem historii i współczesności.
Historię Warny najłatwiej jest prześledzić w salach Muzeum Archeologicznego. Jej początki sięgają 6 w. p.n.e., kiedy przybyli tu Grecy z Miletu w Azji Mniejszej i istniejącą tracką osadę przekształcili w swe miasto-państwo. Historyczna nazwa Warny: Odessos znaczy 'miasto na wodzie', 'wodny gród'. W krótkim czasie Odessos stał się jednym z największych portów i ośrodków handlowych na wybrzeżu Morza Czarnego, o którego potędze ekonomicznej może świadczyć fakt, że już w 3 w. p.n.e. bił własne (brązowe, srebrne i złote) monety. W początkach naszej ery gród znalazł się w granicach Cesarstwa Rzymskiego i nieco stracił na swej świetności, lecz nadal przyciągał masowo osiedlających się w nim przybyszy z Azji Mniejszej, Syrii i Wysp Egejskich, a także z ziem położonych na północ od Dunaju. W VII w Chan Asparuch w okolice Odessos przyprowadził ludność protobułgarską. Z tych czasów pochodzi też obecna nazwa miasta - Warna. Na krótko miasto znalazło się pod rządami Bizancjum. Pod koniec XIV w. nastały czasy panowania tureckiego, trwające blisko 500 lat. Muzeum prezentuje świadectwa materialne pochodzące z każdego okresu historii Warny.
Przechodzimy przez sale, zatrzymując się na dłużej w pomieszczeniu poświęconym złotym ozdobom ze wspomnianego prehistorycznego cmentarzyska znad Jeziora Warneńskiego. Niespotykane kształty i wzory zausznic, klamr, pierścieni, bransolet i guzów przyciągają na długo nasz wzrok. Najwięcej czasu spędzam przed moimi ulubionymi eksponatami - złotymi blaszkami w kształcie krów. Prawdopodobnie miały one funkcję rytualną. Dla mnie są również czymś w rodzaju amuletu - ilekroć odwiedzam Warnę, zawsze muszę trochę na nie popatrzeć, by zyskać przeświadczenie, że mój pobyt tutaj znów będzie udany. Jak dotąd złote krowy nigdy mnie nie zawiodły. Na koniec kupię pocztówki z moim amuletem, by rozesłać je znajomym (uwaga: dla zagranicznych turystów znów inna cena). *
Przechodzimy na dziedziniec i spoglądamy na kapitele pozostałe po starożytnych kolumnach, porozstawiane wzdłuż ścian budynku muzeum. Ciekawostka: wszystkie eksponowane są do góry nogami. - A co, mają się kiwać na tych połamanych krawędziach? - mówi strażnik. Nikomu nie przyszło do głowy, by dla każdego z nich wykonać odpowiednio dopasowany postument.
Na dziś koniec zwiedzania muzeów, czeka nas bowiem wyprawa poza Warnę, do skalnego monasteru Aladża.
Tym razem nie mamy kłopotu z dotarciem do celu, w pobliżu monasteru przejeżdżają bowiem wszystkie autobusy jadące do Złotych Piasków. Nie znaczy to jednak, że się tam zatrzymują. Pan kierowca dał się jednak uprosić i specjalnie dla nas przystanął na pustkowiu 17 km za miastem. Wskazał nam drogę wiodącą w górę i życzył powodzenia. Jeszcze kilkanaście minut wspinaczki - i stajemy przed bramą wejściową. A za nią - w głębi bieli się w świetle południowego słońca stromy skalny stok, poznaczony czarnymi plamami wykutych w nim przed wiekami otworów. Barwny piaskowiec dał nazwę klasztorowi, gdyż aladża po turecku znaczy 'kolorowy'.
Prawdopodobnie początki monasteru pod wezwaniem św. Trójcy sięgają schyłku pierwszego państwa bułgarskiego. Czynny był aż po pierwsze wieki niewoli tureckiej. W wieku XVIII już opustoszał. Składa się z wielu cel wykutych na dwóch poziomach bezpośrednio w żywej masie skały, wysokiej na 40 m. Oba poziomy łączyły, również wyrąbane w skale, kręte schody. Naturalne pieczary, oraz te wykute rękoma mnichów, połączone są systemem korytarzy. Najniższy poziom od ziemi dzieli ok. 10 m. W monasterze znajdują się również inne pomieszczenia oraz dwie kaplice. Ściany górnego piętra pokryte były średniowiecznymi freskami, lecz zachowały się one w bardzo złym stanie. Przed laty skalne lico klasztoru pokryte było drewnianym szalowaniem, niestety strawionym przez pożar. Nieco dalej w kierunku południowym znajdują się wykute w tym samym masywie skalnym katakumby, prawdopodobnie kryjące szczątki dawnych mieszkańców skalnego klasztoru.
Wspinamy się po metalowych stopniach i próbujemy sobie wyobrazić, jak mogło wyglądać życie mnichów-pustelników na tym odciętym od świata pustkowiu. Z najwyższego poziomu rozciąga się fantastyczny widok na morze. W tym emanującym spokojem miejscu spędzamy dwie godziny, ciesząc się jego niezwykłą atmosferą. Na koniec rzucamy okiem na kolekcję ikon zgromadzonych w budyneczku przy wyjściu i ruszmy w drogę powrotną. Bez problemu łapiemy stopa i wracamy do Warny, by przez resztę tego dnia cieszyć się spotkaniem z rodziną.
Warna – dzień 3
Na dziś zaplanowaliśmy kolejną wycieczkę poza Warnę. Kamienny Las jest przyrodniczym ewenementem na skalę europejską. Znajduje się on w odległości 18 kilometrów na zachód od Warny, tuż przy starej asfaltowej drodze na Sofię. Przewodniki opisują go pod hasłem: "Pobit Kamyk", "Pobiti Kamyni" lub "Dikilitasz" (co po turecku znaczy 'obelisk') Miejsce to urzekło mnie przed 20 laty, gdy Dymitr przywiózł mnie tu po raz pierwszy. Wtedy do Kamiennego Lasu kursowały regularnie autobusy, dowożące co kilkanaście minut nową grupę turystów, którzy chodzili pomiędzy wielkimi kamiennymi kolumnami, wzajemnie się o siebie obijając. Dziś trzeba nie lada samozaparcia, żeby tam dotrzeć. W zeszłym roku nam się nie udało, lecz w tym roku postanawiamy, że tak łatwo się nie poddamy. Lecz przyjdzie się nam natrudzić, skoro miejsce to owiane jest mgłą tajemnicy - nigdzie żadnej informacji ani o dojeździe, ani o samym Kamiennym Lesie. Po burzliwej dyskusji z udziałem przygodnych osób, oczekujących na inne autobusy, nasza wiedza na ten temat wygląda tak: podobno docierają tam autobusy nr 24 i 28, ale nikt nie wie, o której można je złapać, a do tego kursują tylko dwa czy trzy razy dziennie. Na pewno zatrzymują się tam autobusy podmiejskie, ale nikt nie wie, jakie i skąd ruszają. Po naradzie stawiamy na wieś Belosław, która ma ten plus, że figuruje w rozkładzie jazdy i - przynajmniej na mapie - znajduje się w odległości 3 km od Kamiennego Lasu. A do tego w okolicy jest jaskinia, w której archeolodzy odkryli pozostałości po naszych przodkach zamieszkujących ją przed 30 milionami lat (!)***. Po 20 minutach jazdy wysiadamy w szczerym polu i... rzedną nam miny. Zadaje się, że magia złotych krów trochę osłabła. Żadnej jaskini, tylko asfaltówka trzeciej kolejności odśnieżania, po której przyjdzie nam drałować na piechotę 3 km. A do tego pogoda się załamuje, dopełniając naszego pecha, całą drogę zmagamy się więc z wiatrem wiejącym nam w twarz i wykręcającym parasol na drugą stronę. Po godzinie (!) docieramy na miejsce i na sam widok niesamowitych kamiennych tworów przyrody humor się nam poprawia.
Kamienne kolumny wznoszą się na wysokość 5-6 m, w obwodzie mierzą od 50 cm do 2,5 m. Natura stworzyła je wapiennych piaskowców, w których można dostrzec różne skamieliny. Rozrzucone są one w odległości kilku metrów od siebie na piaszczystym terenie porosłym skąpą trawiastą roślinnością, rozciągającym się na powierzchni ok. 5 km2. Do dziś naukowcy nie są zgodni co do pochodzenia tych kamiennych form. Jedna z hipotez głosi, że Kamienny Las jest wytworem morza i wiatru. Przed 50 milionami lat obszar ten - jak i całą południowo-wschodnią Europę - pokrywało morze. Przez lata na jego dnie osadzały się różne warstwy - mergle naniesione przez wpadające do morza rzeki, a także grube na kilkadziesiąt metrów pokłady piasku kwarcowego i wapieni, w których uwięzły pancerzyki skorupiaków. Obecne formy są efektem zwietrzenia pokładów geologicznych pozostałych po morzu. Przypominają znane nam z polskich jaskiń stalaktyty, lecz w odróżnieniu od nich powstały na powierzchni ziemi, nie zaś pod nią.
Jesteśmy tu jedynymi gośćmi, powitanymi z radością przez strażnika, który nareszcie miał komu sprzedać bilety wstępu (jak zwykle - jeden bułgarski i jeden zagraniczny). Po raz pierwszy oglądamy kamienne kolumny w pogodę ponurą, a nie słoneczną, i chowamy się pod nimi nie przed żarem, lecz przed deszczem. Wszystko to przydaje całej scenerii niesamowitości. Zbieramy muszelki - młodsze kuzynki tych uwięzionych na wieki w kamieniach, zawisłe śmiesznie na końcach źdźbeł trawy, wbrew prawu ciążenia. Odkrywamy też drogowskaz: "Jaskinia Temna" - 3 kilometry szlakiem prowadzącym w kierunku, z którego właśnie przyszliśmy. Na koniec zachodzimy do domku strażnika. Przebieramy wśród rękodzieła rozłożonego na stołach rozstawionych wzdłuż ścian. Dostrzegam drewniany, baniasty, pięknie ręcznie rzeźbiony w ludowe wzory pojemnik na przyprawy. - Solniczka dla szpiegów! - mówię, odkrywszy, że ma on podwójne dno. A w każdej komorze jakaś nieziemsko pachnąca przyprawa. - Świntuch! Świntuch! - wykrzykuje nagle sprzedawca. Wystraszona upuszczam pojemniczek, lecz w sukurs przychodzi mi Dymitr z wyjaśnieniem, że sminduch jest nazwą pewnego zioła używanego w kuchni bułgarskiej (jak się później okazało - kozieradki). Kupujemy kilka takich arcydzieł ludowego rękodzieła na prezenty dla znajomych oraz parę zdjęć Kamiennego Lasu. Zwykłe amatorskie odbitki z trudem udają pocztówki. Nie mamy żadnych wątpliwości, że fundusze z ich sprzedaży zasilą prywatną kieszeń strażnika. A niech tam, w końcu należy mu się chociażby za to, że tak dzielnie trwa na swym posterunku, niezrażony brakiem turystów, którzy, nawet gdyby się już znaleźli, na pewno mieliby poważny problem z wydostaniem się z tej głuszy.
Tak jak my! Nagle okazuje się, że jest już późno i z każdą chwilą maleją nasze szanse dotarcia do Warny inaczej niż na piechotę. Porzucamy więc nasz plan maksimum, który obejmował wycieczkę do jaskini. Ustawiamy się na szosie Sofia-Warna i po paru chwilach łapiemy stopa - rozklekotaną półciężarówkę. Oddalamy się od Kamiennego Lasu i po półgodzinie jazdy wysiadamy tuż za granicą miasta. Szybka orientacja w terenie: gdzie tu jakiś autobus? - i po paru minutach już nim jedziemy, by, jak co roku, zajrzeć do naszego króla.
Dzikie psy na straży Warneńczyka
Warna przeszła do historii jako miejsce krwawej bitwy wojsk chrześcijańskiej Europy z turecką nawałnicą w 1444 r. Niestety oddziały dowodzone przez króla Polski i Węgier, Władysława III, zwanego Warneńczykiem, poniosły klęskę, a sam król zginął. Dziś w pobliżu pola bitwy, na przedmieściach Warny, znajduje się mauzoleum Władysława Warneńczyka oraz muzeum z licznymi eksponatami związanymi z bitwą pod Warną. Niegdyś był to obowiązkowy punkt programu wszystkich polskich wycieczek. Współtwórcami projektu mauzoleum było dwóch polskich architektów - Miszewski i Ambroziewicz. Niestety Polacy już nie jeżdżą do Bułgarii w grupach, a indywidualnym turystom rzadko kiedy udaje się dotrzeć do "naszego" muzeum, gdyż położone jest z dala od centrum (mało kto wie, że zatrzymują się przy nim wszystkie miejskie autobusy i trolejbusy jadące do dzielnicy Władysławowo - np. 22, 82). Apelujemy więc do rodaków odwiedzających Warnę: zajrzyjcie do polskiego króla, obejrzyjcie bogatą ekspozycję średniowiecznego oręża i poprawcie statystyki zwiedzania obiektu, gdyż rajcy miejscy planują go zamknąć z powodu nierentowności!!! Nam w tym roku nie udało się spełnić tego patriotycznego obowiązku. Niestety - pech. Docieramy na miejsce już po godzinie 17 i całujemy klamkę u drzwi zamkniętych na głucho. Pozostaje nam nadzieja, że nie na zawsze.
Rozglądamy się z przygnębieniem po otaczającym budynek pięknym niegdyś parku, którego twórcą był Anton Nowak - ten sam architekt, który stworzył Park Nadmorski. Dostrzegamy w nim kolejne oznaki zaniedbania i opuszczenia. Zdziczałe drzewa, nieprzycinane krzewy, wyschłe trawniki z kępkami zielska i ostów. Parę zbitych w stadko wygłodniałych kundli, zwabionych zapachem kanapek, podchodzi do nas spoglądając na nas koso. Z doświadczenia wiemy, że mogą być groźne. Nie dalej niż wczoraj takie stadko wynędzniałych, bezpańskich psów wyrosło przed nami jak spod ziemi w lesie na drodze na szczyt jednego z pagórków otaczających rodzinną dzielnicę Dymitra. I nici z naszego spaceru do Dżanawary (Canavar Tepe po turecku znaczy 'Dziki Szczyt') - jednego z najpiękniejszych miejsc widokowych w Warnie, położonego w odległości 2 km na południowy zachód od Asparuchowa. Znajdują się tam fundamenty bazyliki z 5 w. p.n.e. odkryte przez czeskiego archeologa Hermenegeilda Szkorpila, który pragnął, by pochowano go w pobliżu swego znaleziska. Trudno, odwiedzimy to miejsce innym razem, gdy w Bułgarii nastaną lepsze czasy i dla ludzi, i dla zwierząt. Inna watażka zagrodziła nam drogę do domu w samym środku Asparuchowa. Nauczyło nas to, że należy się wystrzegać późnych powrotów ciemnymi, wyludnionymi uliczkami, i że zawsze trzeba mieć przy sobie coś, co można by wetknąć w wygłodniałą paszczę. Teraz więc psiska dostają wszystkie nasze zapasy, a my ukradkiem przemykamy ku wyjściu, póki jeszcze są zajęte jedzeniem.
Łapiemy autobus i jedziemy do centrum. Choć jest już późno, muszę przejść przez największe targowisko w Warnie, tzw. "Kołchoznija Bazar", i wstąpić do firmowego sklepu z ceramiką trojanską. Na nic nie zdają się protesty Dymitra - wzbogacam się o nowe skorupy (tym razem w szarki na nietypowym niebieskim tle). Cieszę się jak dziecko, ale krótko; krowia magia przestała działać definitywnie. Nagle wyczuwam, jak w tłoku czyjeś ręce zanurzają się w moim plecaku. Dymitr gdzieś się zgubił, a ja muszę stawić czoła 5-osobowej żeńskiej grupie, wyspecjalizowanej w sprawdzaniu zawartości plecaków zagranicznych turystów, zaaferowanych zakupami. Dla niepoznaki wszystkie są bardzo schludnie ubrane, a do tego każda trzyma za rączkę kilkuletnie dziecko (tylko jedno, druga ręka wszak musi być wolna). Na szczęście pieniądze i dokumenty mam dobrze schowane, ale moich talerzy też nie oddam! Po krótkiej awanturze panie oddalają się bez łupów, a ja dochodzę do wniosku, że mam dosyć przygód na dzisiaj.
Wracamy więc do domu pożegnać się z ojcem. Jest to nasz ostatni dzień pobytu w Warnie. Pakujemy plecaki, rozdzielamy ostatnie prezenty. Rankiem następnego dnia wyruszymy w drogę powrotną do Rawdy.