Od najwcześniejszych lat nieodłącznie towarzyszyło mi cierpienie. Już we wczesnym dzieciństwie zauważyłem, że coś jest ze mną nie w porządku – ludzie dłużej zatrzymywali na mnie wzrok, wymieniali uwagi ściszonym głosem, wytykali palcami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że skoli
oza, z którą przyszedłem na świat, naznaczy mnie swym piętnem, z każdym rokiem coraz bardziej widocznym. Skrzywiona szyja i pochylona na bok głowa, uwypuklające się z jednej strony plecy i nierówny chód budziły ciekawość i ironiczne uśmiechy. Pierwszą lekcję nietolerancji i okrucieństwa odebrałem od swych rówieśników. W szkole, na podwórku, na ulicy dzieci codziennie przypominały mi moje kalectwo, obrzucając mnie coraz to bardziej wymyślnymi przezwiskami. Może gdybym się urodził w państwie, w którym żywe są zasady tolerancji i demokracji, przeżycia te byłyby mi oszczędzone. Wówczas jednak w moim kraju inwalidzi nie mogli liczyć na życzliwość otoczenia. Nawet moja bułgarska rodzina nie była dla mnie oparciem – znajdowałem je tylko u matki, która jednak zbyt dobrze znała ciężką rękę ojca, by odważała się otwarcie okazać mi miłość.Nieoczekiwanie moje pragnienie, bym się nie różnił wyglądem od innych, zyskało szansę zis
zczenia się: w wieku 16 lat zostałem zakwalifikowany do operacji, która miała na celu korekcję bardzo już widocznego skrzywienia kręgosłupa. Lekarze ostrzegali mnie, że operacja jest skomplikowana i niebezpieczna i nie dawali gwarancji jej powodzenia. Miał to być pionierski zabieg w dziedzinie chirurgii ortopedycznej w Bułgarii: resekcja zdeformowanych żeber w połączeniu z podpierającym kręgosłup wszczepem kości od innego dawcy. Wstąpiła we mnie nadzieja. Uwierzyłem, że wraz z garbem znikną wszystkie moje problemy, będę mógł żyć normalnie i ludzie wreszcie dostrzegą we mnie człowieka. Przez rok zapamiętale poprawiałem kondycję fizyczną, katowałem ciało ćwiczeniami, by zniosło tak poważną ingerencję chirurgiczną. Nawet nie przypuszczałem, jak bardzo będzie to potrzebne. W czasie operacji wywiązały się nieprzewidziane komplikacje. Z trzech miesięcy spędzonych na oddziale intensywnej terapii pamiętam tylko mamę czuwającą przy moim łóżku dzień i noc na szpitalnym taborecie. Potem i jej zabrakło – wycieńczona sama trafiła do szpitala. Szpital stał się dla mnie domem przez rok. Przeżyłem, ale straciłem płuca. Zostało mi ich zaledwie 25%. Powtórna operacja nie przyniosła poprawy.Jakże przewrotny okazał się mój los – nie dość, że zrujnował moją nadzieję, to jeszcze obciążył mnie nowym kalectwem. Koniec marzeń o karierze piłkarza. Koniec pływania w morzu, biegania. Koniec nauki w szkole. Od tej pory większość czasu spędzałem w sanatoriach i różnych zakładach dla osób z chorobami płuc. I znów byłem inny niż moi rówieśnicy: odbiegałem od nich zarówno wyglądem, jak i sprawnością fizyczną. Moje
szczątkowe płuca stały na przeszkodzie normalnemu życiu – nie nadążały z dostarczaniem tlenu organizmowi. Do tego każda infekcja okradała mnie z kolejnej ich części. Stałem się inwalidą, rencistą w kwiecie wieku, bez szans na zdobycie wykształcenia, realizację swych zdolności, rozwijanie zainteresowań. Bez nadziei na założenie rodziny, zdobycie pracy. Wkrótce pogrążyłem się w depresji, a wydobywałem się z niej przez kilka lat. W końcu zacząłem znowu ćwiczyć. Wbrew wskazaniom lekarzy nie oszczędzałem się, przeciwnie: pragnąłem dotrzeć do granic możliwości mojego niesprawnego ciała, a nawet je przekroczyć. Dzięki temu udało mi się powrócić do życia, ale mroczny ślad w mojej psychice pozostał. Gorycz zawiedzionej nadziei zaciążyła nad całym moim życiem, wsączyła się w nie i pozostała tam na zawsze, zatruwając każde szczęście swym jadem i zmieniając je w jego własną karykaturę.Żyłem z dnia na dzień i coraz bardziej zamykałem się w sobie. Pozwalałem, by w moim życiu pojawiały się kobiety, ale zatrzaskiwałem drzwi przed miłością. Pisałem wiersze i komponowałem do nich muzykę. W mojej poezji powtarzają się wciąż te same motywy – niespełniona miłość, zdradzona przyjaźń, zmarnowane szanse, przegrane życie, samotna starość. W taki właśnie sposób jasno widziałem linię
mojego życia.Mijały lata. W samotności świętowałem kolejne urodziny, z mojego życia zniknęli przyjaciele, pochłonięci sprawami własnych rodzin. Turyści nie odwiedzali już Warny, w której coraz trudniej się żyło, podobnie jak w całym ogarniętym kryzysem kraju. Coraz rzadziej przychodziły listy od wakacyjnych znajomych, którym niegdyś pokazywałem zabytki mojego miasta. Jedna z Polek p
isywała do mnie regularnie, a nawet odwiedziła mnie po kilku latach. Dziewczyna ta, tak samo jak dawniej, darzyła mnie sympatią i zrozumieniem, a przy tym pobudzała moje serce do żywszego bicia. Dorota spędziła cały miesiąc w moim domu – przez ten czas balansowaliśmy na krawędzi przyjaźni i flirtu, nie odważając się jednak przekroczyć dzielącej je granicy. Przyjaźń jest zbyt wielką wartością, by ją lekkomyślnie zaprzepaścić, otrzymując w zamian kilka szalonych dni. Rozstaliśmy się więc z poczuciem niespełnienia, okraszonym radością wspólnie spędzonego czasu.I oto znów mijały lata, a ja coraz rzadziej odpowiadałem na listy z Warszawy. W każdy kolejny rok życia wkraczałem tak, jakbym pogrążał się w coraz gęstszym mroku, przez który z coraz wię
kszym trudem przedzierały się promienie słońca. Bezskutecznie zastanawiałem się nad sensem mego samotnego, niepotrzebnego nikomu życia, naznaczonego cierpieniem od samego urodzenia. Uświadamiałem sobie, że na takie życie nie chcę być skazany. Coraz bardziej upewniałem się, że nie ma takiej siły, która mnie przy nim zatrzyma. Nie bałem się śmierci i nie chciałem czekać na moment, który ona wybierze. Wydałem na siebie wyrok. Przed jego wykonaniem powstrzymywała mnie tylko świadomość, że śmierć moja będzie tak samo pozbawiona sensu, jak życie i nikt się nie dowie, jakie cierpienie doprowadziło mnie do takiego końca. Zapragnąłem opowiedzieć o tym komuś, kto wysłucha ze zrozumieniem, a potem pójdzie swoją drogą. Może Dorocie? Jesienią 1996 roku zaprosiłem ją do Warny, nie bardzo wierząc, że zgodzi się przyjechać.I wtedy niespodziewanie los postanowił spełnić ostatnie życzenie skazańca. Po trzech dniach stałem na dworcu autobusowym z wiązanką goździków, czekając na... Kogo właściwie spodzi
ewałem się zobaczyć? Od naszego ostatniego spotkania minęło 10 lat, od pierwszego spotkania – aż 16. Co te lata zrobiły z moją dawną przyjaciółką? Ja też nie byłem tym samym chłopakiem, który zagadnął ją przed laty przy fontannie. Siwe włosy zastąpiły czarną czuprynę, a była to najmniej drastyczna zmiana, jaka we mnie zaszła. Zobaczyłem ją przez szybę, zanim jeszcze autobus się zatrzymał, ona też mnie dostrzegła i machała do mnie nad głowami pasażerów. Ten moment, w którym poczuliśmy ogarniającą nas radość, zadecydował o dalszym biegu wypadków. Przywitaliśmy się serdecznie i natychmiast ogarnęło nas to samo co przed laty, niemal zapomniane uczucie, którego teraz jednak nie zamierzaliśmy tłumić: pragnienie wzajemnego zbliżenia się. Ująłem ją za rękę, a ona nie cofnęła dłoni. W taksówce przytuliłem ją lekko, i tak siedzieliśmy w milczeniu patrząc każdy przez swoje okno, przeczuwając zaledwie, czym może się stać dla nas obojga to spotkanie.Jeszcze tego samego wieczora opowiedzieliśmy sobie wszystko. Wieczorem poszliśmy nad m
orze i odwiedziliśmy nasze ulubione miejsca. Potem w domu rozmawialiśmy do późna, wypijając kolejne filiżanki kawy z mlekiem. Po północy otworzyliśmy naszą własną “nocną restaurację” – Dorota przygotowała ciepłą kolację, a ja w tym czasie pokazywałem jej zdjęcia, wydobywając z pamięci kolejne historie z mojego życia. Od tej pory nocne rozmowy stały się naszym rytuałem. Moje piosenki, których dotąd słuchały tylko cztery ściany pokoju, wreszcie zyskały słuchacza. A w ciągu dnia mojej odkrytej na nowo przyjaciółce pokazywałem różne zakątki Warny, trochę zaniedbane i dawno już opuszczone przez turystów, ale dla nas mające urok, jaki najzwyklejszym rzeczom nadaje rodzące się uczucie.I tak mijały dni, w czasie których niepostrzeżenie staliśmy się sobie niebezpiecznie bliscy. 30 dni przeżyliśmy w jakimś nierealnym świecie, w którym wszystkie dotychczasowe reguły prz
estały obowiązywać. Nagle okazało się, że moje kalectwo – przekleństwo mojego życia – nie jest przeszkodą w miłości. Wyrok został zawieszony. Codziennie poznawałem coraz to inny smak szczęścia, które dotąd było tylko pustym słowem w moich wierszach. Nie mogłem uwierzyć, że szczęście można znaleźć w zwykłych, powszednich rzeczach, które przedtem były dla mnie nieznośnym ciężarem. Odkryłem wielką tajemnicę – życie nabiera sensu dopiero wtedy, gdy żyje się dla kogoś. Oboje przeżywaliśmy drugą młodość i czuliśmy, jak z każdym dniem ubywa nam lat. Każda chwila spędzona razem była jak złoty pieniążek rzucony nędzarzom. Dlaczego to wszystko nie spotkało nas 10 i 16 lat temu? Dziś wiem, że taki cud zdarza się tylko wtedy, gdy los zetknie ze sobą dwoje ludzi mających w duszy czarne dziury. Co raz wpadnie do takiej czarnej dziury, znika w niej na zawsze – tak jak my dwoje zatraciliśmy się w sobie bez reszty.Był to nasz magiczny miodowy miesiąc, poprzedzający nieznaną przyszłość. Musieliśmy zd
ecydować, czy ta jesienna bajka będzie tylko przerywnikiem w dotychczasowym życiu każdego z nas, czy też stanie się początkiem czegoś całkiem nowego. Nie chciałem, by to, co przeżyliśmy, okazało się kolejną wakacyjną przygodą. Wiedziałem, że jeśli spotkamy się znowu dopiero za rok na wakacjach, będę się czuł oszukany i okradziony z najskrytszych marzeń. Dorota powiedziała, że jeśli kiedykolwiek przyjedzie do Warny, to tylko po to, by mnie zabrać ze sobą. Czy miałem prawo na to liczyć? Czy mogłem oczekiwać, że moja dziewczyna rzuci wszystko i wyjdzie za człowieka, którego spotkała trzeci raz w swoim życiu? Czy to, co jej mogłem dać, stworzy fundament naszego wspólnego domu, i utrzyma go nawet wtedy, gdy minie pierwsza fascynacja i czar naszego szaleństwa? Czy ja sam byłem gotów rozstać się z moim krajem i ukochaną Warną, czy mógłbym żyć z dala od morza, które było cząstką mnie samego?Dorota wyjechała i zostawiła mnie z pytaniami, które doprowadzały mnie do rozpaczy. Mijały dni, a wraz z nimi zacierała się świeżość jesiennych przeżyć. Zima przyniosła mi załamanie. Koszmar codziennego życia pokonał moje nadzieje, które teraz wydawały mi się naiwnymi mrzo
nkami. Otrząsnąłem się z czaru i wróciłem do prozy życia. Spojrzałem trzeźwo na swoją sytuację – ostatnio tyle żaru i nadziei wykrzesałem z siebie 30 lat temu, gdy uwierzyłem, że uda mi się wyleczyć moje ciało. Teraz miałbym znów postawić wszystko na jedną kartę, by uleczyć swoją duszę? Sceptyk, który przez miesiąc nie odważył się odezwać, teraz krzyczał pełnym głosem. Kto raz przeżył śmierć wielkich nadziei, nigdy nie będzie pogodnie patrzył na życie. Drugi raz nie da się nabrać. Nie zainwestuje tak ogromnych emocji w jedno pragnienie. Wie, że na pewno się nie uda. Nie narazi się więc na kolejną klęskę. Raczej się zawczasu wycofa.Tak właśnie zrobiłem. Czekałem na to, co się zdarzy. By uspokoić sumienie, kupiłem sobie ci
epłe buty i kożuch “na Polskę”. Ostatecznie przydadzą się i w Bułgarii. Wszystkie sprawy związane ze ślubem i przeprowadzką zostawiłem na barkach mojej ukochanej. Może chciałem sprawdzić, czy słowa, które powiedziała przy rozstaniu: “Zrobię wszystko, żebyśmy byli razem” mają jakąś wartość. Mam nadzieję, że mi to kiedyś wybaczy. I oto wiosną przyjechała, spakowała mnie w trzy walizki i wywiozła do swojego kraju. Nawet wtedy myślałem, że nie jest to krok ostateczny. Na miejscu się rozejrzę, sprawdzimy się w szarym życiu, a “w razie czego” zawsze mogę wrócić. Teraz, kiedy jesteśmy razem już czwarty rok, robię wszystko, żeby wynagrodzić jej tę moją ostrożność i niewiarę. Żeby czuła się kochana i szanowana tak samo, jak wtedy, gdy przeżywaliśmy nasze spóźnione szczeniackie zauroczenie.Życie na skrzyżowaniu kultur nie jest łatwe. Wiem, że jestem uosobieniem wszystkich bałkańskich wad. Życie polskiej kobiety zasadniczo odbiega od wzorów, które wyniosłem z tradycji wł
asnego domu. Dzięki temu w naszej rodzinie nigdy nie gości nuda – wróg numer 1 szczęścia małżeńskiego. Zawsze mamy mnóstwo problemów do omówienia, i choć najczęściej nasze zdania są odmienne, zawsze znajdujemy rozwiązanie, które odpowiada każdemu z nas. Sami na własnych błędach uczyliśmy się trudnej sztuki kompromisu.Wyrok, który kiedyś na siebie wydałem, podarłem na drobne kawałeczki. W moim nowym ż
yciu jest wszystko, o czym marzyłem przez ponad 40 lat: mam swój dom, a w nim żonę, która swoim dziecięcym optymizmem i naiwnym entuzjazmem sto razy dziennie torpeduje mój pesymizm, czarnowidztwo i sceptycyzm, skrywające się pod maską rozsądku. Jestem potrzebny i kochany, mam swoje obowiązki i swoje codzienne radości. Zapomniałem o moim kalectwie, już mi nie przeszkadza żyć. Niepełnosprawny cudzoziemiec ma w Polsce niewielkie szanse na znalezienie pracy, nawet jeśli jest specjalistą w zawodzie elektrotechnika. Wiem, że nie mogę porywać się na najcięższe prace w gospodarstwie domowym, ale tych lżejszych jest pod dostatkiem. Dzięki temu moja żona, w odróżnieniu od większości polskich kobiet, po powrocie z pracy nie musi pracować “na drugim etacie”. W moich wierszach i piosenkach nie ma już smutku i rozpaczy. Teraz piszę o miłości, która mnie przywróciła do życia.Tekst wyróżniony w konkursie "PRZEŁOM TYSIĄCLECIA"
Programu III PR SA, Fundacji Aktywnej Rehabilitacji i "Rzeczpospolitej"
w roku 2000