Moje nieprzeciętne cechy
Jakiś czas temu w naszym warsztacie komputerowym dostaliśmy zadanie domowe: wymienić na piśmie dobre cechy naszego charakteru. Myślałem, że jakoś się z tego wymigam, ale moje nadzieje okazały się złudne, bo nasze prowadzące Małgosia i Agnieszka dość konsekwentnie dopominały się o zadaną lekcję. Więc, jak widać, skapitulowałem i zasiadłem do stworzenia czegoś – a czego? To się okaże. Temat bowiem dotyczy psychologii i jest ciekawy dla nas wszystkich, daje dużo do myślenia i być może przyczyni się do podreperowania psychiki wszystkich uczestników warsztatu, z wyjątkiem mojej.
Wiedząc, że mój stan psychiczny znacznie odbiega od wszelkiej normy, bałem się, że mógłbym przesadzić i podryfować w niewłaściwą stronę. Dlatego poprosiłem o pomoc swoją ukochaną żonę, która powiedziała, że dobrze mnie zna i chętnie mi pomoże, gdyż nareszcie będzie mogła się wypowiedzieć na ten fascynujący temat mojego “kryształowego” charakteru.
Mam nadzieję że nikt nie pomyśli sobie, że Dorota (tak ma na imię moja żona) ma ograniczone prawa wypowiedzi; wprost przeciwnie – w naszej rodzinie istnieje prawdziwe równouprawnienie. Bo zawsze będzie tak, jak ona powie – to jest w naszym życiu zasada demokratycznie przez nią ustanowiona (w odróżnieniu od zwyczajów panujących w niektórych innych państwach, jak na przykład w mojej rodzimej Bułgarii, gdzie kobiety o takiej demokracji mogą tylko sobie pomarzyć).
Tak więc z dumą wymieniłem moją pierwszą dobrą cechę – kontaktowość. Powiedziałem, że łatwo i chętnie nawiązuję kontakty z ludźmi, czy to w tramwaju, na ulicy, czy gdziekolwiek indziej. Zgadzając się ze mną Dorota dość niespodziewanie powiedziała, że to prawda, ale nie cała. I dodała, że moja kontaktowość ma za podłoże mój bałkański temperament i zaznacza się raczej w kontaktach z płcią żeńską. A nawet i w tym przypadku zjawisko to się nasila tylko wtedy, gdy w grę wchodzą osoby niezbyt leciwe, podczas gdy ze starymi jest całkiem na odwrót: im kobieta jest starsza, tym mniej ma szans zapoznać się z moją kontaktowością.
Nie próbowałem zbytnio zaprzeczać, bo wiem, że Dorota przywiozła z Bułgarii wszystkie moje listy idące, nie chwaląc się, w dziesiątki oraz zdjęcia w liczbie kilku setek, na podstawie których łatwo mogłaby udokumentować swoją rację, i że na tej podstawie każdy niezawisły sfeminizowany sąd wyda orzeczenie na jej korzyść. Nie dałem za wygraną, mówiąc że kontaktowość jest cechą, którą naprawdę mam i że mianowicie dzięki niej jesteśmy teraz razem, przypominając, że to ja ją zaczepiłem przed laty przy fontannie w Warnie. Tu zamilkła, bo nie oczekiwała ode mnie takiego miłosnego ciosu.
Dopóki Dorota nie zdążyła otrząsnąć się z szoku, wymieniłem następną swoją cechę – hojność , którą mam, ale raczej nie w nadmiarze. Dlatego chciałem ją szybko opisać w kilku słowach i przejść do kolejnych moich pozytywów. Ale zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć o tej perełce w naszyjniku moich zalet, żona niespodziewanie się ocknęła. Zanosząc się śmiechem dodała, że tej cechy jest u mnie dużo mniej niż u “Skąpca” Moliera i że gdyby autor ten mnie znał, mógłby napisać dużo lepszy utwór. Spróbowałem więc wymienić niektóre kupione przeze mnie prezenty, w odpowiedzi na co Dorota wymieniła mnóstwo takich, których – dzięki właśnie tej cesze – nie kupiłem. Postawiony w obliczu przegranej, jednak się odegrałem mówiąc, że ,,Każda kobieta może uczynić swojego męża milionerem, pod warunkiem, że przedtem był miliarderem”. W ten sposób, wydaje mi się, uratowałem i tę moją zaletę, a czy w małym, czy w dużym stopniu – pozostawię to własnej ocenie, która bez wątpienia będzie dla mnie przychylna.
Teraz mogłem już przedstawić jedną z moich, uważam, najwyrazistszych cech, a mianowicie mój rozsądek. Niby wzięty mecenas broniący jakiegoś wielkiego bandziora, a przy tym darzony respektem przez prokuratora, przygotowałem żonę na swoją tyradę. Wspomniałem o wielu decyzjach w moim życiu, które właśnie dzięki rozsądkowi nie zostały podjęte, i być może właśnie dzięki temu nie zostałem narażony na jakieś moralne albo, nie daj Boże, materialne straty (tych ostatnich słów proszę nie kojarzyć z poprzednio omawianą cechą). Dalej mówiłem o tym, że zawsze potrzebuję dużo czasu na głębsze przemyślenia, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję. Przy końcu tej tyrady mój głos osiągał już oktawy, które doprowadziłyby do rozpaczy Luciano Pavarottiego (a być może nawet i do niechlubnego zakończenia jego kariery i do zarabiania na życie haftowaniem serwetek lub roznoszeniem ulotek).
Dorota zrozumiała, że nadeszła pora na jej ripostę i przerwała mi, mówiąc, że rzeczywiście potrzebuję strasznie dużo czasu na podjęcie prostych i oczywistych decyzji. Dodała, że na własnej skórze się o tym przekonała, czekając aż 16 lat, żebym nareszcie zdecydował się z nią ożenić i że właśnie swojemu rozsądkowi zawdzięczam gnicie w stanie kawalerskim aż do 46 roku swojego życia. I dobijając mnie całkiem dodała, że gdyby nie ona, to do tej pory byłbym sam razem ze swoim rozsądkiem – tu brakowało już tylko marszu pogrzebowego. Skoro żona sprowadziła tę moją tak szlachetną cechę do poziomu cmentarza, zmuszony byłem sięgnąć ponownie po miłosny cios. Rzekłem, że nie żałuję decyzji o ożenku, i że i teraz, i w ogóle zawsze, znów bym ją podjął (po namyśle), bo tylko dzięki temu zrealizowałem swoje życie i poczułem smak prawdziwego szczęścia. Po tych słowach twarz Doroty oblała się pąsem (jak zawsze, kiedy mówimy o naszej miłości). Miałem nadzieję, że przynajmniej teraz na jakiś czas topór wojenny zostanie zakopany. Nie pomyliłem się, bo Dorota widocznie miała już dość i opuściła pole walki, mówiąc, że w tej sytuacji spróbuje się dostać na wizytę do jakiegoś psychoanalityka a mnie zostawia sam na sam z tymi moimi nieziemskimi cechami.
Teraz być może dzięki temu, że mimo woli zawarliśmy traktat pokojowy, mogę spokojne i dość szczerze przedstawić kolejną moją cechę, a chodzi tu o mój życiowy realizm. Ta zaleta krzyżuje się niekiedy z poprzednio omawianą, lecz tylko w niektórych niuansach i być może tylko u mnie. Jako samodzielna cecha występuje u mnie niezwykle wyraźnie, powiedziałbym nawet – wyraziście. Bo nie ma takiej dziedziny ani sytuacji w której nie mógłbym czegoś dodać, udoskonalić, polepszyć i… pop***. Uważam, że jestem niedościgły w polepszaniu tego, co i bez tego jest dobre, ale u mnie jest zawsze “ale”. Dorota, co prawda, twierdzi, że lepsze jest wrogiem dobrego, ale ona nie ma mojej zdolności realistycznej oceny sytuacji, pozwalającej w najdoskonalszym z pozoru tworze znaleźć skazę, którą trzeba poprawić. W tym, co moja żona trywialnie nazywa pesymizmem, czarnowidztewem lub “szukaniem dziury w całym”, jestem niezastąpiony. Przykładów mogę rzucić mnóstwo i nie muszę ich szukać daleko, bo mam je na co dzień u siebie w swoim własnym domu. Nie będę ich wymieniał teraz, bo życie jest krótkie, a przy tym niemal we wszystkie przykłady jest zamieszana moja żona, której już nie ma w domu, żeby mogła cokolwiek powiedzieć.
Do zestawu omawianych pozytywnych cech mogę dodać kolejny wątek (pokrewny z poprzednim), który Dorota nazywa: “marudzenie”, a niekiedy nawet: “upierdliwość”. Według mnie natomiast jest to przekazywanie mądrości życiowej, czyli trochę bardziej wylewne zwracanie uwagi na to, co może się zdarzyć, a czego ludzie mniej przenikliwi ode mnie nie widzą. Zawsze jestem w stanie dostrzec, że dane wydarzenie zmierza nieuchronnie do niepomyślnego końca i w każdej sytuacji mogę komuś poradzić, jak ma tego uniknąć. (“Szkoda, że nie możesz poradzić sobie samemu” – docina mi zawsze wtedy moja żona). Tej mądrości życiowej nabyłem w ciągu tylu lat przeżytych samotnie, kiedy w bardzo niezależny sposób mogłem zdobyć doświadczenie, zwłaszcza na przykładzie innych małżeństw, a więc bez szkody dla siebie samego. I właśnie to, a nie wspomniany bałkański temperament, jest podłożem, na którym wyrosło moje bogate doświadczenie życiowe. A że czasem trochę za bardzo się rozgadam… Przecież tylko “mądrej głowie dość dwie słowie” , a innym potrzeba tych słów więcej.
Nie będę już rozwijał dalej tego tak smakowitego tematu mojego nieprzeciętnego charakteru. Wiem, że nie wymieniłem jeszcze wielu swoich ładnych cech. Ale – nie ma rady, trwałoby to latami, a – jak każdy człowiek – ja też nie jestem wieczny. Być może ktoś pozostanie z poczuciem niedosytu (zwłaszcza ten, kto mnie zna), lecz jestem pewny, że luka ta będzie istnieć tylko w historii literackiej mojego życia i nie przyniesie, broń Boże, żadnej szkody światu.
Na zakończenie mogę dodać, że bardzo mi są potrzebne takie bodźce jak ten, że tak powiem, “wciśnięty” nam temat, bo zmuszają mnie do refleksji i napisania czegoś. A czy udało mi się, czy nie, to jest inna kwestia. Ważniejsze, że po raz kolejny pokonałem swoje lenistwo i coś w końcu stworzyłem. A co wyszło z tego “czegoś”, właśnie wam zaprezentowałem. Dlatego chwytajcie teraz za gilotynę, a ja kładę pod nią głowę...
Warszawa, 7 listopada 2001