"Przeszłość,
teraźniejszość Kazimierza-Moje Refleksje"
Grudniowy,
przedświąteczny, mroźny wieczór. Pod nogami skrzypi śnieg, tu i ówdzie na
choinkach jarzą się kolorowe światełka. W ten czarodziejski wieczór idę ulicą
Paulińską wzdłuż muru, który oddziela ją od tajemniczego świata księży Paulinów
i kościoła Na Skałce. Ów mur jest niewielkim fragmentem średniowiecznych murów
obronnych, które poddano rozbiórce
w celach budowlanych w I połowie XIX wieku. Był to czas przejmowania tej
części miasta przez ludność żydowską. Ta wiedza o historii Kazimierza
uzmysławia mi, jak bardzo powiązane są losy Polaków i Żydów w tym rejonie
Krakowa . W świetle latarń mijam 2 - 3
piętrowe kamienice i uświadamiam sobie, że są one świadkami wielu
ważnych wydarzeń historycznych, i tych radosnych , szczęśliwych, znanych mi z
albumu rodzinnego , i tych tragicznych , dramatycznych, przeżytych przez ludzi,
których coraz mniej wśród nas. Mam świadomość, że życie pokoleń naznaczone jest
nie tylko kolorami czarnym i
białym, lecz że najwięcej dni ma barwę neutralną, popielatą. Tu, w tym
szczególnym miejscu, przeszłość bardzo mocno dotyka, a nawet przenika
teraźniejszość. Stare kamieniczki, oczami swoich okien obserwujące życie za
murem, są wyposażone w talerze do odbioru telewizji satelitarnej. Wśród
staruszek - kamieniczek wyrasta hotel Sanacja, nowoczesny, wygodny, już
świątecznie przystrojony w kolorowe żaróweczki, choinki, neony. Zanim tu
przyszłam obejrzałam zdjęcia z albumu rodzinnego. Moja mama, młoda, tuż po
studiach, rok 1979. Pierwsza wizyta Ojca Świętego w Polsce. Ja z mamą, jeszcze nieświadoma
niczego. W łonie. Za murem, na terenie kościoła Na Skałce spotkanie papieża ze
studentami. Na murach, dachach okolicznych domów ludzie, którzy chcą zobaczyć,
zapamiętać te chwile. Twarze radosne, uśmiechnięte, na zdjęciach utrwalony
entuzjazm tych dni. No i twarz najważniejsza - Ojciec Święty. Młody, piękny,
wyprostowany, zdrowy. Mimo woli snuję refleksje o przemijaniu. Czy to możliwe,
że czas ma działanie aż tak bardzo niszczycielskie....Nie wiem, czy to
możliwe.....Mama mówi, że dosłownie wczoraj była młoda... Może więc tak jest.
Już ciemno, ale brama do ogrodu ojców Paulinów
stoi otworem. Wchodzę, obok przechodzi dwóch mężczyzn - stary i młody.
Nie boję się, choć na co dzień jestem strasznym tchórzem. Bezpiecznie docieram
do schodów kościoła. Mam wrażenie, że brama otwarta. To tylko wrażenie, jest
przecież zima. Próbuję wejść do środka - z powodzeniem. Wewnątrz ksiądz -
staruszek odprawia nabożeństwo. To już tylko błogosławieństwo, cztery osoby
uczestniczące w liturgii żegnają się, wychodzą. Ja podchodzę do popiersia Jana
Długosza. Ze wzruszeniem czytam: „Jan Długosz. Dziejopis Polski. Wychowawca
Królów narodu. Siewca cnót wiary, nadziei i miłości.” Uświadamiam sobie, że to
przesłanie jest dziś potrzebne każdemu Polakowi. Pytanie tylko, kto zastąpi
Wielkiego Długosza? Obok - relikwie św.
Stanisława - biskupa i męczennika. Jest i szopka, choć niekompletna, po prawej
stronie ołtarza. Są aniołowie, pasterze, królowie, żłóbek. Nie ma w nim jeszcze
małego Zbawiciela. Obok duży napis: „W 750 - lecie kanonizacji św. Stanisława
pochyl czoło się przed Bogiem.”W świątyni cisza. Pora wyjść. Zamykają. Schodzę
po schodach , w ciemnościach widzę wrota
do krypt w świątyni Paulinów. Już pora opuścić to miejsce. Wchodzę w ulicę
Skałeczną, po prawej stronie dawny budynek VI LO , obecnie zamieszkiwany przez
księży Paulinów. Poprzez ciemności widzę okazałą budowlę, która tym bardziej
mnie interesuje, że gdyby nie przemiany ustrojowe w Polsce, byłaby moją szkołą
przez pięć lat. Kiedy w roku 1995 zdawałam do VI LO do pięcioletniej klasy z
wykładowym językiem angielskim to szacowne liceum miało swoją siedzibę na ulicy
Wąskiej, również na Kazimierzu, choć w innej jego części. W ciemnościach fascynująco wyglądają trzy
okrągłe okna ze znakiem krzyża. Są oświetlone, dlatego widzę dokładnie ich
kształt, a nawet fragmenty pomieszczeń. Ulica Skałeczna jest wąska i prowadzi między dwoma murami. Idę dość
pewnie, bez obaw, że ktoś mnie zaczepi, ale chyba za wiele odwagi. W
ciemnościach, trochę rozproszonych światłem latarń majaczą dwie sylwetki. Mało
pewnie, ze strachem podchodzę bliżej - uff - ulga, jedynym punktem
zainteresowania jest kochanka - butelka. Zaraz za obecną siedzibą ojców
Paulinów wyłania się piękny architektonicznie, odnowiony budynek. Z
zainteresowaniem podchodzę bliżej. To siedziba sióstr Augustianek, które
prowadzą w pobliżu (następny budynek za murem) Szkołę Podstawową nr 160.
Niestety budynek szkoły nie jest odnowiony, straszy szarością brudnych starych
cegieł. Podchodzę do drzwi wejściowych, zapala się światło i natychmiast
wychodzi „ochroniarz”, który przepytuje mnie : „ kto, po co dlaczego i do
kogo.” Tłumaczę i szybko się oddalam. Dochodzę do rogu ulic Skałecznej i
Augustiańskiej, z zainteresowaniem oglądam dość dobrze oświetloną w tym miejscu
kamienicę fascynującą zamurowanymi oknami. Tylko dwa pełnią swą normalną
funkcję. Wyobraźnia podsuwa mi niesamowite obrazy, kto i dlaczego zlikwidował
większość okien, kogo i co chciał ukryć,
wyciszam wyobraźnię, kiedy ciarki przechodzą mi po plecach. Po lewej mijam
kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Wiem z opowiadań mojej mamy, że przed
ponad dwudziestu laty na jego terenie była cerkiew prawosławna, w której pop co
niedziela odprawiał nabożeństwo prawosławne. Czy przetrwała do naszych czasów -
nie wiem, choć chciałabym to sprawdzić. Jako mała dziewczynka w malutkiej
miejscowości Wysowa, na samym „końcu
świata” , byłam na mszy prawosławnej . Rozdawano tam płonące świece. Siedząc,
jak nakazuje obyczaj, po lewej stronie ,
zasnęłam. Niechcący, we śnie, podpaliłam włosy siedzącemu przede mną dziecku.
Na szczęście „pożar” ugaszono w porę i nic się nie stało. Cerkiew kojarzy mi
się z pieśnią „hospodi pomiłuj” oraz z płonącą jasną główką. Tuż obok kościoła
św. Katarzyny, monumentalnej i, w ciemnościach, groźnie i tajemniczo
wyglądającej budowli, wznosi się równie wspaniały gmach klasztoru ojców
Augustianów. W niektórych małych okienkach paliło się światło, co wywoływało
refleksje na temat życia ludzi, którzy na własne życzenie, z własnej i
nieprzymuszonej woli ,skazali się na klasztorne życie. Jeśli nie zrobili tego z
wyrachowania, by ominąć trudności dnia codziennego, i jeśli poddają się na co
dzień rygorom życia klasztornego, żyją w zgodzie z własnym sumieniem i
szlachetnym zasadom, są godni szacunku. Skręcam w prawo w ulicę Rabina
Meiselsa. Nazwisko jej patrona uświadamia mi, że przed wojną żyli tu głównie
Żydzi, w czasie jej trwania mordowani lub wywożeni przez okupanta do obozów
koncentracyjnych, z których już nie dane im było powrócić. Znam jednak
przykłady , wprawdzie nieliczne, przetrwania ludzi narodowości skazanej na
zagładę. Nieopodal , również na Kazimierzu na ulicy Miodowej, tuż przed starą
żydowską Synagogą, wyrasta piękny nowoczesny hotel Kazimierz, którego
właścicielem jest pan Kazimierz R. Rozmawiam z nim w holu hotelu, jako że znam
osobiście bliskich członków jego rodziny. Przede mną stoi mężczyzna w sile
wieku, o ciemnych włosach i oczach. Rysy charakterystyczne dla rasy semickiej.
Rodzina liczna: żona, pięć córek i jeden syn. Nie pytam o bolesną wojenną
prawdę oraz o to, jak odzyskał kamienicę, w której obecnie mieści się hotel -
źródło utrzymania całej rodziny. Nie chcę rozdrapywania ran. Interesuje mnie
teraźniejszość, życie codzienne, praca, funkcjonowanie hotelu. Właściciel snuje
opowieść o początkach interesu, sprawach sądowych, remoncie, pierwszym dniu
pracy . Najwyraźniej jednak zmierza do czegoś innego, chce się podzielić jakimś
ważnym dla niego wspomnieniem. Moje przeczucie mnie nie myli - w lipcu tego
roku wydawał za mąż ostatnią z córek . Ślub odbył się w kościele Bożego Ciała w
pobliżu kazimierskiego ratusza. Potem dorożkami i wozami drabiniastymi państwo
młodzi i goście weselni przemieścili się na ulicę Miodową. Tu na wszystkich na
chodnikach i ulicy czekały suto zastawione stoły. Nie brakowało niczego, nawet
przypadkowi przechodnie gościli się „jadłem” i szampanem. Nie jest tajemnicą,
że rejon ten zamieszkują licznie ludzie z tzw. marginesu społecznego, stale
pijani i brudni. Pytam, czy ojciec panny młodej nie obawiał się ich „bliskiego
kontaktu” z gośćmi weselnymi. Okazuje się, że cały okoliczny „lumpenproletariat” został już wcześniej
ugoszczony i obdarowany wszelkim dobrem. W trakcie wesela nikt z „tamtej
strony” nie próbował się nawet zbliżyć, taka była umowa i obie strony ją
uszanowały. Wesele, a potem poprawiny trwały równo trzy dni. Nie mogę
powiedzieć, że i ja tam byłam, miód i wino piłam, ponieważ to wspaniałe
weselisko znam tylko z opowiadań. Nie zaryzykuję także stwierdzenia, że państwo
młodzi żyli długo i szczęśliwie, choć życzę im tego z całego serca. Jak będzie,
czas pokaże....
Z
żalem żegnam pana Kazimierza, życząc jemu i całej jego rodzinie zdrowych i
spokojnych Świąt Bożego Narodzenia. Mijam Synagogę, nieczynną o tej porze.
Skręcam w stronę Placu Żydowskiego. W jego centrum - tzw. Rondel, pusty w tych
godzinach. Obok czynne tylko jedno stoisko z warzywami i owocami. Za chwilę i
tu ustanie handel. Miejsce to nierozerwalnie kojarzy mi się z filmem „Noce i
dnie”, a konkretniej ze sceną kiedy to wojska rosyjskie wkraczają do małego
miasteczka. Na ich czele przywódca, którego krótką, aczkolwiek wymowną rolę
odegrał mój ulubiony aktor Jan Nowicki. Właśnie to miejsce wybrał reżyser
filmu, by pokazać dramatyczne chwile pacyfikacji miasta przez ruskich żołdaków.
Wokół placu malutkie sklepiki, o tej porze już nieczynne. Liczne kafejki świecą
pustkami, nieliczni goście powoli sączą piwo, rozmawiają. Wyposażenie
kawiarenek pamięta jeszcze czasy przedwojenne: stare niewygodne krzesła, proste
stoły, przykryte czymś w rodzaju obrusów. Latem ta cała tandeta jest wynoszona
przez obsługę na wąski chodnik przed lokalem. Jedyną atrakcją jest fakt, że nic
tu się nie zmieniło od ponad pięćdziesięciu lat. Jakże inaczej wygląda to
miejsce w handlowe soboty i niedziele. Tu można kupić i sprzedać właściwie
wszystko: przysłowiowe szwarc, mydło i powidło. No, może trochę przesadziłam,
znacznie łatwiej jest kupić niż sprzedać. Zwłaszcza w warunkach wolnego rynku,
kiedy podaż znacznie przewyższa popyt.
Z
przysłowiową duszą na ramieniu przemykam wąskimi uliczkami Kazimierza w stronę
znanego mi dobrze budynku na ulicy Wąskiej, która jest rzeczywiście wąska.
Staję naprzeciw wejścia. Budynek ciemny, światła wygaszone, a ja snuję
wspomnienia: pierwsze wejście, egzamin wstępny, zakończony triumfem, ulubieni
nauczyciele, ale także ci, o których istnieniu chce się zapomnieć. Pani
profesor Agnieszka D. - najlepszy nauczyciel, jakiego życzę wszystkim
małolatom. Prawdziwa erudytka, osoba niezwykle elokwentna. To ona zrobiła doktorat w wieku dwudziestu
kilku lat z twórczości Wisławy Szymborskiej , zanim świat nagrodził ją Nagrodą
Nobla. To ona nauczyła nas czytać, kochać i interpretować poezję
Poświatowskiej, Herberta, Szymborskiej. Nie wymagała, byśmy bez wiary
twierdzili, iż „Słowacki wielkim poetą był”, pokazała jak patrzeć na świat, jak
uczestniczyć w życiu kulturalnym, by czerpać z tego radość. Łza się w oku
kręci, gdy pomyślę, stojąc tu, naprzeciw mojej dawnej szkoły, że pani profesor
już nie pracuje z młodzieżą. Wspominam kolegę z klasy Piotra M. - iloraz
inteligencji 159. Na etapie klasy „0” wygrywał wszelkie konkursy i olimpiady
przedmiotowe na poziomie ogólnopolskim. Był najlepszy we wszystkim, za
wyjątkiem zajęć WF. Zdał egzamin do elitarnej Szkoły Świata w Walii , którą
ukończył maturą na rok przed nami. Warunki finansowe zmusiły go do powrotu do
Polski i podjęcia studiów tu, w Krakowie. Wybór kierunku był chybiony: tuż
przed naszą studniówką Piotr wylądował na oddziale psychiatrycznym AM. Po
kilkumiesięcznym leczeniu podjął studia na innym kierunku. Co dziś porabiasz ,
Piotrze?
Zawracam,
mój cel to ulica Szeroka, która, jak mówiła pani profesor A.D., wcale szeroką
nie jest. Wokół mnie ciemności. Jeszcze jest dość duży ruch. Samochody nie
pasują do tego miejsca. Gdybym mogła to zmienić, wprowadziłabym tu zakaz wjazdu. Po obu stronach ulicy -
kawiarenki, bardzo elegancko urządzone, na poziomie europejskim. Dokładnie w
tym miejscu co roku odbywa się Festiwal Kultury Żydowskiej. Licznie zgromadzeni
mieszkańcy Krakowa mogą podziwiać muzykę żydowską, prezentowaną przez
wykonawców z całego świata. To właśnie tu, na krakowskim Kazimierzu , w trakcie Festiwalu następuje
prawdziwe pojednanie, a nawet zbratanie dwóch pełnych animozji i wzajemnych
pretensji narodów, którym przyszło żyć obok siebie. Fakt, iż młode pokolenie,
do którego i ja się zaliczam, pozbawione
jest wrogości do kogokolwiek, a wręcz przeciwnie - pełne tolerancji dla
wszelkiej inności.
Już
prawie noc. Wracam „z głową w chmurach”, kończę wędrówkę po miejscach znanych i
mniej znanych, w stopniu większym lub mniejszym związanych z moim życiem, z
życiem moich najbliższych. Postanawiam tu wrócić na wiosnę, kiedy dzień dłuższy
i pora do zwiedzania bardziej stosowna
.
Anna Turska
II rok ZAK - zaoczne