Był rok 1993
a może już 1994 kiedy pierwszy raz usłyszałem w audycji
radiowej o nowym, wspaniałym leku niosącym nadzieję chorym na
SM - Beta Seronie. Ponieważ chorowałem już od 13 lat i
przeżyłem nie jedną wieść o cudonym środku, który
okazywał się niewypałem, to i do tego komunikatu podszedłem
sceptycznie. Z czasem przybywało informacji pochodzących z
różnych źródeł i powoli zmieniało się moje nieufne
nastawienie. Chociaż nie mam medycznych kwalifikacji to
przemawiała do mnie logika w nich zawarta no i z fachowcami też
się konsultowałem. Niestety wśród informacji była i taka,
która skutecznie blokowała każdą myśl o skorzystaniu z
takiej kuracji, miała ona kosztować 9-10 tys. dolarów. Ta
kwota przekraczała nie tylko możliwości ale nawet
wyobraźnię, a o oficjalnej państwowej pomocy nie mogło być
mowy, jako że specyfik był nowością nie zarejestrowaną
jeszcze na polskiej liście leków. Ale mimo tych przeszkód,
które wydawały się nie do pokonania oraz opini specjalistów
twierdzących, że małe są szanse aby przy tak znacznym
zaawansowaniu choroby ß-seron mógł pomóc sprawa nie dawała
mi spokoju.
Pewnego razu będąc w gronie znajomych
wspomniałem o swoich rozterkach i wtedy okazało się, że mimo
mojego paskudnego charakteru miałem szczęście pozyskać w
życiu wielu prawdziwych przyjaciół. Zaoferowali pomoc
finansową i organizacyjną a przedstawione plany były na tyle
realistyczne, że rozwiały moje obawy i zdecydowałem się na
podjęcie tego wyzwania. Bazując na moich oszczędnościach i
nie czekając na zgromadzenie całej kwoty rozpocząłem
działania zmierzające do finalizowania zamysłu.
W dniu
rozpoczęcia kuracji latem 1994 roku miałem 13,5 roku stażu w
chorobie. Jej przebieg typowy dla odmiany wtórnie postępującej
tzn. bez rzutów i remisji za to systematyczne i nieodwracalne
pogarszanie stanu fizycznego. Objawy choroby skoncentrowały się
głównie w niedowładzie kończyn dolnych. Oczywiście
towarzyszyły im inne typowe dla SM zaburzenia np. wzroku,
fizjoligii, koordynacji ruchowej ale były na tyle słabe, że na
tle kłopotów z nogami prawie się nie liczyły. Na co dzień
musiałem już korzystać z wózka. Mogłem wstać i
kilkadziesiąt sekund utrzymać się w pozycji pionowej (bez
podpórek) a w okresach lepszej formy korzystając ze szwedek
przejść po mieszkaniu kilkanaście kroków.
To co najbardziej dawało się we znaki (poza niedowładem nóg)
była niestabilność wydolności fizycznej i psychicznej. W
ciągu jednego dnia kilka razy potrafiła się zmienić o 180°.
To było okropnie męczące, dezorganizowało życie, rozbijało
wszelkie plany. Równie przykra była skłonność do dziwnych
infekcji, które pojawiały się bez widocznej przyczyny, wysoka
temperatura powalała mnie na dwa, trzy dni a potem wszystko
mijało bez żadnego leczenia.
Pieczę nad
tym było nie było eksperymentem (byłem jednym z pierwszych w
Polsce, którzy próbowali ß-seron na własnej skórze)
objęła prof. Anna Członkowska z Instytutu Psychiatrii i
Neurologii, niekwestionowany autorytet w zakresie zastosowań
tego specyfiku. Już podczas wstępnych badań i konsultacji
ostrzegła mnie przed wiązaniem zbyt dużych nadzieji
związanych z zastosowaniem ß-seronu ponieważ dotychczasowe
badania wskazują, że jest on mało skuteczny w tak zawansowanym
stadium choroby. Z godnie z zaleceniami twórców tej metody lek
należało stosować w serii 100 zastrzyków a serię taką
powtórzyć po roku. W pierwszej fazie fundusze pozwoliły na
zakup 50 porcji. Przy zakupie skorzystałem z pośrednictwa
Instytutu Psychiatrii i Neurologii, który miał kontakt ze
szwajcarskim dystrybutorem lekarstwa.
Zostałem przyjęty na Oddział Neurologiczny tegoż Instytutu
gdzie przeszedłem wstępne badania łącznie z rezonansem
magnetycznym no i zaczęło się wielkie kłucie. Co drugi dzień
podskórny zastrzyk z ß-seronu i codzienne ćwiczenia
rehabilitacyjne. Żadnych innych medykamentów nie dostawałem
aby nie fałszować wyników kuracji.
Kiedy po serii 20 iniekcji okazało się, że
środek nie powoduje żadnych negatywnych (ani pozytywnych)
skutków zapadła decyzja aby kontynuować kurację w domu.
Dostałem zapas strzykawek i igieł oraz instruktaż jak samemu
sobie robić podskórne zastrzyki no i wróciłem na łono
rodziny. Z robieniem zastrzyków dawałem sobie nieźle radę ale
często paraliżowała mnie świadomość, że mam w ręku coś
cenniejszego i droższego od złota i mogę to zmarnować (jedna
porcja kosztowała wtedy 1 mln 800 tys. zł. a przy następnym
zakupie jeszcze 20% drożej).
W sumie przyjąłem 90 w pierwszej serii a po 8 miesięcznej
przerwie jeszcze 40 zastrzyków w drugiej niedokończonej serii.
Niestety żadnych spektakularnych efektów nie było. Nadal tylko wózek inwalidzki zapewniał mi mobilność ale były też pozytywne zmiany, które odczuwam do dziś:
Ktoś kto popatrzy na to z boku, chłodnym okiem może powidzieć, że to niewiele jak na takie pieniądze i pewnie miałby rację, ale ja otrzymałem czteroletnią przerwę w paskudnej chorobie i moja subiektywna ocena jest zupełnie inna.
Jeszcze raz chcę podziękować przyjaciołom i wszystkim tym , którzy nie znając mnie osobiście (głównie ze środowiska matematyków i informatyków) zechcieli wspomóc fundusz przeznaczony na zakup lekarstwa. Szczególne podziękowania należą się Pani prof. Elżbiecie Pleszczyńskiej, która była sercem i motorem całej akcji.
Życzę powodzenia w walce z chorobą - Edward Karol Kacprzak