Sebastian Nowak
I nagroda w kategorii reportażu prasowego

 

BYĆ CZŁOWIEKIEM

Nigdy nie zastanawiałem się co to znaczy być człowiekiem. Niewiele widziałem poza swoją miską i brudnymi butami mego Pana. Kochałem swoje stado, w którym grałem drugoplanowe role. Nie, nie zauważyłem, kiedy ten młody szczeniak moich państwa Nowaków, przestał chodzić. Nic to nie zmieniło w naszych relacjach, nie widziałem problemu. Wciąż się przecież ze mną bawił i drapał w lewy bok (ten z tuzinem pcheł). Uwielbiałem to!

Kajtek, lat 15 pies

Niedziela. Leżę na dwuwarstwowym, zmęczonym materacu, a sprężyny, które przebiły już jego pokrowiec, próbują wedrzeć mi się niby kleszcze pod skórę. Na suficie na wysokości moich stóp, życzliwy sąsiad wwiercił niewielki haczyk. Haczyk wisiał tak sobie bezużytecznie przez dwa lata, po czym wreszcie ten doczepił do niego linkę. Ha, przypomniał sobie. Na tym prymitywnym urządzeniu miałem ćwiczyć motorykę stóp, które obecnie mogą co najwyżej służyć za murarską poziomicę. Co mi po sznurze, skoro nie mogę nawet samodzielnie sięgnąć w kierunku zwisającej z sufitu machiny. Jak na mój gust wygląda ona zresztą dość prowokacyjnie - zważywszy na moją galopującą depresję.
Albo to moje mieszkanie. Kilkanaście lat temu przydzielono mi pudełkowy pokoik na 16. piętrze. Z radością spoglądałem na sznury samochodów, stojące w miejskich korkach. Lśniące, woskowane karoserie i migające reflektory. Jak bardzo zazdrościłem tym ludziom w sportowych dresach i wykrochmalonych czapeczkach baseballowych tych raje położonych na kierownicy i blondwłosej tygrysicy, malującej usta w lusterku wstecznym. Zazdrościłem nawet tych małych, tłuściutkich "skarbonek" na kółkach, w które mieściło się dokładnie 126p...ieniążków. Z przyciemnionymi szybami i dodatkowym dwudziestocentymetrowym zderzakiem na pupie wyglądały infantylnie, ale jeździły, przemieszczały się z punktu A do punktu B. Podjeżdżając pod górkę zniechęcająco czkały, jak objedzone kaszką niemowlę, a w czasie zjazdu ze wzniesienia szarżowały niebezpiecznie na inne pojazdy, niczym rozjuszone byki. Z autka wydobywały się wówczas dzikie dźwięki oszałamiającego łomotu, w rytm których podskakiwała łysa czaszka pryszczatego nastolatka. Mógłbym nawet zaakceptować tekturowe, topornie ciosane trapezy - trabanty, z doczepionymi do podwozia kółkami. Przebierały nimi w miejscu jak chomik, uwięziony w pędzącym kole - zabawce. Wydawały przy tym z siebie groźne pomruki, które można było zinterpretować jako szczere ostrzeżenie: Uważaj, zaraz się rozsypię!

Przyciśnięty do muru mógłbym pogodzić się z nawet z posiadaniem duo-pojazdu, przypominającego motocykl, który wjechał w kiosk i pojechał z nim dalej. Mój dziadek dorobił się tego "pożeracza prędkości" dość niedawno, kiedy ostatecznie uznał, że laska podróżnicza nie zaprowadzi go już nigdy więcej po ocenzurowany dawniej rulonik gazety. Traktował swój pojazd dość ironicznie, przechowując w drewnianej szopie, która przypominała jako żywo wynaturzonych rozmiarów wychodek. Zresztą chyba taką rolę spełniała, przynajmniej zdaniem kilku dzikich kotów, które wyraźnie ubiły przykucnąć sobie w jej ciemnym kącie i zadrzeć wysoko puszyste ogony. Dziadek traktował je porcją łagodnych wyzwisk, okraszonych wymachami pięści, ale w sumie w ich relacjach przeważały dni pokoju. Koty konsumowały bowiem pożywne, tłuściutkie myszy, które pasły się w kurniku i nie wiedzieć czemu okradały z ziarna zagłodzony drób.

Zawsze marzyłem, by być takim jak dziadek- smukłym jak szkolna linijka i żylastym jak porcja przecenionego mięsa. Przez czterdzieści lat pracował w szarej, rozlanej bryle fabryki, usytuowanej w takim zadymionym miasteczku. Miał zręczne dłonie, które równie dobrze mogłyby przesuwać się leniwie po obiciach aksamitnych foteli i kanap w kilku posażnych pałacach. Tymczasem napędzały swoją siłą trybiki, które pierwsze ząbkowanie miały już za sobą. Zabrudzone smarem leje kierowały przestarzałymi maszynami, które w Europie Zachodniej spoczywały już w ciszy muzealnych gablotek. Mimo to rzadko udawało mi się zobaczyć dziadka w robotniczym, drelichowym kombinezonie - zwykle po przyjściu z pracy szybko przebierał się w ciemnej komórce przy ogrodzie. Do stołu zasiadał wilgotny od kąpieli, w niebieskiej koszuli i zabawnych szelkach amerykańskich farmerów. Zakładał nogę na nogę, koniec serwetki wciskał za kołnierz koszuli i chwytał do ręki sztućce. Pokorna służąca - moja babcia, pojawiała się natychmiast, jakby czytała w jego myślach. Po posiłku, przeplatanym rozmową o bieżących wydarzeniach w kraju i za granicą, a także lekcjami historii (specjalnie dla mnie), dziadek znikał biesiadnikom z oczu. Po chwili do naszych uszu dochodziły dźwięki intensywnej pracy - w zależności od pory roku mógł to być dźwięk siekiery rozłupującej drewno, delikatny dźwięk oczyszczanych z błota szprych wysłużonego roweru. Czasami słyszeliśmy też tajemnicze szuranie, które oznaczało, że dziadek tworzy właśnie samodzielnie kolejny pożyteczny sprzęt gospodarstwa domowego.


TAŃCZĄCE GENY

We mnie i w dziadku tańczą te same geny. Może właśnie dlatego ja zostałem tancerzem, a on ćwiczył kroki na dachach wyższych i niższych budynków. Tak jak ja potrafiłem nauczyć się nowych figur tanecznych, tak on wiedział jak omijać stopą poluzowane dachówki i jak nie nadepnąć spróchniałej belki podtrzymującej strop. Kiedy naprawiał dach, był ponad głowami wszystkich, ludzie spoglądali na niego i słyszeli jakby spadające na nich błyskotliwe żarty. Mnie podziwiała kiedyś rozemocjonowana publiczność, gdy odbijałem się nogami od parkietu, mocno trzymając wątłą kibić swojej partnerki. Na widownię spadały wówczas pióra i cekiny z jej sukni, gubiła obcasy i zdrowy rozsądek. Kiedy dziadek stukał młotkiem w gwoździe, ja stukałem butami w drewniany parkiet sali gimnastycznej, marmurową podłogę holu hotelu, wykładzinę w zabiedzonym domu kultury. On nigdy nie spadł z dachu, ja nigdy nie pomyliłem kroków, nie potknąłem się, by potem rozpaczliwie i wstydliwie podpierać się dłonią. Gdybym i teraz mógł stanąć obok niego, frasze cienie byłyby bliźniacze, gdybyśmy mieli uczynić jakikolwiek gest, wykonalibyśmy go jednocześnie i tak samo.

Odkąd pamiętam, dziadek zawsze był w ruchu. Niby motyl tylko na moment przysiadał na krześle podczas posiłków i "Dziennika Telewizyjnego".
         Trzeba wciąż coś robić, żeby nie zapleśnieć! - powtarzał mi, nieustannie skrobiąc, wiercąc, ciosając i oczywiście chodząc po dachach.
         Część swoich osiemdziesiątych urodzin spędził na dachu sąsiadów. Akurat zaczął im przeciekać. Też wybrał sobie porę! Krople wody żłobiły ściany sypialni. Dziadek wyskoczył z garnituru i przebrał się w z prędkością modelki w czasie pokazu. Założył wersję roboczą garnituru - misternie zaprasowana, choć nieco zniszczona koszula i spodnie pamiętające chyba jego czterdzieste urodziny. Szast-prast i już był na poziomie niższej warstwy chmur. Wysokość ta nawet u niektórych ptaków mogła wywołać lęk wysokości. Po chwili usłyszeliśmy charakterystyczne odgłosy zapamiętania się w zapracowaniu.

- Cholerny partyzant! - pomyślałem sobie wtedy o nim z czułością. Spoglądałem na ziemię pod domem sąsiadów w poszukiwaniu jego cienia. Miałem zbyt słaby kręgosłup, by zadzierać głowę wysoko w jego kierunku. W końcu znalazłem - cień majestatycznie poruszał się wśród troskliwie hodowanych przez sąsiadkę kwiatów. Wzruszyłem się i pod powieki wpełzły mi zdradzieckie łzy, jednak nie chciałem, by dowiedział się o nich mój Mistrz, Nadczłowiek. Byłem pewien, że to on właśnie nie tyle żyje na tym świecie, ile po prostu jest. Istnieje, egzystuje każdą komórką swojego ciała. Przeczuwałem, że wówczas bardziej mogłaby rozczarować go świadomość posiadania wnuka "beksa-lali" niż wnuka - misia, z ciałem rozprutym chorobą.

- Hm, być człowiekiem? Nie, dziękuję. Trudno byłoby mi zrezygnować z daru swojej niebywałej intuicji i gibkiego ciała. A, tak, wiem. Nowak ma jakieś paskudne problemy z wałęsaniem się po domu i życiu. Tak, rzeczywiście zauważyłam, że nie chodzi. Nie może wymyć po mnie kuwety i nasypać do miseczki szeleszczących smakołyków z pudełka. Jest dla mnie bezużyteczny. Ignoruję go.

Marylin, lat 3 kotka

Ma wyczucie. Kocham go. Dziadek nigdy nie czynił rozróżnienia między sobą a mną. Dla niego na zawsze pozostanę tym urwisem w robionych na drutach wełnianych spodenkach, którego okolice ust każdorazowo zdradzały czym troskliwe ręce mamy i babci próbowały go nakarmić. A ja korzystałem z pobłażliwości wzroku dziadka. Dosiadałem w kurniku wypłoszonych kur i wchodziłem na wierzchołki spróchniałych drzew, a on tylko był obok. Nawet na mnie nie spoglądał, pozornie zajęty tysiącem czynności. Jednak czułki jego miłości i troski uważnie wystawiały się w moim kierunku. W swoim pooranym bruzdami lat sercu śledził każdy mój ruch. Nie potępiał mojego zachowania, ani do niego nie zachęcał. Widać uznał, że wnuczek powinien uczyć się życia na własnych siniakach.
         Eteryczna psychika i ciało mojej mamy biegały w tym czasie po kobiercach łąk, jej uwaga była ulotna i roztrzepana. Miała w końcu niewiele ponad 23 lata. Kiedy tylko mogła, wyłączała się z mojego wychowania, jak wtyczka z gniazdka.

- Ojej, jaki czerwony mak, jaka wonna nasturcja, jaki szybki pasikonik! - piszczała z radości wybiegając z domu pod byle pretekstem. Byłem dla niej zbyt przyziemnym człowieczkiem, zbyt realnym i małym, by zrozumieć zawiłe meandry jej psychiki. W jej świadomości istniałem przecież jako dziecko, szrama na jej obrzmiałym brzuchu z przeszłości, woniejący zapachem pieluszek i z zaplamionymi trawą spodenkami. Dla cichej, skurczonej babci, która już w wieku kilku lat dogoniłem wzrostem, byłem typowym niejadkiem. Trzeba mnie było gonić z paletą pełną pożywienia. Ojciec pojawiał się w moim życiu rzadziej niż wygrana w "Totolotka". Byłem dla niego bezsensownym wydatkiem -koniecznością zakupów nowych butów, chociaż stare, po przyszyciu do nich odpadającej podeszwy, nadawałyby się jeszcze do noszenia. Często chwytał mnie w gniewie za kark i szarpał, jakby chciał mną zapchać dziurę budżetową w swoim portfelu.

Byłem człowiekiem. Dla dziadka, kiedy do niego mówiłem, słuchał mnie. Nie obcinał w tym czasie paznokci, nie wyjmował sobie resztek pożywienia spomiędzy zębów, nie usiłował przeczytać krzyczących tytułów z gazety. Słuchał mnie, a nie mruczał zwodniczo jak inni rozkojarzeni domownicy.
       Yhy! - przytakiwała mi nieprzytomnie mama, usiłując wycisnąć sobie zabunkrowanego gdzieś za uchem pryszcza. A ja właśnie mówiłem jej, że uciekam z domu.

- Dobrze, kochanie, dobrze - odpowiadała zasapana babcia, próbując w tym samym" momencie jednocześnie zamieszać chochlą w zupie i oskubać kurę na drugie danie. A ja właśnie pytałem czy mogę zajrzeć pod spódniczkę kuzynce i oskarżyć o to kuzyna.
         - Spadaj mały! No już, zjazd! - syczał na mnie zachęcająco ojciec, gdy prosiłem go o pomoc przy "oswajaniu" tabliczki mnożenia (szkoda, że nie czekolady).
Dziadek nie kiwał bezsensownie głową jak kaczka na wodzie, gdy zwierzałem mu się ze swoich chłopięcych trosk (mam taki dziecinny głos, nie wiem skąd się biorą dzieci, jak używać procy) i nie komentował moich rozterek. Odpowiadał mi oszczędnie i pouczał z humorem.
          - Zamykaj za sobą furtkę, bo komary lecą do domu!

Ostatnio widziałem się z nim rok temu. Wieloletnia praca w fabrycznym hałasie odebrała mu słuch, lekarze wydali mu w to miejsce aparat słuchowy. Psuje się, podczas wspólnych posiłków trzeszczy jak dawne radio tranzystorowe. Dziadek wciąż chodzi po dachach, ja już nie mogę tańczyć. Chciałbym, aby żył wiecznie, ale czasami wydaje mi się, że znam koniec jego życia: pewnego dnia znowu wejdzie na dach, ale nie będzie już mógł z niego zejść. Wokół niego nie będzie nikogo. O, przepraszam. Będę tylko ja, marionetka losu, która nie może się ruszyć dopóki ktoś nie pociągnie jej za sznurki. Dziadek spojrzy na mnie, po czym z rezygnacją machnie ręką, jakby chciał powiedzieć: "To nic, wnuczku, to wszystko nic! Teraz znowu jesteśmy tacy sami. Ty się nie ruszasz i ja też nie potrafię. Ale ja jestem już stary, czas na mnie. Dla ciebie zaś jest jeszcze nadzieja. Ja na tym dachu jestem tak wysoko, że nie mogę być już wyżej. Ty zaś jesteś tak nisko, że jeszcze możesz odbić się od dna".

- A, tak. Znam N owaka. Kiedyś ciągle leżał na materacu i patrzył w sufit. Tak, ten z haczykiem. Mogłem pleść nad nim sieci, a on trwając w swoim bezruchu, nigdy by mi ich nie zerwał Teraz już mam się na baczności. Chłopak nadal ma kłopoty z poruszaniem kończynami, ale na materac kładzie się tylko do snu. Zwykle jego lekko zgarbioną sylwetkę spotkać można w różnych punktach pokoju. Nie próbuję przewidywać w których. Plotę swoje pajęczyny stereotypowo, w rogach pokoju. Tam przynajmniej mi ich nie zerwie. Wiadomo, on JEST CZŁOWIEKIEM, muszę się go strzec.

Pająk pokojowy, 3 miesiące