Robert Horbaczewski
Wyróżnienie w kategorii reportażu prasowego

 

Chustka druga ręka

- Dzidka, wczoraj w pracy tak się napiła, że aż do domu nie mogła trafić - podała w sklepie kolejny temat pani Kazimiera, sąsiadka mieszkająca trzy domy dalej.
       - Poważnie? Wieczorem była tutaj. Jakoś nie zauważyłam, ale słyszałam że ludzie tak gadają- podchwyciła rozmowę Maria, sklepikarka.
       - Sama przecież widziałam. Koło żelaznego sklepu tak się zachwiała, że o mało nie upadła.
         Słupka musiała się złapać. Dwa tygodnie temu też widziałam jak chwiejnym krokiem wracała
         do domu
- przekonywała dalej Kazimiera.
       - Dzidka przecież pracuje w banku, między ludźmi. Zaraz by ją z pracy wyrzucili -
         polemizowała sklepowa. Znały się z Dzidka z czasów liceum.
       - Wtedy, w połowie lat 80-tych wiele osób mówiło, że piłam. Nikt nie powiedział mi tego
         wprost, ale za plecami dowiadywałam się, że ludzie tak mówią. Sama usłyszałam to tylko
         raz. Szłam na 7.30 do pracy. Przechodziłam obok przystanku autobusowego. Zachwiałam
         się. O mało nie upadłam. Usłyszałam jak jedna kobieta powiedziała do drugiej:
"Patrz pani.
         Taka młoda, żeby już tak rano była pijana"
- wspomina Zdzisława. Miała wtedy 31 lat.

O tym, że przychodzi do pracy na rauszu szemrali też współpracownicy. Teraz już się im nie dziwi. Mieli powód. Potykała się o byle co, gdy szła stawiała kroki szerokie jak marynarz, gdy wstawała z krzesła nie mogła złapać równowagi.
       - Lekarze podejrzewali, że to nerwica. Byłam kilka razy w szpitalu w Tomaszowie Lubelskim,
         na neurologii. Podleczyli mnie tydzień, czasami dwa i odsyłali do domu. Co roku, w kółko
-
         wspomina.

 

W obręczy

Początek października 1987 rok. Zawroty głowy, gorączka, zaburzenia równowagi, chwiejny chód, potykanie się na każdym kroku. Objawy nasilały się z dnia na dzień.
       - Nie zwracałam na to uwagi. Myślałam, że to znowu coś na tle nerwowym. Zaniepokoiłam
         się gdy nie ustępowały. Czułam się tak jakby ktoś oplatał mnie obręczą
- obrazuje tamte
         wrażenia.

Ta "obręcz" zaczęła odbierać władze najpierw w stopach, potem w kolanach, posuwała się coraz wyżej zawładnęła rękami i klatką piersiową. Kiedy ścisnęła najmocniej była akurat w pracy. Być może posiniała na twarzy, może się zatoczyła przy petentach, już nie pamięta. Pamięta natomiast, że dyrektor banku kazał zaprowadzić ją do lekarza. Dr Sacewicz z miejscowego ośrodka zdrowia po raz kolejny wypisała skierowanie na neurologię, po raz wtóry do Tomaszowa. Nie zgodziła się. "Ile razy można jeździć do Tomaszowa, brać lekarstwa które nie pomagają" - zaprotestowała. Podpisała oświadczenie, że odmawia przyjęcia skierowania. Przez cały wieczór i następny dzień nie mogła chodzić. 8 letnia córka pomagała jej się ubierać, karmiła. Mąż - kolejarz szukał dojścia do branżowych lekarzy. Udało się. Załatwił skierowanie do oddalonego 130 kilometrów szpitala kolejowego w Lublinie, wówczas najlepszego w regionie. Lekarze zrobili punkcje. Rozpoznano -zapalenie rdzenia kręgowego.

- Dostałem lekarstwa i przeszło. Na kilka lat. Zdążyłam dwukrotnie wyjechać na winobranie
do Francji. Opłacało się. Frank francuski był wtedy drogi a my potrzebowaliśmy pieniędzy na
budowę nowego domu. Pracowałam w polu, chodziłam do pracy. Chód nie był taki jak
dawniej ale już nikomu nie rzucał się w oczy. Niemal zapomniałem o chorobie
- wspomina.

 

Wózek proszę pani

Uśpienie trwało do 1992 roku. Choroba zaatakowała w styczniu. Nagle. Odjęła władze w nogach. Znowu trafiła do szpitala kolejowego w Lublinie. Lekarze wykonali badanie płynu mózgowo - rdzeniowego. Nieprzyjemny zabieg. Potężna igła wbija się w kręgosłup. Pacjent leży przez dobę bez ruchu. Po tych badaniach po raz pierwszy usłyszała, że ma stwardnienie rozsiane.
       - Nie wiedziałam co to za choroba. Wypytywałam się o nią pielęgniarek, szukałam wycinków
         gazet. Wszędzie pisali o niej w czarnych barwach, nieuleczalna, bez rokowań i nadziei na
         poprawę. Gdy wróciłam do swojej miejscowości wstydziłam się przyznać co mi dolega. Nie
         potrafiłam też wytłumaczyć co to za choroba
- przyznaje.

Przerwa między rzutami nie trwała długo. Cztery miesiące. Zdołała jedynie 1,5 miesiąca popracować w banku, kiedy to "coś" dopadło ją znowu. Ponownie odjęło władzę w nogach. Karetka pogotowia i kilka tygodni w szpitalu. Do pracy nie było już po co wracać. Przeszła na rentę. Lekarz orzecznik z biłgorajskiego ZUS dziwił się nawet, że robi to tak późno.
       - Ale ja naprawdę chciałam pracować - tłumaczyła
Sanatorium jedno, potem drugie zrobiło swoje. Czuła się na siłach aby pomóc w polu - dwa hektary obsiane grochem, makiem, tytoniem. Szczęście trwało trzy lata. Kolejny rzut choroby dał o sobie znać 1996 roku. Tym razem trafiła do szpitala Jana Pawła II w Zamościu. Badania NMR nie pozostawiają złudzeń - stwardnienie rozsiane.
       - To nie uleczalna choroba, wózek proszę pani- powiedział jeden z lekarzy.
Świat się walił. Wielki kolos PKP okazał się mieć gliniane nogi. Mąż stracił więc pracę. Udało mu się załapać na emeryturę pomostową. Małe pieniądze ale zawsze. Ciężko było. Pieniądze zjadały lekarstwa, szkoła córki, studia syna. Życie regulowały co miesięczne wizyty kontrolne u lekarzy. Zresztą, częstsze być nie mogły. Taka jest specyfika prowincji.

 

Tak dziwnie szarpnęło

Wiosna 2001 roku. Ryszard Jakubiak zaciął "Siwą" batem. Klacz wiedziała co to oznacza. Strząsnęła nerwowo grzywę i ruszyła po grząskim gruncie. Pług wbił się w ziemie i rysował pierwsza skibę. Adam kręcił się z wiadrami na drugim końcu pola. Zdzisława niosła koszyk. Taki wiklinowy, ten sam wysłużony od wielu lat.
       - Nagle poczułam, że coś mnie szarpnęło w łokciu. Zabolało. Nawet przez myśl mi nie
         przeszło, że to może być rzut S M. Myślałam, że mnie przewiało. Przez dwa ostatnie dni
         siałam grządki. Ciapał deszcz, od czasu do czasu dmuchał wiatr. Myślałam, że to od tego
-
         opisuje.

"Przewianie" nie przechodziło. Wprost przeciwnie postępowało. Ręka drętwiała od łokcia w górę, coraz bardziej, coraz szybciej. Drętwiała ale jednocześnie czucie w palcach i nadgarstku pozostało. Mogła nim nawet manewrować. Dziwne objawy jak dla SM. Dr Berbecki z miejscowego ośrodka zdrowia zaordynował serię zastrzyków. Po kilku dniach wiedziała, że to jednak rzut. Tym razem SM połakomił się na rękę. Ta zaczęła już wisieć niczym przyczepiona do barku pineską. Znowu szpital. Pamięta jak do sali wleciała mucha. Usiadła jej na twarzy. Jedna ręka bezwładna, druga podłączona do kroplówki. Nie mogła jej odpędzić. Czuła się naprawdę bezsilna.
       - Niech się pani nie obwinia. To nie wina tych kartofli. To mogło się stać o każdej porze.
         Nawet w nocy
- powiedział jej pewnego dnia podczas obchodu, któryś z lekarzy. Inny dziwił
         się, że rzut może przybrać taką formę. Bezwładna ręka a jednocześnie sprawne palce i
         nadgarstek.

Wróciła do domu. W wciąż niewykończonym, nowym domu, mąż zrobił urządzenie do rehabilitacji. Stare kółko od roweru zamocował przy suficie. Na felgę narzucił linkę. Do jednego końca zamontował rączkę od łopaty, do drugiej odważnik kilowy, od starej wagi. Przyniósł też pniaczek z brzozy aby mogła na nim usiąść.
       - To twoja siłownia. Codziennie masz ćwiczyć przez 15 minut - nakazał.
Niepotrzebnie. Oprócz SM pogłębiło się zwyrodnienie kręgosłupa.
       - Myślałam, że jak będę podnosić tą chorą rękę w górę i w dół to ją usprawnię. Dopiero po
         kilku miesiącach na oddziale rehabilitacji dowiedziałem się, że powinnam podnosić obie ręce
         jednocześnie aby nie naruszyć kręgosłupa. To był błąd. Tak bardzo chciałam aby było ta
         ręka była sprawna a na rehabilitację ciężko było się dostać. Nie chciałam bezczynnie czekać

         - tłumaczy się.
Na wsi, bez ręki jest ciężko. Znalazła więc sposób. Przewiesza przez ramię chustkę i może zrobić niemal wszystko. Prać, sprzątać, gotować obiady, lepić misterne ruskie pierogi. Jedynie z nawleczeniem igły są problemy. Chustka pomaga, ale drżą dłonie.
       - Co by nie mówić, bez tej chustki jestem jak bez ręki - żartuje
Bezwładna ręka jest potrzebna. Można nią podeprzeć garnek, możną ją zarzucić na stół, można przerzucić przez drugą rękę. Setki kombinacji.

 

Z kijem w garści

Szpitale, sanatoria, rehabilitacje, kontakt z lekarzami ćwiczenia w domu. Mówi, że przyzwyczaiła się do SM. Pamięta o chorobie, ale traktuje jaz rezerwą.
       - Całkowicie zapomnieć oczywiście się nie da. Nie mogą przecież długo siedzieć ani stać.
         Nie mogą długo leżeć bo mi nogi skaczą. Wiatr, upał, chłód też robią swoje. Nie dopuszczam
         jednak do siebie świadomości co mnie czeka. Wmawiam sobie, że mnie nie spotka i już
-
         przekonuje.
W szpitalach i sanatoriach napatrzyła się na ludzi którzy poddali się chorobie. Może przyzwyczaili się do wózka, może nie mają sił i wiary aby walczyć. Lekarze, którzy badają jej zdrowie dziwią się czasami, że już 20 lat chodzi z SM.
       - Postanowiłam, że na wózek nigdy nie usiądę. Był czas kiedy nie mogłam utrzymać
         równowagi. Chodziłam jednak sama podpierając się ścian. Lekarze chcieli dać mi kulę
         ortopedyczne. Odmówiłam. Brałam kij z podwórka i nim wolałam się podpierać. Wiem, że
         nigdy nie odzyskam sprawności, ale jestem dumna, że jestem na tyle sprawna i niezależna
-
         opowiada.

Czasami ma ochotę wybrać się samotnie do lasu, niespełna kilometr dalej. Bór jest wspaniały. Pełny jarzyn, jagód i grzybów. Uwielbiała niegdyś chodzić na jagody. Teraz się boi. Rzut może nastąpić w każdej chwili a w lesie może akurat być sama. Piotruś ma dwa tygodnie. Właśnie się obudził, kwili. Domaga się jedzenia. Renata, moja żona tuli go do piersi.
       - Ja coś wam będą pomagała. Z jedna ręką dam sobie radę. A jak podrośnie to przyjedzie do
         nas, na wieś. Zostawicie go u babci
- mówi.
       - Przywieziemy, przywieziemy mamo. Nacieszysz się wnukiem - uspokajam mamę.