DYMITR DOBREW

 
Czary - mary
 

Początki tej historii sięgają lat siedemdziesiątych, kiedy tłumy polskich turystów przyjeżdżały do Bułgarii, wabione słońcem i ciepłym morzem. Miałem wówczas dwadzieścia parę lat i mieszkałem w spokojnej dzielnicy Warny, gdzie latem polscy turyści gościli niemal w każdym domu. Gospodarze odstępowali im najlepsze pokoje, czasem nawet całe domy, sami zaś gnieździli się w jakiejś komórce lub przenosili się do domków na winnicach. Czegóż się nie robiło w tamtych czasach, by podratować sytuację ekonomiczną rodziny! Po kilku latach takich wyrzeczeń bułgarski obywatel był w stanie kupić sobie samochód, i to nie byle jaki, lecz szczyt osiągnięć radzieckiego przemysłu motoryzacyjnego: moskwicza!

Mój ojciec również uległ turystycznej gorączce złota. Stłoczył całą naszą 5-osobową rodzinę w dwóch klitkach, a najpiękniejszą izbę wyszykował dla polskich wczasowiczów. Każdą prywatną kwaterę odwiedzała specjalna komisja i nadawała jej kategorię odpowiadającą standardowi, co z kolei wiązało się z wysokością opłat pobieranych od turystów. Rzecz jasna nie mogliśmy liczyć na pięć gwiazdek, zwłaszcza że kran na podwórku oraz domek z serduszkiem w kącie ogrodu w żadnej mierze nie zasługiwały na miano "łazienki". Jednakże mniej wymagających wczasowiczów nie brakowało i po dwóch dniach "Bałkanturist" przysłał nam pierwszych gości z Polski.

Leszek i Beata rozgościli się w pokoju paradnym, a wieczorem zaprosili nas na szklaneczkę polskiej wódki. Z wielkim trudem skrywając odrazę, sączyliśmy przez zęby to ohydztwo, w żaden sposób nie mogące konkurować z naszą wspaniałą rakiją, którą mój ojciec sam sporządzał z płodów własnej winnicy. Polacy zresztą bardzo szybko poznali się na rzeczy i od tej pory wódka nie miała szansy pojawić się na stole. Zanim to jednak nastąpiło, goście postanowili ulżyć naszej męce i wyciągnęli z walizy tajemnicze urządzenie o kształcie naboju do działa czołgowego. Napełnili je wodą, wkręcili w nie jakiś pojemniczek, potrząsnęli, nacisnęli rączkę... i oto do naszych szklanek trysnęła spieniona woda sodowa, dzięki której rozcieńczona trucizna dała się przełknąć. Wszyscy oniemieliśmy ze zdziwienia. SYFON!!! Przenośna maszynka do robienia wody sodowej! Takie cudo jeszcze wtedy nie było znane w Bułgarii, a oto proszę - ni stąd ni zowąd pojawiło na stole w naszym domu! Mama niepostrzeżenie wymknęła się z pokoju, by objawić tę nowinę sąsiadom, my zaś na wyprzódki podstawialiśmy szklanki pod tryskający ożywczą pieniawą dzióbek. Wkrótce Beata musiała ponownie napełnić syfon i wkręcić nowy nabój, potem jeszcze raz, i jeszcze, i znowu... Goście nie kryli zaniepokojenia naszym zachowaniem i podejrzewali, że jesteśmy w stanie skrajnego odwodnienia z powodu upałów panujących tego lata w Bułgarii. My zaś pękaliśmy, opici do nieprzytomności wodą sodową i stanowiliśmy żywe zaprzeczenie teorii, że ciało ludzkie składa się w 90% z wody, przekroczywszy tę wartość kilkakrotnie.

Już następnego dnia wieść o syfonie rozniosła się po okolicy. Sąsiedzi zaczęli nas traktować z większym poważaniem i wpadali do nas pod byle pretekstem. Syfon dokonał również cudu pogodzenia nas z rodzinami zwaśnionymi z nami od lat - porzuciliśmy dawne swary i jednoczyliśmy się przy stole, obficie racząc się wodą, czasem zaprawioną sokiem lub ojcowską rakiją. Od rana pod naszym płotem wyczekiwały dzieci w nadziei, że uda im się podejrzeć przedstawienie pt. "Czary-mary i mamy wodę sodową!" Towarzyszyli im również ojcowie i starsi bracia, którzy równie pożądliwie obserwowali syfon, co jego właścicielkę, która kierowała spektaklem w skąpym bikini. I tak przez dwa tygodnie każdy dzień rozpoczynaliśmy od podziwiania cudu techniki w połączeniu z cudem natury, ku oburzeniu kobiet z sąsiedztwa, które siłą ściągały swych mężów i synów z naszego płota. Potem z niecierpliwością wyczekiwaliśmy powrotu naszych gości z plaży, gdyż wraz z nimi wracał i syfon, i znów mogliśmy uczestniczyć w misterium stwarzania czegoś z niczego. Codziennie na Beatę i Leszka czekał ciepły obiad składający się ze specjałów kuchni bułgarskiej, a wszystko po to, byśmy mogli zaprosić do siebie naszych gości - razem z ich syfonem. Wieczorem, po ich powrocie z popołudniowego opalania, cała historia powtarzała się przy kolacji.
Aż nadszedł dzień, kiedy cały ten rytuał odbył się po raz ostatni. Wypoczynek naszych gości dobiegł końca i z żalem przyszło nam się pożegnać - z nimi oraz z ich magicznym urządzeniem. Przygnębieni zasiadaliśmy do pożegnalnej kolacji, w czasie której na stole znów królowała czarodziejska maszynka do wody sodowej. Z nosami na kwintę syciliśmy gardła jej zawartością, przekraczając wszelkie granice przyzwoitości. Nasi wczasowicze stwierdzili, że są pełni podziwu dla niezwykłej gościnności swych bułgarskich gospodarzy a także ich graniczącego z obsesją zainteresowania dla zwykłego syfonu - w związku z tym postanowili podarować nam na pamiątkę ten budzący powszechne pożądanie przedmiot, razem z paczką nabojów oraz instrukcją obsługi. Nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu! Stypa przemieniła się w radosną biesiadę, która zakończyła się wielką rodzinną kłótnią o to, kto z nas zaopiekuje się cennym darem. Jeszcze trochę i zaczęlibyśmy go sobie wyrywać z rąk, gdyby mama nie położyła kresu awanturom, zamykając go na trzy spusty w kredensie.

Następnego ranka oczom uczepionych parkanu sąsiadów zamiast powabnej nimfy w bikini ukazał się mój ojciec w kalesonach, który cieniutką strugą płynącą z kranu napełniał syfon, nie kryjąc satysfakcji z przedłużania tej czynności w nieskończoność. Wieść natychmiast rozniosła się po okolicy: Dobrewowie dostali syfon!!! Akcje naszej rodziny gwałtownie skoczyły w górę. Z dnia na dzień staliśmy się właścicielami fabryczki do produkcji wody sodowej, co w całkowicie upaństwowionej Bułgarii czyniło nas jedynymi potencjalnymi przedstawicielami prywatnej inicjatywy w tym kraju. Ojciec przez całą noc obmyślał plan rozkręcenia interesu polegającego na produkcji i sprzedawaniu wody sodowej: stolik ustawiony na plaży, a na nim syfon i wszelkie szklankopodobne naczynia z naszej kuchni (płukane przez nas w morzu w miarę zużycia) miały przez jeden sezon uczynić z niego milionera. Niestety marzenia te legły w gruzach, gdy okazało się, że w pudełeczku jedynie 3 naboje są pełne, reszta zaś zieje czarnymi otworkami o poszarpanych brzegach.

I tak oto cudowny przedmiot, straciwszy swoją magiczną moc (do czego sami się w znacznym stopniu przyczyniliśmy), został zdegradowany do rangi eksponatu muzealnego i utkwił na długie lata za szybką w zamkniętej na klucz szafce. W tamtych czasach zdobycie paczki nabojów do syfonu, nie mówiąc już o zapewnieniu sobie stałych ich dostaw z zagranicy, graniczyło z cudem. Parę razy zdarzyło się nam wyłudzić kilka sztuk nabojów od polskich wczasowiczów w zamian za najlepsze pomidory z naszego ogródka - i wtedy urządzaliśmy sobie wodną ucztę. Nic więc dziwnego, że połyskujący metalicznie niebieski syfon - znak mej młodości - utkwił w mojej pamięci, zawsze już kojarząc mi się z polskimi turystami i z Polską.

Po upływie lat z górą trzydziestu wiadomość o wystawie "Rzeczy pospolite 1899-1999" w Muzeum Narodowym wywołała mocniejsze bicie mojego serca. Jak żywe stanęły mi przed oczami tamte wydarzenia - cyrki, które wyprawialiśmy przed laty w Bułgarii z powodu zwykłego syfonu. Popędziłem na wystawę, spodziewając się zobaczyć go tam na honorowym miejscu. Obszedłem całą ekspozycję trzy razy i... nie ma! Nie mogłem w to uwierzyć. A więc ta rzecz nie zasłużyła sobie na umieszczenie w towarzystwie radia Szarotka, wiatraczka Zefir i kubeczków z Pruszkowa. Nie dość pospolita, a przy tym wcale nie piękna. Czyżby miała znaczenie tylko dla mnie? Przed gmachem muzeum, zachęceni przez organizatorów wystawy, zbieracze starych przedmiotów codziennego użytku rozłożyli swe skarby. I nagle patrzę - jest! Na murku wśród różnych staroci pysznił się różowy syfon z białą nakrętką. Obok niego stało mocno sfatygowane kartonowe pudełeczko z nabojami. A więc jednak...


Dymitr Dobrew Bułgar z pochodzenia, od pięciu lat mieszka w Polsce z żoną Polką - Dorotą. Cierpi na skoliozę i niewydolność płuc. Pisze opowiadania, przede wszystkim satyryczne, oparte na własnych przeżyciach. Pisze też wiersze, do których komponuje muzykę. Wykonuje je grając na gitarze... Żona tłumaczy teksty z języka bułgarskiego na polski.