Początki tej historii sięgają lat siedemdziesiątych, kiedy
tłumy polskich turystów przyjeżdżały do Bułgarii, wabione
słońcem i ciepłym morzem. Miałem wówczas dwadzieścia parę
lat i mieszkałem w spokojnej dzielnicy Warny, gdzie latem
polscy turyści gościli niemal w każdym domu. Gospodarze odstępowali
im najlepsze pokoje, czasem nawet całe domy, sami zaś gnieździli
się w jakiejś komórce lub przenosili się do domków na winnicach.
Czegóż się nie robiło w tamtych czasach, by podratować sytuację
ekonomiczną rodziny! Po kilku latach takich wyrzeczeń bułgarski
obywatel był w stanie kupić sobie samochód, i to nie byle
jaki, lecz szczyt osiągnięć radzieckiego przemysłu motoryzacyjnego:
moskwicza!
Mój ojciec również uległ turystycznej gorączce złota. Stłoczył
całą naszą 5-osobową rodzinę w dwóch klitkach, a najpiękniejszą
izbę wyszykował dla polskich wczasowiczów. Każdą prywatną
kwaterę odwiedzała specjalna komisja i nadawała jej kategorię
odpowiadającą standardowi, co z kolei wiązało się z wysokością
opłat pobieranych od turystów. Rzecz jasna nie mogliśmy liczyć
na pięć gwiazdek, zwłaszcza że kran na podwórku oraz domek
z serduszkiem w kącie ogrodu w żadnej mierze nie zasługiwały
na miano "łazienki". Jednakże mniej wymagających
wczasowiczów nie brakowało i po dwóch dniach "Bałkanturist"
przysłał nam pierwszych gości z Polski.
Leszek i Beata rozgościli się w pokoju paradnym, a wieczorem
zaprosili nas na szklaneczkę polskiej wódki. Z wielkim trudem
skrywając odrazę, sączyliśmy przez zęby to ohydztwo, w żaden
sposób nie mogące konkurować z naszą wspaniałą rakiją, którą
mój ojciec sam sporządzał z płodów własnej winnicy. Polacy
zresztą bardzo szybko poznali się na rzeczy i od tej pory
wódka nie miała szansy pojawić się na stole. Zanim to jednak
nastąpiło, goście postanowili ulżyć naszej męce i wyciągnęli
z walizy tajemnicze urządzenie o kształcie naboju do działa
czołgowego. Napełnili je wodą, wkręcili w nie jakiś pojemniczek,
potrząsnęli, nacisnęli rączkę... i oto do naszych szklanek
trysnęła spieniona woda sodowa, dzięki której rozcieńczona
trucizna dała się przełknąć. Wszyscy oniemieliśmy ze zdziwienia.
SYFON!!! Przenośna maszynka do robienia wody sodowej! Takie
cudo jeszcze wtedy nie było znane w Bułgarii, a oto proszę
- ni stąd ni zowąd pojawiło na stole w naszym domu! Mama niepostrzeżenie
wymknęła się z pokoju, by objawić tę nowinę sąsiadom, my zaś
na wyprzódki podstawialiśmy szklanki pod tryskający ożywczą
pieniawą dzióbek. Wkrótce Beata musiała ponownie napełnić
syfon i wkręcić nowy nabój, potem jeszcze raz, i jeszcze,
i znowu... Goście nie kryli zaniepokojenia naszym zachowaniem
i podejrzewali, że jesteśmy w stanie skrajnego odwodnienia
z powodu upałów panujących tego lata w Bułgarii. My zaś pękaliśmy,
opici do nieprzytomności wodą sodową i stanowiliśmy żywe zaprzeczenie
teorii, że ciało ludzkie składa się w 90% z wody, przekroczywszy
tę wartość kilkakrotnie.
Już następnego dnia wieść o syfonie rozniosła się po okolicy.
Sąsiedzi zaczęli nas traktować z większym poważaniem i wpadali
do nas pod byle pretekstem. Syfon dokonał również cudu pogodzenia
nas z rodzinami zwaśnionymi z nami od lat - porzuciliśmy dawne
swary i jednoczyliśmy się przy stole, obficie racząc się wodą,
czasem zaprawioną sokiem lub ojcowską rakiją. Od rana pod
naszym płotem wyczekiwały dzieci w nadziei, że uda im się
podejrzeć przedstawienie pt. "Czary-mary i mamy wodę
sodową!" Towarzyszyli im również ojcowie i starsi bracia,
którzy równie pożądliwie obserwowali syfon, co jego właścicielkę,
która kierowała spektaklem w skąpym bikini. I tak przez dwa
tygodnie każdy dzień rozpoczynaliśmy od podziwiania cudu techniki
w połączeniu z cudem natury, ku oburzeniu kobiet z sąsiedztwa,
które siłą ściągały swych mężów i synów z naszego płota. Potem
z niecierpliwością wyczekiwaliśmy powrotu naszych gości z
plaży, gdyż wraz z nimi wracał i syfon, i znów mogliśmy uczestniczyć
w misterium stwarzania czegoś z niczego. Codziennie na Beatę
i Leszka czekał ciepły obiad składający się ze specjałów kuchni
bułgarskiej, a wszystko po to, byśmy mogli zaprosić do siebie
naszych gości - razem z ich syfonem. Wieczorem, po ich powrocie
z popołudniowego opalania, cała historia powtarzała się przy
kolacji.
Aż nadszedł dzień, kiedy cały ten rytuał odbył się po raz
ostatni. Wypoczynek naszych gości dobiegł końca i z żalem
przyszło nam się pożegnać - z nimi oraz z ich magicznym urządzeniem.
Przygnębieni zasiadaliśmy do pożegnalnej kolacji, w czasie
której na stole znów królowała czarodziejska maszynka do wody
sodowej. Z nosami na kwintę syciliśmy gardła jej zawartością,
przekraczając wszelkie granice przyzwoitości. Nasi wczasowicze
stwierdzili, że są pełni podziwu dla niezwykłej gościnności
swych bułgarskich gospodarzy a także ich graniczącego z obsesją
zainteresowania dla zwykłego syfonu - w związku z tym postanowili
podarować nam na pamiątkę ten budzący powszechne pożądanie
przedmiot, razem z paczką nabojów oraz instrukcją obsługi.
Nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu! Stypa przemieniła
się w radosną biesiadę, która zakończyła się wielką rodzinną
kłótnią o to, kto z nas zaopiekuje się cennym darem. Jeszcze
trochę i zaczęlibyśmy go sobie wyrywać z rąk, gdyby mama nie
położyła kresu awanturom, zamykając go na trzy spusty w kredensie.
Następnego ranka oczom uczepionych parkanu sąsiadów zamiast
powabnej nimfy w bikini ukazał się mój ojciec w kalesonach,
który cieniutką strugą płynącą z kranu napełniał syfon, nie
kryjąc satysfakcji z przedłużania tej czynności w nieskończoność.
Wieść natychmiast rozniosła się po okolicy: Dobrewowie dostali
syfon!!! Akcje naszej rodziny gwałtownie skoczyły w górę.
Z dnia na dzień staliśmy się właścicielami fabryczki do produkcji
wody sodowej, co w całkowicie upaństwowionej Bułgarii czyniło
nas jedynymi potencjalnymi przedstawicielami prywatnej inicjatywy
w tym kraju. Ojciec przez całą noc obmyślał plan rozkręcenia
interesu polegającego na produkcji i sprzedawaniu wody sodowej:
stolik ustawiony na plaży, a na nim syfon i wszelkie szklankopodobne
naczynia z naszej kuchni (płukane przez nas w morzu w miarę
zużycia) miały przez jeden sezon uczynić z niego milionera.
Niestety marzenia te legły w gruzach, gdy okazało się, że
w pudełeczku jedynie 3 naboje są pełne, reszta zaś zieje czarnymi
otworkami o poszarpanych brzegach.
I tak oto cudowny przedmiot, straciwszy swoją magiczną moc
(do czego sami się w znacznym stopniu przyczyniliśmy), został
zdegradowany do rangi eksponatu muzealnego i utkwił na długie
lata za szybką w zamkniętej na klucz szafce. W tamtych czasach
zdobycie paczki nabojów do syfonu, nie mówiąc już o zapewnieniu
sobie stałych ich dostaw z zagranicy, graniczyło z cudem.
Parę razy zdarzyło się nam wyłudzić kilka sztuk nabojów od
polskich wczasowiczów w zamian za najlepsze pomidory z naszego
ogródka - i wtedy urządzaliśmy sobie wodną ucztę. Nic więc
dziwnego, że połyskujący metalicznie niebieski syfon - znak
mej młodości - utkwił w mojej pamięci, zawsze już kojarząc
mi się z polskimi turystami i z Polską.
Po upływie lat z górą trzydziestu wiadomość o wystawie "Rzeczy
pospolite 1899-1999" w Muzeum Narodowym wywołała mocniejsze
bicie mojego serca. Jak żywe stanęły mi przed oczami tamte
wydarzenia - cyrki, które wyprawialiśmy przed laty w Bułgarii
z powodu zwykłego syfonu. Popędziłem na wystawę, spodziewając
się zobaczyć go tam na honorowym miejscu. Obszedłem całą ekspozycję
trzy razy i... nie ma! Nie mogłem w to uwierzyć. A więc ta
rzecz nie zasłużyła sobie na umieszczenie w towarzystwie radia
Szarotka, wiatraczka Zefir i kubeczków z Pruszkowa. Nie dość
pospolita, a przy tym wcale nie piękna. Czyżby miała znaczenie
tylko dla mnie? Przed gmachem muzeum, zachęceni przez organizatorów
wystawy, zbieracze starych przedmiotów codziennego użytku
rozłożyli swe skarby. I nagle patrzę - jest! Na murku wśród
różnych staroci pysznił się różowy syfon z białą nakrętką.
Obok niego stało mocno sfatygowane kartonowe pudełeczko z
nabojami. A więc jednak...
|