strona główna
Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 4(7) 1998


Na okładce : Mirosław Stasiak - Rąbień
2 nagroda w konkursie Fundacji na kartkę okolicznościową

KRĘGI

I znów nasza skołatana Planeta zatoczyła okołosłoneczny KRĄG. Kłopotliwi jej mieszkańcy nazwali czas tego obiegu rokiem, dzieląc ten okres w sposób naturalny i sztuczny na pory, miesiące, tygodnie... Od tysięcy lat konstruowane są bardziej i mniej udane wersje kalendarzy. Pojawiły się również dla wygody kwartały, nie pokrywające się z naturalnymi porami roku. Do tego rytmu dostosowały się periodyki,a wśród nich nasz kwartalnik. W skali roku plan wydawniczy został wykonany, ale z powodów, o których już pisaliśmy oznaczał się zaawansowaną arytmią.
      Koniec roku skłania do najprzeróżniejszych podsumowań i snucia planów na przyszłość. Nie ma nań miejsca we wstępnym felietonie, jednak w największym skrócie i bez nieskromnej chwalby można wykazać, że Fundacja może ostatni rok zaliczyć do pomyślnych. Udane, o zasięgu już światowym Biennale, cztery turnusy art-terapii, coraz szerszy KRĄG odbiorców, sojuszników i przyjaciół, coraz więcej ofert współpracy, nowe formy działalności, stanowią niezaprzeczalny dorobek. Fundacja na stałe zaistniała w mediach, a ostatnio również w Internecie. W przyszłym roku sięgniemy nawet głęboko pod ziemię, bowiem realnych kształtów nabiera już współpraca z Muzeum Żup Solnych w Wieliczce. Zaowocuje ona już niebawem artystycznymi plenerami tam, gdzie roi się od inspirujących tematów, w ciasnych chodnikach i przestronnych przecudnej urody komorach !
      Także nasz skromny kwartalnik doczekał nobilitacji dzięki umieszczeniu go w ogólnopolskim Katalogu Czasopism Kulturalnych. Zbieramy pochlebne recenzje, ale i uwagi krytyczne, które staramy się uwzględniać w kolejnych edycjach. Oczywiście, o poziomie pisma decyduje i będzie decydował nadal poziom publikownych w nim utworów literackich i prac plastycznych. Redakcja stara się jedynie o nadanie im godnej oprawy graficznej, a Fundacja pracuje nad najbardziej skutecznymi formami kolportażu oraz zapewnieniem najbardziej dogodnej, bo bezpłatnej prenumeraty, by w efekcie dotrzeć do najszerszego KRĘGU czytelników.
      Są i cienie: wciąż nazbyt skromne finanse i zaklęty KRĄG biurokracji, w którym grzęźnie na zbyt długo wiele inicjatyw. Ale i z tym jest coraz lepiej. Dzięki swoim dokonaniom Fundacja staje się coraz bardziej wiarygodna w oczach urzędników przekonanych już, że przekazane jej pieniądze nie zostaną zmarnowane.
      Nowy Rok, to również pora życzeń. Wśród wielu stereotypowych formułek do mnie przemawiają jedynie życzenia zdrowia i pogody. Wiem dobrze, że jak te dwa elementy zgodnie wystąpią, to całą resztę załatwi się bez trudu. Czego i wszystkim Czytelnikom życzę -

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Galeria Kwartalnika - Krzysztof Sieprawski

Spis treści:

Kazimierz Sowirko - NIEODLEGŁA WIGILIA
Krzysztof Czerniak - ***
Dorota Rezel - KOLĘDA
Waldemar Szemat - POWRÓT
Barbara Sawczuk - ***
Stanisław Daniłoś - OCZEKIWANIE
Anna Grzegorczyk - ***
Teresa Ziob - NAJPIĘKNIEJSZY UŚMIECH
Krystyna Stawowa - SZPITALNA MIŁOŚĆ
Honorata Sordyl - NAMALUJ MI, GRUDZIEŃ
Joanna Niezgódka - ON
Liliana Olej - ***
Roman Ficek - 13 GRUDNIA
Elżbieta Anna Łubińska - UCIECZKA PRZED SOBĄ
LISTY

Kolorowa wkładka




Kazimierz Sowirko

Nieodległa wigilia

Święta Bożego Narodzenia z poprzedzającą je porą wieczerzy wigilijnej są najpiękniejszym okresem w dorocznym biegu ludzkich spraw, przeżyć i doznań. Zanim skończy się rok i każdy z nas zamyśli się nad przeżytym czasem - wchłania nas tajemnica boskiego narodzenia, porywa urok srebrzystego światła nocy wigilijnej i przepełnia aromat świeżej choinki z lasu. Człowiekowi wydaje się wówczas, że ogarnia go odblask owego światła betlejemskiego i syci wyobraźnię tajemnica wcielenia boskiego, z którą po dziś dzień spływa na świat pokój. Serce zamiera i trzepoce się radośnie, gdy w noc grudniową echo pobrzmiewa nad światem słowami kolędy:

"Cicha noc, święta noc
pokój niesie ludziom wszem,
a u żłóbka Matka Święta
czuwa sama uśmiechnięta
nad Dzieciątka snem."

Najpiękniejsze chwile w życiu ludzkim, związane ze Świętami Bożego Narodzenia, odżywają we wspomnieniach po latach i są zawsze tak świeże jak woń lasu szpilkowego, przysypanego śniegiem. Obrazy takiego właśnie boru w górach i zapachy Wigilii w góralskiej chałupie przenikają mnie corocznie, gdy mam zasiąść do kolacji wigilijnej, przesuwają się przed oczyma wyobraźni niczym slajdy, wyciągnięte z omszonej kurzem szuflady. Wracam do nich pamięcią, mimo iż tyle było różnorodnych wigilii - mniej lub więcej pamiętnych, a nawet całkiem przyciemnionych w naszych sercach, jak choćby ta z 1981 roku - wigilia w barakach, w których dzielili się opłatkiem internowani działacze "Solidarności". Ja jednak ciągle wracam do tamtej wigilii w górach; cichej, spokojnej, rozśpiewanej - uosabiającej pokój, jaki spływa na świat w tę świętą noc.
     Było to tak niedawno... gdzieś w początku lat siedemdziesiątych. W południowo - wschodniej części kraju, w Górach Słonych, położonych na północ od pasma Bieszczadów. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Sanokiem a Przemyślem, mierząc w linii prostej, w wąwozie górskim rozciągającym się wzdłuż rzeczki Tyrawki (wpadającej do Sanu) leży zagubiona wioska łemkowska Siemuszowa. W pobliżu znajduje się duża wieś - Tyrawa Wołoska, której nazwa świadczy, z kim nasi górale Łemkowie sąsiadowali na tym terenie; z Wołochami, osadnikami w zamierzchłej przeszłości przybyłymi z Wołoszczyzny. Nawiasem mówiąc i Łemkowie, którzy zasiedlali Bieszczady i pasmo Pogórza Karpackiego aż po Krynicę i zamieszkujący górskie połacie tych okolic - Bojkowie i Dolinianie, usadowieni w dolinach górskich rzek i potoków tego regionu - wszystkie te plemiona były przybyszami z Wołoszczyzny, od których - być może - i same się wywodzą. Jak się rzekło, moje przeżycia pochodzą z niezbyt odległej przeszłości, tyle, że umiejscowione są w krajobrazie, który ludziom z Pomorza czy Żuław z niczym się nie kojarzy.
      Pojechałem ja zatem (z córeczką, siedmioletnią sroczką) na święta do sołtysa w Siemuszowej.
     Z Sanoka do Mrzygłoda, odległego o piętnaście kilometrów, wzdłuż malowniczego Sanu - autobusem. Tam sołtys czekał na nas z saniami. Teraz kilka kilometrów jazdy - po przeprawie przez San - w coraz bardziej górzystym terenie, w przeciwnym kierunku biegu rzeczki Tyrawki, w jej niecce. Sołtys na koźle, my z tyłu opatuleni kocami. Śnieg chrzęści i skrzypi, parskają konie, zbijając kopytami pacyny zmarzłego śniegu, bo trzyma coraz mocniejszy mróz. Dzwoneczki końskiego zaprzęgu wdzierają się jednostajnym, monotonnym brzęczeniem w ciszę leśnej głuszy. Po obu stronach drogi ciągną się lasy; najbliższe chojaki z czapami śniegu na głowach, całe oszronione poza tem, wyglądają jak ruscy wartownicy, stojący wzdłuż trasy przejazdu kibitki z zesłańcami. A może to przednie straż leśnego wojska, które zwartymi kolumnami maszerują hen w górę, ku obłokom. Czernieje las na tle nieba i tonie w pomroce nadciągającego głębokiego zmierzchu. Zrzucam z siebie skojarzenia, a może budzę się z drzemki, gdy sanie przystają i gospodarz zapala po obu stronach kozła umieszczone łuczywa. Panie - mówi - mogą być wilki, robi się ciemno, a wieczorem niebezpiecznie. Skąd ja to znam? - Aha! Z "Popiołów" Żeromskiego. Jazda Olbrychskiego na koniu w lesie, w śnieżną noc. Atak wilków. A sanie z łuczywami mknące w leśnych ostępach? Tak! - To sienkiewiczowskie sceny z "Potopu". Tylko że nasze konie nie biegną. Kroczą stępa, noga za nogą. Jest im ciężko, bowiem droga zawiana śniegiem pnie się pod górę. Widać spadł niedawno świeży puch, bo śnieg jest w miarę kopny; mróz nie zdążył go do reszty zmrozić. Dojeżdżamy do domu. Zwykła wiejska zagroda, ogrodzona płotem; zabudowania gospodarskie, a nieopodal dom obszerny, drewniany, kryty dachówką, z dużą werandą. Obskakują nas dwa duże owczarki, obwąchują i przyjmują jak swoich. Wnętrze: sień, komora, kuchnia i dwa pokoje. Czysto i schludnie. Ta chata niewiele różni się od łemkowskich, zamożnych domostw, jakie można oglądać w Muzeum Budownictwa Ludowego (skansenie) w Sanoku. Jest jednak nowocześniejsza, wszędzie są podłogi (nawet w sieni) i elektryczność.
     Po kolacji toniemy w ogromnym łożu, przykryci ogromna poducha. Przyjemne ciepło dochodzi od pieca kamionkowego. W ciemności, gdzieś w kącie zachrobotała mysz, ale przepłoszyły ja dwie kocie latarnie.
     Wczesnym świtem budzą wszystkich połażnicy. Jest wigilia przecież. A lud tutejszy czeka, by w ten dzień, rankiem, przyszedł w odwiedziny najpierw mężczyzna, co wróżyć ma szczęście na cały rok. A kobieta? - Nie daj Boże! - Toż to nieszczęście - objaśnia sołtysowa. Połażnicy to dwoje małych chłopiąt, którzy szybko trzepią: "Byłem w kościele, widziałem wesele, bo Panna czysta Syna porodziła. Jezus maluśki" itd., itd., W końcu Panna Maria z Józefem proszą wszystkich na śniadanie, na którym będą same pyszności. Aż się wierzyć nie chce, że było ich na to stać, bo i rybka w miodzie i baranek pieczony i gołąbki... Następnie połażnicy składają gospodarzom życzenia. Dostają datek (kolędę) i odchodzą.
     W domu zaczyna się krzątanina, ale jakaś niezwyczajna, świąteczna. Po skromniutkim śniadaniu (w każdym razie nie takim, jakie opisali połażnicy) gospodarz obrządził hudobę i wybrał się z synem do lasu po drzewo. chciałem iść z nimi, ale powiedziano mi, że gościa nie wypada w takim dniu zatrudniać. Wobec tego zabrałem się z córuchną i psem na spacer - również do lasu. Poszliśmy w przeciwnym kierunku niż nasi poprzednicy, przechodząc na drugą stronę rzeczki (po kładce). Z pewnością w nocy poprószyło trochę śniegiem, bo wszędzie snuła się nieskazitelna biel i nie uświadczyłeś żadnych śladów. Zelżał tez mróz. Brnąc po śniegu dotarliśmy do skraju lasu i tutaj cichcem zaczęliśmy omijać jałowce i młode świerczki, które jednakże pomogły nam wspiąć się wyżej na stok wzniesienia. Gdy w swojej wędrówce nieopatrznie ocieraliśmy się o gałęzie i co wiotsze pieńki drzewek, zasypywały nas tumany białego puchu. Tak samo się działo, gdy pies spłoszył większego ptaka, który z niedowierzaniem, by ktoś zakłócić śmiał leśny spokój, w końcu jednak - acz zbyt późno - zrywał się do odlotu. Co chwilę przystawaliśmy zmęczeni i zadzieraliśmy głowy ku obłokom, które - zdaje się - siadały wprost na koronach strzelistych sosen, jakby chciały je obudzić ze snu. Te zaspane pomrukiwały z cicha, niezadowolone, że ktoś im przerywa drzemkę.
     Przystając wśród starszyzny leśnej wsłuchiwaliśmy się w owe pomruki. Las rzeczywiście szemrał. Gdzieś wysoko szeptały do siebie wierzchołki drzew. Poszeptywania wdzierały się w ciszę dookolną, która dotychczas dzwoniła w uszach aż do bólu. To jednak chyłkiem przeskakiwał z wierzchołka na wierzchołek drzewa wiatr, wślizgiwał się w ich gałęzie, czyniąc tym samym poszum. A może nam się tylko tak zdawało... Las był na ogół przyjazny, aczkolwiek nie spoufalał się z nami i zachował pewna powagę i dostojność. Nie przeszkadzał jedynie leśnej młodzi baraszkować z nami i strząsać na nas z czubów śnieżne kiście. Ta czyniła to z ukontentowaniem i machała przy tym z radości gałęziami. Podczas takiej zabawy kilka razy przemknął miedzy młodziakami szarak, raz wyjrzała zza świerka zaciekawiona sarna. lecz zaraz umknęła śmiesznie podrygując w zaspach, które nie pozwalały jej zachować się z pełna gracją, jak przystało na leśna damę. Pies traktował owe spotkania jak najnormalniejsze wizyty znajomków; przystawał z zaciekawieniem, lecz w końcu przyjaźnie machał ogonem. Warknął dopiero wtedy, gdy w oddali dojrzał łosia, który wsparł się rosochami w okno między dwoma drzewami, zasłonił w ten sposób widok i nasłuchiwał, nasłuchiwał...
     Wreszcie pochylił łeb jakby w ukłonie, wierzgnął nogami i oderwał się od śnieżnej powierzchni; popłynął trzema - czterema susami w niezmąconej toni i zniknął za najbliższymi sosnami. Przestaraszył nas nie na żarty. staliśmy chwile wstrzymując oddech, zanim ruszyliśmy z miejsca. Wracaliśmy z powrotem. Pies nieomylnie prowadził nas do domu, dumny ze swojej roli przewodnika. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać i pozwalaliśmy, by się pysznił z powodu przewagi nad nami. Szliśmy za nim potulnie i grzecznie zostawiając z boku ślady uprzednio przebytej drogi. Szliśmy przewracając się w śniegu, rzucaliśmy śnieżkami, co pies przyjął jako zachętę do zabawy i przekrzykując nasz śmiech wesoło poszczekiwał na młodziaki, na gapiącą się na nas srokę, która głośnym skrzeczeniem oznajmiała, że nie podoba się jej taka wrzawa. Dała w końcu za wygraną i ... odleciała na inne drzewo.
     Wróciliśmy do domu, gdy już w kącie stała jodła, wysoka pod powałę i stroiły ją gospodyni z córeczką.
     Szybko łapnęliśmy coś z kuchni, na co nam zezwolono przed wieczerzą i wyręczyliśmy w krzątaninie sołtysową, która powróciła do garnków. Przed wieczorem choinka stała przystrojona jak panna do ślubu. Gospodarz przyniósł siano na stół, które przykryto śnieżnej białości obrusem i położono na nim opłatek - na jednym talerzyku, a chleb, czosnek i sól - na drugim. Pod piecem sołtys rozłożył, ku naszemu zdziwieniu wiązkę słomy. Gdy zalśniła pierwsza gwiazda na niebie, na choince rozjaśniły mrok izby kolorowe świeczki. Świece też zapalono na stole. I pan domu rozpoczął wieczerzę wigilijna modlitwą za zmarłych i żyjących. Połamał się z każdym z nas opłatkiem i złożył życzenia, a w ślad za nim zrobiliśmy to i my po kolei. Potem każdy musiał uszczknąć skibkę chleba i zagryźć nią ząbek czosnku umoczony w soli. Miało to oznaczać: bogactwo (sól znamionowała bowiem bogactwo w dawnej Polsce), dostatek (chleb) i zdrowie (czosnek) w przyszłym roku. Dopiero wówczas na stół zaczęły wjeżdżać typowe potrawy wigilijne, znane od wieków wśród ludu tej ziemi, zwanej kiedyś Rusią Czerwoną, Grodami Czerwieńskimi, która od czasów Kazimierza Wielkiego należała do Polski. Lud ten wyznawał niepodzielnie wiary w jednego i tego samego Boga, chodził do cerkwi unickiej (od XVI wieku), w której uczestniczył w nabożeństwach sprawowanych w obrządku grekokatolickim, uznawał za głowę Kościoła biskupa rzymskiego czyli papieża - w odróżnieniu od cerkwi prawosławnej, która swoim zasięgiem obejmowała tereny położone na wschód od naszych ziem i reprezentowała wschodni odłam chrześcijaństwa (schizma). Tradycyjnie na wigilię winno się przygotować dwanaście potraw. A no, policzmy, czy moi gospodarze sprostali tradycji. Na początku był barszcz czysty, czerwony z uszkami (z grzybami), następnie barszcz zabielany, z fasolką, i żur z chlebem. Potem podano dwa rodzaje pierogów - z ziemniaków i kapusty oraz dwa rodzaje klusek - z twarogiem i kapustą (łazanki). Po kluskach przyszły gołąbki - też dwa rodzaje; z ryżem i kaszą hreczaną (hreczką). Teraz "wjechała" na stół główna potrawa wigilijna w tych stronach - kutia. Tu przyrządza się ją z gotowanej pszenicy (a może również ryżu lub kaszy) z dodatkiem miodu, maku i bakalii. Smakuje wyśmienicie. Nic dziwnego, że znana jest szeroko na Ukrainie i na Litwie - również jako przysmak podawany tam podczas obrządków pogrzebowych (stypy). W tym przypadku nasuwa się na myśl jadło przeniesione do kaplicy w "Dziadach" (druga część) Mickiewicza. Rzecz dzieje się bowiem na Białorusi, w noc dziadów czyli przywoływania duchów przodków w dzień zaduszny. Po kutii podano karpia dwojako przygotowanego; smażonego i w galarecie. Ta potrawa świadczyła o zamożności domu, gdyż biedniejsi mieli zwykłą, rzeczną rybę na wigilijnym stole (tyle tylko, że był to pstrąg, których sporo łowiono w Tyrawce). Pora przyszła na kapustę z grochem i grzybami, następnie gospodyni postawiła nowy przysmak tutejszy - kaszę pęczak, gotowaną z suszonymi owocami: jabłkami, gruszkami i śliwkami. Na koniec był kompot z suszonych węgierek. Z dwóch ostatnich potraw skrzętnie zbierało się pestki ze śliwek; kto miał ich najwięcej, mógł liczyć na najwięcej szczęścia w nowym roku.
     Gdy na koniec gospodarz rozrzucił orzechy w słomie (włoskie i laskowe), szukali je młodzi - najwięcej znalezionych oznaczało to samo, co w przypadku pestek ze śliwek. Poza tym parzysta ilość jednych i drugich u panien wróżyła rychłe (w nowym roku) zamążpójście. Po wieczerzy, która z uwagi na obfitość jadła trwała dość długo, obdzielano się prezentami (gwiazdka) i śpiewano kolędy. Późnym wieczorem zaprzągnięto konie do sań, oświetlonych łuczywem, i z kolędowaniem pojechaliśmy do kościoła - dawniejszej cerkwi - na pasterkę. Kościół powoli zapełniał się ludźmi, którzy ogrzewali jego wnętrze ciepłem swoich rozgrzanych ciał; ciepło rozchodziło się również od gęsto palących się świec. Dzieci podchodziły do żłóbka i witały się z Bożym Dzieciątkiem; ku uciesze rozpromienionej ze szczęścia i roześmianej Matki Bożej i zadowoleniu Świętego Józefa, który ukradkiem podkręcał wąsa. Aniołek przed kamienną kolebką raz po raz skłaniał głowę w podzięce za datki składane na ofiarę. Tajemnica świętej nocy wigilijnej rozpoczynała się kolędą: "Gdy się Chrystus rodzi...". Zaczynała się bowiem msza zwana pasterką. Wróciliśmy do domu dobrze po pierwszej w nocy, ale nie dane nam było spać, gdyż po pasterce zaczynali chodzić po domach kolędnicy. Byli to przebierańcy; śmierć z diabłem, Żyd z Żydówką, Herod, anioł, turoń z gwiazdą, chłopi z akordeonem, basetlą, skrzypcami, bębnem. Kolędowali w każdym domu, żartowali, składali życzenia. Moja córeczka pierwszy raz widziała takich cudaków, toteż oczy rozwarła szeroko ze zdziwienia i strachu, a potem znalazła kryjówkę za piecem, gdzie zwykle siadywał kot. Kończyła się ta jedna, jedyna noc w roku, zimowa noc Narodzenia Pańskiego. Zbliżał się ranek pierwszego dnia świątecznego.
     I pomyśleć, że było to tak niedawno. Zda się, w czasie tak bliskim, że wystarczyłoby rękę doń wyciągnąć. A wigilia ta poza tym przenosiła mnie w czasy prastare - być może siedemnasto-, osiemnastowiecznej Polski. Gdyby nie elektryczność, złudzenie mogłoby być zupełne. Tyle piękna dawnej tradycji uchowało się jeszcze kilkadziesiąt lat temu w tej głuchej wsi łemkowskiej, skrytej w wąwozie rzeczki, płynącej miedzy górami, wioski cichej, przycupniętej pod rozgwieżdżonym niebem grudniowej nocy, przykrywającej swym płaszczem i samą wieś, i wierzchołki strzelistych jodeł i sosen, i górskie, zaśnieżone szczyty.


powrót do spisu treści


Krzysztof Czerniak

***

Płatki błyskają w świetle latarni
Białą delikatnością
Pokrywają skwery i ulice
Miękkim puchowym dywanem

A ty mówisz spokojnie
Spójrz znowu pada śnieg


powrót do spisu treści


Dorota Rezel

Kolęda

Maleńki, Malusi
tak zimno w stajence
a mi już omdlały
tulące Cię ręce
a ja sił już nie mam
by przed złem Cię chronić
a mi brak podusi
by nóżki osłonić...

Lulajże mi, lulaj
- sianeczkiem otulę,
chusteczką owinę,
zaśpiewam coś czule:
- Kamienny żłóbeczek
kamienna podłoga
jak Ci może pomóc
Matula uboga? ...

Syneczku, Synusiu
zmarznięte rączęta
- o żeby tu były
choć jakieś bydlęta ...
- Żeby się przy żłóbku
ułożyć zechciały
i ciepłym oddechem
na Ciebie chuchały ...

Uśnijże mi uśnij
utulże usteczka
wśród szorstkich kamieni
stara, szara sieczka.
Nikogo w pobliżu,
Józef po coś wyszedł
a do nas Dzieciątko
nikt jeszcze nie przyszedł

Tak czekam, Jezusiu
czy ktoś dopomoże,
czy Ciebie ogrzeje
Mały Drżący Boże
Poprawię kamienie
dodam jeszcze siana
- wyproś nam pasterzy
Dziecino kochana.


powrót do spisu treści


Waldemar Szemat

Powrót

Dzień był mroźny i pochmurny. Marek spojrzał przed siebie. Perspektywa zaśnieżonej, opustoszałej ulicy, nie wydała mu się zachęcająca. Za plecami zgrzytnął rygiel zamykanej furtki w więziennej bramie. Zaczął iść poboczem oblodzonej jezdni, w kierunku widocznego z daleka przystanku autobusowego.
     Nie potrafił się cieszyć z odzyskanej wolności, w każdym razie nie teraz. Było mu bardzo zimno. Przyspieszył kroku, jakby chciał uciec przed mrozem. Pragnął jak najszybciej znaleźć się w autobusie. Pomyślał o domu. Zatęsknił za pokojem , który wynajmował. Od dwóch lat czynsz opłacała jego siostra. Gdyby nie jej starania, już dawno zostałby wyeksmitowany. Miał gdzie wracać i to było teraz najważniejsze. Po przyjściu zrobi sobie herbatę, włączy telewizor lub zacznie coś czytać. Nadjechał autobus. Marek wsiadł i nie wyjmując rąk z kieszeni zajął miejsce z dala od drzwi. Patrzył przez szybę i rozmyślał. Miał obowiązek w ciągu najbliższej doby zgłosić się w komisariacie policji. Zbytnio się nie przejmował, zwykła formalność wobec zwolnionych warunkowo. Może pomogą mu nawet w znalezieniu pracy. Musi przecież z czegoś żyć w tych pierwszych dniach na wolności. Po chwili było mu trochę cieplej. Na tyle, że wyjął ręce z kieszeni, poszukał karty zwolnienia i przeliczył pieniądze, które dostał od urzędnika administracji zakładu karnego. Osiemdziesiąt tysięcy. Odruchowo pomyślał, że wystarczy to tylko na jedną butelkę wódki. Zaniepokoiła go ta myśl. Czyżby chciał znowu pić? Od dwóch lat nie pił alkoholu. W więzieniu handlował trochę herbatą i miał codziennie litr czaju. Mimo iż był tam na leczeniu odwykowym, nie potrafił się teraz ustrzec przed tym, aby nie przeliczyć tych pieniędzy na ceny alkoholu. Za sprawą zdrowszej części swej osobowości, usiłował nie myśleć w taki sposób. Nie chciał wracać do swego dawnego życia, nie chciał kontynuować swego alkoholowego koszmaru. Miał już dosyć porażek, których nie szczędziło mu życie gdy pił. Postanowił je odmienić. Zacznie żyć uczciwie, pomoże mu trochę siostra. Nie odnowi znajomości ze swoimi koleżkami, z którymi kradł i pił. Będzie unikał miejsc, gdzie tyle lat pił alkohol. Wierzył, że wytrwa, że mu się powiedzie. Bardzo chciał uporządkować swoją dość burzliwą, naznaczoną konfliktami z prawem egzystencję. Kiedyś był dumny, szczycił się przynależnością do git ludzi. Teraz odczuwał coś w rodzaju dyskomfortu. Przeszkadzała mu przeszłość, zawadzała w jego planach na przyszłość. - A może by tak wyjechać - myślał. Nie miał pojęcia, gdzie mógłby pojechać, nie miał nikogo poza Warszawą. Kiedy był w więzieniu, jego siostra wyszła za mąż i mieszkała w Ursusie.
     Myślenie o najbardziej dotykających go sprawach napełniło go niechęcią do siebie: że też musiał stworzyć sobie tyle kłopotów. Na oddziale odwykowym więzienia w Białołęce, dowiedział się, że spełnia wszystkie warunki choroby zwanej alkoholizmem. Wiele razy słyszał od terapeuty, że musi nauczyć się żyć z tą chorobą, że musi zacząć trzeźwieć. Że nie da się trzeźwieć, jeśli nie robi się w życiu czegoś pozytywnego. Jeżeli się nad sobą nie pracuje i nie przestrzega zasad programu dwunastu kroków, opracowanego dawno temu przez anonimowych alkoholików.
     Zasady - zastanowił się chwilę. Dotąd przestrzegał innych zasad. Tych obowiązujących w kodeksie honorowym świata przestępczego. W więzieniu i na wolności. Nazywało się to grypsowaniem, a grypsujących nazywano po prostu ludźmi. Za kogo więc, będzie mógł uważać się teraz, kiedy zacznie realizować swój plan. Oby mu tylko w tym nie przeszkadzali kumple, towarzysze pijackich i złodziejskich wyczynów. W zakładzie karnym brał udział w cotygodniowych mityngach więziennej grupy anonimowych alkoholików. Mieli na nie wolny wstęp, trzeźwiejący już po kilka lat alkoholicy z wolności. Byli dla niego wzorami. Należąc do wspólnoty A-A , o własnych siłach dźwignęli się z dna i teraz świetnie im się powodziło. Na leczeniu odwykowym, usłyszał po raz pierwszy w życiu, bardzo znaczące dla niego prawdy o zdrowieniu osób uzależnionych od alkoholu. Teraz chciał skonfrontować je z życiem. Nadszedł dla niego czas próby.

* * *

Wszedł do megasamu i machinalnie skierował się do stoiska z alkoholem. Dopiero po chwili zorientował się co robi i zawrócił. Kupił chleb, masło i konserwę rybną.
     Przy wyjściu ze sklepu, na mrozie stało kilku mężczyzn, rozmawiali z ożywieniem. Widać było, że są pijani. Dopijali się jeszcze piwem, które co jakiś czas wyciągali z zapełnionego butelkami sklepowego koszyka. Mieli czerwone twarze i zamglone oczy, palili papierosy i co chwilę wybuchali nieprzyjemnie skrzeczącym śmiechem. Marek nie zdążył się już wycofać ani ich wyminąć.
     - O, patrzcie kto idzie! Zwiałeś z pudła? Wypuścili cię? Co Marek nie poznajesz kumpli?
     - Jak to nie poznaję, czy was można nie poznać?! Zbyt się afiszujecie z tym piwem. Założę się, że nieźle się wam powodzi, co?
     - E tam, czasem wpadnie parę groszy, a czasem nie.
     - Ty mów co u ciebie.
     - Dostałem warunkowe, chcę znaleźć pracę - zaczął tłumaczyć Marek.
     - Pracę?! A kto ci da pracę?!... No chyba, że masz znajomości. Ale jakie ty możesz mieć znajomości?... Złodziejskie Mareczku, wiadomo - rozproszył ostatnie wątpliwości, gdyby nawet takie były, najstarszy z pijących.
     - Postaw lepiej flachę! Musimy opić twoją wolność!
     - O suchym pysku tu będziemy stać? - uzupełnił drugi.
     - Złodziej stara się o pracę?! A puknij się w głowę! Nie ma pracy - jest bezrobocie!... Nie masz chłopie szans na pracę!... - najbardziej podchmielony ocknął się teraz i z opóźnieniem ale zupełnie szczerze wyjawił Markowi co o tym myśli.
Marek popatrzył na nich, potem spojrzał w ziemię i powiedział:
     - Nie piję. - Nie pije, bo nie może, choruje i bierze antybiotyki. Nie będzie pił, bo nie chce bardziej się rozchorować, a może nawet umrzeć.
     - Ale do flachy mogę wam dorzucić - wyjął dwadzieścia tysięcy. Jeden z pijących odstawił pustą butelkę.
Zebrał od pozostałych składkę i poszedł po alkohol.
     - Okropnie zimno, że też wam się chce popijać na takim mrozie - udał zdziwienie Marek.
     - A co mamy robić, siedzieć w domu za piecem?... W domu nie ma co robić.
     - No tak, na mnie już czas. Spieszę się, muszę załatwić jeszcze parę spraw. W kryminale obiecałem choremu waflowi, że pójdę zawiadomić jego rodziców. Mieszkają w Falenicy. Zastanawiam się, czy jechać do nich, czy najpierw zgłosić się na policji. Tak czy inaczej na mnie już czas. No to trzymajcie się i wypijcie za moje zdrowie! - Popatrzyli na niego ze zdziwieniem.
     Bał się, że będzie musiał patrzeć jak piją przy nim wódkę. Poszedł do domu. Otworzył drzwi i rozejrzał się po pokoju. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przed dwoma laty był tu ostatni raz. Ten sam nieład, te same brudne szyby. W dodatku było zimno. Jak tu mieszkać w nieogrzewanym od dawna pokoju?... Zrobiło mu się smutno i nieprzyjemnie. Był głodny. Zrobił coś do jedzenia. Potem, nie zdejmując kurtki, położył się na tapczanie i zapalił papierosa. Bardzo brakowało mu gorącej herbaty. Spojrzał z niechęcią w stronę rozwalającego się kaflowego pieca. Nie miał węgla.

* * *

      Następnego dnia rano zgłosił się w komisariacie policji. Podał siedzącemu w dyżurce policjantowi kartę zwolnienia, a ten skierował go do właściwego pokoju. Marek wszedł na pierwsze piętro i zapukał do drzwi. Za biurkiem siedział nad papierami policjant w średnim wieku. Miał stopień chorążego. Uniósł głowę, popatrzył chwilę na Marka.
      - No i jak tam po wczasach Marku? Jak się czujesz?
     - Dziękuję, nieźle - odpowiedział Marek z obojętną miną i usiadł na krześle.
     - Dobrze się sprawowałeś w pudle... dali ci warunkowe. Skorzystałeś na tym, no, no... zarobiłeś w ten sposób cały rok. - Policjant podniósł wzrok znad trzymanego w ręku dokumentu. - Pewnie zamierzasz to jakoś wykorzystać. Nie chcesz chyba wracać znowu do pudła?
     Marek milczał, starał się nadać twarzy obojętny wyraz.
     - Przede wszystkim musisz rozejrzeć się za pracą, bo z czego będziesz żył?... Znowu zaczniesz kraść, a my znowu cię zamkniemy do pudła. Uprzedzam, że z pracą będzie trudno, jest bezrobocie... ale próbuj! - pomyślał chwilę. - Zawsze uważałem cię za mądrzejszego od twoich kumpli - zagaił i spojrzał na niego trochę cieplej. Marek nie mógł się doczekać, żeby mieć to za sobą.
     - No tak, nie zabieram panu dłużej czasu - zniecierpliwiony już, podniósł się z krzesła.
     - Zaczekaj, usiądź. Gdzie ci się tak spieszy?... Ano tak, pewnie kumple czekają z flaszką, co? - Zakpił dzielnicowy świdrując go oczami.
     - Nie piję alkoholu - odparował Marek - do kumpli też mi się nie spieszy... w kryminale byłem na leczeniu odwykowym. Nie chcę więcej pić wódy, przede wszystkim po to, żeby odczepić się od was! - Wyrzucił z siebie poirytowany. Dzielnicowy poruszył się na krześle i obrzucił do czujnym spojrzeniem.
      - To nawet dobrze się składa - Marek zarejestrował niepokojącą zmianę w tonie jego głosu. - Już dawno wiedziałem, że z ciebie całkiem niegłupi chłopak. Niejedno w życiu byś osiągnął, gdybyś nie chlał wódy i odsunął się od swoich koleżków - złodziei. Gorzała cię zgubiła! Zamiast pracować i żyć uczciwie, wolałeś kraść, to teraz masz. - Marek, milcząc, patrzył na niego spod lekko przymkniętych powiek. - Mógłbyś sobie zaoszczędzić różnych kłopotów, które niestety - ale czekają cię w twojej sytuacji.
      - Nie rozumiem pana - powiedział trochę zdziwiony Marek.
      - Mam dla ciebie dobrą propozycję. Jeśli się zgodzisz dużo ci mogę pomóc... jeżeli jednak ją odrzucisz, czekają cię wieczne kłopoty z policją. Zdążyłeś się już nie jeden raz przekonać, jak potrafimy umilić życie.
      - Może powie pan wreszcie o co chodzi?! Słucham pana i...
      - Chodzi o to, że potrzebujemy informacji o szykujących się włamaniach... o kradzieżach samochodów w naszym rejonie...
      Marek zamarł, twarz mu sczerwieniała. - To nie ten adres! Co mi tu pan proponuje!?... Bardzo się pan pomylił! - wpatrywał się w policjanta nienawistnym wzrokiem. Wstał i ruszył do drzwi. - Odsiedziałem już wyrok... dajcie mi święty spokój! - wzburzony prawie wykrzyknął.
      - Na spokój to trzeba sobie zasłużyć - skwitował policjant.

* * *

    Prószył śnieg. Marek szedł szybko w stronę przystanku. Rozpamiętywał, analizował. Wniosek nasuwał się jeden: musi stąd wyjechać.
     - Za kogo ta szuja dzielnicowy go uważa?!
     - Łudził się głupi pała, że kupi mnie na swój nędzny farmazon... No, ale chyba będę musiał teraz wynieść się z Grochowa, przynajmniej na jakiś czas... - pomyślał, że mógłby spróbować przekonać siostrę i pomieszkać trochę u niej. - Trzeba do niej zadzwonić - postanowił.
      - Na co ta policyjna świnia liczyła... że jej ulegnę?... Myślał, że mnie złamie... nie tak szybko, palant przeliczył się...
      Miał wielką ochotę się napić. Wiedział jednak, że ten pierwszy kieliszek pociągnie za sobą następne. I będzie ich bardzo dużo, za dużo jak na jednego człowieka. Miał już pewność, że po wypiciu jednego kieliszka wódki czy nawet piwa, zacznie pić na umór i że będzie to nieprzerwanie trwało dotąd aż się wykończy. Taki już jego los. Bał się zaczynać, nie chciał zapić się na śmierć. W więzieniu widział kilka filmów nakręconych kamerą video, dla celów terapeutycznych. Na jednym z nich sfilmowano agonię alkoholika w delirium. Było to przerażające, nie sposób było o tym zapomnieć.
      - Nie, nie napiję się...
      Wsiadł do tramwaju i pojechał do Śródmieścia. Zatelefonował do siostry.
      Był już wieczór, kiedy zapukał do jej mieszkania. Ucieszyła się i poprosiła do pokoju. Usiedli obok siebie przy stole.
      - Wreszcie jesteś Marku, bardzo się cieszę, że cię wypuścili. Opowiadaj co u ciebie, jak się czujesz, co będziesz robił? Szalenie jestem ciekawa!... Bardzo się o ciebie martwię, jak sobie teraz poradzisz braciszku?... Trzeba ci będzie pomóc.
      Uśmiechał się do niej niepewnie. Do pokoju zajrzał wysoki mężczyzna, zmierzył gościa wzrokiem i podszedł do kredensu. Siostra Marka wstała i przedstawiła ich sobie. Gospodarz domu nie silił się na przyjazne gesty. Obojętnie skinął głową.
      - Zwolnili mnie Aniu warunkowo, rok przed końcem kary. Pomyślałem, że dobrze byłoby cię odwiedzić... minęły już trzy lata, kiedy to ostatnio spotkaliśmy się na pogrzebie mamy.
      - To dobrze, że przyjechałeś. Napijesz się herbaty i coś zjesz.
      - Dziękuję chętnie.
      Mąż Ani wyjął z kredensu butelkę wódki i sięgnął po szklankę. Nalał do niej trochę alkoholu, dolał soku pomarańczowego, po czym wypił, obrzucając Marka chłodnym niechętnym spojrzeniem. W pokoju za ścianą rozległ się płacz dziecka. Odstawił szklankę i wyszedł bez słowa.
      Ania podała herbatę i przysunęła swoje krzesło bliżej Marka.
      - Nie przejmuj się zachowaniem Adama. Jest taki zapracowany, że nie przepada za gośćmi. Wieczorem w domu chciałby... rozumiesz Marku?... - starała się wytłumaczyć męża.
      - Ależ tak... oczywiście - zakłopotany trochę spuścił wzrok i z lekką obawą w głosie, zadał jej najważniejsze pytanie. - Czy mógłbym zatrzymać się u ciebie na tydzień?... może uda ci się przekonać jakoś twojego męża? - zmarszczył brwi i mówił dalej. - Mam kłopoty z mieszkaniem u siebie. Kiedy mnie nie było, zrobiła się tam prawdziwa zamrażalnia. Dawno nie było palone, a skąd teraz wezmę węgiel?... w te mrozy, nie można tam wytrzymać... tylko na tydzień...
      Ania zastanowiła się chwilę:
      - Gdyby to tylko ode mnie zależało, to pewnie, że mógłbyś tu jakiś czas zamieszkać... porozmawiam z Adamem. Spróbuję. ... Martwię się o ciebie. Jak sobie poradzisz, czym się zajmiesz?... nie wiem, co zamierzasz robić, jak chcesz żyć? - z wyrazem smutku i zatroskania na twarzy, wpatrywała się w brata wyczekująco.
      Marek poruszył się niecierpliwie na krześle i przypalił papierosa.
      - Na pewno ucieszysz się z tego, co ci teraz powiem. W więzieniu byłem na leczeniu odwykowym i nie piję. Przestałem pić i więcej do tego nie wrócę. Kiedy piłem jak wiesz... ponosiłem same straty, aż zrujnowałem sobie życie. ... Teraz to wszystko naprawię, odbuduję swoje życie. Wierzę, że warto. Nie chcę zdechnąć z przepicia gdzieś pod płotem, jak kilku z moich kumpli. Zobaczysz, że ułożę sobie życie. Załatwię sobie jakąś dobrą pracę i będę normalnie żył. - Ania słuchała go w milczeniu. - Nie wracam do starych kumpli, znajdę sobie dobrą dziewczynę i będę jeszcze szczęśliwy.
      - Łatwo ci Marku mówić, że znajdziesz pracę i to jeszcze dobrą - przerwała mu siostra. - nie zdajesz sobie sprawy, jak ciężko jest teraz załatwić jakiekolwiek zajęcie. Ci którym to się udało, starają się bardzo aby go nie stracić. Ludzie z wykształceniem są bezrobotni. Ty nie skończyłeś nawet technikum... nie masz żadnych kwalifikacji. Życzę ci jak najlepiej Marku, ale ogarnia mnie wielki smutek i zwątpienie kiedy o tym pomyślę. To co mi przed chwilą powiedziałeś jest czysto życzeniowe. Bardzo się o ciebie niepokoję, modlę się do Boga, aby ci pomógł, żeby wskazał ci właściwą drogę. ... Ja niestety nie potrafię ci pomóc w znalezieniu pracy. Kiedy byłeś w więzieniu, próbowałam o tobie rozmawiać z Adamem... powiedział, że nie chce narażać się na kompromitację. Jesteś dla niego niewiarygodny, nie ufa ci i boi się za ciebie ręczyć. ... Przykro mi doprawdy... ciężko mi to mówić, ale on uważa ciebie za niepoprawnego, nałogowego alkoholika, za przestępcę, recydywistę, człowieka niebezpiecznego. ... Jesteś dla niego obcym człowiekiem. Mając tak złą reputację chyba się nie dziwisz.
      Marek patrzył tępo w ścianę, wzbierał w nim gniew. Poczuł się znowu osaczony, w pułapce. Pragnął od tego uciec, wyzwolić się. ... Ale jak?!... Przestał panować nad sobą, poniosło go.
     - To wy tak?!... Ja się zmieniłem!... Do diabła z tymi wszystkimi palantami, cwanymi draniami na posadach!... Pieprzony kapitalizm!... Żałosne i śmieszne. We łbach się wszystkim poprzewracało! Banda łotrów porobiła krociowe interesy na ludzkiej krzywdzie i teraz ci luksusowi hipokryci z manierami, decydują o wszystkim! ... To tak ma wyglądać życie?!... Tak?... To ja to wszystko pieprzę!
     - Boże mój... Boże... Marku! I ty to wszystko mówisz serio?... Naprawdę tak myślisz?... Co ty pleciesz?... Jakie palanty, co za hipokryci?... Co to ma wspólnego z tobą?... Jaki kapitalizm?... Przerażasz mnie, mówisz jak pijany albo szalony... o co tobie chodzi?... Myślisz, że jak nie pijesz, to wszyscy powinni cię na rękach nosić i podziwiać?!... Musisz być realistą... przygotowanym na pokonywanie trudności...
     - Co ty wiesz?!... Ty nie wiesz tego wszystkiego co ja! Kiedy byłem w więzieniu przychodzili do nas na spotkania trzeźwi alkoholicy. Gdybyś mogła ich zobaczyć i posłuchać! To porządni, wartościowi ludzie, którzy do czegoś doszli. Dzięki niepiciu są kimś! Dla mnie oni są wzorami, a nie takie palanty jak twój mąż!
     - Marek opamiętaj się... co ty mówisz?... Skoro tak jest... to dlaczego nie poszedłeś do nich?... Jesteś taki nieopanowany - załamała ręce. - Zupełnie jak dawniej... kiedy piłeś Marku...
     - Teraz możesz już o nic nie pytać tego skurwiela swojego męża! Daruj to sobie... mam was gdzieś! - wstał gwałtownie i spojrzał na drzwi.
     - Marku usiądź i porozmawiajmy spokojnie - siostra usiłowała uspokoić jego szaleństwo.
     - O czym tu rozmawiać?! Nie wiedziałem, że jesteście tacy wredni!... A niech was wszyscy diabli!
     - Co tu się do cholery dzieje?! - mąż siostry stał w drzwiach i patrzył na wzburzonego Marka spod oka. - Wynoś się stąd zaraz!... Zabieraj się stąd gówniarzu!... ale już! - popatrzył na żonę. - Też coś... wzruszające spotkanie rodzinne.
     Chwycił Marka za ramię i popchnął w kierunku drzwi.
     - Nie dotykaj mnie ty frajerze! Sam wyjdę... Tutejsza atmosfera bardzo mi nie służy... No to cześć kochana siostruniu!... Nie martw się... pieniądze za mieszkanie ci oddam. - Stała na środku pokoju i płakała bezradnie. - No i czego beczysz głupia?!... Twój frajer cię zaraz pocieszy...
     - Spadaj stąd ty draniu!... I więcej się tu nie pokazuj - Adam wypchnął go przez otwarte drzwi na korytarz.

* * *

     Szedł nieoświetloną, pustą ulicą w stronę stacji kolejowej. Dawno już nie czuł się tak podle. Stale powracało wspomnienie zatrwożonej Anki. Było mu okropnie, straszno, samotnie. Wszystko zniweczył. Narobił siostrze kłopotów... będzie teraz musiała tłumaczyć się przed mężem. Żałował.
     Dlaczego mnie tak poniosło... jak wariata. Co się ze mną dzieje?... Spaliłem za sobą ostatni most. Zachowałem się jak żałosny głupiec... - szukał w myślach czegoś, co by ukoiło jego ból. Nie udawało mu się. Rozczulił się nad sobą. Miał prawo robić z własnym życiem co mu się podobało, a innym wara od tego. Pokaże jeszcze, że jest kimś, że potraktowano go niesprawiedliwie, wyrządzono krzywdę.
     - Anka na pewno nie będzie mi dawała rad. Autorytet się znalazł... zwykła kura domowa. Co z niej może być za nauczycielka?... Irytujące. W szkole pewnie inni belfrowie ją ignorują. ... Zapatrzona w swojego mężusia, dziecko i dom. Krytykuje innych, a sama wygląda na taką, która nie daje sobie rady. Żyje w cieniu męża, ale ośmiela się mnie pouczać. ... Sprawiająca wrażenie kochającej i troskliwej siostry, która przejmuje się kłopotami brata... tak naprawdę to ona myśli tylko o sobie. ... Fałsz i zakłamanie!... Niech ich wszyscy diabli!... Gardzę takimi ludźmi! Przyszedłem w potrzebie do rodziny, a oni mi tak. Potraktowali jak przybłędę, jak jakiegoś śmiecia. ... Nie mieli przecież racji... ani prawa tak się do mnie odnosić - odpłaci im za swoja krzywdę. - W końcu - po co ja mam nie pić?! Żeby obrywać od życia jak jakiś frajer?... Nie po to w więzieniu grypsowałem, aby teraz ci frajerzy próbowali mną manipulować. ... Dosyć tego, pieprzę takie życie! Ależ byłem głupi, kiedy chciałem dorównać niepijącym od wielu lat. - Podziwiał ich, ale teraz patrzył na to inaczej. Na pewno nie mieli tak przesrane jak on. Niech to wszyscy diabli!... To jest jego życie i co komu do tego?! Nie podoba się to won! Czuł, że musi się napić albo zwariuje.
     - Pieprzę ten parszywy świat. Jeśli nie ma w nim miejsca dla mnie, będę żył jak dawniej. Wiem dostatecznie dużo o piciu alkoholu, aby sobie poradzić. Nie będzie tak źle, jak mi to wmawiali na odwyku. ... Będę pił mądrze, bez strat - tłumaczył sobie usprawiedliwiając powzięty zamiar. - ... Nie... no przecież się nie da żyć na trzeźwo. Kupi przy Kijowskiej wódkę i wypije sobie łyczka pod sklepem, wsiądzie w pospieszny autobus do Falenicy i pojedzie odwiedzić rodziców kumpla z więzienia. - przeliczył pieniądze i zastanowił się, co by tu zrobić, żeby było na butelkę. Miał tylko trzydzieści pięć tysięcy. Zanim pociąg zatrzymał się na stacji, Marek odpiął z ręki zegarek i schował do kieszeni. Wysiadł i po wyślizganym peronie poszedł w kierunku dworcowej kawiarni. Bywał dość często na Dworcu Wschodnim i wiedział, że zegarki najlepiej sprzedaje się rosyjskim handlarzom.

* * *

     Czuł teraz przyjemne podniecenie. Miał sto tysięcy. Już za chwile przeniesie się do lepszego, zaczarowanego świata. Tam nie dopadnie go smutek ani ohyda rzeczywistości. Za chwilę nie będzie się czuł nikim. Będzie wolny, wszystko sobie wspaniale zaplanuje, będzie mu dobrze. Nie chciał być samotny, bał się pustki. Teraz wszystko to się zmieni. Będzie cudownie. Ciepło pomyślał o swoich kompanach od kieliszka, o kumplach z więzienia. Wśród nich było bezpiecznie, rozumiał ich, a oni odpłacali mu tym samym. Wysiadł z tramwaju i wszedł do sklepu. Przy stoliku z alkoholem nie było kolejki. Zdecydowanie podszedł do lady i poprosił o dwie półlitrówki czystej. Coraz bardziej wierzył, że robi słusznie. Narastała w nim radość kiedy ekspedientka podawała mu wódkę. Wiedział, że za chwilę uwolni się od swoich słabości. Będzie jak kiedyś, pewny siebie, znikną głupie opory, pozbędzie się swojego strachu. ... Już za chwilę przestanie być gnojkiem... poczuje się kimś...
     Schował butelki do kieszeni kurtki i poszedł na przystanek autobusowy. W miejscu gdzie droga prowadziła wśród ściętych mrozem parkowych krzewów, skręcił kilka kroków w bok, rozejrzał się i otworzył butelkę. Lewą ręką podniósł garść śniegu i przyłożył na chwilę do czoła. Był radośnie podekscytowany, kiedy przytknął butelkę do ust. Zamknął oczy i wypił. Zalała go fala cudownego ciepła. Zrobiło mu się tak dobrze, poczuł wielką, zbawienną ulgę. Uśmiechnął się, schował butelkę do kieszeni i bardzo spokojnie, odprężony i lekki poszedł powoli na przystanek. Widoczny z daleka zegar na budynku stacyjnym pokazywał 20.55. Wsiadł do autobusu. Wewnątrz było ciepło i przyjemnie, usiadł przy oknie. ... To dobrze, że jedzie tak mało ludzi. Nie będzie ciekawskich widzów - pomyślał zadowolony. Sięgnął po butelkę i znowu się napił - po chwili zrobiło mu się jeszcze przyjemniej.
     Z radością i satysfakcją myślał, że jedzie spełnić koleżeński obowiązek. Pozdrowi rodziców chorego kumpla z wiezienia i przekaże im wiadomość od syna. ... Tak, można na niego liczyć, jeszcze nie zawiódł swoich przyjaciół. Gdy ktoś był w potrzebie, mógł śmiało się do niego zwrócić.
     Z nostalgią wspomniał Waldka. Przypomniał go sobie ubranego w piżamę i więzienny granatowy szlafrok. To było we wrześniu na spacerniaku. Mówił, że zrobili rentgen i prześwietlenie wykazało zmiany w płucach. Waldek odsiedział dopiero trzy lata z dziesięcioletniego wyroku. Zwrócił się do Marka , aby zawiadomił jego starych i powiedział, żeby jak najszybciej starali się dla niego o przerwę kary. Potem przysłał mu gryps, w którym pisał, że wyleczyć się może tylko w szpitalu na wolności. Marek chciał mu pomóc. Znał dobrze Waldka z wolności, razem kradli i pili wódkę. Mógł na nich polegać. Teraz miał okazję wyświadczyć koledze przysługę. Przywita się z jego rodzicami, postawi pół litra na stole i przystąpi do rzeczy - widział to w wyobraźni. Musi też trochę uważać teraz, by nie wypić za dużo. Lepiej, żeby ci ludzie, którzy go przecież nie znają, nie widzieli, że jest pijany.
     - A, jeszcze jeden raz się napiję. W tak sprzyjających warunkach, wygodnie, ciepło - przechylił flaszkę i pił długo. Odstawił i przyjrzał się zawartości.
     - O, ho, ho... ale poszło! Dawno nie piłem, to się nie ma czemu dziwić. - W butelce zostało jeszcze około stu gramów. Schował i spojrzał przez okno. ... No to już, trzeba będzie wysiadać. Mijane światła pętli autobusowej zaznaczały się wyraźnie w przesyconym mrozem powietrzu. Lekko chwiejąc się na nogach, starał się utrzymać równowagę, uchwyciwszy za poręcz przy drzwiach. Prócz niego wysiadły tylko dwie rozmawiające ze sobą kobiety. Zapytał je o godzinę - za dwadzieścia dziesiąta - usłyszał. Zapalił papierosa. Pomyślał chwilę, którędy ma iść, rozejrzał się po okolicy i ruszył. Było bardzo zimno. Zmarzł. Kiedy skręcił z ulicy w boczną drogę, wśród sosnowego lasku pomyślał, że wypije sobie ostatni, aby się rozgrzać. ... Odrzucona butelka zaryła w śniegu. Czuł się teraz naprawdę lekko. Nie przeszkadzał mu kłujący mróz, ani to, że musiał iść jeszcze około kilometra. Było mu dobrze, nie martwił się o jutro. Był pewien, że ze wszystkim sobie poradzi. Zaczęła ogarniać go senność. Natarł sobie twarz śniegiem i znowu ruszył przed siebie. Szedł powoli, coraz mniej pewnie, na szeroko rozstawionych nogach. Zataczał się w ciemnościach. Kontury rosnących po obu stronach drzew zlewały się ze sobą. Drogę w ubitym śniegu, raczej wyczuwał idąc, niż mógł ją zobaczyć. Dało o sobie znać zmęczenie, tak mało ostatnio spał. Musi się napić... to mu doda bodźca do życia.... Kurwa go mać, ale ciemno!... Usiadł na śniegu, oparł się o drzewo i wyjął drugą butelkę. Otworzył i wypił kilka łyków. Oparł głowę o drzewo, popatrzył w rozgwieżdżone niebo. Miał wrażenie, że gdzieś odpływa. ... - Zapalić papierosa... muszę zapalić bo zasnę! - Zgrabiałymi rękami nieporadnie szukał po kieszeniach papierosów. Wreszcie znalazł i za którymś razem przypalił. Zaciągał się chwilę, głęboko. Oprzytomniał trochę, wiedział, że musi koniecznie wstać. Podparł się rękami, ale nie dał rady... przewrócił się na bok. Przysunął się do drzewa, objął go i usiłował się podźwignąć. Nie poradził sobie i tym razem. Ponownie leżał pod drzewem a w bok uwierała go butelka, którą miał w kurtce. Na szczęście miał jeszcze wódkę. Desperacko pił wielkimi łykami. Nie mało wylewało się przy tym na śnieg. Mróz tężał.


powrót do spisu treści


Barbara Sawczuk

***

Nie ma takiego gestu
ani słowa
które by wyraziło
to moje ciągłe nienasycenie tobą
Moje oczy są za małe oczami
Moje usta są za małe ustami
Moje dłonie są za małe dłońmi
Moja skóra jest za mała skórą
Tego bólu nie uleczy czas
ani twoja obecność
Moje oczy są za małe oczami
Moje usta są za małe ustami
Moje dłonie są za małe dłońmi
Moja skóra jest za mała skórą


powrót do spisu treści


Stanisław Daniłoś

Oczekiwanie

W kwadracie czterech ścian
zamknięte "oczekiwanie"
liczy czas mierzony
w sekundach, minutach, godzinach...
Abstrakcyjne pojęcie "oczekiwanie"
- nadzieja przyjścia drugiego "oczekiwania"
Nasłuchuje kroków
pukania do drzwi
stroi miny przed lustrem wyobraźni powitania
wierzy...
A kiedy ranny brzask zapali okna
usypia zmęczone oczekiwaniem.


powrót do spisu treści


Wyróżnienie w konkursie "Kraków"

Anna Grzegorczyk

***

Nie pojadę do Krakowa
ani jutro, ni pojutrze.
Nie zajadę,
w warkoczu do bioder,
w srebrnym futrze ...

Nie zobaczę Salwatora,
nie przepłynę się tam po uliczkach,
chciałabym postać pod dachem Kossaka,
maszkarony na kamieniczkach
przyciągają mnie, jak gniazdo ptaka ...

Na rynku ktoś tańczy
w za długiej pelerynie,
na straganach sok z pomarańczy
jak Wisła płynie ...

Nie pojadę, nie zobaczę ...,
nie przejdę pod Sukiennicami,
poeta dawno zaczarował mi to miasto.

Coś mi się jawi o nim,
ktoś z pamięcią o nim
nie pozwala mi zasnąć ...


powrót do spisu treści


Teresa Ziob

Najpiękniejszy uśmiech

Spotykam go czasami w kościele lub na ulicy, mieszkamy w tej samej dzielnicy. Szczupły, drobny, z wyglądu ośmio lub najwyżej dziewięcioletni. Twarz ma sympatyczną, ale w porównaniu z innymi równolatkami poważną - zbyt poważną. Widziałam go już wielokrotnie, jednak tylko raz udało mi się zobaczyć jego uśmiech, tak nieśmiały, że niemal nieuchwytny. Chłopiec czuje się pewniej gdy siedzi - wtedy nie widać, że od swoich rówieśników różni się nie tylko powagą, ale i sylwetką, sposobem poruszania się. Gdy stoi, jedna noga zwisa bezwładnie ponad dziesięć centymetrów nad ziemią co powoduje, że chodząc mocno kuleje. Chyba właśnie to jest przyczyną jego niedziecięcej powagi, skupienia, a nawet nieufności skrywanej na dnie opuszczonych oczu. Z pewnością czuje się inny, gorszy od swych rówieśników, którym nie potrafi dorównać w wielu zabawach wymagających sprawności, siły.
      Któregoś dnia wracając ze spaceru z psem spotkałam go znowu, w pobliżu nowego osiedla mieszkaniowego. Kulejąc bardziej niż zwykle oddalał się powoli od grupki dzieci stojących między szeregami garaży. Uniesioną, zgiętą w łokciu ręką zasłaniał twarz. Płakał.
      - Masz tu więcej nie przychodzić! Rozumiesz? Nie chcemy się z tobą bawić! - krzyczał w ślad za nim gruby, największy w grupie chłopak, pełniący zapewne rolę przywódcy.
      - Jak tu jeszcze raz przyjdziesz, to cię tak zbijemy, że się już nie pozbierasz! - wtórował mu inny, stojący najbliżej niego.
      Spostrzegłszy mnie dzieci uspokoiły się, skupiły w zwartą gromadkę. Być może zauważyły podobieństwo między mną, "panią na wózku" a kulejącym chłopcem, zrozumiały niewłaściwość swego postępowania. Wyczekująco zerkały w moją stronę.
      - Nie wstydzicie się bić słabszego od was? Tylu przeciwko jednemu? Przecież to też jest wasz kolega, dlaczego nie chcecie się z nim bawić? - zapytałam.
     Nie czekając na odpowiedź powoli mijałam stojące w bezruchu dzieci. Widok płaczącego, odtrąconego chłopca poruszył mnie do głębi. Zdawałam sobie sprawę, że wiele podobnie gorzkich chwil czeka go jeszcze w życiu i nie wiedziałam jak mu pomóc. Czułam się bezradna. Jak trudny jest los "innych" - słabszych, kalekich lub biedniejszych dzieci... Wyśmiewane, odtrącane przez silniejsze, lepiej ubrane itp. stają się często przedwcześnie dojrzałe, boleśnie odczuwają ciężar samotności, brak zrozumienia... Nawet dziś, kiedy z upodobaniem dyskutuje się na temat tolerancji, podświadomie nie lubi się "innych", odbiegających od "normy". Dzieci są tylko bardziej szczere w okazywaniu uczuć, jeszcze nie nauczyły się maskować, dlatego ta antypatia jest u nich bardziej widoczna. Na szczęście, na ogół dzieci są też bardziej wrażliwe i szybciej zapominają o swoich uprzedzeniach.
      Spuściłam psa ze smyczy i powoli posuwałam się naprzód, zerkając w stronę dzieci.
     Chciałam zobaczyć jak zareagują. Podzieliły się na kilka żywo gestykulujących grupek. Zauważyłam, że większość dzieci miała w rękach długie, gładko okorowane patyki.
      - Daję za niego moje kijki. Niech on się z nami bawi! - zdecydował nagle wysoki, ciemnowłosy chłopak i wcisnął przywódcy swoje patyki.
      - Ja też chcę, żeby on się z nami bawił! Weź i moje kijki! - usłyszałam jeszcze kilka dziecięcych głosów zanim skręciłam w boczną uliczkę. Przywołując psa odwróciłam się i raz jeszcze spojrzałam w kierunku garaży. Od grupki dzieci oderwali się trzej chłopcy i biegli za malejącą sylwetką kulejącego chłopca. Pozostałe dzieci rozchodziły się powoli między blokami. Na miejscu został tylko przywódca i chłopaczek który wtórował mu w pogróżkach. Obaj trzymali w rękach wiązki patyków.
      Lato spędziłam poza domem. Poznałam wielu nowych ludzi, doświadczyłam ich życzliwości, przyjaźni. Często myślałam o chłopcu, który wydawał mi się bardzo samotny. Zastanawiałam się, kiedy znajdzie swojego przyjaciela. Nawet nie przypuszczałam, że wkrótce go zobaczę i że to spotkanie na długo utkwi mi w pamięci.
      Dzień był piękny, ciepły. Słońce wesoło spoglądało przez żółknące liście, kwiaty mieniły się przepychem barw. Z pozycji stojącej wszystko to wydawało mi się inne, nowe. Po raz drugi na własnych nogach przemierzyłam tę spokojną uliczkę w pobliżu szkoły. Szłam powoli, asekurowana przez przyjaciółkę. Co kilka metrów odpoczywałam opierając ręce na jej ramionach, potem odbierałam od niej kule i ruszałyśmy dalej. Było znacznie lepiej niż przed rokiem, ale i tak pokonanie odcinka, który z pomocą wózka przemierzałam w kilka sekund wymagało kilu minut. W porównaniu z podłogą, po której chodziłam codziennie powierzchnia asfaltu była trudna do przebycia - szorstka, nierówna, często posypana piaskiem. Obie z przyjaciółką wypatrywałyśmy leżących na drodze kamieni. Ciągle jeszcze stanowiły zagrożenie dla mojego zmysłu równowagi, trzeba było je omijać lub usuwać spod moich nóg.
      Nagle spokojna uliczka wypełniła się wrzawą dziecięcych okrzyków, tupotem szybkich kroków. "Druga zmiana" skończyła zajęcia w szkole. Po chwili rytm przybliżających się kroków spowolniał, zobaczyłam przyglądające mi się z zaciekawieniem dzieci.
      - Jaką ma krzywą nogę!... A może to sztuczna?... - zastanawiały się. Nie reagowałam, udawałam, że nie słyszę. Przyzwyczaiłam się już do bezpośredniego zachowania się dzieci, bezceremonialnych uwag wypowiadanych półgłosem po moim adresem. Jednak ruch biegających wokół dzieci przyprawił mnie niemal o zawrót głowy. Męczyło mnie stałe napięcie uwagi, pragnienie ukrycia, przezwyciężenia paraliżującego lęku przed upadkiem. Odetchnęłam z ulgą gdy uliczka opustoszała. Byłam zmęczona, marzyłam, by choć na chwilę usiąść w wózku, przeczekać dygotanie mięśni, poprawić uwierający nogę aparat ortopedyczny. Właśnie zamierzałam powiedzieć o tym przyjaciółce, gdy poczułam, że ktoś mi się uporczywie przygląda. Podniosłam oczy i ujrzałam mojego małego znajomego. Stał kilka metrów przed nami, podtrzymywany silnym ramieniem wysokiego, ciemnowłosego chłopca. Po raz pierwszy nie uciekł wzrokiem w bok. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia, w którym radosne zdumienie graniczyło z bolesnym napięciem: "Uda się, albo się przewróci?..."
      - Uważaj! Teraz pójdziemy szybciej! - szepnęłam przyjaciółce.
      Starałam się iść płynnie, ukryć wysiłek jaki wkładałam w każdy krok. Gdy zapomina się o sobie, można osiągnąć coś, co wydawało się niemożliwe - szłam szybciej, nie czułam zmęczenia, bólu ani lęku. Gdy tylko zbliżałyśmy się do chłopców, przesuwali się o kilka metrów do przodu, przez cały czas wyczuwałam ich spojrzenia. W ten sposób doszliśmy do końca uliczki. Podniosłam głowę. Spojrzenie chłopca rozjaśniała radość. Uśmiechnęłam się do niego, odpowiedział uśmiechem - jest to najpiękniejszy z uśmiechów, jakie zachowałam w pamięci.


powrót do spisu treści


Krystyna Stawowa

Szpitalna miłość

Jest późne zimowe popołudnie. Anna siedzi w szpitalnej świetlicy i ogląda telewizję. Nagle widzi idącą korytarzem ciemną postać, która szybko znika jej z oczu. Bez chwili wahania Anna zrywa się z krzesła i podąża za nią. Nie wie co każe jej tak postąpić. "Bóg to czy Diabeł" kieruje jej krokami.
     Spotkanie następuje w końcu korytarza. Krótka banalna rozmowa w czasie której coś dziwnego dzieje się z Anną. Od tej pory zrywa się wcześnie rano, by zdążyć na poranną mszę. Jej towarzyszki niedoli jeszcze śpią. Anna podąża samotnie podziemnymi ciemnymi korytarzami do kaplicy położonej w podziemiach szpitala. Sceneria trochę niesamowita. Długie ponure korytarze przerażają. Wreszcie jest ciepło i jasno - to kaplica. A przede wszystkim jest "ON". Może wreszcie widzieć go i słyszeć. Modlących się jest niewiele.
      Anna chłonie każde jego spojrzenie i dźwięk jego głosu. Jest szczęśliwa! Poza tym musi jej to wystarczyć do następnego dnia. To daje jej siłę do znoszenia trudu dnia szpitalnego.
      Wszystkie bolesne zabiegi ofiarowuje w jego intencji. Anna źle sypia. W nocy spaceruje ciemnym szpitalnym korytarzem. Pewnej nocy w czasie takiej wędrówki spotyka JEGO. Krótka rozmowa, uścisk dłoni i ciepły uśmiech. Tak mało, a tak dużo aby być szczęśliwą. Anna przeżywa to spotkanie i myśli, jak mało człowiekowi potrzeba do szczęścia i jak dużo może dać ciepła i otuchy sama obecność drugiego człowieka.
      Wreszcie po długim pobycie, zbliża się dzień opuszczenia szpitala. Anna jednak nie czuje się z tego powodu szczęśliwa. Jak teraz będzie żyć, bez jego widoku, uśmiechu i głosu, który dał jej tyle sił i szczęścia w okresie pobytu w szpitalu?
      Wraca do domu i cierpi. Otoczenie jej nie poznaje. Często płacze, nic ją nie cieszy, wszyscy uważają, że to z powodu nieskutecznego leczenia szpitalnego.
      Anna cierpi i milczy, bo cóż mogłaby im powiedzieć?


powrót do spisu treści


Honorata Sordyl

Namaluj mi

Namaluj szczęście
chcę je zobaczyć
zatrzymać
nie oddać nikomu

Namaluj proszę
szum rzeki
śpiew drzew
i przeogromną radość
Tęsknotę - co lotem sokoła
wznosi się ponad słońce

Miłość - spadającą
jak grom
nie niszczącą piorunem
serca
Przyjaźń - odporną
na kataklizmy

Zamaluj - wszystkie życiowe
blizny
potrafisz jak zechcesz


Grudzień

W dzień świętej Barbary
grudzień wkłada
czapkę górniczą
od morza po Tatry
chełpi się pracą podziemną

Kiedy ma dość
piwa
biesiadowania wśród górniczej
braci
wspomina dzieci
Mknie szybko
na mroźnych skrzydłach
Mikołajowi pomóc

słodkie sny
spełniać

W Boże Narodzenie rozdaje
życzenia
śniegowym dzwonem śpiewa
kolędy


powrót do spisu treści


Joanna Niezgódka

On...

Był przystojnym, przepełnionym uczuciami mężczyzną. Sprawiał wrażenie dobrego i pełnego poświęceń.
     Poznałam go na imprezie u przyjaciółki. Zorganizowaliśmy ją z okazji zdania egzaminów, które kosztowały nas mnóstwo wyrzeczeń i nerwów. Kiedy się okazało, że jesteśmy studentkami drugiego roku stwierdziłyśmy, iż fakt ten nie może się rozejść bez żadnego rozgłosu i miłych wspomnień tym bardziej, że od dawna miałyśmy ochotę wyszaleć się w tańcu.
     Każda z nas zaprosiła swoich znajomych. W przeddzień imprezy wszystko już było zapięte na ostatni guzik. Naszym marzeniem było, aby Ci ludzie poznali się i wspólnie spędzili czas. Po pewnym czasie zabawa się rozkręciła z czego ogromnie obie się cieszyłyśmy.
     Zauważyłam, że tylko ON siedział samotnie w fotelu nie mając najmniejszej ochoty na zabawę. Postanowiłam porozmawiać z nim. Dowiedziałam się, że znalazł się tutaj dzięki długim namowom chłopaka Magdy. Zwierzył mi się ze swoich problemów opowiadając o dziewczynie, z którą zerwał tydzień temu. Swój brak humoru uzasadniał dręczącymi go wspomnieniami. Starałam się go zrozumieć a zarazem pocieszyć. Poprosił mnie w końcu do tańca. Chwile spędzone razem szybko minęły. Mieliśmy podobne poglądy na wiele spraw dzięki czemu doskonale się rozumieliśmy.
     Rano Bartek odwiózł mnie samochodem do domu, po czym pożegnaliśmy się i czerwone auto zniknęło w oddali.
      Kiedy przebudziłam się późnego popołudnia, przypomniałam sobie, że nie wymieniliśmy między sobą adresów i numerów telefonów, więc prawdopodobnie nigdy się już nie spotkamy. Fakt ten wpędził mnie natychmiast w zły nastrój, gdyż zdałam sobie sprawę, że nasza znajomość się skończyła zanim się tak naprawdę jeszcze zaczęła. Położyłam się z powrotem do łóżka, analizując wczorajszą rozmowę z chłopakiem, który naprawdę zainteresował mnie swoją osobowością. Rozmyślania przerwał mi głośno dzwoniący telefon. Nie miałam najmniejszej ochoty na żadne rozmowy, ale on nie dawał za wygraną. W końcu podniosłam słuchawkę i usłyszałam gruby męski głos, którego nie poznałam. "Cześć Aśka, nie poznajesz mnie; BARTEK..."
     Opowiedział mi jaką miał wielką ochotę porozmawiać ze mną, i że od Tomka, chłopaka Magdy, dostał mój numer telefonu. Po dość długiej rozmowie umówiliśmy się następnego dnia w kawiarni.
     Od rana nie mogłam doczekać się chwili kiedy go znowu zobaczę, aż nadszedł wreszcie upragniony czas spotkania. Bartek czekał już na mnie z bukietem pięknych, czerwonych róż ...
      Sącząc przez słomkę napój pomarańczowy, wzrok mój utkwił w jego pięknych, głębokich, niebieskich oczach. Pomyślałam, że ma coś w sobie. Prócz cudownych oczu miał blond włosy i to, na co szczególnie zwracałam uwagę, był dobrze zbudowany. Teraz dopiero mogłam dostrzec rysy jego twarzy, gdyż wczoraj pomimo to, że byliśmy tak blisko siebie tańcząc, nie dostrzegłam ich. Być może wcale nie chciałam ich zobaczyć, ponieważ nie lubiłam nigdy zwracać uwagi na wygląd zewnętrzny, gdyż nie to według mnie jest najważniejsze. Zawsze byłam tego zdania, że urodę można stracić w jednej chwili, a serce na zawsze pozostanie takie samo. Szybko minął nam czas. Mieliśmy mnóstwo tematów do rozmów pomimo to, że znaliśmy się praktycznie od kilkunastu godzin. Wreszcie oboje stwierdziliśmy, że zrobiło się dość późno i wypadałoby się rozstać tym bardziej, że następnego dnia czekały nas obowiązki, gdyż byliśmy studentami, na szczęście studiowaliśmy w tym samym mieście, dzięki czemu mogliśmy umówić się na kolejną randkę zaraz po zajęciach. Bartek odwiózł mnie, zaparkował samochód pod moim domem, po czym cichutko zapytał, czy mogłabym pocałować go na pożegnanie. Nieśmiało pochyliłam się w jego stronę i pocałowawszy delikatnie jego policzek natychmiast wyszłam z samochodu.
      Nareszcie minął ostatni wykład, na którym nie mogłam zupełnie się skoncentrować, co chwilę spoglądając na wolno przesuwającą się wskazówkę. Wychodząc z sali, ujrzałam Bartka trzymającego w ręku czerwoną różę. Tak bardzo tęskniłam za nim, te trzy dni, przez które się nie widzieliśmy, wydały mi się ogromem czasu, który mijał w zwolnionym tempie będąc uwarunkowanym przesuwającą się wskazówką w nienormalnym dla siebie rytmie spowodowanym uszkodzeniem mechanizmu nadającego jej odpowiedni bieg.
     Na przywitanie obdarował mnie nie tylko wspaniałą różą, lecz także cudownym, namiętnym pocałunkiem, który był najmilszym prezentem jaki otrzymałam w życiu.
      Od tego dnia spotykaliśmy się bardzo często. Istniało między nami wspaniałe uczucie jakim jest miłość. Byliśmy pełni poświęceń wobec siebie. Nasza miłość nie znała zazdrości i nie unosiła się pychą. Oboje bardzo się kochaliśmy nie wyobrażając sobie życia bez tej drugiej osoby. Snuliśmy plany na przyszłość, chcąc się pobrać po ukończeniu studiów. Marzyliśmy o wspaniałym miesiącu miodowym, spędzonym w którymś z egzotycznych krajów. Momentami nasze plany przypominały najwspanialsze urywki z bajecznie kolorowej baśni.
      Po roku naszej znajomości wyjechaliśmy razem z rodzicami Bartka na wakacje. Postanowiliśmy spędzić nasz pierwszy urlop nad morzem. Przez blisko tydzień leżeliśmy na cudownym, żółtym piasku, kąpaliśmy się w morzu, które było tak spokojne, że można było ujrzeć w nim swoje odbicie. Oboje uwielbialiśmy pływanie, dlatego nie było dnia, w którym zażywania kąpieli słonecznych nie rozpoczęlibyśmy od wykąpania się w morzu. Wieczorami chodziliśmy oglądać zachód słońca. Siadaliśmy przytuleni na brzegu morza, ciszę zakłócał tylko szum fal, a nad nami rozpościerało się cudowne, gwiaździste sklepienie, co w połączeniu tworzyło swoisty, romantyczny klimacik. Obserwując słońce zalewające taflę wody swym blaskiem i powoli znikające w toni morskiej, pewne myśli zakłóciły mój wewnętrzny spokój. Pomyślałam, że kiedyś ta bajka, ta cudowna przygoda musi dobiec końca i nastanie szara rzeczywistość, tak jak to słońce skończy swój bieg i przyjdzie czas na ciemną noc... .
      Nie musiałam długo czekać, aby przekonać się, że taka jest właśnie kolej losu, że Bóg stworzył dzień, po którym bez żadnych wątpliwości musi nastać noc.
      Noc przyszła do mnie w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Przebudziłam się, z wielkim bólem unosząc powieki, dostrzegłam mały, przyciemniony pokój. Nie wiedziałam gdzie jestem i co się ze mną stało. Zobaczyłam obok siedzącego Bartka. Z trudem wydobyłam z siebie głos, zadając ukochanemu pytanie "co to wszystko ma znaczyć..." Nie rozumiałam co mówił, bo wszystkie jego słowa były przytłumione szlochaniem. Prosiłam aby się uspokoił i opowiedział mi wszystko. W końcu, powstrzymując łzy, powiedział, że skacząc do wody uszkodziłam sobie kręgosłup i straciłam na dość długi czas przytomność. Byłam w ogromnym szoku, niczego nie mogłam sobie przypomnieć.
      Po wielu miesiącach ciężkiej pracy nie tylko mojej, ale także najbliższych, gdyż przede wszystkim do pomocy w wykonywaniu ćwiczeń rehabilitacyjnych byli potrzebni mi inni, zaczęłam siedzieć.
     Jednak diagnoza lekarzy co do mojego chodzenia była jednoznaczna. Powiedzieli mi, że nie będą robili mi złudnych nadziei i powiedzą mi wprost "resztę życia spędzi pani na wózku..."
     Do tej pory Bartek był na każde moje zawołanie, po skończonych zajęciach natychmiast zjawiał się u mnie, nie było dnia, abym się z nim nie widziała, był dla mnie dobry i kochany. To dzięki niemu wykonywałam ćwiczenia, to on podtrzymywał mnie na duchu. Myślałam, że robił to wszystko mając nadzieję, że wyzdrowieję, będę znowu piękną, zgrabną Asią, którą kochał, wobec której snuł plany na przyszłość. Kiedy usłyszałam ostateczną diagnozę lekarzy, załamałam się, zdając sobie sprawę, że w tym momencie straciłam wszystko, poczynając od zdrowia a kończąc na osobie, którą kochałam. Mogłam utrzymywać słowa lekarzy w tajemnicy mając nadzieję, tak jak inni, że mój stan zdrowia stopniowo będzie ulegał poprawie. Doszłam jednak do wniosku, że nie mam prawa tego robić. Doskonale wiedziałam, że Bartek mnie kocha, jednak moja miłość do niego nie pozwoliła mi go skrzywdzić. Miał prawo dowiedzieć się całą prawdę. Nie był przecież zobowiązany być z kaleką na całe życie. Kilka dni przygotowywałam się psychicznie na rozmowę z nim. Kiedy stwierdziłam, że jestem gotowa, uświadomiłam sobie, że Bartek przyjdzie dzisiaj do mnie po raz ostatni jako do swojej dziewczyny. Wiedziałam, że jeżeli go jeszcze kiedyś zobaczę, to będzie dla mnie tylko obcym mężczyzną. Tak jak nie mogłam doczekać się pierwszych spotkań z nim, tak teraz pragnęłam, aby ta chwila nigdy nie nadeszła.
     Nagle jednak usłyszałam dzwonek do drzwi. Mama poszła otworzyć, po czym dobiegło mnie pukanie do drzwi mojego pokoju. Przeraźliwie drżał mi głos, kiedy wymawiałam to krótkie słowo "proszę". Drzwi uchyliły się i pierwsze co zobaczyłam był to ogromny bukiet czerwonych róż, a za nim dopiero dostrzegłam Bartka. Podszedł do mojego łóżka, pocałował mnie i podał mi moje ulubione kwiaty, które wyglądały tak, jakby przed momentem ogrodnik odciął je od korzeni, dzięki którym mogły żyć i cieszyć oczy przechadzających się po ogrodzie ludzi. Podarowane mi, już długo nie będą cieszyły się życiem, za kilka dni uschną i nikt nie będzie pamiętał jakie kiedyś były piękne. Zdałam sobie sprawę, że tak bardzo jestem podobna do takiej róży. Obecnie byłam na etapie ściętego kwiatu, którego życie miało być monotonne i szare, tak jak róży postawionej w wazonie, do której nie docierały promyki ciepłego słońca.
     Bartek z promiennym uśmiechem na twarzy kazał przeliczyć mi kwiaty i pomyśleć, dlaczego jest to taka liczba a nie inna.
      ...Dwadzieścia róż, ależ tak jakże mogłabym nie pamiętać, właśnie w ten dzień mijał dwudziesty miesiąc naszego chodzenia. Powiedziałam mu, że jest to dwudziesty miesiąc, a zarazem ostatni, że nie będzie ani dnia dłużej. Był zaskoczony tym co powiedziałam. Rozpłakałam się. Były to łzy bólu i żalu. W końcu opowiedziałam mu o wszystkim.
     Przytulił się do mnie zapewniając, że pomimo wszystko pragnie być ze mną, że nie przeszkadza mu moje kalectwo i mój wózek, że zawsze kochał wnętrze Asi a nie jej urodę.
     Nie mogłam się z tym pogodzić, zbyt bardzo go kochałam, aby zmarnować mu życie. Odepchnęłam go od siebie mówiąc, że już go nie kocham, że teraz jestem zaabsorbowana tylko moim zdrowiem i nie chcę z nikim być...
      Bartek przez wiele tygodni nie dawał za wygraną, przychodził do mnie wciąż przekonując o tym, że pragnie być ze mną bez względu na wszystko. Kiedy pewnego dnia siedział na skraju mojego łóżka, coś we mnie pękło, nie potrafiłam już dłużej ukrywać swoich uczuć rzucając się mu na szyję.
      ...Kolejne róże, a było ich dwadzieścia pięć, otrzymałam wraz z malutkim, czerwonym, aksamitnym pudełeczkiem. W pudełeczku znalazłam piękny, złoty pierścionek. Nie wiedziałam co on mógł oznaczać, Bartek nie dając mi chwili do namysłu zdradził jego przeznaczenie.
     Był to pierścionek zaręczynowy...
      W trzy miesiące po tym, zawiózł mnie na wózku do kościoła i poślubił...


powrót do spisu treści


Liliana Olej

***

Przeżyłam w swoim życiu coś, co trudno nazwać po imieniu. W moje życie wdarło się życie setek milionów istnień (bo to nie tylko dotyczyło ludzi), myślałam, że nigdy tego nie opiszę, lecz teraz spróbuję to uczynić. Gdyby ktoś zapytał po co to robię - nie odpowiem. Jest to pisane na konkurs, ale nie jest to chyba głównym powodem - jaki jest powód - nie wiem.
     To co przeżyłam to gra fantazji z wyobraźnią i snami (bez jakichkolwiek środków chemicznych) - przeżyta niejako na jawie - zacznę jak w bajce:
     ...A było to tak: ... pewnego dnia, czy nocy - pora nieokreślona i do dzisiaj nie sposób ją odtworzyć, przeniosłam się z jawy w bardzo znany mi z książek, filmów, snów świat i przeżywałam na jawie - początki ludzkiego człowieczeństwa, wszystkie epoki historyczne. Moja głowa to znajdowała się w epoce kamienia łupanego, a palce przypominały sobie klawiaturę komputerową, to przejeżdżały przez nią autobusy (mieszkam koło przystanku autobusowego i autobusy rzeczywiście przejeżdżały) - czułam na przemian - raz, że moja głowa jest pustką, to znowu, że mieści w sobie cały świat, to co w nim znane i nieznane, czułam, że jest wielką przestrzenią, czułam, że goreje, że mój umysł za chwilę spłonie. Nie wiedziałam czy jestem w niebie, czy w piekle, nie mogłam płakać, krzyczeć, śmiać się, nie czułam, że jestem człowiekiem. Wołałam słabym głosem (bo w mojej sytuacji to było wołanie) mamę (przecież musi mi ktoś pomóc!). Mama wchodziła do pokoju, tak jakby z innego świata, gdy mnie dotykała spojrzałam na jej piersi, były czarne, były dla mnie wilczycą. Chciałam coś od niej, ale nie wiedziałam co, ona też nie wiedziała...
      Dalsze moje losy, a prędzej przeżycia jakie mi w tym czasie towarzyszyły, nadają się do nakręcenia setek filmów i książek. Wszystko to dla mnie nie jest ważne. Najważniejsze, że znalazłam odpowiedź na to co się ze mną dzieje i że pozostało mi na tyle świadomości i akceptacji, że potrafię to przyjąć - wiem, że jestem chora i mogę się leczyć. Wierzę, że ta bajka, jak każda bajka, będzie miała szczęśliwy koniec.


powrót do spisu treści


Roman Ficek

13 grudnia

Powiesił
Kilka negocjacji
Podpalił uśmiech
A popiół na cztery strony

Nad zabitą szufladą
Zatknął
Złamany klucz
Ból zaryglował

I tylko żal
Zawinął
w Starą nadzieję

Ogłosił stan zerowy serca


powrót do spisu treści


Elżbieta Anna Łubińska

Ucieczka przed sobą

Nie lubię Sylwestra, w ogóle koniec roku jest dla mnie zawsze przykry. Okropnie mam zły nastrój i nie mam ochoty wybrać się do Czapskich w ten sylwestrowy wieczór. Który to już Sylwester przez nich organizowany? Chyba czwarty lub piąty. Prawie we wszystkich uczestniczyłam i prawie zawsze byłam zadowolona. A dzisiaj chandra mnie tłucze bardziej niż w dni minione. W ogóle ostatni dzień roku nastawia mnie refleksyjnie, a propos tego co już było, co się wydarzyło, co zostało przetrawione lub nie - i tego co będzie? Zawsze boję się tego, co przyniesie Nowy Rok; boję się niewiadomej. Francowaty charakter nie pozwala mi myśleć o przyszłości pozytywnie, muszę się wiecznie czymś zamartwiać; jeśli nie ma obiektywnej przyczyny można przecież coś wymyślić. Moja koleżanka twierdzi, iż lubię zżerać się od własnego ogona. Jest w tym ziarnko prawdy, muszę przyznać. I brnę dalej postrzegając świat w krzywym zwierciadle, jakby nie można było inaczej. Szczególnie w Sylwestra moje poczucie krzywdy i osamotnienia wychodzą ze mnie na wszystkie możliwe sposoby: żalu, iż nie mogę być z tym jedynym człowiekiem, tęsknoty za czymś co się nigdy nie wydarzy. W ogóle spójrzmy prawdzie w oczy - moje życie to pasmo marzeń i pragnień nigdy nie spełnionych. Muszę korzystać z ochłapu rzuconego od czasu do czasu przez los pt. Sylwester u znajomych. Bo gdybym nie skorzystała z ich zaproszenia - siedzenie w domu. Z dwojga złego decyduję się na ochłap, gdyż sama nie mam żadnych możliwości. Wypełnia mnie pustka. A jednocześnie denerwuje mnie taka ograniczoność wyboru. Wiec się decyduję i czekam na Emila i ryczę i faszeruję się prochami myśląc: Chyba już całkiem zwariowałam. Nie mam nic przeciw Emilowi - Łaska boska, iż istnieją tacy ludzie jak on i jego żona - ale to jednak nie ten człowiek.
      Powinnam się nauczyć cieszyć z tego co mam - jest to najtrudniejsze do zrealizowania. Mam mnóstwo znajomych i jestem kompletnie samotna.
     - Magda, która godzina?
     - Dochodzi dwudziesta - odpowiedziała.
     - Rany boskie, Emil za chwilę przyjdzie, a ja w proszku! - szlochałam.
     Podaj mi procha - powiedziałam do siostry. - Muszę się uspokoić - dodałam.
     Ale się nie uspokoiłam, ryczałam jak bóbr. Jedynie wóda może mnie uratować - myślałam w cichości.
     - Magda, muszę sobie golnąć, tylko nie mów mamie.
     Wypiłam jeden kieliszek. Nie pomogło. Co tu zrobić, żeby ją przekonać, by przyniosła jeszcze jeden? Przecież muszę przestać płakać, to "jedyne lekarstwo", które mnie stawia na nogi.
     - Magda, daj jeszcze jeden - poprosiłam nieśmiało.
     Muszę przyznać, iż moja siostra wykazała dużo zrozumienia, mama nie byłaby taka wspaniałomyślna. Po chwili poczułam się zdecydowanie lepiej, podły nastrój pierzchnął. Zawsze ilekroć się zalałam życie nabierało innych barw, wszystko to co było trudne znikało; w ogóle chciało mi się wtedy żyć, znikało poczucie bezsensu, z którym najbardziej nie mogłam sobie poradzić. Poczucie bezsensu to brak nadziei. A czy bez nadziei, tej siły napędowej, można w ogóle istnieć? Można się realizować w jakikolwiek sposób? Nadzieja to Ż y c i e, które straciłam, pogrążając się w rozpaczy, nie licząc na cud, na jakąkolwiek zmianę na lepsze. Wydawało mi się, że wpadłam w głęboki dół, z którego nie mogę wyjść. Otacza mnie tylko ciemność. Nawet Bóg wydaje mi się odległy.
     - Zapomniałeś o mnie Boże i w ogóle Cię nie interesuje co się ze mną dzieje - mówiłam sama do siebie.
     Płakałam w dzień i w nocy - i chudłam zamieniając się w szkielet pokryty skorą.
     Wiec gdzie jest Bóg w moim życiu, przecież uważam się za osobę wierzącą? Tam gdzie jest Bóg nie ma miejsca na pustkę, na bezsens, natomiast jest nadzieja przez duże "N". Tego typu świadomość zżerała mnie, ale nie mogłam sobie z tym poradzić. Wiedziałam, że alkohol nie jest żadnym wyjściem, ale to był z kolei jedyny środek, który choć na chwilę oddzielał mnie od przykrej rzeczywistości, w której musiałam tkwić, bo nawet zabić się nie mogłam, pomimo trzykrotnej próby.
     - Magda daj tapetę, musisz mnie zrobić na bóstwo - powiedziałam.
     Ponieważ wyglądałam tragicznie, wiec makijaż niewiele mi pomógł, ale wstąpił we mnie lepszy duch.
     - Zawsze mówiłam, że "kropelki" to najlepsze lekarstwo na wszelkie smutki, prawda? - zwróciłam się do siostry. - Wiec do boju moja droga!
     Nie wiem, czy Magda podzielała moje zdanie - prawdę powiedziawszy wcale mnie to nie interesowało. Na moje nieszczęście weszła do pokoju mama.
     - Rany Boskie znów się zalałaś! - wykrzyknęła mama. - Jak ty wyglądasz, co sobie Emil pomyśli? Jak mu chuchniesz to cię upuści. (Emil znosił mnie na rękach do samochodu).
     - To będzie zdrowy chuch - zażartowałam.
     No i pojechaliśmy. W miarę upływu czasu powoli trzeźwiałam, wiec nastrój zaczął mi się obniżać i "wracałam do ponurej rzeczywistości", a wiec znów miałam ochotę na jego poprawę. - Po mszy wracamy do domu - powiedziałam na ucho do mamy. - Wcale mi się tu nie podoba, mam nadzieję, ze klecha nie rozsiądzie się zbyt długo po mszy.
     U moich znajomych był taki zwyczaj, iż Mszą świętą żegnaliśmy stary i witali Nowy Rok.
     Ksiądz jak gdyby znał moje myśli i rzeczywiście za chwilę po mszy wyniósł się. A Emil podał szampana, wiec w trybie natychmiastowym zmieniłam zdanie. Przezornie usiadłam daleko od mamy, żeby nie mogła kontrolować tego co piję. Ona nie litowała się nade mną.
     - Przed szampanikiem do domu?
     N I G D Y!
     Jednym duszkiem wypiłam swój kieliszek i poczułam się znacznie lepiej. - Odprężyłam się. Żona Emila zaproponowała mi swój kieliszek, z bardzo wymowną miną. Szkoda, że tego nikt nie może teraz zobaczyć, jakby własny kapeć przeżuwała. Oczywiście wypiłam z wdzięcznością. Bombelki zdecydowanie poszły mi do głowy, świat znowu był cudowny i ludzie również, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rozochocona zauważyłam, że na stole jest pełny kieliszek szampana, którym nikt się nie interesuje.
     - Bezpański? - zapytałam żony Emila.
     - Tak, tak, możesz się poczęstować
     No i się poczęstowałam! ale to już była przysłowiowa "kropka nad i". Zabzdryngoliłam się nienajgorzej. Tymczasem wrócił Emil, był odprowadzić księdza.
      - Gdzie jest mój szampan? - zapytał.
     - To był twój? Chyba go wypiłam, ale wcale nie jest mi przykro z tego powodu. Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi. C' est la vie!
     I zadowolona z siebie gościłam się u moich przyjaciół do czwartej nad ranem. Po powrocie do domy zażyłam procha i poszłam spać.
     Po przebudzeniu miałam potwornego kaca, strasznie bolała mnie głowa i odczuwałam coś w rodzaju dreszczy, wszystko we mnie drżało. Było to fatalne, stwierdziłam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, że tak dalej nie może trwać - alkohol i psychotropy? - Dałam sobie słowo, że to już było ostatni raz. Wtedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, iż jestem na znakomitej drodze do alkoholizmu. Jestem przekonana, że gdybym sama mogła się nim częstować, robiłabym to niewątpliwie. Bo czemużby nie ulżyć sobie w cierpieniu, jeśli można?
     Najprawdopobniej w ten właśnie sposób ludzie popadają w alkoholizm, pozornie jest to jedyna ucieczka przed życiem, przed samym sobą. Czy można w ogóle gdziekolwiek przed sobą uciec? Oto jest pytanie. A potem jest za późno, potem już nie ma wyjścia. Jest dno. Podjęłam sama z sobą straszliwą walkę, wiedziałam, że stawka jest wysoka. Żyć jak roślina, to nie w moim stylu. W tym okresie szczególnie dużo się modliłam, bez Boga nie dałabym sobie rady, to On dał mi tyle siły, że odbiłam się od dna.
      Udało mi się odbić od dna; przez wiele lat nie brałam do ust kropli alkoholu, a nawet go nie wąchałam. Musiałam dojść do takiego stanu, aby być pewną, że nie jest on już dla mnie zagrożeniem, że mogę się nim uraczyć bez konsekwencji. A zdażyło się to na czwartym roku studiów; po egzaminie koleżanka moja powiedziała:
      - Wypiłabym kieliszek dobrej wódeczki.
      - Poważnie? To zapraszam do siebie, powinno się coś znaleźć.
     Wypiłyśmy kulturalnie po jednym kieliszku, i wtedy stwierdziłam, że jestem całkowicie wyzwolona, że alkohol nie jest już dla mnie zagrożeniem.
      Doszłam do wniosku, że każdy człowiek, a szczególnie niepełnosprawny aby mógł istnieć w sensie pozytywnym, mam na myśli jego rozwój w szerokim znaczeniu - musi mieć jakiś cel do realizacji. Dla mnie to były studia, to był cel. który konsekwentnie realizowałam z wielką radością. Intelekt zawsze był dla mnie najważniejszy, wiec dużo robiłam w tym względzie.
     - Trzeba mieć coś dobrego, no nie? Ciało mam do bani, ale "centralę" niczego sobie, wiec rozwijajmy to co mamy dobrego - mawiałam. (No i podobno zęby jeszcze dobre mam. Dentyści twierdzą, że gdyby wszyscy ludzie mieli takie uzębienie - poszliby z torbami. Przez 25 lat nie zepsuł mi się ani jeden ząb!).
     Dlatego nie potępiam tych, którzy piją nałogowo, bo wiem jak łatwo jest dać się złapać tym niewidocznym mackom; jak łatwo człowiek poddaje się Z Ł U, które ma nad nim przewagę. Wiem co to słabość, rozpacz, alkoholizm, dotknęłam jego źródła. Wkurzam się, jeśli ludzie wyrażają opinie o czymś, o czym nie mają zielonego pojęcia. Wściekam się gdy słyszę: "Co to znaczy, żeby się nie powstrzymać!". Jeśli nie przeżyłeś "piekła" nie mów nic na jego temat, bo wypadasz żałośnie!


powrót do spisu treści

 


Na okładce : Krystyna Bińkowska - Sosnowiec
***    - olej 55 x 36 cm

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA


Webmaster: Justyna Kieresińska