|
|
Kazimierz Sowirko
Nieodległa wigilia
Święta Bożego
Narodzenia z poprzedzającą je porą wieczerzy wigilijnej są
najpiękniejszym okresem w dorocznym biegu ludzkich spraw, przeżyć i
doznań. Zanim skończy się rok i każdy z nas zamyśli się nad przeżytym
czasem - wchłania nas tajemnica boskiego narodzenia, porywa urok
srebrzystego światła nocy wigilijnej i przepełnia aromat świeżej
choinki z lasu. Człowiekowi wydaje się wówczas, że ogarnia go odblask
owego światła betlejemskiego i syci wyobraźnię tajemnica wcielenia
boskiego, z którą po dziś dzień spływa na świat pokój. Serce zamiera i
trzepoce się radośnie, gdy w noc grudniową echo pobrzmiewa nad światem
słowami kolędy: "Cicha noc, święta noc
pokój niesie ludziom wszem,
a u żłóbka Matka Święta
czuwa sama uśmiechnięta
nad Dzieciątka snem."
Najpiękniejsze
chwile w życiu ludzkim, związane ze Świętami Bożego Narodzenia,
odżywają we wspomnieniach po latach i są zawsze tak świeże jak woń lasu
szpilkowego, przysypanego śniegiem. Obrazy takiego właśnie boru w
górach i zapachy Wigilii w góralskiej chałupie przenikają mnie
corocznie, gdy mam zasiąść do kolacji wigilijnej, przesuwają się przed
oczyma wyobraźni niczym slajdy, wyciągnięte z omszonej kurzem szuflady.
Wracam do nich pamięcią, mimo iż tyle było różnorodnych wigilii - mniej
lub więcej pamiętnych, a nawet całkiem przyciemnionych w naszych
sercach, jak choćby ta z 1981 roku - wigilia w barakach, w których
dzielili się opłatkiem internowani działacze "Solidarności". Ja jednak
ciągle wracam do tamtej wigilii w górach; cichej, spokojnej,
rozśpiewanej - uosabiającej pokój, jaki spływa na świat w tę świętą
noc. Było to tak niedawno... gdzieś w
początku lat siedemdziesiątych. W południowo - wschodniej części kraju,
w Górach Słonych, położonych na północ od pasma Bieszczadów. Mniej
więcej w połowie drogi pomiędzy Sanokiem a Przemyślem, mierząc w linii
prostej, w wąwozie górskim rozciągającym się wzdłuż rzeczki Tyrawki
(wpadającej do Sanu) leży zagubiona wioska łemkowska Siemuszowa. W
pobliżu znajduje się duża wieś - Tyrawa Wołoska, której nazwa świadczy,
z kim nasi górale Łemkowie sąsiadowali na tym terenie; z Wołochami,
osadnikami w zamierzchłej przeszłości przybyłymi z Wołoszczyzny.
Nawiasem mówiąc i Łemkowie, którzy zasiedlali Bieszczady i pasmo
Pogórza Karpackiego aż po Krynicę i zamieszkujący górskie połacie tych
okolic - Bojkowie i Dolinianie, usadowieni w dolinach górskich rzek i
potoków tego regionu - wszystkie te plemiona były przybyszami z
Wołoszczyzny, od których - być może - i same się wywodzą. Jak się
rzekło, moje przeżycia pochodzą z niezbyt odległej przeszłości, tyle,
że umiejscowione są w krajobrazie, który ludziom z Pomorza czy Żuław z
niczym się nie kojarzy. Pojechałem ja zatem (z córeczką, siedmioletnią sroczką) na święta do sołtysa w Siemuszowej.
Z Sanoka do Mrzygłoda, odległego o
piętnaście kilometrów, wzdłuż malowniczego Sanu - autobusem. Tam sołtys
czekał na nas z saniami. Teraz kilka kilometrów jazdy - po przeprawie
przez San - w coraz bardziej górzystym terenie, w przeciwnym kierunku
biegu rzeczki Tyrawki, w jej niecce. Sołtys na koźle, my z tyłu
opatuleni kocami. Śnieg chrzęści i skrzypi, parskają konie, zbijając
kopytami pacyny zmarzłego śniegu, bo trzyma coraz mocniejszy mróz.
Dzwoneczki końskiego zaprzęgu wdzierają się jednostajnym, monotonnym
brzęczeniem w ciszę leśnej głuszy. Po obu stronach drogi ciągną się
lasy; najbliższe chojaki z czapami śniegu na głowach, całe oszronione
poza tem, wyglądają jak ruscy wartownicy, stojący wzdłuż trasy
przejazdu kibitki z zesłańcami. A może to przednie straż leśnego
wojska, które zwartymi kolumnami maszerują hen w górę, ku obłokom.
Czernieje las na tle nieba i tonie w pomroce nadciągającego głębokiego
zmierzchu. Zrzucam z siebie skojarzenia, a może budzę się z drzemki,
gdy sanie przystają i gospodarz zapala po obu stronach kozła
umieszczone łuczywa. Panie - mówi - mogą być wilki, robi się ciemno, a
wieczorem niebezpiecznie. Skąd ja to znam? - Aha! Z "Popiołów"
Żeromskiego. Jazda Olbrychskiego na koniu w lesie, w śnieżną noc. Atak
wilków. A sanie z łuczywami mknące w leśnych ostępach? Tak! - To
sienkiewiczowskie sceny z "Potopu". Tylko że nasze konie nie biegną.
Kroczą stępa, noga za nogą. Jest im ciężko, bowiem droga zawiana
śniegiem pnie się pod górę. Widać spadł niedawno świeży puch, bo śnieg
jest w miarę kopny; mróz nie zdążył go do reszty zmrozić. Dojeżdżamy do
domu. Zwykła wiejska zagroda, ogrodzona płotem; zabudowania
gospodarskie, a nieopodal dom obszerny, drewniany, kryty dachówką, z
dużą werandą. Obskakują nas dwa duże owczarki, obwąchują i przyjmują
jak swoich. Wnętrze: sień, komora, kuchnia i dwa pokoje. Czysto i
schludnie. Ta chata niewiele różni się od łemkowskich, zamożnych
domostw, jakie można oglądać w Muzeum Budownictwa Ludowego (skansenie)
w Sanoku. Jest jednak nowocześniejsza, wszędzie są podłogi (nawet w
sieni) i elektryczność. Po kolacji toniemy w ogromnym łożu,
przykryci ogromna poducha. Przyjemne ciepło dochodzi od pieca
kamionkowego. W ciemności, gdzieś w kącie zachrobotała mysz, ale
przepłoszyły ja dwie kocie latarnie. Wczesnym świtem budzą wszystkich
połażnicy. Jest wigilia przecież. A lud tutejszy czeka, by w ten dzień,
rankiem, przyszedł w odwiedziny najpierw mężczyzna, co wróżyć ma
szczęście na cały rok. A kobieta? - Nie daj Boże! - Toż to nieszczęście
- objaśnia sołtysowa. Połażnicy to dwoje małych chłopiąt, którzy szybko
trzepią: "Byłem w kościele, widziałem wesele, bo Panna czysta Syna
porodziła. Jezus maluśki" itd., itd., W końcu Panna Maria z Józefem
proszą wszystkich na śniadanie, na którym będą same pyszności. Aż się
wierzyć nie chce, że było ich na to stać, bo i rybka w miodzie i
baranek pieczony i gołąbki... Następnie połażnicy składają gospodarzom
życzenia. Dostają datek (kolędę) i odchodzą. W domu zaczyna się krzątanina, ale
jakaś niezwyczajna, świąteczna. Po skromniutkim śniadaniu (w każdym
razie nie takim, jakie opisali połażnicy) gospodarz obrządził hudobę i
wybrał się z synem do lasu po drzewo. chciałem iść z nimi, ale
powiedziano mi, że gościa nie wypada w takim dniu zatrudniać. Wobec
tego zabrałem się z córuchną i psem na spacer - również do lasu.
Poszliśmy w przeciwnym kierunku niż nasi poprzednicy, przechodząc na
drugą stronę rzeczki (po kładce).
Z
pewnością w nocy poprószyło trochę śniegiem, bo wszędzie snuła się
nieskazitelna biel i nie uświadczyłeś żadnych śladów. Zelżał tez mróz.
Brnąc po śniegu dotarliśmy do skraju lasu i tutaj cichcem zaczęliśmy
omijać jałowce i młode świerczki, które jednakże pomogły nam wspiąć się
wyżej na stok wzniesienia. Gdy w swojej wędrówce nieopatrznie
ocieraliśmy się o gałęzie i co wiotsze pieńki drzewek, zasypywały nas
tumany białego puchu. Tak samo się działo, gdy pies spłoszył większego
ptaka, który z niedowierzaniem, by ktoś zakłócić śmiał leśny spokój, w
końcu jednak - acz zbyt późno - zrywał się do odlotu.
Co chwilę przystawaliśmy zmęczeni i zadzieraliśmy głowy ku obłokom,
które - zdaje się - siadały wprost na koronach strzelistych sosen,
jakby chciały je obudzić ze snu. Te zaspane pomrukiwały z cicha,
niezadowolone, że ktoś im przerywa drzemkę. Przystając wśród starszyzny leśnej
wsłuchiwaliśmy się w owe pomruki. Las rzeczywiście szemrał. Gdzieś
wysoko szeptały do siebie wierzchołki drzew. Poszeptywania wdzierały
się w ciszę dookolną, która dotychczas dzwoniła w uszach aż do bólu. To
jednak chyłkiem przeskakiwał z wierzchołka na wierzchołek drzewa wiatr,
wślizgiwał się w ich gałęzie, czyniąc tym samym poszum. A może nam się
tylko tak zdawało... Las był na ogół przyjazny, aczkolwiek nie
spoufalał się z nami i zachował pewna powagę i dostojność. Nie
przeszkadzał jedynie leśnej młodzi baraszkować z nami i strząsać na nas
z czubów śnieżne kiście. Ta czyniła to z ukontentowaniem i machała przy
tym z radości gałęziami. Podczas takiej zabawy kilka razy przemknął
miedzy młodziakami szarak, raz wyjrzała zza świerka zaciekawiona sarna.
lecz zaraz umknęła śmiesznie podrygując w zaspach, które nie pozwalały
jej zachować się z pełna gracją, jak przystało na leśna damę.
Pies
traktował owe spotkania jak najnormalniejsze wizyty znajomków;
przystawał z zaciekawieniem, lecz w końcu przyjaźnie machał ogonem.
Warknął dopiero wtedy, gdy w oddali dojrzał łosia, który wsparł się
rosochami w okno między dwoma drzewami, zasłonił w ten sposób widok i
nasłuchiwał, nasłuchiwał... Wreszcie pochylił łeb jakby w
ukłonie, wierzgnął nogami i oderwał się od śnieżnej powierzchni;
popłynął trzema - czterema susami w niezmąconej toni i zniknął za
najbliższymi sosnami. Przestaraszył nas nie na żarty. staliśmy chwile
wstrzymując oddech, zanim ruszyliśmy z miejsca. Wracaliśmy z powrotem.
Pies nieomylnie prowadził nas do domu, dumny ze swojej roli
przewodnika. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać i pozwalaliśmy, by się
pysznił z powodu przewagi nad nami. Szliśmy za nim potulnie i grzecznie
zostawiając z boku ślady uprzednio przebytej drogi. Szliśmy
przewracając się w śniegu, rzucaliśmy śnieżkami, co pies przyjął jako
zachętę do zabawy i przekrzykując nasz śmiech wesoło poszczekiwał na
młodziaki, na gapiącą się na nas srokę, która głośnym skrzeczeniem
oznajmiała, że nie podoba się jej taka wrzawa. Dała w końcu za wygraną
i ... odleciała na inne drzewo. Wróciliśmy do domu, gdy już w kącie
stała jodła, wysoka pod powałę i stroiły ją gospodyni z córeczką.
Szybko łapnęliśmy coś z kuchni, na
co nam zezwolono przed wieczerzą i wyręczyliśmy w krzątaninie
sołtysową, która powróciła do garnków. Przed wieczorem choinka stała
przystrojona jak panna do ślubu. Gospodarz przyniósł siano na stół,
które przykryto śnieżnej białości obrusem i położono na nim opłatek -
na jednym talerzyku, a chleb, czosnek i sól - na drugim. Pod piecem
sołtys rozłożył, ku naszemu zdziwieniu wiązkę słomy. Gdy zalśniła
pierwsza gwiazda na niebie, na choince rozjaśniły mrok izby kolorowe
świeczki. Świece też zapalono na stole. I pan domu rozpoczął wieczerzę
wigilijna modlitwą za zmarłych i żyjących. Połamał się z każdym z nas
opłatkiem i złożył życzenia, a w ślad za nim zrobiliśmy to i my po
kolei. Potem każdy musiał uszczknąć skibkę chleba i zagryźć nią ząbek
czosnku umoczony w soli. Miało to oznaczać: bogactwo (sól znamionowała
bowiem bogactwo w dawnej Polsce), dostatek (chleb) i zdrowie (czosnek)
w przyszłym roku. Dopiero wówczas na stół zaczęły wjeżdżać typowe
potrawy wigilijne, znane od wieków wśród ludu tej ziemi, zwanej kiedyś
Rusią Czerwoną, Grodami Czerwieńskimi, która od czasów Kazimierza
Wielkiego należała do Polski. Lud ten wyznawał niepodzielnie wiary w
jednego i tego samego Boga, chodził do cerkwi unickiej (od XVI wieku),
w której uczestniczył w nabożeństwach sprawowanych w obrządku
grekokatolickim, uznawał za głowę Kościoła biskupa rzymskiego czyli
papieża - w odróżnieniu od cerkwi prawosławnej, która swoim zasięgiem
obejmowała tereny położone na wschód od naszych ziem i reprezentowała
wschodni odłam chrześcijaństwa (schizma). Tradycyjnie na wigilię winno
się przygotować dwanaście potraw. A no, policzmy, czy moi gospodarze
sprostali tradycji. Na początku był barszcz czysty, czerwony z uszkami
(z grzybami), następnie barszcz zabielany, z fasolką, i żur z chlebem.
Potem podano dwa rodzaje pierogów - z ziemniaków i kapusty oraz dwa
rodzaje klusek - z twarogiem i kapustą (łazanki). Po kluskach przyszły
gołąbki - też dwa rodzaje; z ryżem i kaszą hreczaną (hreczką). Teraz
"wjechała" na stół główna potrawa wigilijna w tych stronach - kutia. Tu
przyrządza się ją z gotowanej pszenicy (a może również ryżu lub kaszy)
z dodatkiem miodu, maku i bakalii. Smakuje wyśmienicie. Nic dziwnego,
że znana jest szeroko na Ukrainie i na Litwie - również jako przysmak
podawany tam podczas obrządków pogrzebowych (stypy). W tym przypadku
nasuwa się na myśl jadło przeniesione do kaplicy w "Dziadach" (druga
część) Mickiewicza. Rzecz dzieje się bowiem na Białorusi, w noc dziadów
czyli przywoływania duchów przodków w dzień zaduszny. Po kutii podano
karpia dwojako przygotowanego; smażonego i w galarecie. Ta potrawa
świadczyła o zamożności domu, gdyż biedniejsi mieli zwykłą, rzeczną
rybę na wigilijnym stole (tyle tylko, że był to pstrąg, których sporo
łowiono w Tyrawce). Pora przyszła na kapustę z grochem i grzybami,
następnie gospodyni postawiła nowy przysmak tutejszy - kaszę pęczak,
gotowaną z suszonymi owocami: jabłkami, gruszkami i śliwkami. Na koniec
był kompot z suszonych węgierek. Z dwóch ostatnich potraw skrzętnie
zbierało się pestki ze śliwek; kto miał ich najwięcej, mógł liczyć na
najwięcej szczęścia w nowym roku. Gdy na koniec gospodarz rozrzucił
orzechy w słomie (włoskie i laskowe), szukali je młodzi - najwięcej
znalezionych oznaczało to samo, co w przypadku pestek ze śliwek. Poza
tym parzysta ilość jednych i drugich u panien wróżyła rychłe (w nowym
roku) zamążpójście. Po wieczerzy, która z uwagi na obfitość jadła
trwała dość długo, obdzielano się prezentami (gwiazdka) i śpiewano
kolędy. Późnym wieczorem zaprzągnięto konie do sań, oświetlonych
łuczywem, i z kolędowaniem pojechaliśmy do kościoła - dawniejszej
cerkwi - na pasterkę. Kościół powoli zapełniał się ludźmi, którzy
ogrzewali jego wnętrze ciepłem swoich rozgrzanych ciał; ciepło
rozchodziło się również od gęsto palących się świec. Dzieci podchodziły
do żłóbka i witały się z Bożym Dzieciątkiem; ku uciesze rozpromienionej
ze szczęścia i roześmianej Matki Bożej i zadowoleniu Świętego Józefa,
który ukradkiem podkręcał wąsa.
Aniołek
przed kamienną kolebką raz po raz skłaniał głowę w podzięce za datki
składane na ofiarę. Tajemnica świętej nocy wigilijnej rozpoczynała się
kolędą: "Gdy się Chrystus rodzi...". Zaczynała się bowiem msza zwana
pasterką. Wróciliśmy do domu dobrze po pierwszej w nocy, ale nie dane
nam było spać, gdyż po pasterce zaczynali chodzić po domach kolędnicy.
Byli to przebierańcy; śmierć z diabłem, Żyd z Żydówką, Herod, anioł,
turoń z gwiazdą, chłopi z akordeonem, basetlą, skrzypcami, bębnem.
Kolędowali w każdym domu, żartowali, składali życzenia. Moja córeczka
pierwszy raz widziała takich cudaków, toteż oczy rozwarła szeroko ze
zdziwienia i strachu, a potem znalazła kryjówkę za piecem, gdzie zwykle
siadywał kot. Kończyła się ta jedna, jedyna noc w roku, zimowa noc
Narodzenia Pańskiego. Zbliżał się ranek pierwszego dnia świątecznego.
I pomyśleć, że było to tak niedawno.
Zda się, w czasie tak bliskim, że wystarczyłoby rękę doń wyciągnąć. A
wigilia ta poza tym przenosiła mnie w czasy prastare - być może
siedemnasto-, osiemnastowiecznej Polski. Gdyby nie elektryczność,
złudzenie mogłoby być zupełne. Tyle piękna dawnej tradycji uchowało się
jeszcze kilkadziesiąt lat temu w tej głuchej wsi łemkowskiej, skrytej w
wąwozie rzeczki, płynącej miedzy górami, wioski cichej, przycupniętej
pod rozgwieżdżonym niebem grudniowej nocy, przykrywającej swym
płaszczem i samą wieś, i wierzchołki strzelistych jodeł i sosen, i
górskie, zaśnieżone szczyty.
powrót do spisu treści
Krzysztof Czerniak
***
Płatki błyskają w świetle latarni
Białą delikatnością
Pokrywają skwery i ulice
Miękkim puchowym dywanem
A ty mówisz spokojnie
Spójrz znowu pada śnieg
powrót do spisu treści
Dorota Rezel
Kolęda
Maleńki, Malusi
tak zimno w stajence
a mi już omdlały
tulące Cię ręce
a ja sił już nie mam
by przed złem Cię chronić
a mi brak podusi
by nóżki osłonić...
Lulajże mi, lulaj
- sianeczkiem otulę,
chusteczką owinę,
zaśpiewam coś czule:
- Kamienny żłóbeczek
kamienna podłoga
jak Ci może pomóc
Matula uboga? ...
Syneczku, Synusiu
zmarznięte rączęta
- o żeby tu były
choć jakieś bydlęta ...
- Żeby się przy żłóbku
ułożyć zechciały
i ciepłym oddechem
na Ciebie chuchały ...
Uśnijże mi uśnij
utulże usteczka
wśród szorstkich kamieni
stara, szara sieczka.
Nikogo w pobliżu,
Józef po coś wyszedł
a do nas Dzieciątko
nikt jeszcze nie przyszedł
Tak czekam, Jezusiu
czy ktoś dopomoże,
czy Ciebie ogrzeje
Mały Drżący Boże
Poprawię kamienie
dodam jeszcze siana
- wyproś nam pasterzy
Dziecino kochana.
powrót do spisu treści
Waldemar Szemat
Powrót
Dzień był mroźny i pochmurny. Marek spojrzał przed siebie. Perspektywa
zaśnieżonej, opustoszałej ulicy, nie wydała mu się zachęcająca. Za
plecami zgrzytnął rygiel zamykanej furtki w więziennej bramie. Zaczął
iść poboczem oblodzonej jezdni, w kierunku widocznego z daleka
przystanku autobusowego. Nie potrafił się cieszyć z
odzyskanej wolności, w każdym razie nie teraz. Było mu bardzo zimno.
Przyspieszył kroku, jakby chciał uciec przed mrozem. Pragnął jak
najszybciej znaleźć się w autobusie. Pomyślał o domu. Zatęsknił za
pokojem , który wynajmował. Od dwóch lat czynsz opłacała jego siostra.
Gdyby
nie jej starania, już dawno zostałby wyeksmitowany. Miał gdzie wracać i
to było teraz najważniejsze. Po przyjściu zrobi sobie herbatę, włączy
telewizor lub zacznie coś czytać. Nadjechał autobus. Marek wsiadł i nie
wyjmując rąk z kieszeni zajął miejsce z dala od drzwi. Patrzył przez
szybę i rozmyślał. Miał obowiązek w ciągu najbliższej doby zgłosić się
w komisariacie policji. Zbytnio się nie przejmował, zwykła formalność
wobec zwolnionych warunkowo. Może pomogą mu nawet w znalezieniu pracy.
Musi przecież z czegoś żyć w tych pierwszych dniach na wolności. Po
chwili było mu trochę cieplej. Na tyle, że wyjął ręce z kieszeni,
poszukał karty zwolnienia i przeliczył pieniądze, które dostał od
urzędnika administracji zakładu karnego. Osiemdziesiąt tysięcy.
Odruchowo pomyślał, że wystarczy to tylko na jedną butelkę wódki.
Zaniepokoiła go ta myśl. Czyżby chciał znowu pić? Od dwóch lat nie pił
alkoholu. W więzieniu handlował trochę herbatą i miał codziennie litr
czaju. Mimo iż był tam na leczeniu odwykowym, nie potrafił się teraz
ustrzec przed tym, aby nie przeliczyć tych pieniędzy na ceny alkoholu.
Za sprawą zdrowszej części swej osobowości, usiłował nie myśleć w taki
sposób. Nie chciał wracać do swego dawnego życia, nie chciał
kontynuować swego alkoholowego koszmaru. Miał już dosyć porażek,
których nie szczędziło mu życie gdy pił. Postanowił je odmienić.
Zacznie żyć uczciwie, pomoże mu trochę siostra. Nie odnowi znajomości
ze swoimi koleżkami, z którymi kradł i pił. Będzie unikał miejsc, gdzie
tyle lat pił alkohol. Wierzył, że wytrwa, że mu się powiedzie. Bardzo
chciał uporządkować swoją dość burzliwą, naznaczoną konfliktami z
prawem egzystencję. Kiedyś był dumny, szczycił się przynależnością do
git ludzi. Teraz odczuwał coś w rodzaju dyskomfortu. Przeszkadzała mu
przeszłość, zawadzała w jego planach na przyszłość.
- A może by tak wyjechać - myślał. Nie miał pojęcia, gdzie mógłby
pojechać, nie miał nikogo poza Warszawą. Kiedy był w więzieniu, jego
siostra wyszła za mąż i mieszkała w Ursusie. Myślenie o najbardziej
dotykających go sprawach napełniło go niechęcią do siebie: że też
musiał stworzyć sobie tyle kłopotów. Na oddziale odwykowym więzienia w
Białołęce, dowiedział się, że spełnia wszystkie warunki choroby zwanej
alkoholizmem. Wiele razy słyszał od terapeuty, że musi nauczyć się żyć
z tą chorobą, że musi zacząć trzeźwieć. Że nie da się trzeźwieć, jeśli
nie robi się w życiu czegoś pozytywnego. Jeżeli się nad sobą nie
pracuje i nie przestrzega zasad programu dwunastu kroków, opracowanego
dawno temu przez anonimowych alkoholików. Zasady - zastanowił się chwilę.
Dotąd przestrzegał innych zasad. Tych obowiązujących w kodeksie
honorowym świata przestępczego. W więzieniu i na wolności. Nazywało się
to grypsowaniem, a grypsujących nazywano po prostu ludźmi. Za kogo
więc, będzie mógł uważać się teraz, kiedy zacznie realizować swój plan.
Oby
mu tylko w tym nie przeszkadzali kumple, towarzysze pijackich i
złodziejskich wyczynów. W zakładzie karnym brał udział w cotygodniowych
mityngach więziennej grupy anonimowych alkoholików. Mieli na nie wolny
wstęp, trzeźwiejący już po kilka lat alkoholicy z wolności. Byli dla
niego wzorami. Należąc do wspólnoty A-A , o własnych siłach dźwignęli
się z dna i teraz świetnie im się powodziło. Na leczeniu odwykowym,
usłyszał po raz pierwszy w życiu, bardzo znaczące dla niego prawdy o
zdrowieniu osób uzależnionych od alkoholu. Teraz chciał skonfrontować
je z życiem. Nadszedł dla niego czas próby. * * *
Wszedł do megasamu i
machinalnie skierował się do stoiska z alkoholem. Dopiero po chwili
zorientował się co robi i zawrócił. Kupił chleb, masło i konserwę
rybną. Przy wyjściu ze sklepu, na mrozie
stało kilku mężczyzn, rozmawiali z ożywieniem. Widać było, że są
pijani. Dopijali się jeszcze piwem, które co jakiś czas wyciągali z
zapełnionego butelkami sklepowego koszyka. Mieli czerwone twarze i
zamglone oczy, palili papierosy i co chwilę wybuchali nieprzyjemnie
skrzeczącym śmiechem. Marek nie zdążył się już wycofać ani ich wyminąć.
- O, patrzcie kto idzie! Zwiałeś z pudła? Wypuścili cię? Co Marek nie poznajesz kumpli?
-
Jak to nie poznaję, czy was można nie poznać?! Zbyt się afiszujecie z
tym piwem. Założę się, że nieźle się wam powodzi, co? - E tam, czasem wpadnie parę groszy, a czasem nie.
- Ty mów co u ciebie.
- Dostałem warunkowe, chcę znaleźć pracę - zaczął tłumaczyć Marek.
-
Pracę?! A kto ci da pracę?!... No chyba, że masz znajomości. Ale jakie
ty możesz mieć znajomości?... Złodziejskie Mareczku, wiadomo -
rozproszył ostatnie wątpliwości, gdyby nawet takie były, najstarszy z
pijących. - Postaw lepiej flachę! Musimy opić twoją wolność!
- O suchym pysku tu będziemy stać? - uzupełnił drugi.
-
Złodziej stara się o pracę?! A puknij się w głowę! Nie ma pracy - jest
bezrobocie!... Nie masz chłopie szans na pracę!... - najbardziej
podchmielony ocknął się teraz i z opóźnieniem ale zupełnie szczerze
wyjawił Markowi co o tym myśli.
Marek popatrzył na nich, potem spojrzał w ziemię i powiedział:
-
Nie piję. - Nie pije, bo nie może, choruje i bierze antybiotyki. Nie
będzie pił, bo nie chce bardziej się rozchorować, a może nawet umrzeć. - Ale do flachy mogę wam dorzucić - wyjął dwadzieścia tysięcy. Jeden z pijących
odstawił pustą butelkę.
Zebrał od pozostałych składkę i poszedł po alkohol.
- Okropnie zimno, że też wam się chce popijać na takim mrozie - udał zdziwienie Marek.
- A co mamy robić, siedzieć w domu za piecem?... W domu nie ma co robić.
-
No tak, na mnie już czas. Spieszę się, muszę załatwić jeszcze parę
spraw. W kryminale obiecałem choremu waflowi, że pójdę zawiadomić jego
rodziców. Mieszkają w Falenicy. Zastanawiam się, czy jechać do nich,
czy najpierw zgłosić się na policji. Tak czy inaczej na mnie już czas.
No to trzymajcie się i wypijcie za moje zdrowie! - Popatrzyli na niego
ze zdziwieniem. Bał się, że będzie musiał patrzeć
jak piją przy nim wódkę. Poszedł do domu. Otworzył drzwi i rozejrzał
się po pokoju. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przed dwoma laty
był tu ostatni raz. Ten sam nieład, te same brudne szyby. W dodatku
było zimno. Jak tu mieszkać w nieogrzewanym od dawna pokoju?... Zrobiło
mu się smutno i nieprzyjemnie. Był głodny. Zrobił coś do jedzenia.
Potem, nie zdejmując kurtki, położył się na tapczanie i zapalił
papierosa. Bardzo brakowało mu gorącej herbaty. Spojrzał z niechęcią w
stronę rozwalającego się kaflowego pieca. Nie miał węgla. * * *
Następnego dnia rano zgłosił się w komisariacie policji. Podał
siedzącemu w dyżurce policjantowi kartę zwolnienia, a ten skierował go
do właściwego pokoju. Marek wszedł na pierwsze piętro i zapukał do
drzwi. Za biurkiem siedział nad papierami policjant w średnim wieku.
Miał stopień chorążego. Uniósł głowę, popatrzył chwilę na Marka.
- No i jak tam po wczasach Marku? Jak się czujesz?
- Dziękuję, nieźle - odpowiedział Marek z obojętną miną i usiadł na krześle.
- Dobrze się sprawowałeś w pudle...
dali ci warunkowe. Skorzystałeś na tym, no, no... zarobiłeś w ten
sposób cały rok. - Policjant podniósł wzrok znad trzymanego w ręku
dokumentu. - Pewnie zamierzasz to jakoś wykorzystać. Nie chcesz chyba
wracać znowu do pudła?
Marek milczał, starał się nadać twarzy obojętny wyraz.
-
Przede wszystkim musisz rozejrzeć się za pracą, bo z czego będziesz
żył?... Znowu zaczniesz kraść, a my znowu cię zamkniemy do pudła.
Uprzedzam, że z pracą będzie trudno, jest bezrobocie... ale próbuj! -
pomyślał chwilę. - Zawsze uważałem cię za mądrzejszego od twoich kumpli
- zagaił i spojrzał na niego trochę cieplej. Marek nie mógł się
doczekać, żeby mieć to za sobą. - No tak, nie zabieram panu dłużej czasu - zniecierpliwiony już, podniósł się z krzesła.
-
Zaczekaj, usiądź. Gdzie ci się tak spieszy?... Ano tak, pewnie kumple
czekają z flaszką, co? - Zakpił dzielnicowy świdrując go oczami. - Nie piję alkoholu - odparował
Marek - do kumpli też mi się nie spieszy... w kryminale byłem na
leczeniu odwykowym. Nie chcę więcej pić wódy, przede wszystkim po to,
żeby odczepić się od was! - Wyrzucił z siebie poirytowany. Dzielnicowy
poruszył się na krześle i obrzucił do czujnym spojrzeniem.
- To nawet dobrze się składa -
Marek zarejestrował niepokojącą zmianę w tonie jego głosu. - Już dawno
wiedziałem, że z ciebie całkiem niegłupi chłopak. Niejedno w życiu byś
osiągnął, gdybyś nie chlał wódy i odsunął się od swoich koleżków -
złodziei. Gorzała cię zgubiła! Zamiast pracować i żyć uczciwie, wolałeś
kraść, to teraz masz. - Marek, milcząc, patrzył na niego spod lekko
przymkniętych powiek. - Mógłbyś sobie zaoszczędzić różnych kłopotów,
które niestety - ale czekają cię w twojej sytuacji.
- Nie rozumiem pana - powiedział trochę zdziwiony Marek.
- Mam dla ciebie dobrą propozycję.
Jeśli się zgodzisz dużo ci mogę pomóc... jeżeli jednak ją odrzucisz,
czekają cię wieczne kłopoty z policją. Zdążyłeś się już nie jeden raz
przekonać, jak potrafimy umilić życie.
- Może powie pan wreszcie o co chodzi?! Słucham pana i...
- Chodzi o to, że potrzebujemy
informacji o szykujących się włamaniach... o kradzieżach samochodów w
naszym rejonie... Marek zamarł, twarz mu
sczerwieniała. - To nie ten adres! Co mi tu pan proponuje!?... Bardzo
się pan pomylił! - wpatrywał się w policjanta nienawistnym wzrokiem.
Wstał i ruszył do drzwi. - Odsiedziałem już wyrok... dajcie mi święty
spokój! - wzburzony prawie wykrzyknął.
- Na spokój to trzeba sobie zasłużyć - skwitował policjant.
* * *
Prószył
śnieg. Marek szedł szybko w stronę przystanku. Rozpamiętywał,
analizował. Wniosek nasuwał się jeden: musi stąd wyjechać.
- Za kogo ta szuja dzielnicowy go uważa?!
- Łudził się głupi pała, że kupi mnie
na swój nędzny farmazon... No, ale chyba będę musiał teraz wynieść się
z Grochowa, przynajmniej na jakiś czas... - pomyślał, że mógłby
spróbować przekonać siostrę i pomieszkać trochę u niej. - Trzeba do
niej zadzwonić - postanowił.
- Na co ta policyjna świnia
liczyła... że jej ulegnę?... Myślał, że mnie złamie... nie tak szybko,
palant przeliczył się...
Miał wielką ochotę się napić.
Wiedział jednak, że ten pierwszy kieliszek pociągnie za sobą następne.
I będzie ich bardzo dużo, za dużo jak na jednego człowieka. Miał już
pewność, że po wypiciu jednego kieliszka wódki czy nawet piwa, zacznie
pić na umór i że będzie to nieprzerwanie trwało dotąd aż się wykończy.
Taki już jego los. Bał się zaczynać, nie chciał zapić się na śmierć. W
więzieniu widział kilka filmów nakręconych kamerą video, dla celów
terapeutycznych. Na jednym z nich sfilmowano agonię alkoholika w
delirium. Było to przerażające, nie sposób było o tym zapomnieć.
- Nie, nie napiję się...
Wsiadł do tramwaju i pojechał do Śródmieścia. Zatelefonował do siostry.
Był już wieczór, kiedy zapukał do
jej mieszkania. Ucieszyła się i poprosiła do pokoju. Usiedli obok
siebie przy stole.
- Wreszcie jesteś Marku, bardzo się
cieszę, że cię wypuścili. Opowiadaj co u ciebie, jak się czujesz, co
będziesz robił? Szalenie jestem ciekawa!... Bardzo się o ciebie
martwię, jak sobie teraz poradzisz braciszku?... Trzeba ci będzie
pomóc.
Uśmiechał się do niej niepewnie. Do
pokoju zajrzał wysoki mężczyzna, zmierzył gościa wzrokiem i podszedł do
kredensu. Siostra Marka wstała i przedstawiła ich sobie. Gospodarz domu
nie silił się na przyjazne gesty. Obojętnie skinął głową.
- Zwolnili mnie Aniu warunkowo, rok
przed końcem kary. Pomyślałem, że dobrze byłoby cię odwiedzić... minęły
już trzy lata, kiedy to ostatnio spotkaliśmy się na pogrzebie mamy.
- To dobrze, że przyjechałeś. Napijesz się herbaty i coś zjesz.
- Dziękuję chętnie.
Mąż Ani wyjął z kredensu butelkę
wódki i sięgnął po szklankę. Nalał do niej trochę alkoholu, dolał soku
pomarańczowego, po czym wypił, obrzucając Marka chłodnym niechętnym
spojrzeniem. W pokoju za ścianą rozległ się płacz dziecka. Odstawił
szklankę i wyszedł bez słowa.
Ania podała herbatę i przysunęła swoje krzesło bliżej Marka.
- Nie przejmuj się zachowaniem
Adama. Jest taki zapracowany, że nie przepada za gośćmi. Wieczorem w
domu chciałby... rozumiesz Marku?... - starała się wytłumaczyć męża.
- Ależ tak... oczywiście -
zakłopotany trochę spuścił wzrok i z lekką obawą w głosie, zadał jej
najważniejsze pytanie. - Czy mógłbym zatrzymać się u ciebie na
tydzień?... może uda ci się przekonać jakoś twojego męża? - zmarszczył
brwi i mówił dalej. - Mam kłopoty z mieszkaniem u siebie. Kiedy mnie
nie było, zrobiła się tam prawdziwa zamrażalnia. Dawno nie było palone,
a skąd teraz wezmę węgiel?... w te mrozy, nie można tam wytrzymać...
tylko na tydzień...
Ania zastanowiła się chwilę:
- Gdyby to tylko ode mnie zależało,
to pewnie, że mógłbyś tu jakiś czas zamieszkać... porozmawiam z Adamem.
Spróbuję. ... Martwię się o ciebie. Jak sobie poradzisz, czym się
zajmiesz?... nie wiem, co zamierzasz robić, jak chcesz żyć? - z wyrazem
smutku i zatroskania na twarzy, wpatrywała się w brata wyczekująco.
Marek poruszył się niecierpliwie na krześle i przypalił papierosa.
- Na pewno ucieszysz się z tego, co
ci teraz powiem. W więzieniu byłem na leczeniu odwykowym i nie piję.
Przestałem pić i więcej do tego nie wrócę. Kiedy piłem jak wiesz...
ponosiłem same straty, aż zrujnowałem sobie życie. ... Teraz to
wszystko naprawię, odbuduję swoje życie.
Wierzę,
że warto. Nie chcę zdechnąć z przepicia gdzieś pod płotem, jak kilku z
moich kumpli. Zobaczysz, że ułożę sobie życie. Załatwię sobie jakąś
dobrą pracę i będę normalnie żył. - Ania słuchała go w milczeniu. - Nie
wracam do starych kumpli, znajdę sobie dobrą dziewczynę i będę jeszcze
szczęśliwy.
- Łatwo ci Marku mówić, że
znajdziesz pracę i to jeszcze dobrą - przerwała mu siostra. - nie
zdajesz sobie sprawy, jak ciężko jest teraz załatwić jakiekolwiek
zajęcie. Ci którym to się udało, starają się bardzo aby go nie stracić.
Ludzie z wykształceniem są bezrobotni. Ty nie skończyłeś nawet
technikum... nie masz żadnych kwalifikacji. Życzę ci jak najlepiej
Marku, ale ogarnia mnie wielki smutek i zwątpienie kiedy o tym pomyślę.
To co mi przed chwilą powiedziałeś jest czysto życzeniowe. Bardzo się o
ciebie niepokoję, modlę się do Boga, aby ci pomógł, żeby wskazał ci
właściwą drogę. ... Ja niestety nie potrafię ci pomóc w znalezieniu
pracy. Kiedy byłeś w więzieniu, próbowałam o tobie rozmawiać z
Adamem... powiedział, że nie chce narażać się na kompromitację. Jesteś
dla niego niewiarygodny, nie ufa ci i boi się za ciebie ręczyć. ...
Przykro mi doprawdy... ciężko mi to mówić, ale on uważa ciebie za
niepoprawnego, nałogowego alkoholika, za przestępcę, recydywistę,
człowieka niebezpiecznego. ... Jesteś dla niego obcym człowiekiem.
Mając tak złą reputację chyba się nie dziwisz.
Marek patrzył tępo w ścianę,
wzbierał w nim gniew. Poczuł się znowu osaczony, w pułapce. Pragnął od
tego uciec, wyzwolić się. ... Ale jak?!... Przestał panować nad sobą,
poniosło go.
- To wy tak?!... Ja się
zmieniłem!... Do diabła z tymi wszystkimi palantami, cwanymi draniami
na posadach!... Pieprzony kapitalizm!... Żałosne i śmieszne. We łbach
się wszystkim poprzewracało! Banda łotrów porobiła krociowe interesy na
ludzkiej krzywdzie i teraz ci luksusowi hipokryci z manierami, decydują
o wszystkim! ... To tak ma wyglądać życie?!... Tak?... To ja to
wszystko pieprzę! - Boże mój... Boże... Marku! I ty
to wszystko mówisz serio?... Naprawdę tak myślisz?... Co ty
pleciesz?... Jakie palanty, co za hipokryci?...
Co to ma wspólnego z tobą?... Jaki kapitalizm?... Przerażasz mnie,
mówisz jak pijany albo szalony... o co tobie chodzi?... Myślisz, że jak
nie pijesz, to wszyscy powinni cię na rękach nosić i podziwiać?!...
Musisz być realistą... przygotowanym na pokonywanie trudności...
- Co ty wiesz?!... Ty nie wiesz tego
wszystkiego co ja! Kiedy byłem w więzieniu przychodzili do nas na
spotkania trzeźwi alkoholicy. Gdybyś mogła ich zobaczyć i posłuchać! To
porządni, wartościowi ludzie, którzy do czegoś doszli. Dzięki niepiciu
są kimś! Dla mnie oni są wzorami, a nie takie palanty jak twój mąż!
- Marek opamiętaj się... co ty
mówisz?... Skoro tak jest... to dlaczego nie poszedłeś do nich?...
Jesteś taki nieopanowany - załamała ręce. - Zupełnie jak dawniej...
kiedy piłeś Marku...
- Teraz możesz już o nic nie pytać
tego skurwiela swojego męża! Daruj to sobie... mam was gdzieś! - wstał
gwałtownie i spojrzał na drzwi.
- Marku usiądź i porozmawiajmy spokojnie - siostra usiłowała uspokoić jego szaleństwo.
- O czym tu rozmawiać?! Nie wiedziałem, że jesteście tacy wredni!... A niech was wszyscy diabli!
- Co tu się do cholery dzieje?! - mąż
siostry stał w drzwiach i patrzył na wzburzonego Marka spod oka. -
Wynoś się stąd zaraz!... Zabieraj się stąd gówniarzu!... ale już! -
popatrzył na żonę. - Też coś... wzruszające spotkanie rodzinne.
Chwycił Marka za ramię i popchnął w kierunku drzwi.
- Nie dotykaj mnie ty frajerze! Sam
wyjdę... Tutejsza atmosfera bardzo mi nie służy... No to cześć kochana
siostruniu!... Nie martw się... pieniądze za mieszkanie ci oddam. -
Stała na środku pokoju i płakała bezradnie. - No i czego beczysz
głupia?!... Twój frajer cię zaraz pocieszy...
- Spadaj stąd ty draniu!... I więcej
się tu nie pokazuj - Adam wypchnął go przez otwarte drzwi na korytarz.
* * *
Szedł
nieoświetloną, pustą ulicą w stronę stacji kolejowej. Dawno już nie
czuł się tak podle. Stale powracało wspomnienie zatrwożonej Anki. Było
mu okropnie, straszno, samotnie. Wszystko zniweczył. Narobił siostrze
kłopotów... będzie teraz musiała tłumaczyć się przed mężem. Żałował.
Dlaczego mnie tak poniosło... jak
wariata. Co się ze mną dzieje?... Spaliłem za sobą ostatni most.
Zachowałem się jak żałosny głupiec... - szukał w myślach czegoś, co by
ukoiło jego ból. Nie udawało mu się.
Rozczulił się nad sobą. Miał prawo robić z własnym życiem co mu się
podobało, a innym wara od tego. Pokaże jeszcze, że jest kimś, że
potraktowano go niesprawiedliwie, wyrządzono krzywdę.
- Anka na pewno nie będzie mi dawała
rad. Autorytet się znalazł... zwykła kura domowa. Co z niej może być za
nauczycielka?... Irytujące.
W
szkole pewnie inni belfrowie ją ignorują. ... Zapatrzona w swojego
mężusia, dziecko i dom. Krytykuje innych, a sama wygląda na taką, która
nie daje sobie rady. Żyje w cieniu męża, ale ośmiela się mnie pouczać.
... Sprawiająca wrażenie kochającej i troskliwej siostry, która
przejmuje się kłopotami brata... tak naprawdę to ona myśli tylko o
sobie. ... Fałsz i zakłamanie!... Niech ich wszyscy diabli!... Gardzę
takimi ludźmi! Przyszedłem w potrzebie do rodziny, a oni mi tak.
Potraktowali jak przybłędę, jak jakiegoś śmiecia. ... Nie mieli
przecież racji... ani prawa tak się do mnie odnosić - odpłaci im za
swoja krzywdę. - W końcu - po co ja mam nie pić?! Żeby obrywać od życia
jak jakiś frajer?... Nie po to w więzieniu grypsowałem, aby teraz ci
frajerzy próbowali mną manipulować. ... Dosyć tego, pieprzę takie
życie! Ależ byłem głupi, kiedy chciałem dorównać niepijącym od wielu
lat. - Podziwiał ich, ale teraz patrzył na to inaczej. Na pewno nie
mieli tak przesrane jak on. Niech to wszyscy diabli!... To jest jego
życie i co komu do tego?! Nie podoba się to won!
Czuł, że musi się napić albo zwariuje.
- Pieprzę ten parszywy świat. Jeśli
nie ma w nim miejsca dla mnie, będę żył jak dawniej. Wiem dostatecznie
dużo o piciu alkoholu, aby sobie poradzić. Nie będzie tak źle, jak mi
to wmawiali na odwyku. ... Będę pił mądrze, bez strat - tłumaczył sobie
usprawiedliwiając powzięty zamiar. - ... Nie... no przecież się nie da
żyć na trzeźwo. Kupi przy Kijowskiej wódkę i wypije sobie łyczka pod
sklepem, wsiądzie w pospieszny autobus do Falenicy i pojedzie odwiedzić
rodziców kumpla z więzienia. - przeliczył pieniądze i zastanowił się,
co by tu zrobić, żeby było na butelkę. Miał tylko trzydzieści pięć
tysięcy. Zanim pociąg zatrzymał się na stacji, Marek odpiął z ręki
zegarek i schował do kieszeni. Wysiadł i po wyślizganym peronie poszedł
w kierunku dworcowej kawiarni. Bywał dość często na Dworcu Wschodnim i
wiedział, że zegarki najlepiej sprzedaje się rosyjskim handlarzom. * * *
Czuł
teraz przyjemne podniecenie. Miał sto tysięcy. Już za chwile przeniesie
się do lepszego, zaczarowanego świata. Tam nie dopadnie go smutek ani
ohyda rzeczywistości. Za chwilę nie będzie się czuł nikim. Będzie
wolny, wszystko sobie wspaniale zaplanuje, będzie mu dobrze. Nie chciał
być samotny, bał się pustki.
Teraz wszystko to się zmieni. Będzie cudownie. Ciepło pomyślał o swoich
kompanach od kieliszka, o kumplach z więzienia. Wśród nich było
bezpiecznie, rozumiał ich, a oni odpłacali mu tym samym. Wysiadł z
tramwaju i wszedł do sklepu. Przy stoliku z alkoholem nie było kolejki.
Zdecydowanie podszedł do lady i poprosił o dwie półlitrówki czystej.
Coraz bardziej wierzył, że robi słusznie. Narastała w nim radość kiedy
ekspedientka podawała mu wódkę. Wiedział, że za chwilę uwolni się od
swoich słabości. Będzie jak kiedyś, pewny siebie, znikną głupie opory,
pozbędzie się swojego strachu. ... Już za chwilę przestanie być
gnojkiem... poczuje się kimś...
Schował butelki do kieszeni kurtki i
poszedł na przystanek autobusowy. W miejscu gdzie droga prowadziła
wśród ściętych mrozem parkowych krzewów, skręcił kilka kroków w bok,
rozejrzał się i otworzył butelkę. Lewą ręką podniósł garść śniegu i
przyłożył na chwilę do czoła. Był radośnie podekscytowany, kiedy
przytknął butelkę do ust. Zamknął oczy i wypił. Zalała go fala
cudownego ciepła. Zrobiło mu się tak dobrze, poczuł wielką, zbawienną
ulgę. Uśmiechnął się, schował butelkę do kieszeni i bardzo spokojnie,
odprężony i lekki poszedł powoli na przystanek. Widoczny z daleka zegar
na budynku stacyjnym pokazywał 20.55. Wsiadł do autobusu. Wewnątrz było
ciepło i przyjemnie, usiadł przy oknie. ... To dobrze, że jedzie tak
mało ludzi. Nie będzie ciekawskich widzów - pomyślał zadowolony.
Sięgnął po butelkę i znowu się napił - po chwili zrobiło mu się jeszcze
przyjemniej.
Z radością i satysfakcją myślał, że
jedzie spełnić koleżeński obowiązek. Pozdrowi rodziców chorego kumpla z
wiezienia i przekaże im wiadomość od syna. ... Tak, można na niego
liczyć, jeszcze nie zawiódł swoich przyjaciół. Gdy ktoś był w
potrzebie, mógł śmiało się do niego zwrócić.
Z nostalgią wspomniał Waldka.
Przypomniał go sobie ubranego w piżamę i więzienny granatowy szlafrok.
To było we wrześniu na spacerniaku. Mówił, że zrobili rentgen i
prześwietlenie wykazało zmiany w płucach. Waldek odsiedział dopiero
trzy lata z dziesięcioletniego wyroku. Zwrócił się do Marka , aby
zawiadomił jego starych i powiedział, żeby jak najszybciej starali się
dla niego o przerwę kary. Potem przysłał mu gryps, w którym pisał, że
wyleczyć się może tylko w szpitalu na wolności. Marek chciał mu pomóc.
Znał
dobrze Waldka z wolności, razem kradli i pili wódkę. Mógł na nich
polegać. Teraz miał okazję wyświadczyć koledze przysługę. Przywita się
z jego rodzicami, postawi pół litra na stole i przystąpi do rzeczy -
widział to w wyobraźni. Musi też trochę uważać teraz, by nie wypić za
dużo. Lepiej, żeby ci ludzie, którzy go przecież nie znają, nie
widzieli, że jest pijany.
- A, jeszcze jeden raz się napiję. W
tak sprzyjających warunkach, wygodnie, ciepło - przechylił flaszkę i
pił długo. Odstawił i przyjrzał się zawartości.
- O, ho, ho... ale poszło! Dawno nie
piłem, to się nie ma czemu dziwić. - W butelce zostało jeszcze około
stu gramów. Schował i spojrzał przez okno. ... No to już, trzeba będzie
wysiadać. Mijane światła pętli autobusowej zaznaczały się wyraźnie w
przesyconym mrozem powietrzu. Lekko chwiejąc się na nogach, starał się
utrzymać równowagę, uchwyciwszy za poręcz przy drzwiach. Prócz niego
wysiadły tylko dwie rozmawiające ze sobą kobiety. Zapytał je o godzinę
- za dwadzieścia dziesiąta - usłyszał. Zapalił papierosa. Pomyślał
chwilę, którędy ma iść, rozejrzał się po okolicy i ruszył. Było bardzo
zimno. Zmarzł. Kiedy skręcił z ulicy w boczną drogę, wśród sosnowego
lasku pomyślał, że wypije sobie ostatni, aby się rozgrzać. ...
Odrzucona butelka zaryła w śniegu. Czuł się teraz naprawdę lekko. Nie
przeszkadzał mu kłujący mróz, ani to, że musiał iść jeszcze około
kilometra. Było mu dobrze, nie martwił się o jutro. Był pewien, że ze
wszystkim sobie poradzi. Zaczęła ogarniać go senność. Natarł sobie
twarz śniegiem i znowu ruszył przed siebie. Szedł powoli, coraz mniej
pewnie, na szeroko rozstawionych nogach. Zataczał się w ciemnościach.
Kontury rosnących po obu stronach drzew zlewały się ze sobą. Drogę w
ubitym śniegu, raczej wyczuwał idąc, niż mógł ją zobaczyć. Dało o sobie
znać zmęczenie, tak mało ostatnio spał. Musi się napić... to mu doda
bodźca do życia.... Kurwa go mać, ale ciemno!... Usiadł na śniegu,
oparł się o drzewo i wyjął drugą butelkę. Otworzył i wypił kilka łyków.
Oparł głowę o drzewo, popatrzył w rozgwieżdżone niebo. Miał wrażenie,
że gdzieś odpływa. ...
- Zapalić papierosa... muszę zapalić bo zasnę! - Zgrabiałymi rękami
nieporadnie szukał po kieszeniach papierosów. Wreszcie znalazł i za
którymś razem przypalił. Zaciągał się chwilę, głęboko. Oprzytomniał
trochę, wiedział, że musi koniecznie wstać. Podparł się rękami, ale nie
dał rady... przewrócił się na bok. Przysunął się do drzewa, objął go i
usiłował się podźwignąć. Nie poradził sobie i tym razem. Ponownie leżał
pod drzewem a w bok uwierała go butelka, którą miał w kurtce. Na
szczęście miał jeszcze wódkę. Desperacko pił wielkimi łykami. Nie mało
wylewało się przy tym na śnieg. Mróz tężał.
powrót do spisu treści
Barbara Sawczuk
***
Nie ma takiego gestu
ani słowa
które by wyraziło
to moje ciągłe nienasycenie tobą
Moje oczy są za małe oczami
Moje usta są za małe ustami
Moje dłonie są za małe dłońmi
Moja skóra jest za mała skórą
Tego bólu nie uleczy czas
ani twoja obecność
Moje oczy są za małe oczami
Moje usta są za małe ustami
Moje dłonie są za małe dłońmi
Moja skóra jest za mała skórą
powrót do spisu treści
Stanisław Daniłoś
Oczekiwanie
W kwadracie czterech ścian
zamknięte "oczekiwanie"
liczy czas mierzony
w sekundach, minutach, godzinach...
Abstrakcyjne pojęcie "oczekiwanie"
- nadzieja przyjścia drugiego "oczekiwania"
Nasłuchuje kroków
pukania do drzwi
stroi miny przed lustrem wyobraźni powitania
wierzy...
A kiedy ranny brzask zapali okna
usypia zmęczone oczekiwaniem.
powrót do spisu treści
Wyróżnienie w konkursie "Kraków"
Anna Grzegorczyk
***
Nie pojadę do Krakowa
ani jutro, ni pojutrze.
Nie zajadę,
w warkoczu do bioder,
w srebrnym futrze ...
Nie zobaczę Salwatora,
nie przepłynę się tam po uliczkach,
chciałabym postać pod dachem Kossaka,
maszkarony na kamieniczkach
przyciągają mnie, jak gniazdo ptaka ...
Na rynku ktoś tańczy
w za długiej pelerynie,
na straganach sok z pomarańczy
jak Wisła płynie ...
Nie pojadę, nie zobaczę ...,
nie przejdę pod Sukiennicami,
poeta dawno zaczarował mi to miasto.
Coś mi się jawi o nim,
ktoś z pamięcią o nim
nie pozwala mi zasnąć ...
powrót do spisu treści
Teresa Ziob
Najpiękniejszy uśmiech
Spotykam go czasami
w kościele lub na ulicy, mieszkamy w tej samej dzielnicy. Szczupły,
drobny, z wyglądu ośmio lub najwyżej dziewięcioletni. Twarz ma
sympatyczną, ale w porównaniu z innymi równolatkami poważną - zbyt
poważną. Widziałam go już wielokrotnie, jednak tylko raz udało mi się
zobaczyć jego uśmiech, tak nieśmiały, że niemal nieuchwytny. Chłopiec
czuje się pewniej gdy siedzi - wtedy nie widać, że od swoich
rówieśników różni się nie tylko powagą, ale i sylwetką, sposobem
poruszania się. Gdy stoi, jedna noga zwisa bezwładnie ponad dziesięć
centymetrów nad ziemią co powoduje, że chodząc mocno kuleje. Chyba
właśnie to jest przyczyną jego niedziecięcej powagi, skupienia, a nawet
nieufności skrywanej na dnie opuszczonych oczu. Z pewnością czuje się
inny, gorszy od swych rówieśników, którym nie potrafi dorównać w wielu
zabawach wymagających sprawności, siły.
Któregoś dnia wracając ze spaceru z
psem spotkałam go znowu, w pobliżu nowego osiedla mieszkaniowego.
Kulejąc bardziej niż zwykle oddalał się powoli od grupki dzieci
stojących między szeregami garaży. Uniesioną, zgiętą w łokciu ręką
zasłaniał twarz. Płakał.
- Masz tu więcej nie przychodzić!
Rozumiesz? Nie chcemy się z tobą bawić! - krzyczał w ślad za nim gruby,
największy w grupie chłopak, pełniący zapewne rolę przywódcy.
- Jak tu jeszcze raz przyjdziesz,
to cię tak zbijemy, że się już nie pozbierasz! - wtórował mu inny,
stojący najbliżej niego.
Spostrzegłszy mnie dzieci uspokoiły
się, skupiły w zwartą gromadkę. Być może zauważyły podobieństwo między
mną, "panią na wózku" a kulejącym chłopcem, zrozumiały niewłaściwość
swego postępowania. Wyczekująco zerkały w moją stronę.
- Nie wstydzicie się bić słabszego
od was? Tylu przeciwko jednemu? Przecież to też jest wasz kolega,
dlaczego nie chcecie się z nim bawić? - zapytałam.
Nie czekając na odpowiedź powoli
mijałam stojące w bezruchu dzieci. Widok płaczącego, odtrąconego
chłopca poruszył mnie do głębi. Zdawałam sobie sprawę, że wiele
podobnie gorzkich chwil czeka go jeszcze w życiu i nie wiedziałam jak
mu pomóc. Czułam się bezradna. Jak trudny jest los "innych" -
słabszych, kalekich lub biedniejszych dzieci...
Wyśmiewane,
odtrącane przez silniejsze, lepiej ubrane itp. stają się często
przedwcześnie dojrzałe, boleśnie odczuwają ciężar samotności, brak
zrozumienia... Nawet dziś, kiedy z upodobaniem dyskutuje się na temat
tolerancji, podświadomie nie lubi się "innych", odbiegających od
"normy". Dzieci są tylko bardziej szczere w okazywaniu uczuć, jeszcze
nie nauczyły się maskować, dlatego ta antypatia jest u nich bardziej
widoczna. Na szczęście, na ogół dzieci są też bardziej wrażliwe i
szybciej zapominają o swoich uprzedzeniach.
Spuściłam psa ze smyczy i powoli posuwałam się naprzód, zerkając w stronę dzieci.
Chciałam zobaczyć jak zareagują.
Podzieliły się na kilka żywo gestykulujących grupek. Zauważyłam, że
większość dzieci miała w rękach długie, gładko okorowane patyki.
- Daję za niego moje kijki. Niech
on się z nami bawi! - zdecydował nagle wysoki, ciemnowłosy chłopak i
wcisnął przywódcy swoje patyki.
- Ja też chcę, żeby on się z nami
bawił! Weź i moje kijki! - usłyszałam jeszcze kilka dziecięcych głosów
zanim skręciłam w boczną uliczkę. Przywołując psa odwróciłam się i raz
jeszcze spojrzałam w kierunku garaży. Od grupki dzieci oderwali się
trzej chłopcy i biegli za malejącą sylwetką kulejącego chłopca.
Pozostałe dzieci rozchodziły się powoli między blokami. Na miejscu
został tylko przywódca i chłopaczek który wtórował mu w pogróżkach.
Obaj trzymali w rękach wiązki patyków.
Lato spędziłam poza domem. Poznałam
wielu nowych ludzi, doświadczyłam ich życzliwości, przyjaźni. Często
myślałam o chłopcu, który wydawał mi się bardzo samotny. Zastanawiałam
się, kiedy znajdzie swojego przyjaciela. Nawet nie przypuszczałam, że
wkrótce go zobaczę i że to spotkanie na długo utkwi mi w pamięci.
Dzień był piękny, ciepły. Słońce
wesoło spoglądało przez żółknące liście, kwiaty mieniły się przepychem
barw. Z pozycji stojącej wszystko to wydawało mi się inne, nowe. Po raz
drugi na własnych nogach przemierzyłam tę spokojną uliczkę w pobliżu
szkoły. Szłam powoli, asekurowana przez przyjaciółkę. Co kilka metrów
odpoczywałam opierając ręce na jej ramionach, potem odbierałam od niej
kule i ruszałyśmy dalej. Było znacznie lepiej niż przed rokiem, ale i
tak pokonanie odcinka, który z pomocą wózka przemierzałam w kilka
sekund wymagało kilu minut. W porównaniu z podłogą, po której chodziłam
codziennie powierzchnia asfaltu była trudna do przebycia - szorstka,
nierówna, często posypana piaskiem. Obie z przyjaciółką wypatrywałyśmy
leżących na drodze kamieni. Ciągle jeszcze stanowiły zagrożenie dla
mojego zmysłu równowagi, trzeba było je omijać lub usuwać spod moich
nóg.
Nagle spokojna uliczka wypełniła
się wrzawą dziecięcych okrzyków, tupotem szybkich kroków. "Druga
zmiana" skończyła zajęcia w szkole. Po chwili rytm przybliżających się
kroków spowolniał, zobaczyłam przyglądające mi się z zaciekawieniem
dzieci.
- Jaką ma krzywą nogę!... A może to
sztuczna?... - zastanawiały się.
Nie reagowałam, udawałam, że nie słyszę. Przyzwyczaiłam się już do
bezpośredniego zachowania się dzieci, bezceremonialnych uwag
wypowiadanych półgłosem po moim adresem. Jednak ruch biegających wokół
dzieci przyprawił mnie niemal o zawrót głowy. Męczyło mnie stałe
napięcie uwagi, pragnienie ukrycia, przezwyciężenia paraliżującego lęku
przed upadkiem. Odetchnęłam z ulgą gdy uliczka opustoszała. Byłam
zmęczona, marzyłam, by choć na chwilę usiąść w wózku, przeczekać
dygotanie mięśni, poprawić uwierający nogę aparat ortopedyczny. Właśnie
zamierzałam powiedzieć o tym przyjaciółce, gdy poczułam, że ktoś mi się
uporczywie przygląda. Podniosłam oczy i ujrzałam mojego małego
znajomego. Stał kilka metrów przed nami, podtrzymywany silnym ramieniem
wysokiego, ciemnowłosego chłopca. Po raz pierwszy nie uciekł wzrokiem w
bok. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia, w którym radosne zdumienie
graniczyło z bolesnym napięciem: "Uda się, albo się przewróci?..."
- Uważaj! Teraz pójdziemy szybciej! - szepnęłam przyjaciółce.
Starałam się iść płynnie, ukryć
wysiłek jaki wkładałam w każdy krok. Gdy zapomina się o sobie, można
osiągnąć coś, co wydawało się niemożliwe - szłam szybciej, nie czułam
zmęczenia, bólu ani lęku. Gdy tylko zbliżałyśmy się do chłopców,
przesuwali się o kilka metrów do przodu, przez cały czas wyczuwałam ich
spojrzenia. W ten sposób doszliśmy do końca uliczki. Podniosłam głowę.
Spojrzenie chłopca rozjaśniała radość. Uśmiechnęłam się do niego,
odpowiedział uśmiechem - jest to najpiękniejszy z uśmiechów, jakie
zachowałam w pamięci.
powrót do spisu treści
Krystyna Stawowa
Szpitalna miłość
Jest późne zimowe
popołudnie. Anna siedzi w szpitalnej świetlicy i ogląda telewizję.
Nagle widzi idącą korytarzem ciemną postać, która szybko znika jej z
oczu. Bez chwili wahania Anna zrywa się z krzesła i podąża za nią. Nie
wie co każe jej tak postąpić. "Bóg to czy Diabeł" kieruje jej krokami. Spotkanie następuje w końcu
korytarza. Krótka banalna rozmowa w czasie której coś dziwnego dzieje
się z Anną. Od tej pory zrywa się wcześnie rano, by zdążyć na poranną
mszę. Jej towarzyszki niedoli jeszcze śpią. Anna podąża samotnie
podziemnymi ciemnymi korytarzami do kaplicy położonej w podziemiach
szpitala. Sceneria trochę niesamowita. Długie ponure korytarze
przerażają. Wreszcie jest ciepło i jasno - to kaplica. A przede
wszystkim jest "ON". Może wreszcie widzieć go i słyszeć. Modlących się
jest niewiele. Anna chłonie każde jego spojrzenie i dźwięk jego głosu.
Jest szczęśliwa! Poza tym musi jej to wystarczyć do następnego dnia. To daje jej siłę do znoszenia trudu dnia szpitalnego.
Wszystkie bolesne zabiegi ofiarowuje w jego intencji. Anna źle sypia. W
nocy spaceruje ciemnym szpitalnym korytarzem. Pewnej nocy w czasie
takiej wędrówki spotyka JEGO. Krótka rozmowa, uścisk dłoni i ciepły
uśmiech. Tak mało, a tak dużo aby być szczęśliwą. Anna przeżywa to
spotkanie i myśli, jak mało człowiekowi potrzeba do szczęścia i jak
dużo może dać ciepła i otuchy sama obecność drugiego człowieka. Wreszcie po długim pobycie,
zbliża się dzień opuszczenia szpitala. Anna jednak nie czuje się z tego
powodu szczęśliwa. Jak teraz będzie żyć, bez jego widoku, uśmiechu i
głosu, który dał jej tyle sił i szczęścia w okresie pobytu w szpitalu? Wraca do domu i cierpi. Otoczenie
jej nie poznaje. Często płacze, nic ją nie cieszy, wszyscy uważają, że
to z powodu nieskutecznego leczenia szpitalnego. Anna cierpi i milczy, bo cóż mogłaby im powiedzieć?
powrót do spisu treści
Honorata Sordyl
Namaluj mi
Namaluj szczęście
chcę je zobaczyć
zatrzymać
nie oddać nikomu
Namaluj proszę
szum rzeki
śpiew drzew
i przeogromną radość
Tęsknotę - co lotem sokoła
wznosi się ponad słońce
Miłość - spadającą
jak grom
nie niszczącą piorunem
serca
Przyjaźń - odporną
na kataklizmy
Zamaluj - wszystkie życiowe
blizny
potrafisz jak zechcesz
Grudzień
W dzień świętej Barbary
grudzień wkłada
czapkę górniczą
od morza po Tatry
chełpi się pracą podziemną
Kiedy ma dość
piwa
biesiadowania wśród górniczej
braci
wspomina dzieci
Mknie szybko
na mroźnych skrzydłach
Mikołajowi pomóc
słodkie sny
spełniać
W Boże Narodzenie rozdaje
życzenia
śniegowym dzwonem śpiewa
kolędy
powrót do spisu treści
Joanna Niezgódka
On...
Był przystojnym, przepełnionym uczuciami mężczyzną. Sprawiał wrażenie dobrego i pełnego poświęceń.
Poznałam go na imprezie u
przyjaciółki. Zorganizowaliśmy ją z okazji zdania egzaminów, które
kosztowały nas mnóstwo wyrzeczeń i nerwów.
Kiedy się okazało, że jesteśmy studentkami drugiego roku
stwierdziłyśmy, iż fakt ten nie może się rozejść bez żadnego rozgłosu i
miłych wspomnień tym bardziej, że od dawna miałyśmy ochotę wyszaleć się
w tańcu.
Każda z nas zaprosiła swoich
znajomych. W przeddzień imprezy wszystko już było zapięte na ostatni
guzik. Naszym marzeniem było, aby Ci ludzie poznali się i wspólnie
spędzili czas. Po pewnym czasie zabawa się rozkręciła z czego ogromnie
obie się cieszyłyśmy.
Zauważyłam, że tylko ON siedział
samotnie w fotelu nie mając najmniejszej ochoty na zabawę. Postanowiłam
porozmawiać z nim. Dowiedziałam się, że znalazł się tutaj dzięki długim
namowom chłopaka Magdy. Zwierzył mi się ze swoich problemów opowiadając
o dziewczynie, z którą zerwał tydzień temu. Swój brak humoru uzasadniał
dręczącymi go wspomnieniami. Starałam się go zrozumieć a zarazem
pocieszyć. Poprosił mnie w końcu do tańca. Chwile spędzone razem szybko
minęły. Mieliśmy podobne poglądy na wiele spraw dzięki czemu doskonale
się rozumieliśmy.
Rano Bartek odwiózł mnie samochodem
do domu, po czym pożegnaliśmy się i czerwone auto zniknęło w oddali.
Kiedy przebudziłam się późnego
popołudnia, przypomniałam sobie, że nie wymieniliśmy między sobą
adresów i numerów telefonów, więc prawdopodobnie nigdy się już nie
spotkamy. Fakt ten wpędził mnie natychmiast w zły nastrój, gdyż zdałam
sobie sprawę, że nasza znajomość się skończyła zanim się tak naprawdę
jeszcze zaczęła.
Położyłam się z powrotem do łóżka, analizując wczorajszą rozmowę z
chłopakiem, który naprawdę zainteresował mnie swoją osobowością.
Rozmyślania
przerwał mi głośno dzwoniący telefon. Nie miałam najmniejszej ochoty na
żadne rozmowy, ale on nie dawał za wygraną. W końcu podniosłam
słuchawkę i usłyszałam gruby męski głos, którego nie poznałam. "Cześć
Aśka, nie poznajesz mnie; BARTEK..."
Opowiedział mi jaką miał wielką
ochotę porozmawiać ze mną, i że od Tomka, chłopaka Magdy, dostał mój
numer telefonu. Po dość długiej rozmowie umówiliśmy się następnego dnia
w kawiarni.
Od rana nie mogłam doczekać się
chwili kiedy go znowu zobaczę, aż nadszedł wreszcie upragniony czas
spotkania. Bartek czekał już na mnie z bukietem pięknych, czerwonych
róż ...
Sącząc przez słomkę napój
pomarańczowy, wzrok mój utkwił w jego pięknych, głębokich, niebieskich
oczach. Pomyślałam, że ma coś w sobie. Prócz cudownych oczu miał blond
włosy i to, na co szczególnie zwracałam uwagę, był dobrze zbudowany.
Teraz dopiero mogłam dostrzec rysy jego twarzy, gdyż wczoraj pomimo to,
że byliśmy tak blisko siebie tańcząc, nie dostrzegłam ich. Być może
wcale nie chciałam ich zobaczyć, ponieważ nie lubiłam nigdy zwracać
uwagi na wygląd zewnętrzny, gdyż nie to według mnie jest najważniejsze.
Zawsze byłam tego zdania, że urodę można stracić w jednej chwili, a
serce na zawsze pozostanie takie samo. Szybko minął nam czas. Mieliśmy
mnóstwo tematów do rozmów pomimo to, że znaliśmy się praktycznie od
kilkunastu godzin. Wreszcie oboje stwierdziliśmy, że zrobiło się dość
późno i wypadałoby się rozstać tym bardziej, że następnego dnia czekały
nas obowiązki, gdyż byliśmy studentami, na szczęście studiowaliśmy w
tym samym mieście, dzięki czemu mogliśmy umówić się na kolejną randkę
zaraz po zajęciach.
Bartek odwiózł mnie, zaparkował samochód pod moim domem, po czym
cichutko zapytał, czy mogłabym pocałować go na pożegnanie. Nieśmiało
pochyliłam się w jego stronę i pocałowawszy delikatnie jego policzek
natychmiast wyszłam z samochodu.
Nareszcie minął ostatni wykład, na
którym nie mogłam zupełnie się skoncentrować, co chwilę spoglądając na
wolno przesuwającą się wskazówkę. Wychodząc z sali, ujrzałam Bartka
trzymającego w ręku czerwoną różę. Tak bardzo tęskniłam za nim, te trzy
dni, przez które się nie widzieliśmy, wydały mi się ogromem czasu,
który mijał w zwolnionym tempie będąc uwarunkowanym przesuwającą się
wskazówką w nienormalnym dla siebie rytmie spowodowanym uszkodzeniem
mechanizmu nadającego jej odpowiedni bieg.
Na przywitanie obdarował mnie nie
tylko wspaniałą różą, lecz także cudownym, namiętnym pocałunkiem, który
był najmilszym prezentem jaki otrzymałam w życiu.
Od tego dnia spotykaliśmy się
bardzo często. Istniało między nami wspaniałe uczucie jakim jest
miłość.
Byliśmy
pełni poświęceń wobec siebie. Nasza miłość nie znała zazdrości i nie
unosiła się pychą. Oboje bardzo się kochaliśmy nie wyobrażając sobie
życia bez tej drugiej osoby. Snuliśmy plany na przyszłość, chcąc się
pobrać po ukończeniu studiów. Marzyliśmy o wspaniałym miesiącu
miodowym, spędzonym w którymś z egzotycznych krajów. Momentami nasze
plany przypominały najwspanialsze urywki z bajecznie kolorowej baśni.
Po roku naszej znajomości
wyjechaliśmy razem z rodzicami Bartka na wakacje. Postanowiliśmy
spędzić nasz pierwszy urlop nad morzem. Przez blisko tydzień leżeliśmy
na cudownym, żółtym piasku, kąpaliśmy się w morzu, które było tak
spokojne, że można było ujrzeć w nim swoje odbicie. Oboje uwielbialiśmy
pływanie, dlatego nie było dnia, w którym zażywania kąpieli słonecznych
nie rozpoczęlibyśmy od wykąpania się w morzu. Wieczorami chodziliśmy
oglądać zachód słońca. Siadaliśmy przytuleni na brzegu morza, ciszę
zakłócał tylko szum fal, a nad nami rozpościerało się cudowne,
gwiaździste sklepienie, co w połączeniu tworzyło swoisty, romantyczny
klimacik. Obserwując słońce zalewające taflę wody swym blaskiem i
powoli znikające w toni morskiej, pewne myśli zakłóciły mój wewnętrzny
spokój. Pomyślałam, że kiedyś ta bajka, ta cudowna przygoda musi dobiec
końca i nastanie szara rzeczywistość, tak jak to słońce skończy swój
bieg i przyjdzie czas na ciemną noc... . Nie musiałam długo czekać, aby
przekonać się, że taka jest właśnie kolej losu, że Bóg stworzył dzień,
po którym bez żadnych wątpliwości musi nastać noc.
Noc przyszła do mnie w najbardziej
nieoczekiwanym momencie. Przebudziłam się, z wielkim bólem unosząc
powieki, dostrzegłam mały, przyciemniony pokój. Nie wiedziałam gdzie
jestem i co się ze mną stało. Zobaczyłam obok siedzącego Bartka. Z
trudem wydobyłam z siebie głos, zadając ukochanemu pytanie "co to
wszystko ma znaczyć..." Nie rozumiałam co mówił, bo wszystkie jego
słowa były przytłumione szlochaniem. Prosiłam aby się uspokoił i
opowiedział mi wszystko. W końcu, powstrzymując łzy, powiedział, że
skacząc do wody uszkodziłam sobie kręgosłup i straciłam na dość długi
czas przytomność. Byłam w ogromnym szoku, niczego nie mogłam sobie
przypomnieć.
Po
wielu miesiącach ciężkiej pracy nie tylko mojej, ale także
najbliższych, gdyż przede wszystkim do pomocy w wykonywaniu ćwiczeń
rehabilitacyjnych byli potrzebni mi inni, zaczęłam siedzieć.
Jednak diagnoza lekarzy co do mojego
chodzenia była jednoznaczna. Powiedzieli mi, że nie będą robili mi
złudnych nadziei i powiedzą mi wprost "resztę życia spędzi pani na
wózku..."
Do tej pory Bartek był na każde moje
zawołanie, po skończonych zajęciach natychmiast zjawiał się u mnie, nie
było dnia, abym się z nim nie widziała, był dla mnie dobry i kochany.
To dzięki niemu wykonywałam ćwiczenia, to on podtrzymywał mnie na
duchu. Myślałam, że robił to wszystko mając nadzieję, że wyzdrowieję,
będę znowu piękną, zgrabną Asią, którą kochał, wobec której snuł plany
na przyszłość.
Kiedy usłyszałam ostateczną diagnozę lekarzy, załamałam się, zdając
sobie sprawę, że w tym momencie straciłam wszystko, poczynając od
zdrowia a kończąc na osobie, którą kochałam.
Mogłam utrzymywać słowa lekarzy w tajemnicy mając nadzieję, tak jak
inni, że mój stan zdrowia stopniowo będzie ulegał poprawie. Doszłam
jednak do wniosku, że nie mam prawa tego robić. Doskonale wiedziałam,
że Bartek mnie kocha, jednak moja miłość do niego nie pozwoliła mi go
skrzywdzić. Miał prawo dowiedzieć się całą prawdę. Nie był przecież
zobowiązany być z kaleką na całe życie. Kilka dni przygotowywałam się
psychicznie na rozmowę z nim. Kiedy stwierdziłam, że jestem gotowa,
uświadomiłam sobie, że Bartek przyjdzie dzisiaj do mnie po raz ostatni
jako do swojej dziewczyny. Wiedziałam, że jeżeli go jeszcze kiedyś
zobaczę, to będzie dla mnie tylko obcym mężczyzną. Tak jak nie mogłam
doczekać się pierwszych spotkań z nim, tak teraz pragnęłam, aby ta
chwila nigdy nie nadeszła.
Nagle jednak usłyszałam dzwonek do
drzwi. Mama poszła otworzyć, po czym dobiegło mnie pukanie do drzwi
mojego pokoju. Przeraźliwie drżał mi głos, kiedy wymawiałam to krótkie
słowo "proszę". Drzwi uchyliły się i pierwsze co zobaczyłam był to
ogromny bukiet czerwonych róż, a za nim dopiero dostrzegłam Bartka.
Podszedł do mojego łóżka, pocałował mnie i podał mi moje ulubione
kwiaty, które wyglądały tak, jakby przed momentem ogrodnik odciął je od
korzeni, dzięki którym mogły żyć i cieszyć oczy przechadzających się po
ogrodzie ludzi. Podarowane mi, już długo nie będą cieszyły się życiem,
za kilka dni uschną i nikt nie będzie pamiętał jakie kiedyś były
piękne.
Zdałam
sobie sprawę, że tak bardzo jestem podobna do takiej róży. Obecnie
byłam na etapie ściętego kwiatu, którego życie miało być monotonne i
szare, tak jak róży postawionej w wazonie, do której nie docierały
promyki ciepłego słońca.
Bartek z promiennym uśmiechem na
twarzy kazał przeliczyć mi kwiaty i pomyśleć, dlaczego jest to taka
liczba a nie inna.
...Dwadzieścia róż, ależ tak jakże
mogłabym nie pamiętać, właśnie w ten dzień mijał dwudziesty miesiąc
naszego chodzenia. Powiedziałam mu, że jest to dwudziesty miesiąc, a
zarazem ostatni, że nie będzie ani dnia dłużej. Był zaskoczony tym co
powiedziałam. Rozpłakałam się. Były to łzy bólu i żalu. W końcu
opowiedziałam mu o wszystkim. Przytulił się do mnie zapewniając,
że pomimo wszystko pragnie być ze mną, że nie przeszkadza mu moje
kalectwo i mój wózek, że zawsze kochał wnętrze Asi a nie jej urodę.
Nie mogłam się z tym pogodzić, zbyt
bardzo go kochałam, aby zmarnować mu życie. Odepchnęłam go od siebie
mówiąc, że już go nie kocham, że teraz jestem zaabsorbowana tylko moim
zdrowiem i nie chcę z nikim być...
Bartek przez wiele tygodni nie
dawał za wygraną, przychodził do mnie wciąż przekonując o tym, że
pragnie być ze mną bez względu na wszystko.
Kiedy pewnego dnia siedział na skraju mojego łóżka, coś we mnie pękło,
nie potrafiłam już dłużej ukrywać swoich uczuć rzucając się mu na
szyję.
...Kolejne róże, a było ich
dwadzieścia pięć, otrzymałam wraz z malutkim, czerwonym, aksamitnym
pudełeczkiem. W pudełeczku znalazłam piękny, złoty pierścionek. Nie
wiedziałam co on mógł oznaczać, Bartek nie dając mi chwili do namysłu
zdradził jego przeznaczenie.
Był to pierścionek zaręczynowy...
W trzy miesiące po tym, zawiózł mnie na wózku do kościoła i poślubił...
powrót do spisu treści
Liliana Olej
***
Przeżyłam w swoim
życiu coś, co trudno nazwać po imieniu. W moje życie wdarło się życie
setek milionów istnień (bo to nie tylko dotyczyło ludzi), myślałam, że
nigdy tego nie opiszę, lecz teraz spróbuję to uczynić. Gdyby ktoś
zapytał po co to robię - nie odpowiem. Jest to pisane na konkurs, ale
nie jest to chyba głównym powodem - jaki jest powód - nie wiem. To co przeżyłam to gra fantazji z
wyobraźnią i snami (bez jakichkolwiek środków chemicznych) - przeżyta
niejako na jawie - zacznę jak w bajce: ...A było to tak: ... pewnego
dnia, czy nocy - pora nieokreślona i do dzisiaj nie sposób ją
odtworzyć, przeniosłam się z jawy w bardzo znany mi z książek, filmów,
snów świat i przeżywałam na jawie - początki ludzkiego człowieczeństwa,
wszystkie epoki historyczne. Moja głowa to znajdowała się w epoce
kamienia łupanego, a palce przypominały sobie klawiaturę komputerową,
to przejeżdżały przez nią autobusy (mieszkam koło przystanku
autobusowego i autobusy rzeczywiście przejeżdżały) - czułam na przemian
- raz, że moja głowa jest pustką, to znowu, że mieści w sobie cały
świat, to co w nim znane i nieznane, czułam, że jest wielką
przestrzenią, czułam, że goreje, że mój umysł za chwilę spłonie.
Nie
wiedziałam czy jestem w niebie, czy w piekle, nie mogłam płakać,
krzyczeć, śmiać się, nie czułam, że jestem człowiekiem. Wołałam słabym
głosem (bo w mojej sytuacji to było wołanie) mamę (przecież musi mi
ktoś pomóc!). Mama wchodziła do pokoju, tak jakby z innego świata, gdy
mnie dotykała spojrzałam na jej piersi, były czarne, były dla mnie
wilczycą. Chciałam coś od niej, ale nie wiedziałam co, ona też nie
wiedziała... Dalsze moje losy, a prędzej
przeżycia jakie mi w tym czasie towarzyszyły, nadają się do nakręcenia
setek filmów i książek. Wszystko to dla mnie nie jest ważne.
Najważniejsze, że znalazłam odpowiedź na to co się ze mną dzieje i że
pozostało mi na tyle świadomości i akceptacji, że potrafię to przyjąć -
wiem, że jestem chora i mogę się leczyć. Wierzę, że ta bajka, jak każda
bajka, będzie miała szczęśliwy koniec.
powrót do spisu treści
Roman Ficek
13 grudnia
Powiesił
Kilka negocjacji
Podpalił uśmiech
A popiół na cztery strony
Nad zabitą szufladą
Zatknął
Złamany klucz
Ból zaryglował
I tylko żal
Zawinął
w Starą nadzieję
Ogłosił stan zerowy serca
powrót do spisu treści
Elżbieta Anna Łubińska
Ucieczka przed sobą
Nie lubię Sylwestra,
w ogóle koniec roku jest dla mnie zawsze przykry. Okropnie mam zły
nastrój i nie mam ochoty wybrać się do Czapskich w ten sylwestrowy
wieczór. Który to już Sylwester przez nich organizowany? Chyba czwarty
lub piąty. Prawie we wszystkich uczestniczyłam i prawie zawsze byłam
zadowolona. A dzisiaj chandra mnie tłucze bardziej niż w dni minione. W
ogóle ostatni dzień roku nastawia mnie refleksyjnie, a propos tego co
już było, co się wydarzyło, co zostało przetrawione lub nie - i tego co
będzie? Zawsze boję się tego, co przyniesie Nowy Rok; boję się
niewiadomej. Francowaty charakter nie pozwala mi myśleć o przyszłości
pozytywnie, muszę się wiecznie czymś zamartwiać; jeśli nie ma
obiektywnej przyczyny można przecież coś wymyślić. Moja koleżanka
twierdzi, iż lubię zżerać się od własnego ogona. Jest w tym ziarnko
prawdy, muszę przyznać. I brnę dalej postrzegając świat w krzywym
zwierciadle, jakby nie można było inaczej. Szczególnie w Sylwestra moje
poczucie krzywdy i osamotnienia wychodzą ze mnie na wszystkie możliwe
sposoby: żalu, iż nie mogę być z tym jedynym człowiekiem, tęsknoty za
czymś co się nigdy nie wydarzy. W ogóle spójrzmy prawdzie w oczy - moje
życie to pasmo marzeń i pragnień nigdy nie spełnionych. Muszę korzystać
z ochłapu rzuconego od czasu do czasu przez los pt. Sylwester u
znajomych. Bo gdybym nie skorzystała z ich zaproszenia - siedzenie w
domu. Z dwojga złego decyduję się na ochłap, gdyż sama nie mam żadnych
możliwości. Wypełnia mnie pustka. A jednocześnie denerwuje mnie taka
ograniczoność wyboru. Wiec się decyduję i czekam na Emila i ryczę i
faszeruję się prochami myśląc: Chyba już całkiem zwariowałam. Nie mam
nic przeciw Emilowi - Łaska boska, iż istnieją tacy ludzie jak on i
jego żona - ale to jednak nie ten człowiek.
Powinnam się nauczyć cieszyć z tego
co mam - jest to najtrudniejsze do zrealizowania. Mam mnóstwo znajomych
i jestem kompletnie samotna.
- Magda, która godzina?
- Dochodzi dwudziesta - odpowiedziała.
- Rany boskie, Emil za chwilę przyjdzie, a ja w proszku! - szlochałam.
Podaj mi procha - powiedziałam do siostry. - Muszę się uspokoić - dodałam.
Ale się nie uspokoiłam, ryczałam jak bóbr. Jedynie wóda może mnie uratować - myślałam w cichości.
- Magda, muszę sobie golnąć, tylko nie mów mamie.
Wypiłam jeden kieliszek. Nie pomogło.
Co tu zrobić, żeby ją przekonać, by przyniosła jeszcze jeden? Przecież
muszę przestać płakać, to "jedyne lekarstwo", które mnie stawia na
nogi.
- Magda, daj jeszcze jeden - poprosiłam nieśmiało.
Muszę przyznać, iż moja siostra
wykazała dużo zrozumienia, mama nie byłaby taka wspaniałomyślna. Po
chwili poczułam się zdecydowanie lepiej, podły nastrój pierzchnął.
Zawsze ilekroć się zalałam życie nabierało innych barw, wszystko to co
było trudne znikało; w ogóle chciało mi się wtedy żyć, znikało poczucie
bezsensu, z którym najbardziej nie mogłam sobie poradzić. Poczucie
bezsensu to brak nadziei.
A
czy bez nadziei, tej siły napędowej, można w ogóle istnieć? Można się
realizować w jakikolwiek sposób? Nadzieja to Ż y c i e, które
straciłam, pogrążając się w rozpaczy, nie licząc na cud, na jakąkolwiek
zmianę na lepsze. Wydawało mi się, że wpadłam w głęboki dół, z którego
nie mogę wyjść. Otacza mnie tylko ciemność. Nawet Bóg wydaje mi się
odległy.
- Zapomniałeś o mnie Boże i w ogóle
Cię nie interesuje co się ze mną dzieje - mówiłam sama do siebie.
Płakałam w dzień i w nocy - i chudłam zamieniając się w szkielet pokryty skorą.
Wiec gdzie jest Bóg w moim życiu,
przecież uważam się za osobę wierzącą? Tam gdzie jest Bóg nie ma
miejsca na pustkę, na bezsens, natomiast jest nadzieja przez duże "N".
Tego typu świadomość zżerała mnie, ale nie mogłam sobie z tym poradzić.
Wiedziałam, że alkohol nie jest żadnym wyjściem, ale to był z kolei
jedyny środek, który choć na chwilę oddzielał mnie od przykrej
rzeczywistości, w której musiałam tkwić, bo nawet zabić się nie mogłam,
pomimo trzykrotnej próby.
- Magda daj tapetę, musisz mnie zrobić na bóstwo - powiedziałam.
Ponieważ wyglądałam tragicznie, wiec makijaż niewiele mi pomógł, ale wstąpił we mnie lepszy duch.
- Zawsze mówiłam, że "kropelki" to
najlepsze lekarstwo na wszelkie smutki, prawda? - zwróciłam się do
siostry. - Wiec do boju moja droga!
Nie wiem, czy Magda podzielała moje
zdanie - prawdę powiedziawszy wcale mnie to nie interesowało. Na moje
nieszczęście weszła do pokoju mama.
- Rany Boskie znów się zalałaś! -
wykrzyknęła mama. - Jak ty wyglądasz, co sobie Emil pomyśli? Jak mu
chuchniesz to cię upuści. (Emil znosił mnie na rękach do samochodu).
- To będzie zdrowy chuch - zażartowałam.
No i pojechaliśmy. W miarę upływu
czasu powoli trzeźwiałam, wiec nastrój zaczął mi się obniżać i
"wracałam do ponurej rzeczywistości", a wiec znów miałam ochotę na jego
poprawę. - Po mszy wracamy do domu - powiedziałam na ucho do mamy. -
Wcale mi się tu nie podoba, mam nadzieję, ze klecha nie rozsiądzie się
zbyt długo po mszy.
U moich znajomych był taki zwyczaj, iż Mszą świętą żegnaliśmy stary i witali Nowy Rok.
Ksiądz jak gdyby znał moje myśli i
rzeczywiście za chwilę po mszy wyniósł się. A Emil podał szampana, wiec
w trybie natychmiastowym zmieniłam zdanie. Przezornie usiadłam daleko
od mamy, żeby nie mogła kontrolować tego co piję. Ona nie litowała się
nade mną.
- Przed szampanikiem do domu?
N I G D Y!
Jednym duszkiem wypiłam swój
kieliszek i poczułam się znacznie lepiej. - Odprężyłam się. Żona Emila
zaproponowała mi swój kieliszek, z bardzo wymowną miną.
Szkoda,
że tego nikt nie może teraz zobaczyć, jakby własny kapeć przeżuwała.
Oczywiście wypiłam z wdzięcznością. Bombelki zdecydowanie poszły mi do
głowy, świat znowu był cudowny i ludzie również, jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki.
Rozochocona zauważyłam, że na stole jest pełny kieliszek szampana,
którym nikt się nie interesuje.
- Bezpański? - zapytałam żony Emila.
- Tak, tak, możesz się poczęstować
No i się poczęstowałam! ale to już
była przysłowiowa "kropka nad i". Zabzdryngoliłam się nienajgorzej.
Tymczasem wrócił Emil, był odprowadzić księdza.
- Gdzie jest mój szampan? - zapytał.
- To był twój? Chyba go wypiłam, ale
wcale nie jest mi przykro z tego powodu. Kto późno przychodzi, sam
sobie szkodzi. C' est la vie!
I zadowolona z siebie gościłam się u
moich przyjaciół do czwartej nad ranem. Po powrocie do domy zażyłam
procha i poszłam spać.
Po przebudzeniu miałam potwornego
kaca, strasznie bolała mnie głowa i odczuwałam coś w rodzaju dreszczy,
wszystko we mnie drżało. Było to fatalne, stwierdziłam, że dzieje się
ze mną coś niedobrego, że tak dalej nie może trwać - alkohol i
psychotropy? - Dałam sobie słowo, że to już było ostatni raz. Wtedy po
raz pierwszy uświadomiłam sobie, iż jestem na znakomitej drodze do
alkoholizmu. Jestem przekonana, że gdybym sama mogła się nim częstować,
robiłabym to niewątpliwie. Bo czemużby nie ulżyć sobie w cierpieniu,
jeśli można?
Najprawdopobniej w ten właśnie
sposób ludzie popadają w alkoholizm, pozornie jest to jedyna ucieczka
przed życiem, przed samym sobą. Czy można w ogóle gdziekolwiek przed
sobą uciec? Oto jest pytanie. A potem jest za późno, potem już nie ma
wyjścia. Jest dno. Podjęłam sama z sobą straszliwą walkę, wiedziałam,
że stawka jest wysoka. Żyć jak roślina, to nie w moim stylu. W tym
okresie szczególnie dużo się modliłam, bez Boga nie dałabym sobie rady,
to On dał mi tyle siły, że odbiłam się od dna.
Udało mi się odbić od dna; przez
wiele lat nie brałam do ust kropli alkoholu, a nawet go nie wąchałam.
Musiałam dojść do takiego stanu, aby być pewną, że nie jest on już dla
mnie zagrożeniem, że mogę się nim uraczyć bez konsekwencji. A zdażyło
się to na czwartym roku studiów; po egzaminie koleżanka moja
powiedziała: - Wypiłabym kieliszek dobrej wódeczki.
- Poważnie? To zapraszam do siebie, powinno się coś znaleźć.
Wypiłyśmy kulturalnie po jednym
kieliszku, i wtedy stwierdziłam, że jestem całkowicie wyzwolona, że
alkohol nie jest już dla mnie zagrożeniem.
Doszłam do wniosku, że każdy
człowiek, a szczególnie niepełnosprawny aby mógł istnieć w sensie
pozytywnym, mam na myśli jego rozwój w szerokim znaczeniu - musi mieć
jakiś cel do realizacji. Dla mnie to były studia, to był cel. który
konsekwentnie realizowałam z wielką radością. Intelekt zawsze był dla
mnie najważniejszy, wiec dużo robiłam w tym względzie.
- Trzeba mieć coś dobrego, no nie?
Ciało mam do bani, ale "centralę" niczego sobie, wiec rozwijajmy to co
mamy dobrego - mawiałam. (No i podobno zęby jeszcze dobre mam. Dentyści
twierdzą, że gdyby wszyscy ludzie mieli takie uzębienie - poszliby z
torbami. Przez 25 lat nie zepsuł mi się ani jeden ząb!).
Dlatego nie potępiam tych, którzy
piją nałogowo, bo wiem jak łatwo jest dać się złapać tym niewidocznym
mackom; jak łatwo człowiek poddaje się Z Ł U, które ma nad nim
przewagę. Wiem co to słabość, rozpacz, alkoholizm, dotknęłam jego
źródła. Wkurzam się, jeśli ludzie wyrażają opinie o czymś, o czym nie
mają zielonego pojęcia. Wściekam się gdy słyszę: "Co to znaczy, żeby
się nie powstrzymać!". Jeśli nie przeżyłeś "piekła" nie mów nic na jego
temat, bo wypadasz żałośnie!
powrót do spisu treści
|