|
|
Dorota Szachewicz
CYKL "OKRUCHY DZIECIŃSTWA"
1 nagroda w konkursie "Kraków"
***
pod krużgankiem Sukiennic
cyganka wróżyła
szczęścia wiele lat
pieniądze i księcia
obszyłam kubraczek wieczoru
cekinami wspomnień
wstążki przeżyć
powiązałam z marzeniami
ktoś w oddali zaśpiewał
natrętny refren dzieciństwa
krakowianka jedna
miała chłopca z drewna ...
a ja
nie zatańczyłam
nawet z lajkonikiem
zaśmiało się stańczykowe ego
że cygance uwierzyłam
pękł żal
jak dojrzały kasztan
na Plantach
***
od lat już nie karmiłam
gołębi
mam tylko
okruszki wspomnień
z dzieciństwa
zmęczona idę
przez bramę Floriańską
na Plantach
kasztanów poszukam
by od złego mnie strzegły
przemijania
***
szukam
podwórkowego dzieciństwa
wśród krakowskich kamieniczek
zapachu świeżych obwarzanków
i nawoływań przekupek
trzepotu skrzydeł
błękitnych ptaków nadziei
przy kościele Mariackim
które karmiłam
zachwytem
kasztanowych łódeczek
które popłynęły
z deszczem płaczu
może odnajdę jeszcze
w sobie dziecko
powrót do spisu treści
Joanna Stańda
Jarmark
1 nagroda w konkursie literackim "Kraków"
Dzwon na ratuszu wybił po raz trzeci. Dźwięk rozlegający się po rynku średniowiecznego Krakowa oznajmia, że nastała pora nocna. Każdy kto pozostał jeszcze na ulicach miasta spieszy teraz do swojego domostwa, zagrody, bądź jeśli jest przybyszem udaje się do zajazdu.
Na wąskich i ciemnych uliczkach pojawiła się już straż miejska z pochodniami w rękach. Przez całą noc czuwać będzie nad porządkiem i bezpieczeństwem uśpionego miasta.
Ale nie wszyscy pójdą spać tej nocy. W warsztacie złotniczym mistrza Gustawa Zaiferta pali się świeca. Jej mały płomień oświetla zaledwie koniec długiego stołu, na którym znajdują się w największym porządku różne wyroby sztuki złotniczej. Najbliżej okna, które za dnia otwierane jest dla kupujących, leżą pierścienie. Niektóre z nich są bardzo piękne i drogie. Zarówno te ze złota jak i srebra przyozdobione są szlachetnymi kamieniami lub misterną robotą złotnika. Ale te mistrz Gustaw przeznacza dla znaczniejszych klientów, którzy mają władzę, pieniądze, albo obie rzeczy naraz. Pozostałe pierścienie, bransolety, naszyjniki nie mają już tyle ozdób, ale są tańsze. W sam raz na kieszeń mało zamożnego mieszczanina.
W rogu izby tuż przy wielkim piecu, który służy do przetapiania kruszcu, siedzi młody chłopak mocno zajęty jakąś robotą. Jedna ręka ściska niewielkie narzędzie a druga delikatnie przytrzymuje cieniutki naszyjnik, aby nie spadł ze stołu. Już tylko ostatnie dotknięcie, postukanie i sprawdzenie jakości roboty.
Ten niepozorny chłopiec z rozczochraną czupryną płowych włosów to Marcin z Tyńca. Najlepszy uczeń mistrza Gustawa. Od czasu kiedy zaczął u niego terminować wyroby warsztatu Zaiferta znalazły uznanie wśród mieszkańców miasta. Słuch o nich dotarł nawet do uszu burmistrza - najwytrawniejszego znawcy sztuki złotniczej.
Tutejszą tradycją stało się już, że każdego roku w pierwszy dzień jarmarku gospodarz miasta wybiera u jednego z dwóch mistrzów złotniczych coś dla swojej pięknej córki. Zakup tak zacnego klienta przyciąga przez następny rok innych, którzy pragną posiadać wyroby ze złota z tego samego warsztatu co sam burmistrz Krakowa.
Właśnie z tego powodu mistrz Gustaw pozwolił swojemu uczniowi pracować przez ostatnie trzy noce. Wiedział doskonale, że i tym razem wprawna ręka i fantazja chłopaka pozwoli wygrać konkurs i misterne dzieło będzie ponownie zdobić jasnowłosą córkę burmistrza.
Tymczasem tej samej nocy w karczmie Bartłomieja słynącej z tego, że podaje się w niej najlepsze piwo, dwaj tajemniczo ubrani mężczyźni decydują o tym kto będzie jutro zwycięzcą. Wzięli po kuflu i usiedli w kącie sieni, nieopodal wyjścia. Nie wyjmują kości ani nie rozkładają kart. Rozmawiają ze sobą po cichu:
- Obiecujesz mi dwie pełne sakiewki i pracę u ciebie mistrzu Kondradzie, jeśli wykradnę temu nicponiowi z Tyńca jego robotę - odezwał się Szymon od pięciu już lat terminujący u mistrza Gustawa.
- I nie tak dalej jak w rok zdany egzamin na czeladnika - potwierdził właściciel drugiego warsztatu złotniczego w Krakowie.
Uścisk dłoni przypieczętował zmowę.
Nastał dzień 3 maja roku pańskiego 1450. Tego dnia cały Kraków zmienia swe oblicze. Rynek miejski i przylegające doń ulice upodabniają się do dużego ula, w którym panuje jeszcze większy niż zwykle ruch. Gromady wieśniaków już o świcie wylegają ze swoimi pełnymi tobołami, aby jak najprędzej dotrzeć na jarmark. W stronę ratusza
podążają bogaci mieszczanie, drobna szlachta i pospolici mieszkańcy. Docierają przybysze z sąsiednich miast, a nawet kupcy i handlarze z odległych stron. Swoje warsztaty opuszczają także rzemieślnicy.
Tkacze, powroźnicy, garbarze, słodownicy, bednarze i inni udają się na krakowski rynek nie tylko po to by sprzedać swoje wyroby. Doroczny jarmark jest świetną okazją, aby zaopatrzyć się w potrzebne surowce i narzędzia. Dzięki kupcom z zagranicy można zapoznać się z nowinkami z innych części świata.
Wśród licznie nadciągających rzemieślników podążają Zaifert i jego dwaj uczniowie: Szymon i Marcin z Tyńca. Mistrz Gustaw w odświętnym ubraniu idzie przodem. Twarz, która pod wpływem upływających lat pokryła się zmarszczkami teraz wyglądała spokojnie. Z samego rana kazał sobie pokazać co jego uczeń przygotował dla najzacniejszego człowieka w Krakowie. Kiedy Marcin otworzył szkatułkę Zaifertowi po prostu zaparło dech w piersiach. Naszyjnik miał trzy cieniutkie łańcuszki, na których delikatnie siedziały malutkie motylki. Pośrodku zaś królował jeden motyl o wiele większy od pozostałych. Ich skrzydełka wydawały się takie kruche i gdyby nie były za złota można by pomyśleć, ze zaraz się złamią.
Myśli Szymona także były przy naszyjniku. Właśnie wpadł mu do głowy pomysł na spełnienie obietnicy złożonej dzisiejszej nocy. Zaplanował, że jak tylko na jarmarku zapanuje zamieszanie z powodu burmistrza natychmiast zabierze szkatułkę, zaniesie ją niepostrzeżenie na stragan mistrza Kondrada i powróci.
Tylko Marcin tak naprawdę cieszył się z jarmarku. Zawsze zachwycał go ten tłum ludzi przybyłych w strojnych szatach, ale z całkiem codziennego powodu. Postępując spokojnie za mistrzem Gustawem rozglądał się dookoła. Kolorowe stragany wypełniały najróżniejsze towary. Niektóre kupowano na sztuki, a niektóre na wagę. Pewna dama przy dużym straganie ogląda szaty, obok niej brodaty mężczyzna próbuje przypraw korzennych. Gdzieniegdzie plątają się małe prosiaki. Jakiś człowiek minął ich ciągnąc za sobą młodego osiołka. Nie wiadomo skąd pojawił się zgarbiony żebrak prosząc o jałmużnę.
Kiedy przeprawili się przez wąską uliczkę handlarzy dokonujących setki drobnych transakcji i mieli już dotrzeć do swojego straganu pod ratuszem, drogę zagrodziła im zabawna postać z błazeńską czapką na głowie. Chcąc nie chcąc musieli przystanąć na chwilę.
Na twarzach oglądających pojawił się szeroki uśmiech. Niewielka grupa błaznów i kuglarzy w rytmie podskoków, koziołków i głośnych trąbek przedrzeźniała życie sławnych w całej Koronie panów.
Dotarli wreszcie pod sam ratusz. Uczniowie poczęli wykładać swoje wyroby, a mistrz Gustaw zajął się rozmową z właścicielem sąsiedniego kramu. Szymon korzystając z nieuwagi odszedł na chwilę, aby poszukać straganu mistrza Kondrada. Na szczęście nie musiał iść daleko. Jego przyszły pracodawca stał przy piątym straganie z kolei. Ich oczy spotkały się. Niemalże w tym samym czasie pokiwali do siebie znacząco głowami. Szymon zawrócił natychmiast. Mistrz Gustaw rozgadał się na dobre. Uczeń spojrzał na szkatułkę, której zawartość już niedługo zapewni mu egzamin na czeladnika. Nie smarkaczowi z Tyńca, ale jemu od pięciu lat terminującemu u Zaiferta.
Głośny dźwięk dzwonu z ratusza oznajmił zebranym, że wybiła dwunasta. Hałaśliwy jeszcze przed chwilą jarmark zamilkł. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę siedziby władz miasta. Wyczekują burmistrza.
Wkrótce bramy ratusza otwarły się. W progu stał burmistrz, jego zacna małżonka i córka Anna.
Serce Marcina zabiło mocno. Nadeszła chwila, na którą czekał przez cały rok. Jego oczy zapłonęły na widok dziewczyny skrycie wielbionej od dwóch lat. Właśnie przed dwiema wiosnami ojciec kupił jej bransoletkę wykonaną przez młodego ucznia z Tyńca. Znowu mógł cieszyć się widokiem jasnych włosów spokojnie falujących na jej dziecięcych jeszcze ramionach. Miała na sobie bogato haftowaną suknię, którą krawiec umiejętnie dopasował do szczupłej talii. Mógł podziwiać jej czarujący uśmiech i blask szafirowych oczu.
Podstępny Szymon szybko zorientował się w uczuciach chłopaka. Stwierdził, że nadszedł właściwy moment. Smarkacz zapatrzony jest w córkę jak w obraz, a stary Zaifert pobiegł już do burmistrza, aby zaprosić go do swojego straganu. Dyskretnie schował za pazuchę szkatułkę z naszyjnikiem, a w jej miejsce prędko położył taką samą, przygotowaną wcześniej w warsztacie mistrza. Zerknął na Marcina. Wciąż wlepiał oczy w dziewczynę. Powoli zaczął się oddalać, kiedy zgubił się w tłumie gapiów przyspieszył kroku.
Mistrz Kondrad wypatrzył go od razu. Podszedł do niego z uśmiechem i wyciągnął dłoń na przywitanie. Uczeń jego rywala również podał dłoń, pozdrowił starszego wiekiem mężczyznę. Gest ten wystarczył, aby szkatułka z naszyjnikiem znalazła się w ręku mistrza Kondrada, a dwie pełne sakiewki w kieszeni Szymona. Obaj natychmiast powrócili do swoich straganów.
Zaledwie stanął obok młokosa, któremu uroda pięknej Anny zasłoniła resztę świata, a już dostrzegł mistrza Zaiferta prowadzącego do straganu burmistrza i jego córkę. Szeroki uśmiech triumfu pojawił się na ustach Szymona. Oto zaraz głupi smarkacz zostanie wyrzucony z warsztatu. Nie będzie miał już okazji chwalić się swoim talentem przed żadnym mistrzem w Krakowie, ani w jego okolicy. To on Szymon będzie robił różne naszyjniki, pierścienie, kielichy na coroczne konkursy burmistrza.
Tymczasem mistrz Zaifert zaczął podawać dostojnym gościom swoje drobniejsze wyroby do pooglądania. Miał nadzieję, że uda mu się sprzedać coś więcej niż tylko naszyjnik z motylami. Ale młoda panna natychmiast dostrzegła szkatułkę, która jako jedyna nie była otwarta.
- Czy mogę zobaczyć co kryje się w środku? - zapytała zaciekawiona.
Gardło Marcina ścisnął mocny skurcz. Oto za chwilę białą szyję dziewczyny ozdobi naszyjnik pieszczony specjalnie dla niej przez ostatnie noce. Spojrzał na delikatne rączki, które otwierały szkatułkę.
- To jest dzieło godne tylko ciebie mości panienko - wyjaśnił mistrz.
- Co u licha .... Żarty sobie stroicie mistrzu Zaifercie! - wrzasnął nagle burmistrz.
Stary Zaifert i jego uczeń z Tyńca z przerażeniem zaglądnęli do szkatułki. W środku na jedwabnym materiale leżał najpospolitszy w świecie kamień. Nie miał określonego ani kształtu, ani koloru. Mistrz Gustaw spojrzał bezradnie na burmistrza, który czując się głęboko urażony natychmiast odszedł od straganu kuszącego kosztownymi ozdobami.
Na to tylko czekał drugi mistrz złotniczy w Krakowie. Przecisnąwszy się przez tłum ujął rękę burmistrza i zaprowadził do swojego kramu. Aby wprowadzić w dobry humor zacnego klienta kazał uczniowi pokazać swój nowy nabytek. Kiedy szakatułka została otwarta młoda dziewczyna aż krzyknęła z zachwytu. Mistrz Kondrad nie musiał zachęcać, aby piękna panna przymierzyła naszyjnik z motylami.
Mistrz Gustaw, który przyglądał się całej scenie teraz oniemiał z wrażenia. Szybko jednak oprzytomniał i czerwony ze złości zaczął wrzeszczeć na swojego ucznia z Tyńca:
- Zdradziłeś mnie.... Ty hultaju....! Natychmiast zejdź mi z oczu!
Marcin dobrze wiedział, że jest niewinny, ale oburzenie mistrza było tak wielkie, że nie warto było zaprzeczać. Ze spuszczoną głową oddalił się od straganu. Raz jeszcze oglądnął się za siebie, aby zapamiętać obraz uśmiechniętej Anny z jego naszyjnikiem na szyi. Serce Szymona zabiło z radości.
Po nieudanej transakcji mistrz Konrad wyniośle spojrzał w stronę kramu przygnębionego Zajferta, który samotnie chował do małych woreczków nie sprzedane towary. W chwilę potem przy straganie Kondrada zjawił się Szymon.
- To o której mam jutro zacząć mistrzu? - zapytał pewny swego.
Stary rzemieślnik obrzucił go pogardliwym spojrzeniem i spokojnie odpowiedział:
- Czy naprawdę sądziłeś, ze zatrudniłbym ucznia, który nie ma talentu?
To powiedziawszy ruszył szybko za oddalającą się postacią Marcina z Tyńca.
powrót do spisu treści
Magdalena Domańska
***
3 nagroda w konkursie "Kraków"
dzień spłowiał
zamroczyło się niebo
krakowskie
rozrosła się noc
w złoconych ramach
falują cienie
oprawna w gwiazdy
wieża mariacka
fruwa z aniołami
czy słyszysz
na chwilę
zatrzymał się czas
potem ruszył
spokojnie pod mostami
z nutą hejnału
z nową godzina
powrót do spisu treści
Krystyna Pilecka
ONA I DRZEWO
Za oknem szalała burza. Wiatr wiał złowieszczo wkradając się we wszystkie możliwe szpary domu, co powodowało dodatkowe świsty graniczące z jękiem. Słuchając czuła, jak ciarki chodzą jej po plecach. Zerkała ukradkiem w okno, by zobaczyć swoje drzewo.
- Moje drzewo - myślała. Dziadek opowiadał, że zasadził je jego ojciec, kiedy ożenił się z prababcią. A była to ponoć najpiękniejsza kobieta w okolicy. Potem zaś, niedługo, urodził się On, mój dziadek.
Kiedy ja byłam mała, ono musiało być już duże, skoro wózek ze mną stał już w cieniu drzewa - myślała. Pamiętam, że było zawsze i stale było ogromne. W upalne dni , szukałam pod nim chłodu ja, a teraz - moje wnuczki. Ola natomiast, śmigała w gałęziach drzewa, jak wiewiórka.
Wiatr za oknem wzmagał się. Zaczęły trzaskać pioruny.
- Jeden uderzył chyba w moje drzewo - zauważyła. Czuła, jak serce podskoczyło jej do gardła. Czyżbym się bała? Westchnęła cicho. Nie, ona nigdy się nie bała. Nigdy nie czuła się samotna.
- Samotnym jest się z wyboru - mawiała.
Ona miała swój świat, swoje drzewo, a nawet swojego kota.
Miała także swoją Józię, którą się opiekowała. Ta była od niej trochę starsza i chodziła z laską. Od wypadku w dzieciństwie - utykała na nogę. Ból w nodze ciągle jej dokuczał i nie zawsze mogła wyjść po zakupy, a więc opiekowała się Józią.
Józia nie miała nikogo na świecie. Jedyna jej siostra zmarła kilka lat temu. Spędzając ze sobą wiele czasu, bardzo zbliżyły się do siebie i polubiły. Dobrze im się rozmawiało, żartowało, czasem grały w karty z sąsiadem. Pomagała jej sprzątać, robiła zakupy, Józia natomiast odwdzięczała się jej wspaniałym ciastem i obie były zadowolone...
Często otrzymywała listy od córki Oli i wnuczek. Cieszyła się nimi, dzieląc swą radość z Józią. Latem dzieci często ją odwiedzały, tylko jesień i zima wlokły się w nieskończoność. Ale wtedy była Józia...
- Chyba ten piorun uderzył w moje drzewo... ta myśl nie dawała jej spokoju.
Gałęzie drzewa szalały tańcząc z wiatrem. Błyskawice i grzmoty wstrząsały światem.
- Dawno nie było takiej burzy, kiedyż ona się skończy? Czuła, że drży. Odetchnęła głęboko. Myśli jej znów wróciły do drzewa.
- Pod nim były pierwsze moje nieśmiałe westchnienia i randki. I Ola też tu się spotykała... Ile ono może mieć lat? Sto pięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt, a może więcej?...
Wiosną jest zawsze cudowno-zielone, a jak ptaki w jego gałęziach pięknie śpiewają!!! A zimą kiedy szadź... Stoi jak król na tronie. Całe w srebrnej bieli, pełne majestatu i dostojeństwa. Wciąż piękne i młode... Tylko ja - już babcią...
Zadumała się i rozmarzyła. Zawsze tak się działo, gdy myślała o drzewie.
Znowu zobaczyła swojego męża pochylonego nad wózkiem... Ola mogła stać godzinami pod tym drzewem i nigdy nie płakała. Patrzyła na liście drgające w słońcu i machała wesoło rączkami. Często stali oboje, przytuleni do siebie, patrząc na rozbawione dziecko. A teraz wnuki dokazują wokół drzewa. Szarpią je nawet za gałęzie.
- Nie złamcie tylko gałęzi - upominała.
- Mąż, gdy był chory, też lubił posiedzieć pod drzewem...
Siadał sobie na ławce i patrzył. Patrzył na drzewo, dotykał pnia i mówił: - mocne jesteś, przeżyjesz nas, nasze wnuki i prawnuki.
- Tak, drzewa żyją długo - myślała...
Po śmierci męża, powiedziała Oli, że chciałaby mieć przy swoim grobie posadzone drzewo. Spocząć pod drzewem...
- Nie wiem, dlaczego to powiedziałam - pomyślała teraz.
- Tak, kocham drzewa, konkretnie kocham to drzewo, moje drzewo.
Inne - to już nie będzie "to". Uśmiechnęła się mimo woli do drzewa tańczącego z wiatrem, w deszczu, który wciąż nachalnie pukał do okna. Podobało jej się, że ludzie idąc z kościoła w upalny dzień zatrzymują się pod drzewem, by odpocząć w jego cieniu. Postawili nawet ławkę. Starsze osoby mogą sobie posiedzieć. Młodzi tu nie zachodzą - oni mają park. A tu, na granicy mojego podwórka, drzewo i ławka są moje - mówiła.
Burza ustąpiła. Zza chmur wyjrzało słońce. Na niebie ukazała się przepiękna tęcza. Patrząc zauważyła, że drzewo stoi w samym środku tęczy. Wpatrując się w ten dziwnie piękny obraz, zobaczyła na tle drzewa - krzyż. Drzewo - krzyż podtrzymujące łuk tęczy, łączący niebo z ziemią.
- Czy jestem przesądna? - pomyślała.
Powietrze po burzy było orzeźwiające. Chodząc po podwórku wdychała je pełną piersią. Ukradkiem zerkała na tęczę. Ten piękny, a zarazem przerażający widok, przyciągał jej wzrok.
Podeszła do drzewa, dotknęła jego pnia i powiedziała: przeżyłoś jeszcze jedną burzę. Która to była z kolei?... A ja myślałam, że piorun cię roztrzaskał.
Drzewo zaskrzypiało jakby. Ona uśmiechnęła się i pogłaskała czule chropowaty pień.
Następnego dnia była niedziela. Piękna słoneczna niedziela. Wybrała się, jak zwykle na jedenastą do kościoła. Jakaś rozkojarzona była tego dnia. Wstąpiła do Józi, ale ją bolała noga i postanowiła zostać w domu. Opowiedziała jej o tęczy,
o swojej wizji i przeżyciu. Józia uśmiechnęła się i powiedziała: wiesz, że masz bujną wyobraźnię, a ponad to jesteś wrażliwą osobą. Nie martw się na zapas. Idź do kościoła i zmów za mnie "zdrowaśkę".
Pożegnała Józię i poszła do kościoła.
Nie potrafiła skupić się, ani na kazaniu, ani na modlitwie. Obrazy z życia przesuwały się jej przed oczami, jak w niemym filmie.
Zobaczyła siebie i męża przed ołtarzem, na ślubnym kobiercu. Potem narodziny Oli, pogrzeb kochanego dziadka, radosne dzieciństwo córki, (to dopiero była szczebiotka, ona chyba nigdy nie płakała)
Nagle stanęła przed nią postać męża. Zamarła na chwilę. Nie była w stanie się poruszyć. To był na pewno On. Stał przed nią, jak żywy. Kiwał na nią. Zamknęła oczy, lecz ciągle go widziała... Uszczypnęła się z całej siły w udo. Dopiero po chwili usłyszała głos organów i pieśń. Zaczęła śpiewać razem z ludźmi:..."Panie, połącz nas... jedno serce, jedną duszę stwórz o Jezu w nas"...
Zdziwiła się, że ludzie już wychodzą z kościoła. Nie zauważyła końca mszy świętej. Przeżegnała się i dołączyła do wychodzących.
Przed kościołem - czekały na nią sąsiadki. Idąc, opowiadały o przemijającym, chłodnym lecie, o ostatniej burzy, o odwiedzinach dzieci z wnukami i tak doszły do drzewa. Przystanęły sobie kontynuując opowiadania. Rozmowę przerwał jakiś suchy, złowrogi trzask. Kobiety spojrzały na drzewo, i instynktownie odskoczyły w bok. Ona nie mogła się poruszyć. Stała jak wryta. Czuła, że drzewo obejmuje ją ze wszystkich sił i przygniata do ziemi...
Sąsiadki - patrzyły przerażone.
Ona - leżała nieruchomo pod ogromną gałęzią drzewa, która jak gdyby splotła się z jej ciałem...
Patrząc na twarz, można było powiedzieć, że się uśmiecha. Wezwany lekarz stwierdził zgon.
Ola - po pogrzebie matki przyszła pod drzewo. Długo patrzyła w puste miejsce, gdzie kilka dni temu była gałąź. Złotawe już liście, lśniły blaskiem w promieniach jesiennego słońca. Nie opodal drzewa, znalazła młode, rosnące drzewko. Nie mogła oderwać od niego oczu. Poszła po łopatę, wykopała je i postanowiła posadzić drzewko przy jej grobie...
W szufladzie, znalazła kilka zeszytów zapisanych przez matkę. Otworzyła jeden i zaczęła czytać:
Jestem jak liść
Zawieszony na drzewie życia
Pożółkły trochę
Lecz trzymający się gałęzi
Tańczę na wietrze
Śmieję się w słońcu
Płaczę z deszczem
Podziwiam wróble
Ćwierkające w gałęziach
Żegnam spadające liście
I...czekam na swoją burzę...
A może... boję się burzy
Która ma nadejść
I oderwać mnie od drzewa...
Dlatego drżę gdy silniej
Wieje wiatr
Z radością witam słońce
I każdy poranek
I wróble ćwierkające głośno
Swoje ćwir ćwir
A potem - niech się stanie...
powrót do spisu treści
Ryszard Kustrzyński
Szpital 1980
Nagłe szarpnięcie uczucia absurdu: dokąd pędzą?!
Co je przynagla?!! Skrzyżowanie ulic na różnych poziomach, tuż pod oknami szpitala, roi się od szalejących pojazdów. I ten wszechwładny szum przenikający szyby i uszy, rozkładający ciszę na posiekane, rozdygotane sprężynki. Dwa, trzy razy w tygodniu - kraksa. Wtedy pojawia się chwila emocji: czy są ranni? Czy taśmociągi ruszą ponownie? Czy świat w tym szczególnym momencie już opamiętał się? Czy spowoduje krok ku scaleniu? Może jakiś szaleniec wyskoczy z tej ciżby pojazdów i wykrzyczy swój protest.
Ale ani rozbite wozy, ani rozkrzyżowane członki ofiar nie przywołują ostrzeżenia Apokalipsy. Raczej jeszcze raz dochodzi do głosu organizacja porządku i poprawności. Sypią się mandaty i pojawiają nosze.
I pojazdy znowu zrywają się do wyścigu, próbując dogonić stracony czas. Cywilizacja jeszcze raz daje pokaz swej żywotności i optymizmu. Pobliski buldożer i żuraw zgodnie przystępują do swego dzieła - tłamszenia ziemi pod kolejną jezdnię i betonowy parking.
Tyle za oknem.
Panorama bitwy o świetlaną przyszłość ludzkości kurczy się nagle i trwożnie w szpitalnej sali. Tutaj wojna już się przesiliła. W przebłysku rozpaczliwej mądrości ofiary wypadku, świat kurczy się jak przekłuty balonik.
I tylko w pastelowym jasnowidzeniu szamocze się jeszcze wizja ostatnia: rzeczywistości absolutnie innej.
*
Osobliwe uczucie urwania się pewnego etapu życia.
Wystarczyła informacja, że moja operacja będzie nietypowa i szeroka. Jeszcze nie bardzo wiadomo, jakie przeszkody ujawnia się w czasie laminektomii kręgosłupa, ale 20-letni okres raczej nieświadomego zaniedbania nie rokuje zdecydowanie optymistycznego rezultatu dla moich nóg. Może być poprawa, ale i może jej nie być. Ta uwaga poczyniona przez jednego z asystentów nie usposabia mnie optymistycznie. Profesor X jest doskonałym neurochirurgiem - nawet w skali europejskiej - ale i mój przypadek jest trudny. Wiec patrzę w tej chwili w zmierzchające niebo, pod którym nieprzerwanie wyją pojazdy, i próbuję przysposobić swoje myśli do najgorszego. Do kolejnego etapu życia, w którym zabraknie już owej nadziei, która jakoś trzymała mnie w ostatnich latach.
Histeryczny jęk i wzywanie o pomoc zoperowanego dzisiaj sąsiada nie wytrąca mnie z równowagi. Gdybym posiadał przy sobie mikrofon! Gdybym mógł złowić i utrwalić ten głos!
- O Jezu, mój Jezu, pomóżcie mi ... Kasiu, córeczko ... Dejta mi się napić. Nie róbta mi krzywdy! Matko Boska! Dopomóż mi Jezu!
Jego świat nigdy nie stanie się moim światem. W moim świecie trudno mi odnaleźć uczucie rozpaczy.
*
Spośród wielu mądrości Wschodu próbuję zrekonstruować tę oto:
Jeśli sprawiają ci trudność pojednania z radością, zdobądź się na to, aby cierpienie - skoro już stało się twoim udziałem - przepływało przez ciebie bezosobowo, bezboleśnie. Ale jeśli przekracza to twoje możliwości, przyjmij postawę obserwatora; teatr twojego życia ma wówczas nie tylko tragicznego aktora, ale i widza, który ocenia, wartościuje reakcje, solidaryzuje lub przeciwstawia. Cierpisz, ale równocześnie nie tracisz sposobności wykorzystania wszelkich atutów, które niesie ze sobą cierpienie. Okazujesz się nędzarzem, lub dokonujesz w sobie odkrycia pierwiastka boskości. Toniesz w pesymizmie, kraczesz ludziom i sobie, szydzisz wobec życia, lub wtapiasz w uczucie anonimowego związku z Wszechświatem. Odnajdujesz w sobie zgodę na wszystko, czego doświadczasz. Tak narodziny jak i śmierć stanowią o harmonii Wszechświata.
*
Czasem do sali przenika pogodny duch nadziei. Wszyscy czujemy się lepiej, ktoś jutro-pojutrze - zdrowiejąc - opuszcza nas, a my razem z nim - uczepieni jego radości - także wyfruwamy cząstką naszego optymizmy na wymarzoną wolność. Pojawiają się sny, w których zaczynamy działać; przepływamy przez wydarzenia próbując machać rękoma jak marionetki, którym wydaje się, że wpływają na losy sytuacji. Niech i tak będzie. Raczej nigdy nie dowiemy się, skąd napływa to przeświadczenie, że czujemy się niezbędni wśród ludzi, potrzebni dla siebie jak i dla innych.
I tak to ważą się nasze dni i całe lata; wznosimy się i opadamy, coś nas odsuwa w niebyt, coś przybliża ku światu.
*
W chwilach, kiedy twój umysł powoli zapada w odrętwienie, gubiąc po drodze wszelkie melancholijne spory z Duchem Wszechświata, nagle otwiera się przed tobą furtka wyobraźni skorej do przygód. W czasie i przestrzeni.
Bo kiedy wydaje się, że już wszelkie wysiłki powstrzymania choroby nie dają rezultatu, czyż nie pozostaje ci wolny umysł? Wprawdzie skażony nieuchronnością zbliżającej się Chwili, przecież nie absolutnie poddany Nieuniknionemu. Do iluż wspaniałych podróży pamięcią w przeszłość jest jeszcze zdolny. Z mgiełką melancholii? Ale chwilę później czyż nie odnajduje swej autonomii wolnej od zatrwożenia?
Wiec pojawiają się pogodne wspomnienia z przeszłości, wydarzenia kiedyś nieskończone, które teraz nawijasz, nawijasz we wszystkich możliwych wariantach i odmianach tęczy.
Pojawiają się także obrazy z dalszej przeszłości, w której nie istniałeś, ale teraz możesz pozwolić sobie na zaistnienie w nich. Tysiąc, dwa tysiące lat nie stanowią żadnej przeszkody dla twojej historycznej wyobraźni. Pojawiasz się lekki i silny jak uosobienie wszelkich bóstw starożytności, którym wieki dorabiały setki fantastycznych przygód.
I miałyby wówczas dolegliwości ciała przeszkodzić w twoich arcypodróżach? W pełni zaistnienia w tych innych światach?
powrót do spisu treści
Piotr Dudek
IMPRESJE / fragment /
2 nagroda w konkursie "Kraków"
Kiedyś zasnąłem,
żeby obudzić się
już gdzie indziej:
kamienice z ciężkimi drzwiami
bez klamek ukradzionych
w królewskich portalach
przez kolekcjonerów
pchlich targów.
Ile pcheł za godło?
Za twój herb?
leżące truchło
w trumnie
jak skafander nurka
z jednym szklanym okiem
Wielooczny Polifemie
oko nieustające
w penetracji
świętości.
Jest tak dostojnie,
że nawet kamienie
gotowe są
w pajęczyny się zmienić.
Pochwycony.
Zachwycony.
wyczekujesz
drżących poruszeń
zbliżającego się
Boga - Pająka.
powrót do spisu treści
Katarzyna Warachim
P I K N I K
Słońce tego dnia grzało niemiłosiernie. Nic nie wskazywało na to, żeby pogoda miała się zmienić. Kto tylko mógł uciekał ze swoich betonowych pułapek do dużego parku na skraju miasta. Także Ona i On postanowili, że spędzą ten dzień razem. Wcześnie rano On zadzwonił do Niej i umówili się, że przyjedzie po Nią taksówką około południa.
Gdy taksówkarz nacisnął kilka razy klakson Ona wkładała już klucz do zamka. "To na pewno On" - pomyślała i nie myliła się. Gdy zeszła po schodach powitał Ją czule całując w rękę. Później wziął od Niej koszyk z przygotowanym na piknik posiłkiem i umiejętnie umieścił go w bagażniku.
Ruszyli. Taksówka mijała szybko wyludnione miasto. Asfalt parował. Ona objęła Jego rękę. Jechali w milczeniu. Szofer parę razy zagadnął coś do nich, ale zaprzestał rozmowy widząc w lusterku dziwny, jakby wystraszony wyraz twarzy dziewczyny.
niepewnie o drogę. Starsza pani spacerowała z psem na smyczy. Piesek warknął, gdy Ona wyciągnęła rękę, żeby go pogłaskać. Chwilę później szli już trzymając się za ręce wzdłuż wąskiej alejki.
mężczyzna w przeciwsłonecznych okularach. Z ich twarzy emanowała teraz młodzieńcza radość.
Jej pięknym ciałem. Ona czuła się przy Nim bezpieczna, a Jego obecność była Jej niemal niezbędna do życia. Czuła Go każdym najmniejszym i najdelikatniejszym nerwem. Gdy kochał Ją w mrocznym pokoju, pieścił Jej ciało do granic rozkoszy. Opuszkami palców odnajdywał w ciemnościach Jej oczy, usta, piersi. Językiem szukał miękkich i ciepłych zagłębień, w których mógłby zatopić swą twarz. Ona oddawała Mu to, co miała najcenniejszego z cichym jękiem. Ich dłonie spotykały się z zadziwiającą łatwością. Spotykały, pieściły i wędrowały dalej w poszukiwaniu wciąż nowych i coraz wspanialszych doznań. Ona i On. Poza tym wszystko inne przestawało być ważne. Nawet to, że oboje...
Park wypełniony był gwarem baraszkujących dzieci i szczekaniem puszczonych wolno psów. W rozedrganym powietrzu unosił się specyficzny zapaszek spoconych, rozleniwionych ciał. Ona zaproponowała, żeby koc rozłożyć gdzieś pod drzewem, ale nie sposób było znaleźć chociażby skrawka wolnego miejsca. Co chwilę potykali się o odpoczywających na trawie ludzi.
przepraszam, nie zauważyłem" odpowiedział próbując zatuszować to przykre zdarzenie niepewnym uśmiechem. Podobna sytuacja powtórzyła się, gdy Ona, potrącona przez rozkrzyczane, biegnące w ich stronę dziecko, upuściła torebkę. "Boże co za ludzie, nieprzytomni jacyś"- burknął ktoś za ich plecami. Nagle jej twarz zaczęła się raptownie zmieniać; zniknął uśmiech, a na jego miejscu począł się wyłaniać strach. Mocniej ścisnęła Jego rękę i przytuliła się do Jego ramienia całym swoim przerażonym i drżącym ciałem. "Nie bój się, to naprawdę nic"- szepnął Jej do ucha usiłując pocieszyć, uspokoić. Ale znał Ją dobrze. Wiedział, że po czymś takim długo nie będzie mogła dojść do siebie. Wiedział, że na nowo otworzy się - jak Mu się wydawało - już zabliźniona rana. Wszystko znowu wróciło. Znów będzie musiał odpowiadać na setki, tysiące pytań, na które tak naprawdę nie ma odpowiedzi. Bo cóż można odpowiedzieć tak wrażliwej i delikatnej istocie jak Ona?
Jak pomóc osobie, która niedawno straciła wzrok i dopiero uczyła się z tym żyć?
przyzwyczaić. Miał na to 28 lat...
powrót do spisu treści
Marta Koźlicka
MAŁA POEZJA
Stałam wśród lilii nad grobem pana
Czekałam też na słowika
Któremu zazdrosny skowronek
Wyrywał szare piórka
Chowałam się w malinowym chruśniaku
W miłosnym uniesieniu
Głaskałam kota Szymborskiej
Co w pustym został mieszkaniu
To poezja cudza, wielka
Co wzrusza człowieka
Czy można połknąć jej bakcyla
By zebrać własne myśli rozedrgane
Oddać sens życia
I piękno tego świata
Dzwoniące kroplami majowego deszczu
Pachnące skoszoną świeżo trawą
Głośne wrzawą kłótliwych wróbli
Zdobne kapliczką na starej wierzbie
Chmurą wielobarwną, wielokształtną
I jasnym gromem w ciemny czas burzy
Śpiewające dumką stęsknionej dziewczyny
Co czeka na swego kochanka
Taki jest mój świat a w nim człowiek
Który biegnie za szczęściem nie do uchwycenia
Z radością dojrzewania, bólem tworzenia
Z lękiem przemijania, rozstawania
Gdy patrzy w nieznaną dal wszechświata
Kto znajdzie słowa by to wyrazić,
Że życie to wielka loteria
Częściej z wielką przegraną
Że największym losem
To przyjazna dłoń drugiego człowieka
I nasz wewnętrzny ład sumienia
Czy wyrazi to ta mała poezja ?
powrót do spisu treści
Anna Rolińska - Ścibiorek
SEANS PSYCHOANALITYCZNY
- Zamknij oczy. Tuż za drzwiami powiek rozciągają się rozsłonecznione marzeniami połoniny wyobraźni...
- Nie chcę marzyć.
- Dlaczego?
- Bo potem boli rzeczywistość.
- Bardzo dobrze, że to odbierasz. Widzisz, są marzenia i marzenia..
Jedne uskrzydlają, inne zabijają.
Jedne sprawiają, że niemożliwe staje się możliwe, inne, że nawet to, co możliwe staje się niemożliwe.
Jedne odrywają od rzeczywistości, inne kształtują rzeczywistość.
Jedne to marzenia - wizje, a te drugie to marzenia - mrzonki.
- Mało kto wie. Jeśli bolała cię rzeczywistość, to marzyłaś mrzonkami.
- Jak je odróżnić?
- Mrzonka. Dostałaś pałę z fizyki. Jesteś wściekła. Wracasz do domu, siadasz wygodnie. Zamykasz oczy i całymi godzinami marzysz, że jesteś laureatem olimpiady z fizyki. Rozumiesz? Tracisz czas na marzenia, idziesz do szkoły i dostajesz kolejną pałę.
- A wizje?
- Mówisz sobie: chcę i będę! Oczami wyobraźni widzisz jak odbierasz nagrodę na olimpiadzie i całymi godzinami siedzisz nad książkami. Tylko o tym myślisz , tylko o tym marzysz. Rezygnujesz z kina, z dyskoteki. Wizja przesłania ci wszystko. Marzysz i dążysz. I pewnego dnia odbierasz nagrodę.
- A jeśli nie?
- To na pewno jesteś najlepsza w klasie. Widzisz różnicę?
- Chyba tak... Mrzonka to wtedy kiedy leżę i marzę, że
jestem piękna, wysoka i zdobywam tytuł Mis Polonia... A wizja to wtedy, kiedy z zacisniętymi zębami ćwiczę kilkanaście godzin dziennie i po wielu latach jestem samodzielna... Czy tak?
- Tak. Bardzo dobrze. Wiele dzieł miało swój początek w wizjach. Wizje mieli wszyscy wielcy odkrywcy, sportowcy i naukowcy. Wierzyli w niemożliwe tak bardzo, że stało się to częścią ich życia.
- Skąd wziąć na to siłę?
- Byłaś kiedyś zakochana?
- A co to ma wspólnego...?
- Odpowiedz...no byłaś?
- Wiesz, że byłam...
- Co wtedy czułaś?
- Co czułam?... Cały świat wirował w kolorach tęczy.
Słońce świeciło. Wszystko było możliwe, wszystko do osiągnięcia...
- No widzisz! Miłość jest tą siłą!
- Ale ja go już nie kocham!
- Miłość to uczucie, które można rozciągnąć na wszystkich ludzi, na zwierzęta, na rośliny, ale najpierw trzeba pozbyć się nienawiści i żalu. Trzeba przestać mieć pretensje do zdrowych, za to tylko, że są zdrowi...
- Łatwo powiedzieć...
- Zacznij od szczerej troski o innych. Przestań być skrzywdzonym pępkiem świata! ...Ale...o tem potem... No to jak... Idziemy na połoniny?
- ...Spróbuję...
- No to od nowa... Zamknij oczy... Widzisz połoniny?
- Widzę...
- Opowiedz...
- Trawa...wysoka trawa... faluje wiatrem...wąska ścieżka...
- Jesteś sama?
- ...Sama...
- Odwróć głowę, za tobą idzie Adam... nie!! Nie otwieraj oczu!
- Nie chcę żeby ON tam był!...
- Dlaczego?
- Nie chcę o tym mówić...
- Jestem tu po to, by słuchać właśnie tego o czym ty nie chcesz mówić...Więc...Za tobą idzie Adam...i...
- Ach!!!... powiedziałabym mu...
- Nie! Nic nie mów!... Posłuchaj choć raz co ON ma ci do powiedzenia...
- .....
- No?...
- ...On,...on mówi, że...że przecież nie chciał tego zrobić, że...że to był wypadek... tragiczny wypadek...że...że on by wolał oddać swoje życie za mnie...za moje zdrowie...
- A ty... co ty nato?...
- Ja mu nie chcę przebaczyć!!!
- Dlaczego?!
- ...Bo...Bo... No, bo ja chcę żeby ktoś był winny!
- Dobrze, że to powiedziałaś. Łatwiej nam jest, gdy ktoś jest winny. To zwalnia od pracy nad sobą... No to co... idziemy dalej?... Połoniny się złocą, tak?...
- ...Taaak...
- Posłuchaj, żeby wydobyć pozytywną energię trzeba pozbyć się tego, co ją blokuje: żalu, złości, zawiści i nienawiści.
Negatywne uczucia są trucizną duszy.
- Ale jak się jej pozbyć!?
- Staraj się zrozumieć drugiego człowieka. Postaw się na jego miejscu
Staraj się go zrozumieć... Jego sytuację... Jego motywy.
Zrozumienie jest wybaczeniem...
- Dobrze..spróbuję... ale to potrwa...
- Wiem. Nie śpiesz się. Przeanalizuj sobie każdego znajomego i oczyść swoje uczucia. Ale powoli, powoli...
To co, może niech już Adam nie wlecze się z tyłu za nami, tylko niech idzie obok?...Co?
- Obok nie może... ścieżka jest za wąska...
- A... no tak... dobrze...
- I co dalej? Idziemy?
- No właśnie, idziesz czy przesuwasz się?
- Jak to?...
- No ... widzisz, że stawiasz kroki, czy przesuwają się krajobrazy?
- ...zaraz... przesuwają się krajobrazy...
- No to się zatrzymaj. Popatrz na swoje nogi... Nie, nie otwieraj oczu!
Popatrz wizją. Siedzisz na wózku czy stoisz?
- Nie wiem... nie widzę... a co mam widzieć?
- To twoja wizja...
- W takim razie stoję i widzę stopy.
- To co masz na nogach?
- Buty... Takie tatery... Z wysoką cholewką... Brązowe...
- Podnieś powoli prawą nogę...zrób krok...przenoś ciężar i stawiaj na ziemi. Teraz lewa...przenieś ciężar...zrób krok...powoli...dokładnie... Znów prawa... No i...
- Kuleję!
- Co!??
- Buty mam niewygodne. Zawsze mnie obcierały...
- Tak?... To bardzo dobrze...
- Długo tak mam iść?
- Po górach chodziłaś całymi dniami prawda?... Nie, nie obawiaj się tyle tu nie będziesz musiała. Wystarczy kilka minut. Pilnuj tylko byś była świadoma każdego stawianego kroku. ... No, odpoczynek.
- To raczej nudne, nie męczące...
- Zaraz się zmęczysz. Zakładam ci na głowę czujniczki. Będą one rejestrowały impulsy, które będzie wysyłał twój mózg. Każdy rozkaz wysłany z mózgu będzie rejestrowany na tym wykresie. No koniec odpoczynku. Idziesz?
- Idę...
- Powoli...krok po kroku...
- ...Tak...
- Popatrz... Tutaj... Ta linia jest prawie prosta, widzisz?
- Co to znaczy?
- To znaczy, że twój mózg nie wysyła polecenia do nóg żeby chodziły.
- Dlaczego?
- Adam?
- Może i żal do Adama...
- No dobrze... spróbuję jeszcze raz. Idę...
- Idziesz?... Nie, nie idziesz... nie... nie ciagle nic...
- Jestem spocona!
- Spróbuj jeszcze... Powoli... nic... O! Popatrz ciuteczkę drgnęło!
O, tu... widzisz? To niesamowite! Na pierwszym seansie!
- ...Ja...ja, podałam rękę Adamowi... To działa!!
- Powoli, powoli... To dopiero lekkie drgnięcie. Wychylenie musi być o ...takie duże. Widzisz? To będzie oznaczać, że impuls jest dostatecznie silny.
- Do czego silny?
- Popatrz na monitor. Widzisz co to jest?
- Nerw?
- Tak. Widzisz, w tym miejscu jest uszkodzony.
- Wiem. Nerwy się nie regenerują...
- Tak mówią ci bez wizji. Czujesz się gorsza od jaszczurki?
- Ja!!! No coś ty!
- A widzisz! A ona potrafi regenerować nerwy! Myślę, że mózg człowieka jest doskonalszy od jaszczurki. Tylko, że człowiek utracił tę zdolność. Została zepchnięta ze świadomości gdzieś głębiej.
- I wizje mogą ją wydobyć?
- Tak.
- Zajmiemy się tym potem, tak jak chodzeniem.
- Komputerem?
- Oczywiście! Na dzisiaj dosyć. Czytaj na dobranoc ewangelię Jana. Ona pomoże ci pokochać ludzi. I żyj Wizją!!
- Jeszcze jedno pytanie... A...a jeśli to nic nie da?
- Kto żyje miłością nigdy nie przegrywa, nawet jeśli pozornie nic nie osiąga - osiąga najwięcej...
- Halo?!
- Słuchaj!! Pielęgniarka, która mnie rozbierała powiedziała, że mam na stopie odcisk!!!
- Taaaak?
- Na następny seans założę wygodniejsze buty!!!
powrót do spisu treści
Izabela Kozłowska
BRZOSKWINIA
Dzieci śmiały się głośno, gdy szedł ulicą. Zwieszał smutno dużą , ciężką głowę i wlókł się dalej na wykrzywionych nienaturalnie nogach. Miał małpią, wypukłą twarz, mocno odstające uszy i za długie - jakby niepotrzebne - ręce. Pokaźny garb wykrzywiał całe ciało w monstrualny pałąk. Tylko oczy zupełnie nie pasowały do tej sylwetki. Gdy nikt nie krzyczał, nie kpił, przybierały rozumniejszy, łagodny wygląd. Były szare, smutne i kryły jakąś wielką tęsknotę. Właściwie przyzwyczaił się już do tego, że ludzie z niechęcią i odrazą spoglądali na jego pokraczną postać. Najbardziej okrutne były dzieci, ale czasami, gdy jakaś matka karciła klapsem śmiejącego się dzieciaka, zamiast ulgi, czuł żal. Instynktownie wyczuwał, że przemoc jest mu obca i w takich sytuacjach zwykle uciekał do swego azylu.
Mieszkał sam w starej ruderze nad rzeką - tu czuł się bezpiecznie. Stary i półślepy już kocur ufał mu bezgranicznie. Wskakiwał na kolana, łasił się - widać szpetota pana zupełnie mu nie przeszkadzała.
Gdy nadszedł zmrok garbus ożywił się, był wyraźnie ucieszony. Noc była tuż-tuż, a snów mu przecież nikt nie zabierze. Wkraczał w inny świat i w skupieniu, jakby z namaszczeniem zasypiał. Dobra, piękna pani nie zawiodła go. Przyszła jeszcze weselsza niż wczoraj. Skinęła lekko białym paluszkiem i znów poczuł ten wspaniały dreszcz, rejestrowany każdą cząstką młodego, zdrowego ciała. Pani podawała mu soczyste brzoskwinie. Wokoło pachniał owocami sad, pod drzewami szemrał strumień, a ptaki wesoło baraszkowały w gałęziach...
Jakiś odgłos brutalnie wyrwał go ze snu. Półprzytomny usłyszał przeraźliwe miauczenie dobiegające od strony rzeki. Zerwał się z barłogu i jak potrafił najszybciej dokuśtykał na brzeg. Wytężył wzrok. Stary kocur miotał się pośrodku rzeki na świeżo odłamanej gałęzi drzewa. Garbus krzyknął coś po swojemu i bez wahania wszedł w wodę. Silny prąd spychał gałąź z szalejącym kotem coraz dalej. Ale on nie rezygnował.
Ciało znaleziono nazajutrz w sąsiedniej wiosce. Z rozpoznaniem nie było kłopotu - był przecież tak charakterystyczny i znali go w okolicy wszyscy. I tylko tłumek gapiów, który zebrał się nad wodą, był bardzo zdziwiony, gdy rozchylono topielcowi skostniałe dłonie. W sinych palcach zaciśnięty tkwił aksamitny, soczysty owoc brzoskwini.
powrót do spisu treści
Katarzyna Lang
***
Mój świat
To ...
Widok z mego okna
***
Nie muszę już płakać
Robi to za mnie deszcz
powrót do spisu treści
Stanisław L. Machowiak
NIEPEŁNOSPRAWNI
bez rąk
bez nóg
obarczeni troskami
spieszą z bełkotem słów
nieujarzmionych myśli
z uśmiechem
z litanią marzeń
nie chcą być cieniem
powrót do spisu treści
Stanisław Rapior
STACJA
Na stacji wiodącej do nikąd,
gdzie pociąg jest tylko do wódki.
Na ławce pijane śpi licho,
wstawione śnią krasnoludki.
Zegary się śpieszą do tyłu,
tak blisko od kaca do wrzoda.
Na stacji - do nikąd - wysiada
śledziona, nereczki, wątroba.
Tu można pod gwiazda pokimać,
choć raczej nie bardzo szczęśliwą.
Bo kiedy zbawieniem haust wina,
wyjść można już tylko na krzywą.
Przebudzi cię gwizd pośpiesznego,
przywłaszczy jedyny kapelusz.
Nie warto wskakiwać do niego,
nieśpiesznie, nie znaczy: bez celu.
I choć cel podróży niejasny,
w omamie się czasem objawi.
Poranek jest wcale nie straszny,
gdy w porę go "klinem" zaprawić.
A kiedy grają perony
walczyka ... i bar to estrada.
Ta chwila cię może obronić,
więc krzycz: - Ja nie tańczę! Wysiadam
- Ja nie tańczę! Wysiadam!
Wysiadam!
powrót do spisu treści
Roman Ficek
STASINEK
Przez moment staliśmy w milczeniu, by ruszyć z plecakami, ze śmiechem i gwarem. Zmęczeni lecz szczęśliwi. Ścieżką gliniastą, spękaną. Od słońca, które choć jeszcze porannie, nisko, już wyraźnie złociło jasnym promieniem. Wciąż w górę, między zbożem rozmaitym, co to witało poszumem radosnym i kłosem dojrzałych ukłonem. Maki i chabry i zieleń życiem wypełnione. Nie bojaźliwe, choć dźwiękiem kosy zadziwione.
Sierpień. Czas obozu i żniw. Witamy rozszerzonymi źrenicami ludzi prostujących plecy. Stoją z powrósłem w dłoni i przykładają rękę do czoła. Ten i ów kosę przytrzyma, na ostrze spojrzy, osełką blasku doda i do śpiewania metalicznego zmusi. Odpowie mu wóz skrzypieniem przyciężkim, ładowny, trzask rzemiennego bata wśród nawoływań.
- A pójdziesz od tego woza...!
- Józek, a nawracaj mi zaraz...!
- Utrapienie ino z tymi dzieciskami...
Dzieciaki barwne, a umorusane. Opalone takie. Ten gęsi przy miedzy pilnuje, ten zaś kij chwyciwszy witką go okłada. Wio! Wio! Woźnica jeden... Brykają, co niektóry przystanie, paluch w buzię wsadzi i dziwuje się. Harcerze...! Wnet jednak pomyka matczynym wołaniem zmuszony. I pędzi, wzrok niespokojny za sobą wodząc.
Jesteśmy na szczycie wzniesienia. Jeszcze tylko spojrzenie na pól szachownicę i skręt w prawo. Nieco dalej - szkoła. Poniżej nad potokiem jaśnieją namioty obozu.
Są już wszyscy. Zbiórka. Podział na zastępy. Baczność! Raport i słowa komendantki o dzisiejszych zadaniach. Najważniejsze: zorganizowanie "Zielonego Przedszkola" i pomocy przy żniwach.
Chwila odpoczynku. Trzeba coś zjeść. "Gruby" aż klasnął z uciechy i już myszkuje w plecaku. Niepotrzebnie. Jest na miejscu herbata, kiełbasa, chleb. Gwar przycichł i tylko szczęki poruszają się jednostajnie, miarowo...
- Jezus Maria!!! Dziecko!!
Krzyk - jęk półprzytomnej kobiety. Podbiegamy.
- Co wam matko? Jakie dziecko?
- Moje, o Boże! Mój Stasinek!... O, Jezu. Jezu... Za co? Za co? O Jezu! Za co...?
Nadbiegli inni. Szybko, szybko pogotowie. Jej chłopiec wpadł do stawku. Tam na łące. Nikt nie zauważył. Dopiero gdy wołano na obiad, zaczęto go szukać...
Komendantka jest już przy telefonie. Chłopcy, za mną! Jesteśmy na wzgórzu. To tam - czarna ruchoma linia, szachownica w złocie i zieleni czernią skreślona. To tam. Pędzimy. Skokami w dół, przez zboże, przez rżysko, przez łąkę, przez zboże... Milczące kłosy uderzają. Prędzej, prędzej! Dopadliśmy. Poprzez płacz i szloch chwytamy dziecko. Bezwładne. Odejdźcie ludzie! Usta - usta. Wdech, wydech. Powoli, jednostajnie. Masaż serca. Tylko spokojnie, dokładnie. Choć ręce drżą. Wdech - wydech. Masaż. Dokładnie, z wyczuciem. Tak, dobrze.
Spoglądam na chłopca. Trzy, cztery lata. Płowa mokra czupryna. Oczy nieruchome. Ręce zimne, sińce za paznokciami. Sine usta, usta martwego dziecka...Nie, nie nie!!! Nie ustawać chłopcy!
Próbuję rozmawiać z ojcem. Bije głową o ziemię, targa włosy. Jęczy, zawodzi. Nagle podnosi się, odpycha harcerzy, przytula dziecko, pieści, całuje, płacze. Przeklina. Z trudem daje się odciągnąć.
I znów... Wdech, wydech. Usta - usta. I serce. Wytrwale bez przerwy.
Daleki ryk syreny. Bliższy, coraz bliższy. Lekarz chwyta puls, słucha serca, podnosi powieki, zagląda w oczy, patrzy na palce... Kręci głową.
powrót do spisu treści
Marek Jastrząb
ODLEGŁOŚĆ
Po raz pierwszy od dłuższego czasu przestałem odnosić wrażenie jak czerw toczącego mnie przygnębienia. Troski minęły, niepyszne odleciały w mroczną zawiesinę wczorajszych depresji. Szedłem więc razem z muzyką, a czułem się otoczony kwieciem łąk, zielenią bujnych traw, radośnie.
I byłbym tak dalej szedł, przyjazny nieznajomym twarzom, tchniony optymizmem desperat uparcie wpatrzony w nierówne płyty chodnika, gdyby nie końskie łajno, które wyprysło z torby jakiejś babuleńki, potoczyło się po zebrach i upadło mi akurat pod obcas.
Ja też upadłem i już mi było mniej radośnie. Właścicielka nieszczęsnej torby usilnie starała się mnie przeprosić, jeden z przechodniów zajął się czyszczeniem mojego buta o nogawkę drugiego, trzeci zrywał boki, co nie było prawidłowo zrozumiane przez czwartego, który coraz ospałej klaskał na widok moich prób wstania z kałuży, aż piąty demonstracyjnie splunął w neutralne plecy szóstego.
- "Lata ptaszek po chodniku, jest mu raźniej niż w słoiku" rozdarłem się, by nie wypaść z roli. Jak zauważyłem facet numer dwa puścił się w pląsy z babuleńką, ta zaś uwzięła się przytupywać i refrenić sobie w co sprośniejszych kawałkach mojej śpiewki.
- Ale ubaw - zachłysnął się typek z karkołomną fryzurą i wyskoczył na zaimprowizowaną estradę, czyli na mnie. Żałowałem, że nie ma tu kogoś z fortepianem, bo na fortepianie gram jak szatan, lecz i tak było klawo. Karłowata ondulacja zlazł ze mnie sarkając, że mam niemuzykalny głos i dla przykładu, by nikt nie ośmielił się posądzić go o zwalczanie samorodnych prymitywów wcisnął mi pod berecik pięć złotych. Byłem zdegustowany, dlatego zaryczałem: - "Myśmy przyszłością narodu" - Jedyną odpowiedzią był nieznacznie nadpsuty pomidor, który zawadził o mój nos.
O chwili potknięcia się na wzmiankowanym nawozie minęło drobne pół godziny, gdy w te pędy przyjechały organa, kilkusetosobowa ekspedycja doradców w jednoosobowych prochowcach, świadkowie i konsultanci. Ustalono, że bez powołania specjalnej komisji nikomu nie wolno niczego wiążącego ustalać, a przede wszystkim należy zabezpieczyć fizyczną obecność biegłego. Niestety, biegły był na zwolnieniu, bo złamał nogę, więc powołano wicebiegłego, który miał czuwać nad całokształtem mojego upadku. Chrapał przy mnie na pół etatu, lecz wkrótce okazał się parszywym donosicielem, gdyż wygadywał przez sen niestworzone rzeczy. Zwolniono go, a społeczny Prezes ochotniczego sabatu biegłych świecił oczami. Na wszelki wypadek zainstalowano Prezesa w pobliżu mojego legowiska, które naprędce zmontowano. Świecił z prawdziwym zapałem ofiarnie i bez lipy, bo jak mnie poinformowano, szła noc, zanosiło się na złą widoczność, a tłumy zgromadzone, by mi skandować słowa otuchy, obawiały się by mnie ktoś nieupoważniony nie rozjechał. W nastroju świątecznym spędziłem tak na luźnych rozmowach kilka godzin.
Z narożnego domu wydelegowano sparaliżowaną staruszkę na noszach, żeby mi naubolewała, ile się da. Płakała dyskretnie, we własną garderobę i , jak wyczułem, bez chęci zysku, gdyż nie przyjęła chusteczki do wycierania zacieków na twarzy. Wymówiła się też od bisów. Wzruszyłem się tym jawnym współczuciem, bo nie chciałem wyjść na gbura i postanowiłem, z tej okazji, ułożyć podniosły wierszyk ku czci zgromadzonych, zabiletowanych koło mnie tłumów. Zbudziwszy Prezesa zażądałem papieru i ołówka. Ludzie na wyprzódki pchali się z potrzebnymi rekwizytami, kto mógł, lub kto nie mógł wręczał mi wieczne pióro, długopis, flamaster, papeterię. Wzniosłem oczy do nieba. Świecił księżyc i gwiazdy na peryferiach ciemności. Wiatr przesuwał czas. Ucieszyłem się, bo był to oczekiwany nastrój i zdanie o przesuwającym się czasie jak w pysk strzelił pasowało na pierwszą jego linię.
Skądinąd wiedziałem, że tekst z ambicjami powinien być nie tyle mądry, co klarowny. Potoczysta nędza śmiało wypiera chropowaty sens. Jednak nie było co dywagować, ponieważ z chwilą napisania o wietrze, pojemnik z natchnieniem odwirował w siną dal i gwałtownie musiałem zrobić psi - psi do bańki z gorącą kawą. Kiedy to uczyniłem, jednym kątem oka dostrzegłem rozchodzące się, zawiedzione rzesze moich przypadkowych wielbicieli, które chciały zobaczyć żywego poetę przy pracy, a drugim - świt.
Ułożyłem się możliwie wygodnie i objął mnie Morfeusz. Zanim padłem przygnieciony niespokojnym snem, usłyszałem łoskot zamykanej dla kołowego ruchu ulicy. Zamykano ją na pluskiewki. Byłem w pysznym nastroju, gdyż następnego dnia miało przyjechać pogotowie.
powrót do spisu treści
|