|
|
powrót do spisu treści
Renata Galik
Wizja
Widzę światło biegnące jasną smugą do mnie,
Widzę płonący w oddali żarliwy ogień.
Widzę złote drzwi otwarte szeroko,
Widzę, że przysiadł na nich biały gołąb.
Na górze fragment błękitnego nieba
Na białej chmurze stoi Matka Święta.
... Nagle jednak powracam do rzeczywistości
Zbudzona łagodnymi słowy życzliwości.
Przede mną prosty człowiek z laską białą
Co obdarzył mnie tą wizją wspaniałą.
Nadzieja
Mieć nadzieję, to wierzyć całą swoją mocą
w to, że nie zatoniesz.
Fale uderzają w Twoją łódź
woda przelewa się, sięga Twych kolan.
Ty siedzisz pokornie.
Ręce masz złożone.
Mówisz: "Ojcze nasz Ty jesteś z nami,
nie zatoniemy".
Nie słuchasz, co mówią o Tobie bracia Twoi
siedzący obok Ciebie.
Ty trwasz przy swoim, przy swojej nadziei.
Mieć nadzieję, to wierzyć, że Twój brat
Przebudzi się ze śpiączki.
Siedzisz przy nim, trzymasz go za rękę.
Na korytarzu słyszysz rozmowę -"On może
w każdej chwili umrzeć".
Lecz w swej nadziei i wierze wiesz, że tak nie będzie.
On tylko zaśnie, by móc przebudzić się w Bożych objęciach.
Słyszysz, że jego serce ciągle bije.
Trwasz w nadziei.
To jeszcze nie koniec jego misji.
Ma tyle do zrobienia.
Wydajesz okrzyk: O Boże!
On się poruszył!
O moja nadziejo, O moja wiaro!
Twój brat doskonale widzi Twoją radość
Mówi więc do Ciebie:
"Widzisz dzięki Twej wierze i nadziei,
mogę jeszcze cieszyć się życiem".
Jakże potężna jest wielkość tych dwóch cnót.
Jak napisał Święty Paweł w Boga imieniu:
"Wiara, nadzieja i miłość".
Tak ja dodam:
"Jeżeli je posiadasz nie zbłądzisz".
Królestwo Niebieskie
Królestwo moje Niebieskie
Niepojęte i nieogarnione
Te słowa noszę w sercu
Jesteś wiem
Obecne również wśród nas
Przecież to my cię tworzymy
Jesteśmy twoim fundamentem
Tęsknię za tobą kochane
Szukam cię w młodych ludziach
Dorosłych i starszych
Jesteś obecne w chłopcu
Pobożnie składającym ręce do modlitwy
Jesteś w dziewczynie
Pomaga przyjacielowi wstać, bo upadł
Jesteś w dorosłych
Biegnących do domu, bo dzieci głodne
Jesteś w starszej pani
Czytającej wnuczce bajkę
Jak mało potrzeba
Jednocześnie jak dużo
By Królestwo Niebieskie
Mogło istnieć na ziemi
powrót do spisu treści
Maksymilian Kozłowski
Powracającym w bieli
Widzę Henryka jak biegnie do pianina
ma białe palce bielutką koszulę
jest cisza nie słychać muzyki
a on gra i wszyscy słuchają
świetlicowego mistrza
tylko wiatr nie uznaje takiego zdarzenia
i z listopadową mgłą tańczy po polach
Franek w bielusieńkim fartuchu
w pobielanych miesza garnkach
ulatują wyżej i wyżej obłoczki
co drażnią nam gardła
Henryk i Franek żyli z dala od siebie
teraz obydwaj siedzą przede mną
na jednej ławce wspomnienia
która staje się przepełniona
przez wielu
powracających w bieli
xxx
Łączę się coraz mocniej z ludźmi
poprzez większe i mniejsze sprawy
i jedno powstaje echo
i jedna stągiew napełnia się winem
i wiem, że nastaje chwila
pocałunku nieba z ziemi widnokręgiem
w ścianach domu rozmaryn zakwita
w oknach domów spełnia się przemiana
światła w zapalone lampy ewangeliczne
gdzie płonie słoneczna oliwa
której nie zabraknie
szukam nad domem latających jaskółek
niech ptasie skrzydła rozniosą błękitność
z moich oczu na najwyższy pułap nieba
w nizinach ziemi jest inaczej
uderzamy się tarczami twarzy
las świerki stoi w miecze
i słuchać ponure pomruki sowy
powrót do spisu treści
Halina Krokowicz
***
Międzybrodzie, nasze Międzybrodzie
Tu się słońce kąpie w Soły wodzie
Tutaj kwitną najpiękniejsze kwiatki
Tu napotykasz najpiękniejsze chatki
Tu jest lud, o którym Bóg pamięta
Tu nad nami czuwa Matka Święta
Tu pensjonariuszy grono całe
Swoje miejsce ma tutaj na stałe
***
Nasz piękna rzeka Soła
Nas okrąża dookoła
Wokół pola, kwiaty zioła
Wszystko kwitnie dookoła
Kiedy słonko pięknie świeci
W Sole kąpią się starsi i dzieci
Na rowerkach wodnych płyną
Radość wielką w sercu mają
Wędkarze mają miny niewinne
Kiedy łowią rybki zwinne
Na Złotą rybkę czekają
Może kiedyś ją spotkają
Wszystko to dzięki rzece Sole
O której uczą dzieci
***
Moja mama już nie żyje
Nie dla mnie jej serce bije
Odeszła ona w zaświaty
Nie dla niej kwitną już kwiaty
W ostatnich słowach swojego życia
Na pewno mnie pożegnała
Wierzę, że bardzo mnie kochała
Nie widziałam jej 30 lat
Tak poukładał się nam świat.
powrót do spisu treści
Czesława Kuś
Wniebowzięcie
Matko złota, pszeniczna
Pani idąca przez pola z rozwianymi włosami
Dziewico prześliczna
Pochylona nad własnymi troskami
Niosąca bukiet polnych kwiatów i ziół
Cierpiąca razem z nami.
Pochyl się nad ludem utrudzonym
Polskimi Rolnikami
O których Polska mało się troszczy
Którzy są perfidnie oszukiwani, wyzyskiwani.
Pochyl się nad buziami dzieci
Usmolonych jagodami, pokłutymi komarami
Dźwigającymi wiadro jagód kilometrami
by zarobić na chleb z margaryną na tornister z książkami
do szkoły, gdy ich koledzy z miasta wypoczywają
Gardzą dziećmi ze wsi
Nazywają ich "burakami"
Tylko Ty Matuchno ich nie odrzucasz
Słuchasz z wielką miłością ich serc
rozmodlonych pod kapliczką w maju
umajonymi kwiatami
upracowanymi dziecięcymi rączkami .
Panienko święta, przechodząca kłującymi ścierniskami
Pochyl się nad naszymi bolącymi stopami.
Nad umęczoną duszą, poranionymi sercami.
Skowronkiem Ci byłam
Nad świętokrzyską krainą
Skowronek polata i skrzy
W porannych błękitach gdzieś ginął
Srebrnym dzwoneczkiem umilał
Młodzieńcze szczęśliwe me dni.
Skowronkiem Ci byłam mój miły
W skowronkach me oczy i serce
Ku szczęściu miłości patrzyłam
Pragnęłam byś wziął mnie za ręce
I poszedł ze mną przez życie na dobre i złe
Lecz los nam inne drogi wyznaczył
Musiałam opuścić drogą krainę
I Ciebie mój miły na zawsze
Skowronek w błękitach gdzieś zginął
Bo Ty mój jesteś już z inną
A mnie pozostał smutek i łzy sieroce.
powrót do spisu treści
Krystyna Łagowska
Poszukiwanie
wśród poplątanych ścieżek
linii papilarnych lasu
rozkwitają dzwoneczki
rozstęrzepionych chmur.
Konwalie kwitną wiosna.
Delikatne
Przekwitają jak sny
rozwianych młodzieńczych szaleństw.
Są przeciwieństwem
kwiatu paproci
o którym każdy słyszał
ale nikt nie widział.
Upajamy się doznaniem
zapachu, ulotnym jak wiatr
zanurzamy twarz
w nieuchwytnym
Dzban pełen gwiazd
Dziewczyna zanurza dłonie
w dzbanie pełnym wody
czuje pulsujące ciepło.
W lustrze wody odbijaja się gwiazdy,
są przesłaniem innych galaktyk.
- Ziemianie nie jesteście sami we wszechświecie,
wokół Was tyle innych swiatów.
Na nich rozumne istoty,
czy się kiedyś poznamy?
Pierwsze powitania są czasem trudne
jak grudka ziemi w której jest diament,
jak głębia morza,
z którego wyławia się perła.
Dziewczyna pieści dłonią nieuchwytny blask,
odkrywa tajemnicę gwiazd.
***
Zgasiłam lampkę, ogarnął mnie sen.
powrót do spisu treści
Władysława Małochleb
W chwilach trudnych
Ostyga serca żar
rozwiewa się czar
Grunt osuwa ci się spod nóg
I zrozumiesz że z tobą tylko Bóg!
Droga przez cierpienie
jest ciężka, trudna i niewygodna
Ale pełna tejemnej głębi
Boża i niezawodna
Uszanuj więc swe cierpienie
Jedyną szansę którą dał Bóg
Kiedys czeka cię wybawienie
Z życia zawiłych dróg
Ukochaj Krzyż
W planach Twoich Panie
Zdrowie i cierpienie
mają swoje miejsce
I swoje znaczenie
Więc z pokorą się przybliżam
Panie Jezu do Twojego krzyża
Pozwól mi o Panie Ciebie naśladować
Kochać goręcej i bardziej miłować
Tak daleko w cierpieniu
O Panie do Ciebie
Tak trudno jest pojąć
Że tam jesteś w niebie
Lecz z wiarą głeboką
do Ciebie się zbliżam
By Ciebie zrozumieć
I przylgnąć do krzyża
Zaduma
Kiedyś o Panie nade mną staniesz
w zadumie wielkiej i ciszy
Wtedy o Chryste - Boże i królu
serce Cię moje usłyszy
Przed Twą potęgą i majestatem
zadrży z rozpaczy i bólu
że Cie mój Boże pojać nie może
i zgłębić Twych tajemnic wielu
Człowiek jest pyłem we Wszechświecie
Potęgi Twej i madrości nie pojmie
Wtedy dopiero gdy jak małe dziecię
sercem ja czystym obejmie
Z wiarą głęboką, w pokorze wielkiej
Twoich tajemnic się trzyma
bo ponad ciebie mój drogi Jezu
nic tu droższego nie ma
powrót do spisu treści
Mieczysław Morus
Życie jak sen
I obrazy i wiersze przeminą
Cień zostanie a może i nie
Ja nie byłem i chyba nie będę
Gdzieś przewinął się mój cień
Oni mówią, że ja żyłem chwilę
A nie żyłem - po prostu to był sen.
Zaduma
Tu trzeba stanąć
Tu poczekać
Tu podumać, tu ponarzekać
Tu w słońce patrzeć i odblaski
Zachować jesień życia
Pałace zostaw i wspomnienia
powrót do spisu treści
Teresa Skałacka-Wilkosz
Profesorowi Tadeuszowi N.
Kolorowe farby - samograje
I pędzel byle jaki
I już jest obraz dzieło
I artysta jaki-taki
Lecz wstawić nowe kolano
By ktoś nie cierpiał nie płakał
By ktoś się uśmiechał
Spacerował, chodził a nawet skakał
To jest mistrzostwo i talent
Którym się wcale nie chwali
O którym mówi mnóstwo osób
O którym zapomnieć nie sposób
Pacjenci z wdzięcznością Go wspominają
Pacjentki hymny pochwalne śpiewają
***
Ja to jestem jakaś taka nienormalna
Jakaś taka popyrtana
Gdy wszyscy uwielbiają to co oryginalne
Ja sroczkami zachwycam się od rana
Wszystkim podobają się kolorowe kanarki, papużki
A ja kocham wróbelki co z nami na zimę zostają
Podskakują na śniegu,bo marzną im cienkie nóżki
Dla mnie najmilsze są nasze koty dachowce
Nie jakieś tam persy, syjamskie czy inne
Te co z nami urodziły się w Polsce
Ze ludzie ich nie lubią - cóż temu są winne
Dumne i eleganckie - swoimi chodzą ścieżkami
Chętnie się do nas przytulają
Najchętniej mieszkałyby z nami
Sprytne i inteligentne, trudno wyprowadzić je w pole
Zawsze zrobią to co zechcą. A wracając do ptaków
To najbardziej ze wszystkich czarne gawrony wolę
Kraczą przeokropnie. Ale bez nich martwe byłoby pole
Martwy park łąka i las
Głośnym krokiem obwieszczają nadejścia wiosny czas
I już topnieją śniegi, słonko mocnej przygrzewa
A gawrony gdzieś znikają-ulatują chyba do nieba
Z kwiatów też wszystkim podobają się wyniosłe róże
A ja wolę skromne niezapominajki, stokrotki i bratki
Z których można robić bukieciki nieduże
Które tworzą kolorowe jak dywany rabatki
Z ludzi też najbardziej lubię średniaków
Nie cierpię zarozumiałych przystojniaków
Którzy na wszystkich patrzą z góry
Myśląc,że cała reszta to ciury.
Lipy
Najsławniejsza jest ta z Czarnolasu
I swoszowickie pomniki przyrody
I ta która swego czasu
Widziała Lucjana i Jadwigi gody
Ich wyznań miłosnych słuchała
Tajemniczo nad nimi szumiała
Tworzycie piękne aleje
I wyznaczacie polne drogi
Do was dusza się śmieje
I nie szkodzi wam mróz srogi
Któż wypowie słodycz lipowego miodu
Śpiew waszych liści
I wśród skwaru chłodu
Drzewa umierają stojąc
Stojąc też się kochają
Marzą o wolności i ruchu
Lecz z miejsca się nie ruszają
A jest taka jedna niedaleko Krakowa
Skromna i niewidoczna
Bo wśród innych drzew się chowa
Jedna potrójna lub może trzy
Miłosne splecione uściskiem
A może wzajemne się wspierają
Bo rosną nad urwiskiem
powrót do spisu treści
Mirosława Skopowska
Moje miasto
Za oknem wstaje ocean krajobrazu
a z nim księżyc rachmistrz
naszych snów
secesyjna brama chmur
otwiera się jak za dotknięciem
ręki wróżki
i widzę moje miasto
w smudze snu
kiedy za oknem
wstaje ocean krajobrazu
powrót do spisu treści
TOMASZ "GAL" SZOC
Grawitacja
Pszenica
rozsiana jak wszędzie,
to manna - miesza się z błotem.
Ręce mam krótkie
I gładkie - dla Ciebie.
Nie będę się kłaniał...
Jest głód, który każe
I głód, który prosi.
Pierwszy okrutny -
To siła ciążenia;
ujmuje spełnienie miłości.
Ty jesteś wysoka -
Powiewasz na niebie.
Stopy zaś twoje to dwa korzenie.
Jeden się syci moją bliskością.
Drugi jest głodny.
powrót do spisu treści
Urbański Konstanty
TRZYNAŚCIE DZWONÓW
Księga I
Wieczór wiosenny
Zawstydzone słońce za górą się chowa
Zapowiada ciemność pora wieczorowa
Wiosenne słońce dziewczyna wstydliwa
Rumieńce Beskidów powieką zakrywa
Chwila się zbliża co dnia kończy dzieło
Jest biała serwetka i wino się wzięło
Woń kadzidła fajki co snuje się w koło
Jest smak i aromat miło i wesoło
Święta chwila wspomnienia kołysze dzień miły
A wieczorne dzwony dzwoniły, dzwoniły
Księga II
Bierzmowanie
Właśnie taki wieczór ten niezapomniany
Oczekuje gościa, gość to spodziewany
Rozmodlone roje chcące doznać łaski
Od tego biskupa co wysiadł z kolaski
Już wśród tego tłumu arcybiskup stoi
Młodzież przepytuje, więc się każdy boi
O co mnie zapyta i czy to mam w głowie
Do mnie już się zbliża więc się zaraz dowiem
A może nie zdąży, bo czasu ma mało
Niepokorne serce w piersi kołatało
Właśnie na mnie kończy i czeka pośpiechu
Bym swą wiarę wyznał na jednym oddechu
- W imię ojca i syna.....właśnie tego czekał
Za odpowiedz zapłacił za to żem ni zwlekał
Swym uśmiechem ciepłym obdarzył mnie w szczycie
Choć patrzyłem w oczy dziś metropolicie
To widziałem w koło tłumy rozmodlone
Czułem jak bym patrzył na świętą ikonę
Bierzmowania chwile dzwony ogłosiły
I z kościelnej wieży dzwoniły dzwoniły
Księga III
Świętych obcowanie
Wiosenny dzień wstawał we mgle otulony
Ciszę przerywały rozśpiewane dzwony
Ja tym co mi dawniej rodzicami byli
Lecz odszedł za wcześnie a mnie zostawili
Wizytę składam by świece zapalić
Ze swymi troskami bym mógł się pożalić
Gdy wracałem we mgle dwie postacie stoją
Za późno uciekać patrzą w stronę moją
Z początku dla mnie chwila ta niezręczną była
To biskup Pietraszko i Karol Wojtyła
Znów widzę metropolity ten uśmiech wesoły
Pytają mnie o te najbliższe kościoły
Obaj mnie pod ręce prowadzą jak swego
Widocznie tak można nie ma w tym nic złego
Przed kościołem już śpiewa godzinki lud wierny
Każdy tak jak może śpiew jest więc mizerny
Na kolanach się ludzie posuwają w kupie
Całują pierścienie i szaty biskupie
A ja gdy tak idę z biskupami teraz
Ta podniosła chwila serce mi rozpiera
Tłumy na kolanach godzinki kończyły
Dzwony swe akordy dzwoniły dzwoniły
Księga IV
Przykazanie miłości
Młode moje serce od pokory stroni
I za spojrzeniami swej wybranki goni
By mogło wreszcie gdy wolność poczuje
Wyrazić duszą jak mu krew pulsuje
Szliśmy drużką aż do wsi odległej niewiele
Dzieliliśmy się szczęściem bardzo blisko siebie
Gdyśmy wymienili obrazki te co pamiątkami
Dał nam Karol Wojtyła by były światkami
Jak poświęcone obrazki co dwa serca łączą
I szczęście we dwoje w obfitości sączą
A gdy usta akt ten właśnie pieczętować miały
Turkot bryczki nam przerwał moment doskonały
Jedzie eminencja w bryczce co się zowie
Droga naszej ucieczki skończyła się w rowie
Nie było powodu i wstydu nie trzeba
Bo miłość to nie grzech tylko łaska z nieba
Błogosławieństwo spadło na nas z bryki
Gdy biskup czynił nad nami krzyżyki
I serdeczny uśmiech co jak słońce grzeje
Co duszę uskrzydla i daje nadzieje
To już po raz trzeci chyba dobrze liczę
Widziałem od wczoraj to święte oblicze
Skąd mogłem przypuszczać że po małej chwili
Będą ojca świętego w tej postaci czcili
A chwalebne dzwony w ten poranek miły
Swym donośnym głosem dzwoniły, dzwoniły
Księga V
Sakrament małżeństwa
Czas mija szybko i lat coraz więcej
Przyszła pora obrączkę mieć na ślubnej ręce
Odpowiednie więc trzeba wszcząć przygotowania
Od metryki chrztu udokumentowania
Przyjście moje na świat przekreśliło wszystko
Inne dona na chrzcie imię i nazwisko
Data się zgadza i światków nazwiska
Lecz tamtejszy proboszcz gdy popatrzył z bliska
Błąd spostrzegł i wnet pisze do prałata że
Nie zmieni nazwiska aż do końca świata
Dobry prałat Słonka pisze do Wojtyły
By zgodę dał na ślub bo się już kończyły
Zapowiedzi co głosił przez cztery niedziele
Szybko przyszła odpowiedz i ślub był w kościele
Przeżywałem dzień wielki radosny i miły
A weselne dzwony dzwoniły dzwoniły...
Księga VI
Wszystkie nasze dzienne sprawy
Jeszcze Wojtyła odwiedził Słonkę wiele razy
By świecić zegary, dzwoniły i obrazy
Jego błogosławieństw już chyba nie zliczę
Zawsze podziwiałem niezwykłe oblicze
Tajemniczy uśmiech co jak słońce grzeje
Uskrzydla mi duszę i daje nadzieję
Kiedyś nas odwiedził zasmucony srodze
Odprowadził Słonkę w tej ostatniej drodze
Prałat żył przykładnie dzieci go lubiły
A dzwony żałobne dzwoniły dzwoniły
Księga VII
Habemus papam
Wiadomość nadeszła z dalekiego kraju
Chociaż jesień była czułem się jak w maju
Bo wspaniała wiadomość serce rozpaliła
W Piotrowej stolicy Kardynał Wojtyła
Zaraz też Polaków serca się cieszyły
Watykańskie dzwony dzwoniły dzwoniły
Księga VIII
Nie zabijaj
Nadszedł czas gdy omal nie stanęło serce
Gdy Jan Paweł Drugi napotkał mordercę
Ali Akcza nim był o Boże Laskawy
Cudowna Ikona nie skończyła sprawy
Modlitwy Polaków do nieba spieszyły
A dzwony na trwogę dzwoniły, dzwoniły
Księga IX
Czcij ojczyznę swoją
W ojczyźnie swej papież bywał kilka razy
Biało żółte flagi święcone o obrazy
Co Polaków wioski i miasta zdobiły
Dzwony tryumfalnie dzwoniły, dzwoniły
Księga X
Módl się i pracuj
Kiedyś wiosną na działce gdy urlop spędzałem
Od Burmistrza Żywca wiadomość dostałem
Powiada Widzyk że się okazja zdarza
By budowę pilnie rozpocząć ołtarza
Wziąłem się pilnie do pracy bez ustanku prawie
Chcąc sprostać wyzwaniu w wiekopomnej sprawie
W koło wiele osób do czynu się pali
Tych co mi do pracy w Zamku podesłali
Więc praca do przodu posuwa się żwawo
Projekty ołtarza te schodzą kulawo
Gdy improwizuję by były terminy
Biuro Ochrony Rządu stroi kwaśne miny
Przy dzwonnicy prace wreszcie się skończyły
Po ulewie dzwony dzwoniły dzwoniły
Księga XI
Chwalcie łąki umajone
W rynku się stłoczyły tłumy nieprzebrane
A miasto jak nigdy wydekorowane
Godnie wita Papieża który tak po prostu
Poświęcił kamień od nowego mostu
Które ma miasto połączyć ze światem
Przesłanie zostawił by z każdym jak z bratem
Jak Chrystus uczył naród miłości potrzeba
Która jak po tym moście powiedzie do nieba .
Zachodzi słoneczko za Beskidzkie góry
Na Grojcu Krzyż Papieski stanie, dotknie chmury
Pieśń Maryjna po mieście swe tony roznosi
Papieski helikopter nad miastem się wznosi
Choć zapadł wieczór tłumy się modliły
A dzwony Żywieckie dzwoniły dzwoniły
Księga XII
Ostatni Sakrament
Fajka dawno zgasła,wino się skończyło
Zmierzch zapadł głęboki zimno się zrobiło
Tak się dziś zakończył czas Sługi Bożego
W modlitwie świat żegnał Papieża swojego
Dzwon Zygmunta zapłakał,płacze naród cały
Już wszystkie narody za Nim zapłakały
Z Watykanu wieści smutne dochodziły
A żałobne dzwony dzwoniły dzwoniły
Księga XIII
Święty Święty
Do Jana Pawła II do Ojca Świętego
Który błogosławi z Nieba Wysokiego
Wznoszą wierni modlitwy żarliwe w pokorze
Bo nowy Święty wiele uczynić im może
Spogląda z góry na nas swym ciepłym uśmiechem
Wspiera nas swoją łaską, martwi naszym grzechem
Będą się pokolenia do Niego modliły
A dzwony w Watykanie dzwoniły dzwoniły
powrót do spisu treści
Andrzej Maria Witkowski
Pod niebem Krakowa
Pod niebem Krakowa
Spotkałem ją...
Dziewczynę
O błękitnych oczach.
Niepełnosprawna,
O kulach chodziła,
Na wózku inwalidzkim
Jeździła.
Lecz zawsze na jej twarzy
Uśmiech gościł,
A w oczach iskierki były...
Światełko radości.
Pod niebem Krakowa
Uśmiechu czar
I... łomot serca
Gdy dotykałem jej dłoń.
Czerwiec w Krakowie
Czasem zaczarowanym jest...
Najdłuższe dni...
J szepty...wśród młodej zieleni.
Pod niebem Krakowa
Spotkajmy się...
Popatrzmy na siebie...
Ile w ludziach...
piękna jest.
powrót do spisu treści
Karol Filo
Stapianie czasem
Przygoda zaczęła się poznaniem Wandeczki Jajko w Ośrodku
Wypoczynkowym w Chotowie na skraju zachodniego Dębickiego lasu.
Siedziała na ławce trzymając dwie kule w ręku, uśmiechała się do mnie,
ja do niej też, było zagadkowo i czarująco. Rozmowę zapoczątkowała
Wandeczka Jajko, kierując pytanie do mnie i do dwóch znajomych mi osób.
Były to pytania o podróż i jak się jechało. Poznana Wandeczka Jajko
przyjechała z córką samochodem osobowym do Ośrodka Wypoczynkowego w
Chotowie.
Ja z kolei z lekkim uśmiechem powiedziałem, że przywiózł mnie mój
kolega Bronek Ślęczek, któremu za tą przysługę wykonałem portret
ołówkowy na tekturze podklejonej bristolem.
Kolejnymi znajomymi, którzy siedzieli na, ławie to Helenka Łącka z
Krakowa - malarka oraz Zbyszek Wołkowicz z Bytomia - malarz, zostali
wcześniej przeze mnie poznani na plenerze w Lanckoronie i Kamienicy.
Zostali uczestnikami pleneru malarskiego w Chotowie.
Osobą którą się zainteresowałem była miła Pani Wandeczka J. z modną
fryzurą strzyżoną na chłopaka.
Ja chwaląc się przyjechałem miasteczka Niepołomic z pięknie
odrestaurowanym królewskim zamkiem.
Moje nazwisko jest dość atrakcyjne i łatwe do zapamiętania i z
imieniem brzmi Karol Filo. Ja im opowiadałem o Zamku Niepołomickim,
którego remont trwał wiele długich lat i kosztował prawdopodobnie 6
milionów złotych. W Zamku dzisiaj znajduje się Niepołomickie Centrum
Kultury, pomieszczenia muzealne, restauracja "Zamek" oraz inne
pomieszczenia gospodarcze. Zamek stał się okazały i dostojny, wygląda
po remoncie i konserwacji wspaniale i odświętnie.
Codziennie obowiązywał gościnny regulamin, który wszyscy uczestnicy
przestrzegali. Rano 8.30 śniadanie, 13.00 obiad i o 18.00 kolacja.
Godzin posiłków przestrzegano, gdyż w przeciwnym razie można było
zostać bez posiłku.
Do przyjemnych obowiązków należało wykonywanie prac plastycznych, prac
związanych ze sztuką. Była to powinność do której nikogo nie należało
zachęcać ani namawiać. Każdego dnia zaraz po śniadaniu przy każdej
ładnej pogodzie wszyscy wyruszali w okolice ośrodka lub na jego teren
do szkicowania, robienia notatek, które potem były opracowywane i
realizowane.
Tak! wszyscy bez wyjątku oddawali się twórczemu działaniu, temu tak
pięknemu celowi, tej tak wspaniałej pasji, jaką jest twórczość
plastyczna. Prawie wszystkie chwile wykorzystywano na twórczą
inspirację, sprzyjała słoneczna pogoda i zapał. Poznana Pani Wandeczka
też przyjechała z Krakowa i jest inwalidką z pierwszą grupą i musi
chodzie o dwóch kulach. Jest osobą pełną fantazji, werwy i radości.
Polubiłem ją od samego początku, spodobało mi się jej postępowanie i
wielka wiara w siebie. Lubiałem z nią rozmawiać, znała wiele ciekawych
historii, była komunikatywna i ciekawa, miała poczucie humoru.
Codziennie prawie każdego dnia spotykaliśmy się na rozmowach pełnych:
beztroskich humoreskach. Pani Wandeczka Jajko była osobą rozmowną,
lubiała opowiadać o swoim ogródku. Jej ulubionym poetyckim tematem
były refleksyjne i filozoficzne wiersze, które pisała i czytała przy
każdej nadarzającej się okazji.
Większość ucżestników pleneru to malarze, był też jeden rzeźbiarz.
Wszyscy pracowali tworząc swoje malarskie wizje. Malowali w większości
na terenie ośrodka, który miał wiele ciekawych widoków i fragmentów
malarskich oraz większą wodę. Było to niewielkie sztuczne jeziorko, po
którym można było pływać łódkami podziwiając ciekawe widoki
otaczającego pejzażu. Ciekawe widoki pejzaży były najczęściej malowane
i rysowane mazakami.
Na koniec turnusu zaplanowano wystawę prac malarskich wszystkich
uczestników. Wystawę przygotowano na dwa dni przed zakończeniem
turnusu. Wystawieni byli wszyscy, ja miałem niewielkie prace i
wystawiłem je w holu Ośrodka Wypoczynkowego, pozostali mieli prace
wystawiane w sali imprez na parterze.
Wystawa była udaną imprezą, wszyscy byli zadowoleni, że ich prace były
wystawione. Tylko Pani Wandeczka J. przyszła podziwiać prace koleżanek
i kolegów, była zachwycona pracami i dziękowała wszystkim.
powrót do spisu treści
Zofia Karwat
***
Niech skryją nas łąki szpalerem
splątanej, zielonej gęstwiny
Twe słowa Maniusiu dotąd będą szczere
Aż później pójdziesz za inną
Wirka wiedziała, a może i czuła, że się na coś
zanosi na wsi od rana, ale nie wierzyła, że takie cyrki będą wieczór.
Maniek chodził jak jakiś książę koło czworaków i ani się do niej nie
odezwał. Udawał, że ją nie poznaje. Coś tam musiało z Krakowa "myknąć"
do wsi, a ludziom dzioba nie zamkniesz, lepiej wiedzą, gdzie się co
dzieje. Działa telegraf bez drutu aż dzwoni. Było południe. Janka
przyciekła do czworaków po jajka od indyczki. W ogóle tego roku kobiety
ze Złotnik podostawały bzika na punkcie nasadzania gadów na jajka,
gdzie się tylko dało i ile się dało. Przyciekła Stasia, myślała, że co
dostanie, ale już Zofia nic nie miała, bo Calka wycyganiła wszystkie
jajka wcześniej. Stasia wypadła z izby z takim hałasem, że wszystkie
kwoczki w sieni wystraszyła. Powstał jazgot i gdakanie, że Górska
przyleciała zobaczyć co to za hałas pod czworakiem. Ledwie się
skończyło z jajkami wpadł Heniek, porwał kawałek placka z talerza i na
pole. Heniek był tutaj już z tydzień, a Wirkę przyniosło z Krakowa
wczoraj.
- Ty Wirka, Maniek jest na polu, koło Soi. Idź zobacz.- powiedział Heniek i wyrwał na pole.
Wirka majestatycznie przedefilowała przez podwórko. Orlik ją
widział, ale udawał obrażonego, a Wirka ani myślała odezwać się do
niego pierwsza. Przeskoczyła przez rów i drugą stroną ogrodu hycnęła na
łąkę Górskich. Maniek tylko swymi czarnymi ślepiami iskrzył z daleka..
- Eche, złap se kotka to się z nim pobawisz - mruknęła oglądając się nieznacznie za siebie.
I po cichu wróciła pod okna czworaków, oglądając się naokoło i
uśmiechając się pod nosem. I po drodze natknęła się na młodych. Andrzej
i Basia stali na wprost okien Heli pogadując ze sobą. Andrzej naprawiał
rower, a Basia przypatrywała się, co on robi.
- Ty Wirka, Jasiek Cię kazał pozdrowić - ośmiała się Baśka -
Jasiek i Andrzej to cię lubią, a Ty od nich wiejesz, ani się nie
odzywasz, ale ci Kraków przewrócił w łebku, no.
- Ja mam chłopaka w Krakowie, Aramiska.
- Ale takiego co cię nie chce - odparował Andrzej. .
Wirka nie zauważyła, że Maniek się zorientował, gdzie ona jest i
poszedł za nią. Baśka chciała Wirkę zatrzymać, a Wircia hyc przez rów i
w nogi. - Ależ to zdziczało w tym Krakowie - ośmiał się chłopiec.
- Ej Ty, księżna złotnicka, zapomniałaś wschodni rów i Szczurów łąkę - krzyknął chłopiec.
Odpowiedziało mu śmieszne parsknięcie jak u rozzłoszczonego kota.
- Będziesz Ty jeszcze za mną miauczała, jak te Twoje mruczki w Krakowie, a teraz panią gra, poczekaj.
Wirka przyleciała z powrotem do Zofii, do izby. Janka już miała wychodzić z izby, ale sobie coś przypomniała.
- O wpół do dziewiątej wieczór u Kędzirów też zawiadomię, oni lubią ten film "Monte Christo".
Wirka siedziała na sofie i mruknęła.
- Bo on tam będzie. Kamila zarabiała ciasto na kluski i nie
dosłyszała co Janka mówi, bo radio głośno grało. Aż Janka głośno
mruknęła
- Będzie?
- A kto ma być jeszcze u Ciebie - zapytała Kamila
- A sąsiedzi - mruknęła Janka i mrugnęła oczami do Wirki.
Młodzi się bez słów zrozumieją. Janka poszła do Sojów, a potem do
domu, A Wirka stanęła przed czworakiem i zastanawiała się co robić.
Postraszyła kury, pobawiła się z burym kotem na progu u Sojów, a potem
zerknęła do izby co Bronia Soina robi. A Soina trzymała malutkie
dziecko na rękach i karmiła je. Przytuliła małego do siebie, pokołysała
i ułożyła go spać. Mieszkała w tym samym mieszkaniu co wcześniej mama
Wirki, nim umarła. Potem zrobili w tym mieszkaniu Wiejską Radę
Narodową, a potem mieszkanie stało długo puste. I wreszcie po długim
czasie wprowadziło się tam młode małżeństwo.
- Maniek, twój drapieżny kotek tu jest - rozdarł się Kazik, mąż Broni, stary kawalarz.
Jego się zawsze figle trzymały, tego czarnego łba.
- Wiem, że jest, ale to dziki żbik, a nie dziewczyna - ośmiał się Marian.
- A ty byś sobie pazury ostrzył, jak stary kocyr na takie pręgate, małe - parsknęła Wirka spod pieca.
Stanęła sobie tam pod piecem, gdzie dawniej siadywali oboje jako
dzieci, jak żyła jeszcze Wirki mama, ale to było tak dawno, tak
dawno... . - A takie to pyskate jak dawniej - dogadywał Kazik - Maniek nie
wiesz jak się dzikie koty oswaja. Popieść ją to ci się nie będzie tak
stawiała.
Buchnął od progu śmiech, aż się izba zatrzęsła. Mańka brat Andrzej
jeszcze lepiej zaczął dogadywać. Wreszcie chłopaki wzięli się do kart i
trochę się uspokoiło. Za to Broni małe dziecko rozwrzeszczało się na
całą izbę z tego krzyku, a Wirka aż się za boki trzymała ze śmiechu.
- Bronia, daj mleka kotu bo miauczy - droczył się Maniek
- Od rostek do kostek a całuj mnie chaw - parsknęła Wirka i poszła
na chałupy. O ósmej wieczór Wirka przemknęła koło okien swojej dawnej
izby i poszła koło starego stawu, tam w czwartym domu mieszka Janeczka
z rodziną. Wirka coś tam sobie podśpiewywała pod nosem idąc ścieżką.
Nagle ktoś doskoczył do niej znienacka i przesłonił jej oczy rękami.
- A mam cię, ty mruczku - i dwie mocne łapki objęły ciepłym uściskiem dziewczynę.
Weszli do izby i Wirka nie mogła znaleźć sobie niby miejsca. Wreszcie siadła na stołeczku opierając się plecami o nogi Mariana.
- Patrzcie jak orliczka siedzi u stóp szejka arabskiego - kpił Staś, Janki mąż
- A idź ty stary pierniku, nie dogaduj, bo przeszkadzasz. To film a nie cyrk - śmiała się Janka.
- A niech siedzi jak jej tak dobrze - mruknął Maniek.
Światło telewizora przygasło. Maniek pogłaskał Wiereśkę po głowie, a wieczór śpiew i śmiech słychać było na całą wieś.
- Już się pogodzili, co - pytali się ludzie.
A Maniek tylko skrzydłami wzruszał, on dobrze wiedział swoje.
powrót do spisu treści
Hanna Kaup
ZIELONA MIŁOŚĆ...
Moja miłość przyszła do mnie jakoś tak niepostrzeżenie i
niespodziewanie u schyłku ubiegłego stulecia, na przeraźliwie chudych
nogach, w krótkich wytartych spodenkach i ohydnej zielonej koszulce,
a'la bokserce, na dalekim południu naszego kraju, w centrum znanego
skądinąd uzdrowiska, śmiało konkurującego w rodzimej kinematografii z
niejakim, całkiem mało znanym, Londynem.
Przykucnęła, pogłaskała, a odchodząc do swoich zajęć, pozostawiła
przekonanie, że wróci i to najszybciej, jak potrafi, by spełnić choćby
drobiazg, o jakim być może - całkiem bezwiednie napomknęłam w
rozmowie. W dodatku była dowcipna i trochę zbyt pewna siebie, jak na
faceta o takiej - nazwijmy to - nietuzinkowej urodzie.
I jeszcze to imię! Dla mnie najgłupsze pod słońcem, bo kojarzące się z
przechwałkami i niemal wrodzoną pychą, o której z takim wdziękiem
pisała mistrzyni Konopnicka. Etymologicznie z oślim rozumem nie miało
oczywiście nic wspólnego. Ba! nosili je nawet najwybitniejsi - z
bohaterami filmowymi i głowami państw włącznie. Za to ich żeński
odpowiednik wspominałam bardzo pozytywnie. Wszystkie pielęgniarki,
jakie znałam o tym imieniu, były czułe, wrażliwe i najlepiej pod
słońcem robiły zastrzyki.
No więc ta moja miłość, o której jeszcze wtedy wcale tak nie myślałam,
pętała się przy mnie tak jakoś szarmancko i z wyczuciem potrzeb, że
każdy dzień spędzony wspólnie urastał do rangi szaleństwa. Urządzaliśmy
wyjazdy w góry - nasze i sąsiedzkie - wypady na grzyby,
wycieczki do okolicznych miejscowości, które niegdyś cieszyły się
niemałą sławą ze względu na wydobycie złota lub innego kruszywa. W
zamkach, pamiętających historię dawnych stosunków polsko niemieckich,
oddychaliśmy resztkami - poważnie nadgryzionej zębem czasu -
przeszłości. Przemierzaliśmy zieloną granicę, przemycając za każdym
razem ze dwie butelki lepszego alkoholu i kilka piw, które, musiały
udawać ten specyficzny gatunek, przeznaczony dla ludzi z problemem
migającej powieki, żeby pan strażnik nie kazał nam wracać z powodu
naruszenia przepisów o turystycznym ruchu przygranicznym. Łowiliśmy też
pstrągi, które właściwie same wskakiwały nam na haczyki, w
specjalistycznych przedsiębiorstwach agroturystycznych, hodujących je w
stawach dla takich oszołomów jak my, którzy - aby nasycić swą
mieszczańską próżność - chwytali za byle kije z żyłką i udawali
wielkich łowczych. A ryba była odpowiednio tresowana, więc nie
pozostawiała żadnych szans i załatwiała sprawę błyskawicznie. Jak
kamikaze rzucała się w kierunku swego największego wroga, któremu nie
wypadało narzekać na łatwo osiągniętą zdobycz. Z miną zwycięzcy
zasiadał więc za stolikiem i niecierpliwił się, kiedy ujrzy swe trofeum
na tacy. Taca, a właściwie tacka, była co prawda papierowa, za zdobycz
należało jeszcze zapłacić, ale jak to wszystko pięknie wygląda na
zdjęciach. Swoją drogą, trzeba było niemałego sprytu i refleksu, żeby
zdążyć sfotografować te niezwykłe wyczyny ryb i ludzi. Ci natomiast,
jak przystało na połamańców, którzy przybyli do wód po zdrowie,
prześcigali się w rehabilitacyjnej aktywności. Najlepiej wychodziło im
to w późnych godzinach popołudniowych lub wieczornych, na tak zwanych
fajfach, dyskotekach lub dancingach. Z czasem przyzwyczajali się nawet
do najobrzydliwszych fałszów miejscowych kapel, tolerowali człowieka -
orkiestrę, że o przebojach disco-polo nie wspomnę. Bo nie o muzyków czy
instrumenty tam chodziło.
W każdej, wymęczonej codziennymi trudami duszy, grały bowiem nie
tylko największe, wymarzone światowe przeboje, ale skrywane gdzieś w
głębi serca tęsknoty za wielką przygodą. Niektórzy - w przypływie
radosnej, niczym nieskrępowanej swobody, zapominali o tym, że gdzieś
tam ciągle istnieje ich szary, własny świat, do którego trzeba będzie
wrócić. Wielu mocno odchorowało te powroty.
W tym tłumie i zgiełku roztańczyła się i moja miłość, którą - z jednej
strony podziwiałam za mądrość i ,dojrzałość, z drugiej - bałam się jej
młodzieńczego szaleństwa i fantazji. Było mi z tym jednak wyjątkowo
dobrze. Niestety, i na nas przyszedł czas. Stało się tak, jak napisała
Karen Blixen w "Pożegnaniu z Afryką": "Kiedy Bóg chce nas ukarać,
spełnia nasze marzenia." Tyle, że ja wcale wtedy o tym nie marzyłam, a
moja miłość - pozostająca ze Stwórcą w ambiwalentnych stosunkach
stwierdziła, że Bóg w swej wielkości i mocy nie może być aż tak
okrutny.
Od tamtej pory minęło siedem lat. Przybyło nam trochę zmarszczek i
kilogramów, mnóstwo przejechanych tam i z powrotem kilometrów,
traumatycznych doświadczeń zdrowotnych, okresów burzliwych uniesień i
naporu wciąż niespełnionych pragnień oraz tych wszystkich szaleństw, za
którymi nieustannie tęsknimy i nie potrafimy tego zmienić. Skądś
przecież musimy czerpać siły, by wytrzymywać życie podwieszone przez
tygodnie do słuchawki telefonu, a potem krótkie wspólne chwile.
Myślę, że maczają w tym palce jakieś moce nadprzyrodzone, dobre lub złe
duchy... A może po prostu ta obrzydliwie zielona koszulka, która -
niczym Balzakowski talizman - zrzucona jak jaszczurza skóra, zalega
głąb domowej szafy i spełnia nasze pragnienia...
Nie wszystkie i nie za szybko...Pewnie na szczęście...
Na wszelki wypadek nie sprawdzam, czy coś jeszcze z niej zostało...
powrót do spisu treści
Anna Kiełbowicz
Reportaż
"W centrum Hercegowiny, w dawnej Jugosławii, chorwacka wioska
licząca tysiąc mieszkańców, położona u stóp dwóch wzgórz, Kriżevac i
Podbrdo, stąd nazwa MEDJUGORIE -"między dwoma wzgórzami". Ludność
wyłącznie wieśniacza, której jakoś udaje się wiązać koniec z końcem
dzięki ciężkiej pracy przy uprawie tytoniu i winorośli. Trudna sytuacja
polityczna, gdyż komunistyczna milicja jest wszechobecna.
Franciszkańska parafia kierowana przez żarliwego proboszcza, ojca Jozo
Zovko.
24 czerwca 1981r. w dzień św. Jana Chrzciciela, Poprzednika, wydarzyło
się coś co wstrząsnęło życiem wioski: kilkoro młodych ludzi ujrzało
świetlistą postać niewieścią lIa małej dróżce wijącej się wzdłuż
Podbrdo. Pani trzymała w ramionach dziecko. 25 czerwca pojawiła się
znowu i ujawniła swoją tożsamość: "Jestem Błogosławioną Dziewicą
Maryją".
Grupka sześciorga widzących została ostatecznie określona: Marija
Pavlović, Vicka Ivanković, Jacov Coló, Mirjana Dragicewić, Ivanka
lvankovic i Ivan Dragicević. "Gospa"( po chorwacku "Pani'') będzie
przychodziła codziennie, przekazując dzieciom orędzia dla nich, dla
parafii i dla świata; orędzia pokoju, nawrócenia, miłości, by ponownie
przyprowadzić do Bożego Serca ludzkość, która odeszła daleko, w
ciemnność.
Od 1987r. Matka Najświętsza przekazuje orędzia raz na miesiąc. Powierza
także każdemu z widzących tajemnicę, które zostaną ujawnione w
oznaczonej przez Nią godzinie, za pośrednictwem kapłana wybranego przez
każdego z widzących".
Gdy przeczytałam książkę ,,Medjugorie, lata 90", zrodziło się
we mnie pragnienie, by tam pojechać. Pomimo, że w Jugosławii trwała
wojna, niczego się nie bałam, znalazłam w Lublinie pielgrzymkowe biuro
podróży, zapisałam się i pojechałam. Pie1grzymka trwała 6 dni. Droga
była bardzo długa, a1e mod1i1iśmy się, śpiewali i oglądaliśmy film
wideo o Medjugorje. Granice przekraczaliśmy sprawnie, celnicy pytali
tylko czy nie wieziemy broni lub obcokrajowców. Jadąc przez Węgry
mijaliśmy łany obsiane słonecznikami, a w Jugosławii oglądaliśmy
serpentyny dróg górskich. Mijaliśmy opustoszałe siedliska, kościoły i
cmentarze zniszczone w czasie wojny. Ale w tym rejonie, dokąd
jechaliśmy, wojny już nie było. W Medjugorje był spokój. Teraz jest to
całkiem ładne miasteczko, w którym jest mnóstwo sklepów z pamiątkami,
kawiarenek, kwater prywatnych na wysokim poziomie. Zamieszkaliśmy w
jednej z takich kwater. Pokoje 3- osobowe z łazienką, a z balkonu był
piękny widok na okolicę. Po zakwaterowaniu pojechaliśmy do kościoła, w
którym po prawej stronie znajduje się figura Maryi, a wokół mnóstwo
kwiatów. To m.in. w tym kościele ukazywała się Matka Boska. Do
Medjugorje przyjeżdża dużo osób duchownych z całego świata. Uczestniczą
oni we mszy św. i spowiadają wiernych w wielu językach.
Gdy jest wyjątkowa dużo ludzi, wtedy nabożeństwo odprawiane jest
na dworze pod białą kopułą, albo w białym namiocie z klimatyzacją.
Codziennie przed mszą odmawiany był różaniec w różnych językach świata
i nikomu to nie przeszkadzało. Radość towarzyszyła wszystkim. 2-go dnia
poszliśmy modlić się na górę Podbrdo. Włosi wykonali płaskorzeźby do
drogi różańcowej przedstawiającej sceny z tajemnic różańcowych. Droga
była porośnięta krzakami granatów z bardzo dużymi kolcami. Kolejnego
dnia poszliśmy odprawić drogę krzyżową na górę Kriżewac. Gdy wyszliśmy
na szczyt odpoczęliśmy i obserwowaliśmy okolicę z wysoka. Przed nami za
wioską widać było las, a w lesie była polana w kształcie litery V.
Maryja ukazała się dzieciom i powiedziała im, że będzie okrutna wojna,
ale w Medjugorje będzie pokój. Krążą opowieści, że w czasie ostatniej
wojny pilot dostał rozkaz, by tam zrzucić bomby, lecz gdy nadleciał nad
okolicę Medjugorje miejscowość zasłonił obłok. Pilot nic nie widział i
zawrócił do bazy. Pewnego dnia mieliśmy spotkanie z Vicką na tarasie
jej domu, której przekazaliśmy listy z różnymi prośbami. Vicka ma
czasami spotkania z Maryją u siebie w domu. Wtedy to Ona modli się nad
tymi prośbami i listami. Jest to bardzo ekscytujące widzieć osobę,
która rozmawia z Matką Boską. Vicka opowiadała nam jak rozmawiała z
Maryją i pytała Ją, dlaczego jest taka piękna. Maryja odpowiedziała:
"Bo mam radość; w sercu. I wy też będziecie piękni, gdy będziecie
modlić się sercem, kochać sercem, mieć pokój serca."
Vicka powiedział nam, że Maryja przychodzi, żeby uczyć ludzi modlić
się, żeby uczyć ich radości i bezinteresowności. W pierwszych latach
ukazywania się Maryi do Medjugorje przyjeżdżało dużo pielgrzymów,
którzy byli przyjmowani i karmieni przez mieszkańców. Nie było wtedy
jeszcze domów wyłącznie dla pielgrzymów.
Pewnego dnia rozmawialiśmy z Iwanem. Mówił, że bardzo tęskni za
spotkaniem z Maryją. Kiedy kończy się ich rozmowa, to on płacze,
ponieważ musi wracać do rzeczywistości ziemskiej. Tego samego wieczoru
zaprosił wszystkich pielgrzymów na górę Podbrdo na spotkanie z Panią o
godz 22.00. Wzgórze obległo mnóstwo pielgrzymów z wielu zakątków
świata, którzy modlili się i śpiewali. Przyjście Maryi poprzedziły trzy
błyski z nieba. Iwan klęczał na kamieniach. Opowiadał, że przed nim
stała Maryja w towarzystwie aniołów. Rozmowy nikt inny nie słyszał. Po
skończonym widzeniu znów pojawiły się trzy błyski oŻIlajmiające, że
Maryja odeszła. Iwan przekazał tłumom rozmowę z Maryją., Powiedział, że
Maryja cieszy się, że tyle ludzi przybyło modlić się. Powiedział też,
że Maryja pobłogosławiła wszystkich pielgrzymów i modliła się nad
chorymi. Temu zjawisku towarzyszyło spadanie gwiazd - to już widzieli
pielgrzymi. Wszystko co tam się działo było niezwykłe, aż w pewnym
momencie przeszedł mnie dreszcz. Takby się chciało, aby na całym
świecie była taka atmosfera błogiego spokoju i radości. Żeby nie było
wojen, biedy i kataklizmów.
Wszyscy sprawnie zeszli z góry Podbrdo. I tak zakończył się jeden z dni
pielgrzymkowych do Medjugorje.
* Na początku reportażu zamieszczony jest fragment książki ,,Medjugorje, lata 90. Triumf serca" autorstwa siostry Emmanuel.
powrót do spisu treści
Klitkowska Agnieszka
Moje marzenie
Ósma, pora już wstać, nie zmrużyłam oka przez
całą noc. Moje myśli o ślubie nie pozwoliły mi zasnąć. Leżąc w łóżku
zerknęłam na wiszącą białą suknię. Wygląda ona pięknie długa, mały
dekolt w kwiaty, długi rękaw, obok stoją białe buty na niskim obcasie,
są one gładkie bez żadnego wzoru. Obok sukni wisi krótki biały welon.
Pomyślałam zadzwonię do Marcina
- cześć Marcin
- cześć kochanie
- jak samopoczucie? Ja jestem zestresowana
- nie przejmuj się wszystko będzie dobrze, Agnieszko musze kończyć,
bo mam do odebrania piękny bukiet dla ciebie i musze sprawdzić parę
spraw, do zobaczenia potem
- pa, pa .
O kurcze muszę wstać, zaraz przyjdzie fryzjer. Ubrałam się, zeszłam
na śniadanie, ale nie mogłam nic zjeść.
Myślałam cały czas o ślubie czy wszystko się uda. Mama chodziła za mną
mówiła" wszystko będzie dobrze i żebym się nie stresowała. Słyszę
pukanie do drzwi, otwieram to pani fryzjerka Magda. Zaczęła mnie czesać
i zaczęłyśmy rozmawiać o dzisiejszym dniu
- Jak się dzisiaj czujesz?
- Szczęśliwa a zarazem zdenerwowana.
- Wszystko będzie dobrze, a teraz biorę się za fryzurę.
Fryzura gotowa, włosy miałam długie rozpuszczone, na których były
zrobione delikatne loki a w nie wpięte malutkie białe kwiatki. Pięknie
byłam uczesana. Spojrzałam na zegarek, dochodziła pierwsza godzina,
pora zająć się makijażem. Pani Iwona ma przyjść mnie umalować, o
właśnie nadchodzi. Zrobiłam herbatę, zabrałyśmy się do pracy. Po nie
całej godzinie makijaż był gotowy, wyglądał delikatnie. Słyszę głos
mamy z kuchni, Agnieszko pora się ubierać. Wtedy poczułam niepokój, że
coś może się nie udać, czy robię dobrze wychodząc za Marcina. Zaczęłam
się ubierać z pomocą mamy. Wyglądałam przepięknie, suknia leżała jak
ulał, cały strój razem z makijażem i fryzurą komponowała się pięknie.
Czułam się jak księżniczka z bajki. Po chwili pod dom zajechał biały
samochód udekorowana w kwiaty i balony. Z auta wysiadł Marcin wyglądał
jak książę z bajki. Ubrany w czarny garnitur, czarne buty, biała
koszula, muszka. Patrzyliśmy na siebie i zaczęliśmy iść w swoim
kierunku. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Marcin zadał mi pytanie
- Agnieszko czy jesteś gotowa?
- Tak jestem
Marcin mnie przytulił, wręczył bukiet czerwonych róż. Wsiedliśmy do
samochodu i pojechaliśmy do kościoła. Wyglądał on pięknie. Udekorowany
białymi i czerwonymi różami. Od samego wejścia do ołtarza rozłożony
jest czerwony dywan, po którym mamy wejść. Przed kościołem stoją tłumy
gości czekający na rozpoczęcie uroczystości. Podchodzi do nas ksiądz i
zaprasza do środka. Organista zaczyna grać marsza weselnego. Marcin
chwyta mnie za rękę i wychodzimy do kościoła, zaczęłam odczuwać stres,
jednak wszystko minęło po chwili. Uroczystość przebiegła zgodnie z
planem! Byłam szczęśliwa, że nam za to wszystko za sobą. Wychodząc z
kościoła. Gości zaczęli nas obsypywać ryżem i pieniędzmi. Zaczęliśmy
szybko zbierać drobne monety. Po chwili zaczęli podchodzić goście, aby
złożyć nam życzenia. Trwało to długo. W końcu, gdy wszyscy do nas
podeszli mogliśmy pojechać na przyjęcie weselne. Tego dnia czułam się
wspaniale, bo moje marzenie się spełniło, żebyśmy byli razem z
Marcinem.
powrót do spisu treści
Artur Krużycki
Etyka a problem cierpienia
Najwyższy czas podejść do problemu eutanazji w
sposób rzeczowy i kompleksowy. Rozsądne argumenty - tak, a uprzedzenia
- nie. Ludzie słysząc słowo "eutanazja" reagują na nie strachem lub
wpadają w złość. Takie postawy powodują, że nie są oni w stanie
wysłuchać jakiejkolwiek argumentacji. Zestresowani mówią - eutanazja to
morderstwo. Na tym kończy się z nimi wszelka polemika.
Czy eutanazja to morderstwo? Żeby odpowiedzieć na tak
postawione pytanie, wpierw należy uściślić czym jest - morderstwo,
samobójstwo, eutanazja. Mówiąc najogólniej morderstwo, to akt
pozbawienia człowieka życia wbrew jego woli. Życie ofiary
nieoczekiwanie zostaje przerwane przez zabójcę. Problem samobójstwa
jest trochę trudniejszy do zdefiniowania. W tym przypadku osoba
działająca pod wpływem silnych i przykrych emocji dokonuje zamachu na
swoje życie. Powodem tak przykrych emocji są często zdarzenia losowe
np. rozstanie z partnerem, śmierć bliskiej osoby, kara długoletniego
więzienia. W konsekwencji człowiek ma wszystkiego dosyć a swoje życie
uważa za jałowe i pozbawione sensu. W konsekwencji uważa, że tylko
śmierć może wyzwolić go od egzystencjalnego bólu r rozpaczy. Na ogół
stan załamania u samobójcy nie jest długi. Wielu z nas w swoim życiu
myślało o własnej śmierci. Na szczęście na ich drodze stanął drogi
człowiek, który udzielił wsparcia, pokierował do specjalisty. Kiedy
niedoszły samobójca powróci do równowagi psychicznej, jest wdzięczny
swoim wybawcom a co ważniejsze, chęć odebrania sobie życia ocenia w
sposób negatywny. Można więc powiedzieć, że samobójstwo to ,,kaprys
chwili", jakaś nieumiejętność konstruktywnego poradzenia sobie z
uczuciami i emocjami.
Pragnienie śmierci przez eutanazję wynika z długotrwałych cierpień
fizycznych i psychicznych, których końca nie widać. Osoba cierpiąca z
powodu swoich dolegliwości zaczyna rozumieć, że nikt ani nic na tym
świecie nie jest w stanie jej pomóc. W swoim bólu dochodzi do wniosku,
że bardziej boi się swojego cierpienia niż śmierci. Śmierć postrzega
jako ,,narzędzie" dzięki któremu uwolni się od "piekła" jakie przeżywa.
W tym przypadku nie ma impulsywnego działania, które charakteryzuje
samobójstwo. Jest natomiast refleksja, przemyślenia i świadoma decyzja.
W tym miejscu można pokusić się o stwierdzenie, że eutanazja jest czymś
pośrednim między zabójstwem a samobójstwem. W zabójstwie człowiek
umiera wbrew swojej woli. Co gorsze - intencją mordercy jest całkowite
zniszczenie człowieka, żeby móc zrealizować swoje egoistyczne cele. W
eutanazji - osoby "trzecie" pozbawiają człowieka życia zgodnie z jego
wolą, kierując się przy tym chęcią pomocy - chcą człowieka uwolnić od
cierpień. Eutanazja ma także cechę wspólną z samobójstwem. Jest nią
pragnienie śmierci. Jednak owe pragnienie śmierci jest różne: dla
samobójcy i osoby pragnącej umrzeć przez eutanazję. W pierwszym
przypadku osoba nie radzi sobie z przykrymi emocjami, jednak ten stan
często jest przejściowy. (Kaprys chwili). Inaczej ma się sprawa z
eutanazją. Tutaj pragnienie śmierci staje się "wyższą koniecznością".
Według cierpiącego już tylko śmierć może przynieść ukojenie, bo uwolnić
może od bólu fizycznego i psychicznego. (Uwaga: motyw pozbawienia życia
jest wspólny dla eutanazji i zabójstwa, stąd eutanazja jest często z
nim mylona).
Problem eutanazji jest wielowątkowy i budzi trudne pytania o
charakterze moralnym np.: komu eutanazję przyznać, a komu nie? Jakie
zastosować kryteria? Czy eutanazję traktować jako "lek" na choroby, na
które obecnie nie ma leku.
O śmierci, która nigdy nie nadejdzie.
Czy człowiek powinien bać się śmierci? Jeśli jest się wyznawcą Religii
Chrześcijańskiej, to nie musi. Zgodnie z myślą chrześcijańską człowiek
składa się z duszy i ciała, przy czym ciało jest śmiertelne a dusza -
wieczna. Po śmierci (biologicznej) człowiek pozostawia swoje ciało na
Ziemi i kontynuuje swój żywot jako dusza w Zaświatach.
Jakie są konsekwencje założenia, że człowiek jest wieczny? Przede
wszystkim: może zawsze czuć się bezpiecznym, ponieważ nikt ani nic -
nie może mu wyrządzić krzywdy a tym samym pozbawić życia. Jak można
zauważyć, istnieje tylko życie i samo życie. Nikt naprawdę nie umiera.
Wszechświat został tak pomyślany, żeby był bezpieczny dla wszelkiego
stworzenia. Zycie różni się jedynie - jeśli można tak powiedzieć -
poziomami. Inna jest specyfika przebywania na planie fizycznym, a inna
na planie duchowym. Ostatecznie problem nieśmiertelności rozwiązał
Jezus Chrystus. Swoją męczeńską śmiercią udowodnił, że śmierć to
iluzja, zwykłe złudzenie uczuć.
Jeśli tak to dlaczego człowiek boi się śmierci. Jest to lęk przed
nieznanym. Wynika też ze słabej znajomości istoty Biblii. Ów lęk ma
także drugie źródło. Związane jest ono - mówiąc ogólnie - z "teorii"
nieba i piekła. "Straszenie" ludzi piekłem jest "czarną plamą". Często
się zastanawiam, z jakich pobudek człowiek chodzi do kościoła. Czy
dlatego, ze oczekuje go tam kochający Bóg, czy ze strachu przed
"piekłem".
Wróćmy teraz do problemu eutanazji w kontekście tego, co zostało
napisane powyżej.
Fakt, że człowiek jest nieśmiertelny nie może oznaczać braku
poszanowania do swojego i czyjegoś ciała. Ciało jest "świątynią" w
której mieszka dusza, co ważniejsze, dzięki ciału dusza może realizować
swoje zamierzenia. Warto tu jeszcze nadmienić, że ciało i dusza są
ściśle ze sobą powiązane i tworzą jedną całość. Tak więc naruszanie
swojego lub cudzego ciała jest czymś nagannym, karygodnym. W akcie
eutanazji, nie zabijamy tej osoby (w sensie potocznym) a tylko ją
pozbawiamy powłoki cielesnej, czego w innych przypadkach robić nie
wolno!
To, czy zalegalizować eutanazję, czy nie - jest sprawą drugorzędną.
Najpierw musimy się skupić nad ponownym zdefiniowaniem pojęcia
"miłosierdzia" i określić jego granice. Dopiero jeśli to ustalimy,
będziemy mogli wykonać następny krok, nie zapominając oczywiście, że
"wszelka wiedza pochodzi od Boga".
powrót do spisu treści
Luiza Łapińska-Kośkiewicz
Z życia wzięte
Savoir-vivre
Przez setki lat funkcjonował zestaw zasad ułatwiających współżycie
międzyludzkie. Taki rodzaj etykiety towarzyskiej, a jednocześnie
umiejętność postępowania w życiu i radzenia sobie w różnych trudnych
sytuacjach. W przeszłości savoir-vivre bywał dosyć wymagający,
zwłaszcza w tzw. wyższych sferach, a jego łamanie pociągało za sobą
poważne sankcje towarzyskie. Teraz bez przerwy słychać lamenty, jaka ta
nasza młodzież nie wychowana, jak niekulturalna. Pewnie, wystarczy
wyjść z domu, żeby natknąć się na przejawy wulgaryzmu, chamstwa,
głupoty. Tylko, co raz rzadziej się nad nimi zastanawiamy. No cóż,
norma!
Nie jestem starą steraną życiem kobietą, ale, sama pamiętam, że jeszcze
kilkanaście lat temu były zachowania niedopuszczalne w miejscach
publicznych w towarzystwie, w szkole.
Pierwsza rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, to walka pokoleń w
środkach masowego transportu. W czasach mojej wczesnej szkolnej
młodości żaden z moich kolegów nie usiadł w tramwaju czy autobusie,
dopóki stał ktoś starszy. Pewnie to w tej chwili anachronizm. Pewnie
budzi pogardliwy uśmiech i pełne politowania wzruszenie ramion.
"Ostatnio jak stałam na wilanowskiej podeszła baba taka koło 60 i
zaczęła biadolić swojej "kumpeli" na cały głos żeby każdy słyszał, jaka
to ona bidna ile to operacji miała na nogę, że tak ją boli, że chodzić
nie może, a jak tylko zobaczyła, że podjeżdża autobus wycięła taką
długą, że się mało nie wypierdzieliła, a tak się pchała do drzwi, że o
mały włos jej nie przejechał!! Myślałam, że padnę"- to wypowiedz
19-1etniej młodej damy, która, jak większość z jej pokolenia, nie
cierpi "starych bab w autobusach", którym trzeba ustępować miejsca, ho
się tego bezczelnie domagają.
Druga panienka mniej więcej w tym samym wieku, ma podobne przemyślenia:
"Ale najlepsze jest to, jak spokojnie chcesz wysiąść z autobusu czy
tramwaju a te stare babska, zatwardziałe mohery, ci nie dadzą, bo one
pierwsze muszą wysiąść. Chociaż Ty jesteś bliżej drzwi... szkoda
gadać." Szkoda, że nie przyszła do młodej główki nigdy refleksja, że
starsza osoba może się po prostu bać, że nie zdąży wysiąść na
przystanku, na którym chce?
Chodzę o kulach, nie jestem stara baba, ze dwa razy w życiu zdarzyło mi
się poprosić o ustąpienie miejsca, nie biadolę nad głowami. Zawsze
grzecznie i po cichu czekam aż mi ktoś sam z siebie ustąpi miejsca.
Niestety, bardzo często zdarza się, że w autobusie miejsca zajmuje
głównie młodzież, która przygląda mi się z ciekawością, a może się
wywalę i będzie fajnie? No wiec przygląda mi się z ciekawością, nie
zmieniając wyrazu twarzy ani nie podnosząc się z miejsca. Bo i po co?
Skoro już się wepchnęłam do autobusu to i tak mam farta. Bo nie zawsze
mi się to udaje. I nie zawsze udaje mi się wysiąść tam gdzie chcę, bo
młode pokolenie uparcie upodobało sobie stanie w drzwiach.
Ale za jakieś 20-30 lat, jak będę wchodzić do środka komunikacji
miejskiej, to będę jak te stare mohery. Skoro teraz wyniszczam sobie
stawy do reszty. Rujnuje nogi i ręce - żeby młodzież mogła spokojnie i
wygodnie dojechać na miejsce, to na starość będę kulami po giczołach
strzelać w wyścigu do wolnego miejsca.
Cóż znaczy savoir-vivre? Dosłownie: Savoir - znaczy: umieć, potrafić,
wiedzieć; vivre - znaczy żyć. Czy to może znaczyć, że ludzie dziś nic
umieją żyć? Oj nic umieją, nic umieją z innymi na pewno. Takie nam
wyrosło pokolenie indywidualistów - egoistów.
Umarł savoir-vivre! Niech żyje młodość!
Ale gdzie się podziała zwykła ludzka życzliwość???
Życzliwość
"Życzliwość - Traktuj innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany.
To się opłaca! Jeżeli
jesteś życzliwy i pomocny dla innych, nie tylko oni czują się lepiej.
Ty również. Poza tym, to
wróci do Ciebie. Ludzie zapamiętają Cię mile i prędzej czy później
odwzajemnią Ci się tym samym." To cytat żywcem wyjęty z internetowego
poradnika dla nastolatków. Bo jak powszechnie wiadomo, żyjemy w
pogodnym kraju, pełnym życzliwych sobie wzajemnie ludzi. Pomocnych,
dobrych, miłych...
Chodzę o kulach, więc ciężko mi się przemieszczać, ciężko załatwiać
najprostsze sprawy. Mało samodzielna po prostu jestem. Za to otwarta na
świat i ludzi. Bo przecież wszędzie znajdzie się jakiś życzliwy
człowiek, co to mi drzwi od windy przed nosem nie zatrzaśnie zdarzają
się tacy ludzie, naprawdę. Poszłam z mężem na zakupy do jednego z
supermarketów. Takie zakupy spożywcze, bo mnie samej i trudno i ciężko
i za daleko... Mąż stanął w kolejce po wędliny, a ja sobie maszerowałam
cierpliwie wzdłuż półek, bo stać w jednym miejscu nie mogę bez
uszczerbku na zdrowiu. Doszłam do małżonka, jak już prawie był
pierwszy, to znaczy dwie młode kobiety były właśnie obsługiwane. a on
stał miedzy nimi i czekał cierpliwie aż skończą robić zakupy. Za nimi
ustawi la się już kolejka. Głównie ludzie w średnim wieku, obojga płci.
No i jak przyszła nasza kolej to zrobiła się awantura, ze mój mąż się
wpycha bez kolejki.. Po co to opisuję? Z życzliwości do gatunku
ludzkiego. Albo raczej z żałości. Jakiś mężczyzna nie mógł nam darować,
ze wyjdziemy ze sklepu 5 minut przed nim. I cóż się dowiedziałam? Że ja
mam pierwszeństwo, ale mój maż nie. I nie przyszło mu do głowy, ze
dopóki mąż nie zostanie obsłużony, to i ja ze sklepu nie wyjdę, czyli
jesteśmy jak całość. Przecież nie położę się na podłodze koło lady,
żeby doczekać kolejny raz na nasza kolej. I co na to ów dobrze się
prezentujący mężczyzna w średnim wieku? Ze mogłam przed sklepem na
ławce posiedzieć.
Życzliwość to magiczne słowo. Zdrowy mężczyzna ze zdrową kobietą mogą
razem zakupy robić, a ja już nie mam prawa nawet zdecydować, co będę
jadła, bo albo mam sama kupować, albo wcale do sklepu nie wchodzić???
Bo przecie inwalidztwo to rodzaj wstydliwej fanaberii, z domu nie
powinnam wychodzić żeby normalnych ludzi nie drażnić. Bo ludzi
strasznie drażni kalectwo innych. Zwłaszcza naszych rodaków. Widocznie
obraz Polaka ukształtował się w naszej świadomości jako obraz silnego
słowiańskiego bojownika o wolność, który albo sprawny jest, jak Hans
Klos i Janek Kos w jednym, albo umiera z odniesionych w szlachetnej
walce ran w ramionach ukochanej kobiety. Skąd wysnuwam tak daleko idące
wnioski? Z życia...
Robiłam w Berlinie, w supermarkecie zakupy. Koszyk pchał mój
pełnosprawny i pełną gębą niemiecki kolega, a ja o tych moich kulach
dreptałam dwa kroki za nim. W markecie, jak to w markecie, czasem
ciasne te przejścia, że ludzie musza się wymijać. I nagle z przeciwnej
strony pojawiła się para młodych ludzi. Chłopak zmierzył mnie badawczym
spojrzeniem i się odezwał do towarzyszki czystą polszczyzną tymi
słowami: "Widzisz tę kulawą Niemrę jak się rozpycha? Ja jej nie
przepuszczę, niech czeka aż my przejdziemy". I faktycznie tak
manewrował wózkiem, że przytulona do regału musiałam poczekać aż
przejdą. Nie wytrzymałam i odezwałam się również w ojczystym języku:
"Bardzo dziękuję za życzliwość" Dziękuję bardzo!
Wzruszenia
Wychodzę z założenia, że nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło. Poważnie. Jestem niepełnosprawna. Fakt. Ale dzięki temu
zwiedziłam pól Europy za darmo, bo trenowałam szermierkę na wózkach.
Normalnie, to bym nic nie trenowała, bo jak byłam jeszcze sprawna, to
nie przejawiałam żadnego zamiłowania do uprawiania sportu. Nawet
rekreacyjnie to jakoś tak nie bardzo. Więc korzyść jest namacalna. A po
za tym już się zżyłam z ta moją niepełnosprawnością i specjalnie mnie
ona nie wzrusza. Ale innych i owszem.
Gdy jeszcze byłam młodziutką dziewoją i chodziłam do liceum, to chyba
dnia jednego nie było, żeby ktoś mnie nie zaczepił i nie zadał
tradycyjnego pytania:
- A co to się w nóżki stało
Od razu przyznam się, że nie należy to pytanie do moich ulubionych. A i
moje odpowiedzi bywały różne, ale nigdy niegrzeczne. Nie chciałam
zrażać do siebie nawet obcych ludzi. Bo ja generalnie ludzi to bardzo
lubię.
Potem zdarzały mi się i inne mrożące krew w żyłach sytuacje. Jedna
kobieta goniła za mną przez skrzyżowanie, żeby mi powiedzieć, że jest
jej strasznie żal widzieć taką młodą osobę i to tak nieszczęśliwą.
Akurat wtedy nie trafiła najlepiej. Bo w owym okresie byłam zakochana,
i chyba w promieniu 100 kilometrów nie było szczęśliwszej dziewczyny
ode mnie. W środkach komunikacji miejskiej budziłam straszną żałość i
tkliwość u zawianych facetów wracających po udanej bibce do domu.
Trafiały się nawet deklaracje pachnące trawionym już alkoholem:
- Gdyby nie moja stara, to bym się z tobą dziewczyną ożenił, bo ty taka
biedna jesteś.
Nie mogę zapomnieć, o moim ulubionym tekście. O słowach, których dźwięk
w uszach sprawia, że mi się wątroba gwałtownie zaczyna marszczyć:
- Wiem, dobrze wiem, co to znaczy o kulach chodzić. Miałem (miałam)
nogę w gipsie (skręconą, zwichniętą) i też o kulach chodziłem
(chodziłam).
Czy może mi ktoś powiedzieć, po co te zaczepki? Czy to taka forma
autoterapii? No, bo skoro już los popycha zdrowemu człowiekowi osobę
niepełnosprawną pod nos, to nie wolno tego przegapić i koniecznie
trzeba się dowartościować?
Kochani pełnosprawni, to, że chodzę o kulach nie jest szczególnym
nieszczęściem. Przynajmniej nie dla mnie. Wcale nie czuję się biedna,
ani nieszczęśliwa. Jak każdy normalny człowiek przeżywam wzloty i
upadki. Mam przyjaciół i wrogów. Chwile niezmąconego szczęścia i
smutku. Jak to w życiu. Normalnym, codziennym życiu pełnym
niespodzianek i dłużyzn.
A czy komuś przyszło do głowy podejść do oko1czykowanej wszędzie
dziewczyny i powiedzieć jej: .
- Strasznie żal widzieć taką młodą osobę i to tak nieszczęśliwą.
Albo do łysego faceta w średnim wieku:
- Wiem, co pan czuje, bo mnie tez kiedyś włosy po chorobie wychodziły
całymi garściami.
Nie sądzę.
Ale nie ma tego złego. Gdyby nie te wszystkie uwagi, nie miałabym o
czym dziś napisać. A tak, proszę bardzo: Kochani, nie współczujcie mi,
z tego powodu, że chodzę o kulach. Przecież chodzę! Tylko czasem mi
pomóżcie, bo cóż, że duch wielki, skoro ciało mdłe. A ja o wiele
bardziej potrzebuję pomocnej dłoni niż litościwych słów.
Nasza psychoanaliza
Wspominam czasem z rozrzewnieniem czasy przedszkola. No może
przedszkola, to nie, bo tam straszyło koszmarnie leżakowanie. Ale
sielski i beztroski czas dzieciństwa.. Wtedy wszystko było takie
proste, takie nieskomplikowane i życie miało proste klarowne zasady.
Jeżeli człowiek zrobił cos dobrze, albo coś dobrego to otrzymywał
nagrodę. Nawet jeśli nie od razu, to w perspektywie wiadomo było, że
św. Mikołaj nie zapomni i cos się fajnego pod choinką znajdzie. A jeśli
cos się nie udało, człowiek narozrabiał - to wystarczyło przeprosić i
solennie zapewnić, że nigdy więcej się już tego nie powtórzy i darowane
były winy. No i w perspektywie, wiadomo było, ze św. Mikołaj ~a skruchę
też coś podaruje.
Teraz jest gorzej. To nie tak łatwo borykać się codziennie z życiem. I
jakby wymagania z roku na rok były wyższe. Jakby zasad co raz więcej,
więc czasem nawet trudno jest jakiejś choćby niechcący nie złamać. A
czasem aż trzeba, żeby nie popaść w rozstrój nerwowy lub inną nerwicę.
Wspominałam już o moim niemieckim znajomym? Ogromnie mnie dziwiło. że
regularnie utrzymywał kontakty jedynie ze swoja panią psychoanalityk.
Żadnych innych stałych kontaktów towarzyskich nie miewał. Któregoś razu
jakoś się nie powstrzymałam i zapytałam wprost, po co mu to. No i się
okazało, że to dla higieny psychicznej. Jak coś mu się nie uda w pracy
- musi o tym opowiedzieć. Jak się z kimś pokłóci, jak komuś z jakiegoś
powodu nakłamie, jak w sprawach służbowych świnie podłoży, żeby
szybciej awansować (choć w jego realiach, to raczej świnkę morską niż
świnię może podłożyć - na przykład kiedyś głośno zauważył, że kolega
kubka po sobie nie myje, tylko do zlewu podrzuca)...
No i ten psychoanalityk pozwala na wybaczanie sobie różnych grzeszków,
żeby można było dalej normalnie funkcjonować. - A u was podobno nie ma
psychoanalityków? - Zakończył pytaniem swoja rozbudowaną wypowiedź.
Jak to nie ma, oburzyłam się natychmiast. Są i to w powszechnym
użytkowaniu. U nas w Polsce, jak ktoś narozrabia, albo chce się na coś
wyżalić, to idzie do kościoła. Tam podczas spowiedzi może sobie
swobodnie wszystko, co mu na duszy zalega opowiedzieć. Czasem dostanie
poradę, czasem tylko pokutę. Ale pokuta nie jest zła, bo przecież jak
się odpokutuje, to znów ma się czyste konto. Tabula rasa (łac.
"niezapisana tablica"). Czyste sumienie. Można zaczynać od początku. I
to jeszcze lepiej niż u psychoanalityka, bo za darmo. I zapisywać się
wcześniej nie trzeba. I w mroku, za kratą, z ukrytą twarzą - więc nawet
nie trzeba jawnie świecić oczami za to, co się zrobiło. No i księdza
zobowiązuje tajemnica...
Niemiecki znajomy popatrzył na mnie z wyraźną konsternacją. On mi tu
chciał lekko Czarnogród wypomnieć, co to na kanapkę u psychologa nie
chce się kłaść. A tu niespodzianka taka...
- No tak, u was chyba lepiej. Ale tylko katolikom.
U nas wszystkim lepiej. Bo żalić się, chwalić i składać samokrytyki
trzeba umieć. Wystarczy włączyć telewizor, żeby się o tym przekonać.
Życie jest pełne niespodzianek....
Byle do wiosny. Każdego roku powtarzam to sobie, jak zapewne kilka
tysięcy moich rodaków no i zapewne kilka milionów obcokrajowców. Byle
do wiosny... Wiosna, to taki cudowny czas, kiedy wszystko zdaje się
powstawać na nowo. Z brudnych ulic powoli znika szarość. Z trawników
psie kupy. Z życia zmartwienia i kłopoty.
Zauważyliście Państwo, że jak ktoś mówi, że życie pełne jest
niespodzianek, to prawie zawsze ma na myśli jakieś przykre
niespodzianki? Kiedy nagle pęknie opona, to zazwyczaj w momencie, kiedy
kierowca potwornie się spieszy. Kiedy gorączkowo szuka się bankomatu,
to najbliższy jest nieczynny. Kiedy żona wyśle po makaron gwiazdeczki
pszenny gruboziarnisty kolorowy, to oczywiście nie ma w sklepie takiego
dziwa. Kiedy rok temu dowiedziałam się, że stan mojego zdrowia woła o
pomstę do nieba, albo natychmiastową interwencję neurochirurgiczną,
okazało się oczywiście, że nie ma neurochirurga, który chciałby zająć
się tak kłopotliwym przypadkiem. Dobrze, że wtedy była wiosna...
Bo wiosną myśli przychodzą do głowy radosne. Kłopoty wydają się mniej
kłopotliwe i problemy mniej problematyczne. I człowiek nie martwi się
tak flakiem u koła jak podczas jesiennej słoty. I żona przyjmuje ze
spokojem wiadomość, że zamiast makaronu light będzie jeść
sześciojajeczny makaron, jaki babunia onegdaj do rosołu co niedziela
gniotła. I do bankomatu łatwiej i milej wędruje się ulicami. I choroba
wcale nic wydaje się taka potworna. Bo wiosna, to nadzieja, to Prima
aprilis, czyli dzień żartów, w Wielkiej Brytanii nazywany jest Dniem
Głupca (Apri! Fool's Day lub Ali Fools' Day), a we Francji Dniem Ryby.
Bo to czas, kiedy nie tylko przyroda budzi się d,o życia. Mnie też
obudziła wiosna. Obudziła łagodnie. Bo przecież, to nie ważne, czy
zdrowa, czy chora, najważniejsze, że zawsze mogę być szczęśliwa.
Każdego dnia, bez względu na okoliczności. Bo życie pełne jest
niespodzianek. I to tych miłych, przyjemnych, cudownych. Tylko trzeba
nauczyć się je dostrzegać. Nauczyć się cieszyć. Nauczyć się szanować
życie. Czyli nauczyć się żyć.
Bo przecież, "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło": Gdyby
znalazł się lekarz, który zechciałby mnie zoperować, to wylądowałabym w
szpitalu akurat na czas strajków tak zwanej Służby Zdrowia, która roli
służebnej już się publicznie wyrzekła raz na zawsze. Może z operacji i
tak by nic nie wyszło po za gromadą nerwów? Może akurat byłabym po
zabiegu, kiedy to od łóżek pacjentów odeszły pielęgniarki? Które,
notabene, przy łóżku były na ogół z rzadka i najchętniej prywatnie. A
tak, nie było stresu. Ominęła mnie ewakuacja, i przymusowa głodówka,
gdy kuchnia szpitalna w ramach protestu nie wydawała posiłków. No i
zawsze nie wiadomo, jak taka operacja się zakończy. Bo przecież wszyscy
wiedzą, że tylko "głupi ma zawsze szczęście", a ja się uważam za osobę
w miarę inteligentną (mogę oczywiście się mylić). I jak by to szczęście
zawiodło, to by dopiero było nieszczęście.
A teraz mogę cieszyć się naszą kapryśną wiosną. Dłuższy dzień sprawia,
że jest mi przyjemniej i radośniej. Patrzę na trawnik za oknem i już
marzę o następnej wiośnie. Bo przecież... byle do wiosny. A zdrowie? A
kto teraz ma zdrowie, kiedy nawet tak zwana Służba Zdrowia dogorywa?
Chyba tylko klinika rządowa...
Jestem szczęśliwa
Jestem szczęśliwym człowiekiem. Czasem sama się dziwię, że tyle
mnie dobrego w życiu spotkało. No, bo proszę państwa, niech sami
państwo ocenią. Ukończyłam szkoły bez żadnych problemów, a za to z
wielką przyjemnością. Miałam wspaniałe hobby - trenowałam szermierkę. I
teraz pozostały mi bardzo miłe wspomnienia, sympatyczne znajomości i
pełna półka pucharów. Robię to, co lubię - i to nie z musu, ale z
przyjemnością. Mam wspaniałą rodzinę i kochającego męża. I właśnie
urządzamy swoje nowe, małe mieszkanko. Czyż nie jestem osobą
szczęśliwą?
Pewnie, nic nie jest doskonałe. Czekam właśnie na operację.
Skomplikowaną, niosącą ze sobą ryzyko różnych powikłań i
niebezpieczeństw. Nie jestem całkowicie samodzielna. Cierpię na
nerwobóle. Ale jestem szczęśliwa. I nie użalam się na sobą. Czego
wszystkim wokół z całego serca życzę. Czasem ludzie zaczepiają mnie na
ulicy, żeby mi powiedzieć, jaka to ja biedna jestem. Czasem słyszę od
kogoś ze znajomych, że mi współczuje, że się tak męczyć muszę. Kiedyś
usłyszałam zdanie, które wzbudziło we mnie podziw dla głębi rozmówcy:
"Nie wiedziałam, że kaleka może się tak bawić. Myślałam, że wy wszyscy
to wiecznie skwaszeni jesteście"
Hola, hola! Jeśli chodzi o skwaszenie, to znam dużo więcej ludzi
pełnosprawnych użalających się nad sobą bez powodu. I bez sensu. I
czasem bez serca.
Zadzwoniła do mnie jedna, powiedzmy "znajoma". W trakcie rozmowy
zauważyła, że mam zmęczony głos, więc spytała się czy dobrze się czuję.
- Teraz już nieźle, ale całą noc nie spałam, bo miałam atak rwy
kulszowej.
- Wiesz, ja też się potwornie czuję, bo mam katar. Katar to straszna
rzecz. Nawet nie wiesz, jak się muszę męczyć. Tobie to dobrze. Ty się
nie przeziębiasz.
To jest zapis autentycznej rozmowy. I pani, która ze mną rozmawiała,
rzeczywiście była przekonana, że jej dolegliwości wymagają u rozmówcy
współczucia. Ale kilka takich rozmów spowodowało, że na pytanie "Jak
się czujesz?" Odpowiadam niezmiennie "całkiem nieźle". Nawet, jeśli
przed chwilą znów łyknęłam garść tabletek przeciwbólowych.
Nie szanuję zdrowych ludzi, którzy opowiadają jak to muszą się męczyć z
przeziębieniem. Jak są z niczego niezadowoleni. Mają często normalne
domy, normalne prace, normalne rodziny, a nienormalnie roztkliwiają się
nad swoim życiem.
Wiem, jestem niesprawiedliwa. Pewnie, że jestem. Bo oczekuję od ludzi
optymistycznego podejścia do świata, do własnego życia. Nienawidzę
użalania się nad sobą bez powodu. I licytowania się, komu gorzej. .
Mnie jest super i tego będę się trzymać.
powrót do spisu treści
Monika Łysek
Moje istnienie
Henryk Elzenberg - Celem życia jest: w swojej małej jednostkowej duszy odbić jak najwięcej kosmosu.
Życie... W tym słowie można zawrzeć wszystko, a jednocześnie nie
zawrzeć niczego. Czyż można zdefiniować życie w ogóle, jako byt
wszystkich ludzi żyjących teraz, będących żyć w przyszłości i tych
wszystkich, którzy żyli przed-nami? Czy można zaszufladkować życie
ludzkości jako całości? Czy można przypisać karteczkę z definicją życia
jednego człowieka? Od czasu kiedy człowieka zaczęło interesować coś
ponad upolowane zwierzę, dzięki któremu mógł zaspokoić swój głód,
odziać się w skórę, by nie czuć zimna, zaczął się zastanawiać dlaczego
żyje? Dzięki czemu lub komu żyje, jaka siła wprawia w ruch jego
istnienie oraz istnienie wszystkiego, co go otacza?
Współczesny człowiek, mimo że dzięki swojemu rozumowi stworzył
cywilizację, która pozwala mu ,
żyć coraz wygodniej, komunikować się coraz łatwiej i szybciej, nadal
stoi przed tymi samymi problemami co jego przodkowie z okresu neolitu.
I być może jest mu głupio, że dokonując podboju kosmosu, szukając
innych istnień w odległych galaktykach, nadal tak mało wie o samym
sobie. Tak nie wiele może powiedzieć o samym sobie. Dlaczego spotyka go
to, co go spotyka? Czy mamy jakikolwiek wpływ na swoje życie? pytań
jest nieskończona ilość.
Jestem tylko ziarenkiem piasku na ogromnej pustyni, miotanym przez
burze, ocierającym się o inne ziarenka piasku, które w mniejszym lub
większym stopniu pozostawiają ślad w sercu i w duszy, jeśli ktoś wierzy
w jej istnienie. Urodziłam się albo może poprawniej byłoby powiedzieć,
że pojawiłam się na planecie Ziemia, jakiś czas temu. Od razu zostałam
naznaczona czymś wyjątkowym, choć dla innych jest to powód do litości,
współczucia. Ale to ich sprawa i ich problem skoro niepełnosprawność
fizyczna jest najgorszą rzeczą, jaka może spotkać człowieka. Dla mnie
to coś naturalnego. Niepełnosprawność jest częścią mnie, częścią mojego
życia... Nie mam i nie znam innego bytu. Czy moje życie byłoby inne,
gdyby nie spotkało mnie to wyróżnienie bycia niepełnosprawną? Z
pewnością byłoby inne. Być może byłoby pod pewnymi względami
łatwiejsze, bo nie krępowałyby mnie własne, fizyczne oraz narzucone
przez społeczeństwo, ograniczenia. Jestem przekonana, że byłabym
zupełnie innym człowiekiem... Nie gorszym, nie lepszym, lecz po prostu
innym. Człowiekiem nie pozbawionym trosk, kłopotów, którego szarość
życia, mam nadzieję, od czasu do czasu
byłaby okraszona odrobinką szczęścia i radości. Ale czy wtedy pisałabym
te słowa? Czy w ogóle przyszłoby mi do głowy, by zacząć pisać? Czy
miałabym czas i ochotę, by się zatrzymać i spojrzeć na własne życie?
Coś mi podpowiada, że nie. Moja ścieżka życia, mój rozwój byłby całkiem
inny od tego, jaki prowadzę teraz.
Moje życie nie jest doskonałe. W ciąż do czegoś dążę, czegoś chcę i
pragnę. Moje życie to także klęski, walenie głową w mur tak mocny, że z
bezsilności chce się wyć. Moje życie to przeplatanka smutków i radości,
okresów zwątpienia, bezsilności, po których nadchodzą chwile
wzmorzonego wysiłku, by uszczknąć sobie coś dobrego, by do czegoś
dojść, coś osiągnąć.
Moje życie to przede wszystkim ludzie. Lecz zanim zrozumiałam, że do
nich trzeba wyjść, by ich spotkać, bo oni nigdy nie zapukają do drzwi,
gdy siedzisz zamknięta w czterech ścianach, poznałam smak samotności.
Smak ten był na tyle gorzki, by złożyć przed samą sobą obietnicę, że
już nigdy nie dopuszczę do tego, by zimna pustka, bezdenny smutek i żal
do całego świata zagnieździły się w moim sercu. Sama otworzyłam drzwi.
Pierwszy krok, choć to może banał, był naprawdę najtrudniejszy.
Pierwszy lęk przed ludźmi ustępował miejscu zdziwieniu. Dziwiłam się,
że mogę być akceptowana. Potem nie tylko akceptowana, ale i lubiana.
Tak naprawdę wszelkie mury, którymi odgradzamy się od świata są w nas.
To my je budujemy na własną zgubę. Te mury są też usprawiedliwieniem,
gdy coś nie wyjdzie, gdy doznamy porażki. Często obwiniamy wszystkich
wokół, nie zastanawiając się nad swoim postępowaniem i nad tym, jak
jesteśmy odbierani przez otoczenie. Wierzę, że wśród tylu ziarenek
piasku, które przywiewa do nas wiatr życia są ziarenka dobre, gotowe do
pomocy. Są ziarenka, które spotkane w odpowiednim
momencie, choćby na krótki czas, potrafią trwale odcisnąć piętno na
naszym życiu. Czasem jest to piętno bardzo bolesne i blizna zostaje na
resztę naszych dni. Na szczęście do tej pory przez moje życie
przewijali się ludzie, którym zawdzięczam więcej dobrego niż złego. Ale
i złe doświadczenia są potrzebne. To one nas hartują niczym ogień stal.
Moje życie to przyjaźń. Przyjaźń prawdziwa i ta, która tylko taką
udawała. Nie ma przy mnie człowieka, którego uważałam za przyjaciela
kilka lat temu. Coś pękło, nie przetrwało... Nie winię nikogo i
niczego, bo w życiu nic nie jest dane na wieczność. Ta więź była dana
na moment, bym dzięki niej uwierzyła w siebie i mogła pójść dalej. Ktoś
powiedział, że ludzie nie odchodzą lecz trwają tam, gdzie my ich
zostawiliśmy. Może tak właśnie jest. Co nie wyklucza tego, że istnieją
przyjaźnie trwające przez całe życie. Każdy o takiej marzy. Ale to
wymaga nie tylko braterstwa dusz, które się pojawia samo z siebie i nie
wiadomo skąd, ale także nieustającej pracy i troski o tą drugą osobę.
Zaakceptowana nie tylko tej drugiej osoby taką, jaką jest, ale także
zaakceptowanie siebie samego. Wtedy może w naszych duszach nie tyle
odbije się kosmos, ale dusza drugiego człowieka, która stanowi nie
mniejszą zagadkę niż sam kosmos. Przyjaźń to otwartość na drugiego
człowieka i gotowość dawania bez egoistycznych myśli, że chcę czegoś w
zamian. Prawdziwy przyjaciel daje tyle ile może, nie proszony. Daje,
gdy tego naprawdę potrzebujemy.
Czasem przyjaźń staje się zaczątkiem miłości; uczucia, o którym każdy
marzy, nawet, gdy nie chce się do tego przyznać. Do mnie miłość
przyszła nieoczekiwanie, w momencie, gdy zaczęłam w nią w wątpić.
Zrodziła się z przyjaźni. Jednak bardzo szybko okazało się, że to nie
będzie tylko przyjaźń. Coś się zaczęło dziać, rozkwitać. Czułam strach.
Strach przed zranieniem, rozczarowaniem. Jednak postanowiłam
zaryzykować. Choć czy tak naprawdę to ja cokolwiek postanowiłam? Chyba
nie. Po prostu dzień po dniu, z każdą rozmową uczucie rosło, a obawy
malały. Ktoś mnie słuchał, zainteresowany tym, co mam do powiedzenia.
Nauczył mnie się śmiać, stawałam coraz bardziej spontaniczna,
pewniejsza siebie. Nadal pomaga mi walczyć z kompleksami,
ograniczeniami. Jest dla mnie inspiracją, daje siły, by walczyć o
siebie, by walczyć z trudnościami, których życie nam nie szczędzi. Mój
Mężczyzna sprawił, że pomimo fizycznej niepełnosprawności czuję się
kobieta - prawdziwą kobietą. Fundamentem naszego związku jest przyjaźń,
bo to właśnie przyjaźń niesie ze sobą te wszystkie uczucia i wartości,
które według mnie, powinny być też składnikami miłości. Ale oczywiście,
nie można postawić znaku równości pomiędzy miłością a przyjaźnią. W
miłości występuje jeszcze ten nie uchwytny, nie dający się
zindentyfikować pierwiastek. To coś, co sprawia, że oczy błyszczą, gdy
widzą tą drugą osobę. Coś sprawia, że każda wspólna chwila jest
wyjątkowa. Chwila, w której dziękujesz naturze za możliwość odczuwania
dotyku, gdy czujesz, jak dłonie błądzą po ciele. Miłosć to pierwszy
pocałunek, gdy na kilka sekund świat wiruje i znika. Wielu ludzi
trudziło się, by opisać to uczucie, ale myślę, że tak naprawdę nawet
największym poetom nie do końca się udało. Każdy człowiek jest
wyjątkowy i przez to każda miłość jest inna, wyjątkowa dla tych, którzy
właśnie ją przeżywają. Wtedy to, nie w jednej, ale w dwóch duszach
odbija się wszechświat, równocześnie każda z tych dwóch połączonych ze
sobą dusz, odbija tę drugą. Dusze stają się lustrami, w których można
się przejrzeć. "Nic piękniejszego ponad życie, w życiu - nic ponad czar
miłości" to słowa hiszpańskiego poety żyjącego na przełomie XVI i XVII
wieku, które być może wydają się górnolotne, ale według mnie zawierają
ziarenko prawdy. Pamiętam czasy, gdy moje własne istnienie wydawało mi
się puste, szare. Niby byli koło mnie bliscy, ludzie, których nazywałam
przyjaciółmi, sama starałam się być aktywną, lecz czegoś mi brakowało.
Czułam pustkę. Pustkę, ktorej nic nie mogło wypełnić. Miłość to
dawanie, a ja czułam, że mogę wiele dać, jeżeli tylko ktoś zechce
wziąć. Lecz, by wziąć najpierw musiałby dostrzeć we mnie kobietę,
człowieka, a nie tylko niepełnosprawność - fizyczną niedoskonałość.
Czekałam długo i cierpliwie na spełnienie swojego marzenia, na to, by
pożegnać się z wewnętrznym zimnem i dojmującą pustką. Miłość jest dla
mnie źródłem siły. Siły napędowej do tego, by starać się walczyć o
każdy dzień i nie poddawać się zbyt łatwo. Miłość mnie zmieniła i to na
lepsze.
Chyba zbyt łatwo zapominamy, że mamy tylko jedno istnienie. Zbyt często
rezygnujemy ze spełniania własnych marzeń, bo jest w nas jakieś
fałszywe poczucie wstydu, irracjonalne lęki, hamujące skutecznie nasz
rozwój. Nie mamy dość odwagi, determinacji, by wyjść na zewnątrz,
pokonać kompleksy. To nie jest łatwe; nikt nam nie zagwarantował
łatwego życia. O wszystko sami musimy zawalczyć, zrobić wysiłek, by coś
zdobyć, ale chyba warto. Na pewno warto podjąć ryzyko, bo wiele możemy
zyskać, może się okazać, że pierwszy, najmniejszy nawet sukces, będzie
nas determinował do postawienia następnego kroku i jeszcze
następnego... Wierzę, że największa siła drzemie w nas samych tylko
niekiedy strach przygniata ją tak bardzo, że nie ma możliwości
pokierować naszymi poczynianiami i dlatego tkwimy w jednym miejscu,
skazani na pustkę, samotność i marazm. Wiem, że nam, niepełnosprawnym,
jest trudniej niż tak zwanej zdrowej części społeczeństwa, ale niech ta
niepełnosprawność nie staje się usprawiedliwieniem i wymówką dla naszej
bezczynności: Znam wielu niepełnosprawnych, którzy żyją o wiele
aktywniej niż ich zdrowi rówieśnicy. Wierzę głęboko, że nasze życie
zależy od nas samych i zróbmy wszystko, by było, jak najpełniejsze, by
w naszej duszy odbić, jak najwięcej kosmosu...
powrót do spisu treści
Alojza Pasowicz
Przyroda z nutką wspomnień i refleksji
Jest piękny, wiosenny dzień. Przyjaciółki kule
jak mogą starają się posuwać nogi kroczek po kroczku byle dopaść ławki.
Tymczasem niemoc w kompleksach maluje kolory na twarzy, zapiera oddech.
Przechodnie mijają w pośpiechu, śmigają, stukają obcasami, aż chodnik
dudni. A te ich spojrzenia. Zresztą niechaj patrzą, byle cieplej,
życzliwiej. W końcu to nie ty wymyśliłaś kulawe życie po wypadku.
Pamiętasz?.. kiedyś też" loty II zapuszczałaś zwłaszcza w krainy
zielone. Po polach, lasach i łąkach licho cię wodziło. Pochylałaś się
nad firletką, bławatkiem w zbożu, fiołkiem nad rzeką. Bywałaś. z ważką
nad stawem, motylem i ze skowronkiem nad niwą. Nie marudź więc, nie
marudź. Spróbuj mów powędrować do ogrodów swojego dzieciństwa,
młodości. Spróbuj także choćby w wyobraźni ujrzeć przyrodę, którą dziś
spotkać można na różnych ścieżkach życia. Zachowaj jej barwy nawet, gdy
czasem doskwiera zawierucha losu. Codzienność z uciążliwościami paru
schodów niechaj sobie zrzędzi. Masz przecież tyle kolorowych
wspomnień...
To prawda, bliskie kontakty z przyrodą z nutką refleksji powracają.
Bowiem cuda przyrody od zawsze trafiają do najgłębszych tajników
ludzkiego serca. Budzić miłość do przyrody, wyzwalać wrażliwość na jej
piękno i potrzebę ochrony?.. Tak, tak, trzeba. Wszak człowiek jest
przecież nieodłączną częścią natury i ma przekazać całe bogactwo ziemi
kolejnym pokoleniom.
Ktoś być może uśmiechnie się i powie: - wysuszony, wypłowiały pejzaż
lat. O nie! Przebrzmiałe echa dzieciństwa, młodości, czas błogich
spotkań z przyrodą dźwięczą najsubtelniejszą struną duszy nawet, gdy
się ma dziesiąt lat. Jakże cudownie jest móc wracać doń choćby na
kanwie wspomnień.
Ach, wy bukiety zadziwień i rozradowania w parkach, lasach, ogrodach,
na łąkach i polach. Szara nagością ziemia czeka cieplejszych podmuchów.
Wierzbowe kotki nucą mruczankę o wiośnie, rodzą nadzieję.
I oto ona - wiosna ! Witaj wiosno - kwietna pani - witaj! Już brzoza
rozpuściła kibić zieloną, a wiatr zalotnie jakby doń szepce:- jesteś
kusząco piękna... Oto jawi się wiosenny ranek w parku. Kropelki rosy
niby perły okalają dywany traw, skąpane kwiecie w ukłonie wita dzień.
Ja, "sowa" - szeroko otwieram oczy. Z podziwem patrzę na żonkile,
tulipany, stokrotki, bzy i jaśminy kwitnące - są bosko piękne. Szukać
szczęścia?..samo przychodzi. Kwiaty zawsze pachną słońcem, wiatrem,
deszczem, czasem płaczą rosą, to mów jakby w uśpieniu strząsają resztki
snu strojne mnogością barw, kształtów, wonności.
Pewnie dla zalotów pszczoły, trzmiela, pasikonika... a może spotkania
ludzkiej uciechy zakwitły...
Fascynacja urodą przyrody ubogaca człowieka w całą gamę doznań,
przeżyć, wzruszeń. Kwitnie łąka pełna muzyki i kolorów, kłoni się pole
z bażantem, derkaczem, przepiórką. W rumiankach, chabrach, makach
rośnie chleb! Złota wilga na fleciku gra niby to wierzbom, olchom,
kalinie, a może rzece pluszczącej wtóruje, umila życie zapracowanym.
Czasem do chóru przyłącza się dudek - "królewski" ptak z koroną na
głowie, solista szpak, drozd, kos, to znów kukułka wróży. Wieczorną
porą żabi koncert i śpiew słowika czynią z mroków coś, co jaśnieje w
ciemności i samo trafia do serca. Noc z sową się wita, z borsukiem,
zwołuje mgły, rosę, nuci ziemi kołysankę ciszy. Brzask dnia rodzi
marzenia o chwili nad strumieniem, gdzie w rozchylone dłonie można
nabrać wody, pokłonić się niezapominajce i kaczeńcom złotym. O każdej
porze roku pulsuje życiem niepojęte piękno natury.
Boże i Ty to wszystko stworzyłeś ...także dla mnie ?.. Zmarszczka
kałuży mruga, cyka świerszcz :- tak, tak !
powrót do spisu treści
Monika Sochacka
Zespół
Światła reflektorów pogasły, muzyka ucichła, pod
sceną, jak i na scenie nie było już nikogo. Zrobiło się cicho i
mroczno, kolejny koncert dobiegł końca. Na ulicach miasta widać było
jeszcze kręcącą się młodzież, która to niby wracała do domu, lecz
przystawała co kroku, by przeciągnąć tę chwilę w nieskończoność.
Członkowie "Grzmotu" siedzieli w tym czasie, w jednym z nocnych lokali
i świętowali udany koncert:
- No i jak chłopaki, nieźle dziś zarobiliśmy, co? - zaśmiał się Paweł - lider zespołu.
- Spoko, dużo przyszło dziś tych małolatów - stwierdził Marcus pociągając kolejny łyk piwa.
- To, co śpiewamy naprawdę ich kręci- rzekł Kamil, który był basistą w zespole od jego początków.
- No a my mamy z tego całkiem niezłą kasę, a będziemy mieli jeszcze
większą, gdy nagramy płytę, która zapewne rozejdzie się, jak świeże
bułeczki- wtrącił się Janekperkusista "Grzmotu".
- O tak, wtedy całkowicie uwolnię się od starych- powiedział Paweł- już tylko to mnie z nimi łączy.
- Paweł, no co ty, przecież rodziców ma się tylko raz- wtrąciła się Angelika, jedyna dziewczyna w zespole.
- Słuchaj Angel, moi starzy nigdy nie zaakceptowali naszego
zespołu, są przeciwni abym w nim był. Wkurzyli się, gdy rzuciłem
studia. Od tej pory zacząłem żyć na własny rachunek. No, jeszcze matka
przysyła mi kasę, o ojcu w ogóle zapomniałem. Teraz mam inne życie,
swoje życie - rzekł Paweł sięgając po następną butelkę piwa.
- Paweł, wierz mi przez taką głupotę nie warto rezygnować z...
- Mówiłem ci, że to moje życie i nie chcę, by ktoś właził w nie ze swymi butami- Paweł chwycił mocno ramię Angeliki.
- Dobrze, jak sobie chcesz. Od tej pory sam będziesz śpiewał, bo ja dłużej nie zamierzam...
- Dawno prosiłam cię, żebyśmy zaśpiewali mój tekst, ale skoro nie
chcesz, to cześć! Angelika odwróciła się do wyjścia i opuściła lokal.
- Wróci, na pewno wróci - Paweł uspokajał siebie samego, po czym
zwrócił się do swoich przyjaciół - No to za co kolejny toast, może za
sukces muzyczny?
Zrobiło się bardzo późno. Członkowie zespołu powoli rozchodzili
się do swych domów. Również i Paweł wracał do kawalerki, którą
wynajmował od czasu, kiedy wyprowadził się z domu. Gdy zbliżał się do
schodów, nagle ktoś złapał go za ramię. Paweł gwałtownie odwrócił się i
zobaczył człowieka w białym ubraniu.
- O, kurczę, chyba za dużo wypiłem - Paweł nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.
- Jestem ojciec Jacek z zakonu ojców Paulinów. Chciałem z tobą trochę porozmawiać - mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku Pawła.
- Sorry gościu, ale nie znam cię, o co chodzi?- Paweł schował ręce do kieszeni spodni.
- Wydaje mi się, że to o czym śpiewasz nie bardzo nadaje się dla
tych młodych ludzi. Jasne, ja sam lubię dobrego rock' a, ale nie tylko
muzyka jest ważna. Na młodzież oddziałują także słowa- kontynuował
ojciec.
- Co ci się w nich nie podoba? Od początku "Grzmotu" jestem tekściarzem...
- Wiesz, chyba za dużo w nich o sukcesie, władzy, pieniądzu. To nie
są wartości dla ludzi powoli wkraczających w dorosłe życie... Albo to:
:<< Nie szanuj starych, gdy cię nie szanują;
nie wiele z tego przecież odczują
Szukaj kolego w życiu rzeczy lepszych
po co masz ciągle dożywać dni ciężkich>>
- Wiesz klecho, jak ci się nie podoba, nie musisz tego słuchać.
Piszę tylko prawdę, takie jest moje życie, piękne, co nie? Moi starzy
już dawno o mnie zapomnieli, to ja o nich też. Miałem dość ich ciągłych
zakazów. Założę się, że podobnie układa się w domach tych dzieciaków.
- Słuchaj chłopcze, nawet gdyby tak było w ten sposób im nie
pomożesz. Największym bogactwem jest miłość, a nie pieniądze, sława,
wygodne życie...
- Tu nie ambona. więc człowieku nie praw mi kazań, a poza tym chce
mi się spać - Paweł wszedł do bloku zatrzaskując za sobą drzwi.
- Angeliko, wróć do nas proszę.
- Paweł, chyba już o tym rozmawialiśmy, a poza tym to nie jest rozmowa na telefon.
- Moje solówki bez ciebie są zbyt blade. Wiesz, że twój głos jest niesamowity...
- Wiem i dlatego nie będę go marnować dla twoich głupawych tekstów. Moglibyśmy choć raz zaśpiewać coś mojego.
- Angela, tych bzdur o miłości nikt nie kupi.
- No właśnie, nie kupi, a ja chcę robić coś dla siebie, nie dla pieniędzy. Cześć- Angelika odrzuciła słuchawkę.
Każdy dzień członków "Grzmotu" mijał szybko. Próby, koncerty,
przygotowania do nagrania płyty. Wszyscy gorączkowo pracowali nad
nowymi utworami, tylko Paweł był jakiś nie swój: .
- Stary, co się dzieje?- zapytał Marcus.
- Nic.
- Nie mów, że nic, przecież widzę- zaoponował kolega z "Grzmotu". Bo wiesz... bez Angeli to już nie to. Brak mi jej w zespole.
- No cóż... wydaje mi się, że nie tylko w zespole, ale też i w życiu.
- Zgadza się. Wiesz, chyba ją kocham.
<>
zdawał" - relacje Mateusz Bąk w "Muzycznych wiadomościach".
Czas wakacji kojarzy się wszystkim ze spokojem i odpoczynkiem, jednak
nie można było tego przypisać "Grzmotowi". Sezon zapowiadał się
pracowicie- nagranie teledysku do jednego z utworów, aranżowane spotkań
z fanami oraz trasa koncertowa. Członkowie zespołu stali się sławni i
byli rozpoznawani. na każdym kroku. Codziennie Paweł ze skrzynki
pocztowej wyciągał mnóstwo listów od fanów. Tak było i tym razem, kiedy
przyszedł Kamil zabrać Pawła do studia:
- Co tam, kolejne listy od wielbicieli?- zapytał Kamil, kiedy Paweł otworzył mu drzwi frontowe.
- Mhm- potwierdził lider "Grzmotu" wyciągając plik świeżych listów-
a to co? - zapytał sam siebie trzymając w ręku kartonową kartkę.
- Coś się stało? - zapytał Kamil widząc przerażenie w oczach Pawła.
- Tak... Mój ojciec nie żyje.
Paweł siedział sam w wynajmowanej kawalerce. Nie był w stanie nic
robić, myślał o telegramie. Nagle z rozmyślań wyrwał go dźwięk
telefonu. Nie zamierzał podnosić słuchawki, jednak nie wiadomo dlaczego
to zrobił:
- Słucham?
- Cześć. Tu Angelika. Paweł, wiem o wszystkim... Może chciałbyś się spotkać?
- Tak, zaraz u ciebie będę.
- Dobrze, czekam.
Nie minęło pół godziny, kiedy Paweł stał pod drzwiami domu
Angeliki. Zadzwonił niepewnie. Dziewczyna, którą znał od lat otworzyła
mu drzwi i zaprosiła do środka. Zaparzyła mocnej kawy. Usiedli i
rozmawiali tak, jak zwykle, kiedy któreś z nich nie czuło się dobrze:
- Przepraszam, za wszystko... Angelika, wiem, że wszystko, co do
tej pory robię bez ciebie traci sens. Tak naprawdę nie mam już
nikogo... po policzkach Pawła popłynęły łzy.
- Och, Paweł, jeśli chcesz jeszcze wszystko można naprawić...
Spotkałam niedawno twoją mamę, tęskni za tobą. No i ja też...
Chciałabym ci coś pokazać- Angelika wyjęła z szuflady kartkę papieru -
przeczytaj, może ci się spodoba.
- To twój tekst?- zapytał Paweł biorąc kartkę do ręki.
- Tak, ale pewnie trochę za słodki?
- Nie, jest całkiem dobry. Teraz go rozumiem.
- Może chciałbyś go zaśpiewać? To idzie mniej więcej tak- Angelika
wzięła do ręki gitarę. Gdy skończyli, Paweł niespodziewanie zerwał się
z kanapy i pobiegł w kierunku drzwi: - Paweł, co się dzieje?!- krzyknęła za nim Angelika
- Przepraszam, muszę się natychmiast z kimś spotkać.
- Ale...
- Wyjaśnię ci wszystko, gdy wrócę - Paweł pocałował w policzek oszołomioną Angelikę i wybiegł.
Wchodząc na teren klasztoru ojców Paulinów Paweł czuł się pewnie i lekko. Jedna z sióstr wskazała mu pokój ojca Jacka:
- Proszę - w odpowiedzi na pukanie Pawła do drzwi rozległ się po
ich drugiej stronie ten sam głos mężczyzny, który zaczepił go po
koncercie.
- Witam- Paweł staną w drzwiach niewielkiego pokoiku- chciałbym przeprosić... - zaczął niepewnie.
- Dobrze- ojciec Jacek założył stułę.
Pod sceną skakała niewielka grupa młodych ludzi. Widać było, że
dobrze się bawią. Właśnie zakończył się jeden z utworów i popłynęły
skromne, ale szczere oklaski:
- A teraz moi drodzy razem zaśpiewamy "Nie boję się miłości".
Utwór ten napisała moja dziewczyna - Angelika, którą widzicie obok mnie
na scenie, a piosenkę tę chciałbym zadedykować najdroższej osobie,
która poświęciła mi całe swoje życie, czyli mojej mamie- Paweł zaczął
grać pierwsze takty utworu.
powrót do spisu treści
Jadwiga Godzik
|