|
|
powrót do spisu treści
Anna Muzyka-Walewender
Śliczne majtki panny Jadwigi
O mój Boże, ile to już lat nie był w tych stronach? Oho, ho... sporo będzie. Oj sporo. No, ale co było robić. Wnuk się wżenił w dziewczyne z jego dawnego rejonu i trza było przyjechać. Tak. Tak to się plecie na tym dziwnym świecie. Trza było...
Do kościoła jeszcze daleko. Za jakieś trzy godziny odprawią ceremoniał, więc Stary rusza, żeby choć kawałek rejonu zwiedzić. Przypomnieć dawne katy. Zobaczyć kogo już nie ma i odbiera pocztę w niebie. Kto się wybudował i czeka na nowego listonosza. Niby przypadkiem wybiera drogę. Ciągle brukowaną, ale jakby zapadłą w sobie, postarzałą. Ileż go ona wytrzęsła. Ileż nerwów kosztowało przebrnięcie po kapryśnych kocich łbach, by nie zgubić ważnej zawartości skórzanej torby. Oj zatelepał się po tych wiejskich drożynach, oj zatelepał. Ale warto było. Warto. Miał poszanowanie u starych i młodych. Wiedział co po chałupach słychać, ale trzymał to w sobie. Nie rozpowiadał. Bo i po co? Nie lubił kłopotów. Wolał trzymać z ludźmi. Niektórzy to go za język ciągnęli, oj ciągnęli.
- Panie Skaryszewski, a co tam nowego Franuś Matuśkowych przywiózł z rejsu? Prawda to, że nelonowe koszule, co się same prostujo po wypraniu?
- Powitać listowego. Pewno torba lżejszo, jak się wypłaciło francusko rente pani Genowefie, tak w przybliżeniu, panie listowy, o ile lżejszo?
Albo: a jakie też są te pocztówki, które córka naszej doktorowej przysłała hen od Murzynów?
Dawniej ludzie ciekawskie były, ale tak jakoś szczerzej, od serca. Bez gniewu i zawiści. A teraz, ech... szkoda gadać.
Stary przystaje na końcu brukówki. Stwardniałymi dłońmi osłania oczy przed słońcem i patrzy przed siebie. Tak jak kiedyś zaczyna się w tym miejscu piaszczysty kawałek wiodący do dawnego folwarku. Brakuje tylko czereśniowych drzew. Ogarnia go złość. Otulały go cieniem w skwarne lata. Chroniły przed zimnym deszczem. Cieszyły oczy. Częstowały słodką żółtą i czerwoną soczystością. Komu przeszkadzały? - Myśli Stary. Co za psie juchy wycięły takie piekne drzewa? Pustka po nich wygląda jak niezabliźniona rana.
Za siódmą czereśnią, patrząc z prawej strony, ukazywała się znienacka niepozorna dróżka wiodąca do nieduzej kotliny. Na jej dnie połyskiwał strumyk. Zostawiał rower pod drzewem i schodził w dół zanurzyć w chłodnej wodzie zmęczone stopy. Torbe, ma się rozumieć, zabierał ze sobą. Był przecież odpowiedzialnym listonoszem.
Teraz też chciałby pójść sprawdzić czystrumień jeszcze zyje. Ale nie pójdzie. Nie ma przecież siódmej czereśni. Żadnej nie ma. Nawet we wspomnieniach nie będzie o co oprzeć roweru. Zawraca. Dla zabicia goryczy przypomina sobie jak smutna aptekarzowa częstowała go wytwornym likierem:
- Panie Skaryszewski, proszę bardzo, na poprawę krążenia w te chłody. Taki mały kieliszeczek nie zaszkodzi.
Przywołuje także słynna aktorkę, która wykupiła domek po starej Żydówce Hanuszy. Żydówka wybyła do stolicy. Aktorka przyjeżdżala tylko poletniskować, jak sama mawiała. Zawsze miała dla niego zdjęcie - jakiejś sławy - z autografem. Do dzisiaj ma tego pokaźny plik. Kiedy się ożenił, a dzieci podrosły, to zmieniły się gwiazdy. Syn i córka pokpiwali z jego kolekcji aktorskich wapniaków i żadne nie chciało jej przejąć. Wnukom tego nie pokazywał, bo i po co?
Stary zwalnia. Nie żeby się zmęczył. Jeszcze nie. Chce opóźnić dojście przed dom z numerem szesnastym. Wie, że to nieprawda, że niby przypadkiem wybrał tę drogę. Siebie nie będzie oszukiwał. To nie rejon poszedł sobie przypominać. Nie rejon...
Do z numerem szesnastym należy teraz w całości do panny Jadwigi. A choć zdążyła ona dwukrotnie wyjść za mąż (i obu mężów godnie pochować) i doczekac się sporej gromadki niesfornych wnuków, to ciagle pozostała panną Jadwigą. Wiadomo, jak to na wsi. Raz powiedziane, na wieki przylgniete. Ciągle wiec można było usłyszeć:
- Co tam panno Jadwigo? Od nieboszczyka męża się wraca?
- Jak tam wnuki panno Jadwigo, zdrowe?
- pomogę pannie Jadwidze, póki dzieci nie wrócą.
Stary przystanąl przed solidną furtką. Od razu zauważył przymocowaną do niej skrzynkę na listy. Też mi wynalazek, prychnąl gniewnie. Tego to się po pannie Jadwidze nie spodziewał. ale dzisiaj inne czasy. Nowoczesne. Ekonomia, ergonomia. Żaden listonosz nie chce z byle listem latać wprost do chałupy. Nie to co dawniej, kiedy pana z poczty wypatrywano jak miłego gościa.
Pamięta jak przyszedł tu pierwszy raz. Podwórze przesycone było zapachem bzów. Przy budzie sapał zmęczony nadmiernym słońcem rudawy, nieduży pies. Matka panny Jadwigi kręciła się między grządkami, a panna Jadwiga siedziała z siostrami: Cecylia i Dominika na szerokiej drewnianej ławce i zczegoś tam chichotały. Były wtedy niewiele starsze od niego. Ładne, miłe, śmiałe. I co tu ukrywać szelmy nad szelmami. Figlarki nie z tej ziemi. A on był wstydliwy, małomówny i długo trwało zanim przestał się rumienić z byle powodu.
Pchnąl, jeszcze wtedy drewnianą furtkę i zaczął zmierzać w stronę matki panny Jadwigi. Czuł się bardzo skrępowany, bo musiał minać trzy rozchichotane panny. Bał się, żeby go nie zagadnęły. Spuscił trochę głowę. Nieśmiało wypowiedział powitanie, a wtedy jedna z sióstr odezwała się przymilnym tonem:
- Dzien donry panie listonoszu. Niech pan spojrzy na piękne bzy. Minął je pan tak obojetnie.
Uśmiechnął się niepewnie. Podniósł głowę, ogarnął wzrokiem nabrzmiałe biela i fioletem kiscie - zdrętwiał. Między lilakami powiewały frywolne sztandary. Gęsto, jedne przy drugich, tak, ze prawie nie było widać linki rozpiętej między wybujałymi krtzewami. Ogarnęło go skrępowanie nie do opisania, Chciał ucuec a stał jak przymurowany do podłoża. Czuł, że w pąsach toną nie tylko jego policzki, ale cale ciało. Mimo to nie potrafił spuścić głowy. przed oczami migały różnokolorowe plamy: chabrowe, różowe, amarantowe, biale, żółte. Jakby ktos łąkę powiesił na sznurku.
Dziewczyny chichotały coraz glośniej, a Cecylia prowokatorka całego zajścia triumfalnie oglosila:
- To są majtki naszej Jadwigi.
- Panny Jadwigi? Śliczne!
I pojąwszy co się stało, odwrocił się błyskawicznie i uciekl. Dopadł roweru jak zbawiennego rumaka i pedził przed siebie zawstydzony, a razem z nim niedoręczone matce panny Jadwigi listy.
Od tej pory nie wchodził na ich podwórze. Zatrzymywał się przed fyrtka, terkotał dzwonkiem i czekał aż ktoś wyjdzie o i odbierze pocztę. Przekazywał szybko co trzeba i nie podnosząc oczu jechał dalej. Miał wrażenie, że za każdym razem ścigał go chochot trzech sióstr.
Któregoś dnia terkotał i terkotał rowerowym dzwonkiem, a nikt nie wychodził. Objechał inne domostwa. Wrócił pod szesnastke i nadal nikogo. Trudni, trza wejść. Są urzedowe listy. Nie powiezie ich z powrotem. Może się pochorowali albo wyjechali. Wie gdzie w takich sytuacjach ma schować przesyłki.
Tak dla porządku podzwania jeszcze po wejściu na podwórze, ale dom zdaje się głuchy na te sygnały. Nikt nie wychodzi. Jest cicho i pusto. Schował więc wszystko w umówione miejsce. Przysiadł na chwilę na ławce nie zważając na wowarkiwania psa. zdjął czapkę, potem cieżką torbę. Oparł plecy wygodnie o ciepłe drewno i po raz drugi na tym podwórku zdrętwiał. Przez moment myślał, ze to majaki jakieś te kolorowe plamy. Ale to nie były majaki. Na wprost jego oczu chełpiły się zwisające - niczym w karnym szeregu - bieliźniane intymności panny Jadwigi. Już miał się zerwać spłoszony, kiedy przyszła mudo głowy myśl, że przecież nie ma nikogo w domu, że co szkodzi na te fatałaszki troszeczke popatrzeć.
Popatrywał więc dyskretnie. To poprawiał spinkę przy mankiecie, to przejrzał coś w torbie, to niby czoło z potu przetarł. Między tymi gestami przewijały się różowe koronki, błekitne jedwabie z maleńką kokardką z przodu, lśniące popiele z ażurową wstawką, czarne siateczki delikatne jak chmurka z czymś pobłyskujących na krótkich nogawkach...
Nagle miedzy te wszystkie cudowności wdarł się niepohamowany śmiech. Dobiegał z szopy na narzedzia ogrodnicze. Jej drzwi otworzyły się z impetem i stanęły w nich rozbawione pannice, szczęśliwe, że udało im się wyciąć młodemu nieśmiałemu kawalerowi taki kawał.
- Panie listonoszu! To są śliczne majtki panny Jadwigi. - Pokrzykiwały między wybuchami śmiechu.
Nie wie jak poderwał się z ławki i wybiegł na drogę. Płonął gniewem. Gniewem poniżenia, wstydu i wszystkichnajgorszych uczuć. Biegł przed siebie, nie zwracając uwagi na wołanie dziewcząt:
- Panie listonoszu, a pana rower?
- Panie listonoszu, o Boże! I pana torba!
coś paliło go pod powiekami i osiadało w kacikach ust słonym smakiem.
Jeszcze tego samego dnia poprosił naczelnika o zmianę rejonu.
Stary patrzy w głąb podwórza. Miejsce drewnianej ławki zajęła nowoczesna huśtawka z baldachimem. Nie widać krzaków bzu. pod huśtawką leży szary, ogromny dog i obojętnie popatruje na gościa. W oknie ukazuje się roześmiana dziewczynka. Po czym znika i słychać jak woła czystym głosem: babciu jakiś pan stoi przed domem.
Po chwili zmierza ku niemu nieco starsza od niego kobieta. Ładna, choć posiwiała, postawna i szelmowsko uśmiechnieta.
Trza odejść. Trza odejść. - Powtarza w myślach i stoi w miejscu.
powrót do spisu treści
Dorota Grzesiak
Livia
Miasto porosły kłosy świateł. W takie noce
herby języka mieszają się ze sobą,
tworząc nowe konstelacje, figury. Livia nie śpi,
jej dłonie są jak wiązki kluczy - podzwaniają cicho,
kiedy strzepuje z nich ostatnie akordy, krople
wiedzące o niej więcej, niż ona sama.
Motyle siadają tylko na spierzchniętych ustach.
Przyciąga je zapach wysychających konwalii,
które prześwitują przez skórę.
Wiatr nie płoszy motyli. Przynosi ssane palce,
oblizywane nadgarstki. Jest zapowiedzią oceanów,
sztormów, wodnych labiryntów.
Livia (II)
Zimowe noce pożyłkowane strugami dźwięków
kłaniają nam się w pas. Ich kolorowe wargi
rozchylają się, ukazując lśniące zęby.
Pluje na nas śnieg - to są nasze lęki.
Livia mówi: "Kiedy budzimy się albo zasypiamy,
trwa unoszenie się spiral, wysnuwanie
arabesek ze stóp i dłoni porosłych chabrami."
Miasto przytakuje, lecz rośliny, pnącza
oplatają mnie zbyt delikatnie, zbyt ulotnie,
bym mogła poczuć się bezpiecznie.
Śpiewamy kołysanki, usypiamy śnieg.
Jest coraz ciszej, coraz brzemienniej
słychać, jak żarliwie modli się światło
Livia (III)
Z dzwonnic dochodziła biel.
Livia rzuca zaklęcia: "Niech nas pamiętają drzewa,
pod którymi nie spaliśmy."
Turmalinowe pętle zbiegają się w jej oczach.
Jaskółki wiją gniazda w naszych ustach.
Pamiętam czas, kiedy trzepot skrzydeł był tak głośny
i biały, że nauczycielka stawała się coraz mniejsza,
jak schnąca śliwka. Nie wierzyła opowieściom
o pająkach wędrujących po ramionach dziewczyn.
Livia uczy mnie, że istnieją nagłe zmierzchy
i zaskakują nas świtem. Nie znajdujemy wtedy snu,
szukamy czegoś, uparcie powtarzamy czynności
powrót do spisu treści
Alicja Nyziak
Plum. Pstryk
Jedno krótkie plum, pstryk i nagle coś zgasło! Nie wiedziałam czy była, to moja świadomość czy to świat zakręcił piruet niczym baletnica na scenie. Błogie uczucie niebytu, choć ciało wydawało się ciężkie i ospałe niczym przejedzony mamut, marzący jedynie o zacisznej polance, wyścielonej mięciutkim zielonym dywanem. Dziwne odczucie najwyraźniej coś się zmieniło - tylko, co?
Ociężałość i sztywność ciała była mi obojętna. Myśli płynęły leniwie jak gęsta grochowa, ciało reagowało niczym efekt wtórny. Ciekawe wrażenie!
Właściwie, to sama nie byłam pewna czy dobrze mi w tym stanie czy nie? Nim udało mi się rozstrzygnąć ten istotny problem ponownie odpłynęłam poduszkowcem sennych bajań w stan nieświadomości. Generalnie stan bardzo przyjemny o ile nic człowieka nie uwiera. A mnie nawet w wyściełanym miękką aksamitną czernią, kokonie coś uwierało. Cholera jaka czy, co? Poduszkowiec wylądował, a ja zamiast uczucia błogiego odprężenia czułam się zmachana jak dziki osioł, który usilnie zapiera się kopytkami żeby nikt nie ruszył go z miejsca. No proszę wydaje się, że bierność nie wymaga wysiłku. Ooo osioł, osłem, ale ja tu zobaczyłam coś znacznie ciekawszego z moim zewłokiem w roli głównej. Boże kochany jakiś koszmar kręcą. Przyjrzałam się z zaciekawieniem obrazowi, który krystalizował się coraz wyraźniej. Rety leżałam na zieloniutkiej trawce a nade mną pochylali się faceci w białych uniformach. Łaaał ten ze stetoskopem nawet przystojny. Nic tylko pewnie chcą mnie zamordować niczym w "Komie". Frajerzy nie wiedzą, że czytałam książkę i wiem, kto z kim oraz co i jak. Uspokojona poddałam się delikatnemu kołysaniu nieświadomości.
Plum, pstryk mgła rozsunęła się ponownie niczym kurtyna w teatrze. Leżę sobie dalej na łonie natury, ten przystojny coś wstrzykuje mi do żyły w nadgarstku, aaa tu go "boli" chce mnie wykończyć zastrzykiem. Idiota wybrał tak mało finezyjny sposób, do tego sadysta, bo w tym miejscu ukłucie boli najbardziej. Zerknęłam na siebie żeby sprawdzić jak się prezentuję - mord, mordem, ale ostatecznie lustrowało mnie i to z bliska dwóch, obcych facetów. Mogę zostać ofiarą, ale przecież jakoś trzeba się prezentować w tych ostatnich chwilach życia. Wrażenie odniosłam niekorzystne, lepiej nie zastanawiać się nad ich doznaniami wizualnymi. Zawsze należałam do tak zwanych "córek młynarza", ale w tej chwili osiągnęłam szczyt w palecie sino-ziemistej kolorystyki. Powieki otoczone siną obwódką, matko przywalili mi - oj nie ładnie panowie, leżącą okładać. Włosy rozsypane w nieładzie jak pszeniczne kłosy zgubione przez żniwiarza. Najgorsze wrażenie robiły usta tworzące wąską szczelinę dziwacznie wykrzywioną. Ciekawy efekt udało mi się osiągnąć, ni to grymas bólu, ni to akrobatyczne ćwiczenie mięśni twarzy. No, no pomyślałam patrząc krytycznie na siebie, faceta na tą mimikę nie skuszę! A swoją drogą koszmar, koszmarem, ale nawet prawie martwy zewłok powinien się jakoś prezentować. Zwłaszcza, że to przecież moje doczesne opakowanie.
Plum, pstryk poduszkowiec wystartował do dalszego lotu w senną czerń. Poczułam jak płynę coraz dalej i dalej. Płaszcz ciemności otulał mnie coraz mocniej, dając ułudne uczucie ciepła i uspokojenia. Przed sobą zobaczyłam rzekę tej i tamtej strony czasu. Przeciwległy brzeg kusił zachęcająco, Już, już miałam przekroczyć wąską granicę niebytu, gdy poczułam jak czyjaś delikatna, ale stanowcza dłoń chwyta mnie mocno i ciągnie z powrotem. Próbowałam się opierać, ale ów ktosik ciągnął nieustępliwie i stanowczo. Wnerwiłam się mało, że w życiu człowiek musi ulegać presji różnych czynników, to w sennym niebycie powinien mieć możliwość wyboru, gdzie chce wędrować. Spróbowałam dobitniej zasygnalizować, że interesuje mnie odwrotny kierunek od obranego. Efekt tego był taki, że uścisk zatrzasnął się na mojej dłoni, jak stalowa obręcz. Próby oporu sprawiały dotkliwy i piekący ból. Pozornie poddałam się i płynęłam posłusznie za pilotem, ale już myślałam z dziką satysfakcją - na razie mój całokształt osłaniają ciemności, ale jak złociste skrzydła światła musną mrok to dopiero będzie fajnie. Moja fizys najodporniejszego zniechęci.
Plum, pstryk - szyyy z głośnym poświstem przelecieliśmy przez tunel bytu i niebytu. Aż obejrzałam się za siebie, bo miałam dziwne wrażenie, że nim przeleciałam na tą stronę, ktoś z dużym impetem strzelił w moje szacowne siedzenie. Ooo zakotłowało się w moich odczuciach, nim jednak epitet uformował się i wyskoczył, doleciał do mnie głos pełen ironicznej złości, Spojrzałam i aż mnie zapowietrzyło ze zdumienia. Jak bozię kocham różowa wróżka czy inna bajka? Nawet nie zwracałam uwagi na poczynania tych w białych kitlach. Choć teraz było ciekawiej, bo słyszałam ich głosy. Ten przystojny zdenerwowany próbował wydusić ze mnie chyba życie. Jakimś długopisem dawał po oczach, a figa - nie ruszę okiem.
- Nie bądź idiotka, taka ze mnie wróżka jak z ciebie primadonna!
- Fakt, taneczności kropli deszczu to mi brakowało. Mnie tam wszystko jedno z kim gadam róż czy fiolet - nie od dziś oryginały szwędają się świecie. Tylko dlaczego zaraz do mnie z takim tekstem?
Zlustrowałam ją uważnie. Ni gruba, ni chuda, rysy twarzy trudne do określenia, usta wykrzywione - rety wypisz wymaluj w dokładnie taki układ przyjemności jak moje. Oczy duże, spojrzenie ironiczne i lekceważące. Patrzyłam i patrzyłam na nią i nie umiałam stwierdzić, co mi umyka. Pal licho jej kolor - wiadomo nierealna zjawa, Było jednak coś w tym spojrzeniu, postawie, co sprawiało, że wydawała się bliska, a jednocześnie przerażająca.
- Idiotko, wyszeptała - to ja Cukrzyca! Mieszkamy razem od tak dawna i nie potrafisz mnie poznać. Zobacz tam leżysz i o mały włos nie umarłaś tylko dlatego, że nie miałaś w kieszeni kilku kostek cukru. Mogłam pozwolić ci odejść, ale dobrze mi u ciebie, pozwalasz mi harcować na skali mg % do woli, dokarmiasz mnie słodyczami, a ja bawię się i tkam nici powikłań dla ciebie. Gdzie będzie mi lepiej!
Patrzyłam jak w miarę mówienia wyciąga do mnie swoje ręce, a te jak macki próbują opleść mnie słodkim i lepkim uściskiem.
Rety nawiewać zasygnalizował mój system alarmowy.
Plum, pstryk - otworzyłam oczy, nade mną wszechświat, pode mną ugniecione sprężynki zielonego materaca natury. W skroniach niczym młoteczek równiutko wybijają takt słowa różowej paskudnicy. W głowie sygnał alarmowy dudni - uciekać, uciekać, uciekać. Zerknęłam dyskretnie czy nie zobaczę gdzieś tej cholery. O dziwo znikła, ufff chwila odprężenia i w nogi.
- Mamy ją - usłyszałam poirytowany baryton - dawaj nosze i jazda do szpitala. Halooo słyszy mnie pani?
Z trudem skupiłam wzrok na dyndających tuż przed moim nosem słuchawkach. Myk w lewo, myk w prawo bujały się rytmicznie jak na huśtawce.
Najpierw chce mnie podlec uśmiercić, a teraz pewnie sprawdza czy zipię. Chała nie będę gadać!
Poduszkowiec wystartował, ostatni dźwięk jaki do mnie doleciał, to sygnał pędzącej karetki. Pewnie ktoś potrzebuje pomocy - pomyślałam.
powrót do spisu treści
Genowefa Cagara
Powinnam odejść...
Powinnam odejść...
Zostawić spojrzenie, zawieszone nad lustrem,
Przyklejoną na drzwiach lodówki kartkę: "nie jem kolacji"
I chleb, właśnie wyjęty z piekarnika...
Powinnam odejść...
Nie myśleć o słońcu, dzielącym moje życie na garść filmów krótkometrażowych -
I o ciepłym domu, w którym ciągle są przeciągi...
Powinnam odejść...
Jak odchodzą w niepamięć połamane lalki,
Zbyt smutne sny i za wielkie marzenia...
Zamiast mnie powinna zostać tu, na ziemi,
Jedna łza...
powrót do spisu treści
Stanisław Żabiński
List do Czytelniczki (O Esterce)
Droga Czytelniczko
Bez zdziwienia przyjąłem Twój negatywny brak reakcji na opowieść o Esterce. Kurtuazja każe mi nazywać Twój stosunek do tej historii chłodnym, ale uczciwość, przydaje mu już bardziej drastyczne określenia. Pominę je.
Stoi przede mną siedmioramienny świecznik z czarnego złota. Gdybyś go zobaczyła, natychmiast podważyłabyś moją prawdomówność, udowadniając, iż nie ma czarnego złota, iż złoto nigdy nie czarnieje.
A co Byś powiedziała na to, że palące się świece nie rozjaśniają ani trochę otaczającego mnie mroku, że, spływająca po siedmiu ramionach, stearyna jest równie czarna, jak złoto, po którym spływa?
Nie znam Cię, więc wiem, że ironicznie powiedziałabyś, iż skoro świece się nie palą, to i płomień pewnie czarny.
Jakże blisko Jesteś jądra prawdy, które jest może jądrem ciemności...
Droga Czytelniczko.
Twoje ostatnie uwagi, które, jak zwykle zatrzymałaś dla siebie, nie umieszczając ich w liście do mnie, przesycone są dużą dozą goryczy i pełne powątpiewania w moją prawdomówność.
Kropki z niebieskiego atramentu są jak krople łez skapnięte podczas pisania na pożółkły papier.
Domyślam się, dlaczego nie wybrałaś właśnie tego papieru, żółtego ze starości i pokrytego niewidocznymi cieniami liter, będących kiedyś, dawno temu, gdy czas płynął za szybko, a miłość spalała się niemetaforycznie, tylko przy odgłosie skwierczenia zwęglającej się skóry i prawie bezgłośnego szelestu kości, rozsypujących się w proch.
Twój pierwszy, niepostawiony mi zarzut, że wpisując, w niewiarygodną i nie mogącą zaistnieć historię Esterki, dziwną i jeszcze bardziej niewiarygodną opowieść o chłopach, którzy zakatowują na śmierć Żyda zbiegłego z Niemieckiego Nazistowskiego Obozu Koncentracyjnego, z transportu do krematorium, celowo wzbudzam odrazę do istoty człowieczeństwa, że okazuję, w sposób ekstremalny, swój antypolonizm i kpię z historii, bo takie rzeczy nie mogły się zdarzać.
Nie stawiając mi zarzutu, że przecież, prawie martwy Żyd - przynajmniej za takiego uznany - nie miałby sił zwlec się z platformy, spośród wielu martwych, konwulsyjnie poplątanych ciał, bo jeśliby nawet żył, to zemdlałby od smrodu. A ja mu nakazuję, nie dość, że zwlec się, niezauważenie z platformy, to jeszcze, niewiarygodnym przypadkiem,. pozwalam mu przekroczyć ogrodzenie z drutów i ukryć się przed wzrokiem czujnych strażników.
Nie dziwię Ci się, kiedy nie napomykasz słowem, że przekroczyłem granicę Twojej wyrozumiałości, gdy każę mu patrzeć na czarny dym wydobywający się z komina i płakać łzami wielkimi, jak grochy, gdy uświadamia sobie, że właśnie ogląda ostatnie ślady po swoich najbliższych, które zapisują się niezmywalnym atramentem na błękicie nieba...
I mierzi Cię jego wewnętrzny monolog, w którym, z wielką mocą, objawia, że wierzy, iż czarne kłęby, to hebrajskie litery, które zapisują w sercu Boga pamięć o jego najbliższych.
I ten błękit nieba wydaje Ci się jeszcze bardziej niemożliwy, niż wszystko, co było przed i wszystko, co będzie po, w tej historii.
To prawda, są takie historie, w które nie wolno wierzyć, bo tak dalece przekraczają granice ludzkiego pojęcia, że gdyby wydarzyły się naprawdę, to ludzkie pojęcie straciłoby racje wszelkiego bytu. A rozum straciłby przyrodzoną zdolność pojmowania.
Spoglądam na pożółkłe kartki, których z premedytacją nie użyłaś, by mi wyłuszczyć wszystkie zastrzeżenia, a bardziej, by przelać na nie całą swoją wściekłość, dzięki której prawie udało ci się przywrócić we mnie genetyczną pamięć win nie popełnionych na przestrzeni wieków przez rodaków zbiega z obozu.
Ciskasz we mnie gromami za to, że wydobywszy tegoż biedaka (że też słowo "biedak" nie wymknęło ci się przypadkowo) z dna rozpaczy, nie pozwalam mu się cieszyć zbyt długo i stawiam na jego drodze pięciu, niewiele mniej od niego wychudzonych chłopów z widłami i cepamI.
Nie potrafisz się opanować i nie wytykasz mi, że jak mogłem nie pozwolić, by ci prości ludzie otoczyli biedaka opieką, przechowali wśród swoich i po latach zasłużyli na medal sprawiedliwych wśród narodów świata.
To nie, ja rzucam ich na niego z całą zawziętością, na jaką stać chłopa i każe zatłuc ledwie żywego zbiega widłami, i cepami, na śmierć.
Po tej scenie, krople Twoich łez, z niebieskiego atramentu, zmieniają się w palące krople jadu nienawiści, przepalającego pożółkły papier listu, który nie zdołał się zachować do naszych czasów. Listu podwójnie metafizycznego, bo będącego ostatnim wyznaniem miłości do mojej ciotecznej babci - tym, które spłonęło w Dachau, wraz z szarym tużurkiem wujecznego dziadka - i Twoim, nie wysłanym do mnie.
Masz mi za złe i nie piszesz, że brak Ci zrozumienia celu, dla którego ciągnę jeszcze dalej historię, jakby mi było mało. Zżymasz się, że wśród rachitycznych źdźbeł żyta leży zmasakrowane ciało byłego więźnia Niemieckiego Nazistowskiego Obozu Śmierci, przy którym, z milczącą satysfakcją, jednym papierosem, solidarnie dzielą się chłopi i puszczają kółka dymu.
Nie rozumiesz, czemu dym z tego papierosa jest tak samo czarny, jak ten unoszący się
z krematoryjnego komina. Przyznam Ci się - też tego nie rozumiem.
Piszesz, że nie rozumiesz, dlaczego, sprowadzam niemieckiego majora Gotmitunsa, wraz z kilkoma esesmanami, skoro ucieczki Żyda nikt nie zauważył, więc pojawienie się Gotmitunsa jest nielogiczne i w konsekwencji nieuzasadnione.
Odpowiem Ci szczerze. Nie wiem, dlaczego i skąd wziął się tam ten major wraz z esesmanami, ale powiem Ci, że jego obecność jest jak najbardziej uzasadniona i konieczna w tej historii.
Po pierwsze, bo łączy te wydarzenia spod obozu z tymi, w których główną role odegra
Esterka, nieco później.
Po drugie, bo uzasadnia wielopłaszczyznowość moralności i przybliża zrozumienie sensu porządku moralnego.
Nie piszesz, przelewając swój gniew w niebieskie kleksy, że nie rozumiesz decyzji majora, który po przesłuchaniu zadowolonych z siebie chłopów - dodajmy, uważnym i wnikliwym przesłuchaniu - obwieszcza im wyrok, w którego konsekwencji zostają niezwłocznie i na miejscu rozstrzelani przez esesmanów.
Za cóż? Nie zadajesz jadowitego pytania. Przecież chłopi tylko dokończyli dzieło Niemców, zwieńczyli je. .
A widzisz!
Gotmituns wyraziście i akademicko udowodnił, że moralność ma swoje poziomy. On reprezentował ten najwyższy, który nie dozwala, by morderca pozostał przy życiu.
Nawet, jeżeli ofiara również miała umrzeć z mocy prawa.
To przecież kanon biblijny.
Wewnętrzny ład moralny Gotmitunsa byłby zachwiany, gdyby nie ukarał morderców, nawet, jeśli wykonali za niego wyrok.
"Bo jakiż byłby porządek świata, gdyby każdy był katem?" - Uzasadnia w swoim monologu wewnętrznym.
Droga Czytelniczko
Rozumiem, dlaczego nie płaczesz i dlaczego nienawidzisz mnie bardziej niż dotąd. Pojmuję, czemu masz oczy suche i pozbawione iskry życia, kiedy nie pozostawiasz na
mnie suchej nitki za dalszą część nie kontynuowanej opowieści o Esterce.
Nie żądasz bym Ci wyjaśnił, dlaczego, moja bohaterka ma takie trywialne imię, które w sposób jednoznaczny określa jej przynależność narodową, a w moim opowiadaniu okazuje się blondynką o niesamowicie błękitnych oczach i siostrzenicą bogatych włościan. Do tego
niezwykle mądrą i utalentowaną, szczególnie na niwie poezji.
Cóż ci mogę powiedzieć na taki zarzut?
To kaprys. Ale nie mój, tylko natury, bo prawo natura1ne,jak może wiesz, wcale nie kieruje się tak oczywistymi przesłankami i nic w nim nie jest tak precyzyjnie wyartykułowane, by nie wzbudzać wątpliwości. Bywa, jak w mojej opowieści, kapryśne i niekonsekwentne.
Nie zapytałaś skąd to banalne imię. Odpowiadam, zatem, z Biblii.
Estera, jak niewątpliwie pamiętasz, (przepraszam, że piszę, jakbym wątpił w Twoją
erudycję) dzięki swojej odważnej postawie i gotowości do poświęceń, zniweczyła plan wytępienia swoich rodaków od Indii aż po Etiopię. I doprowadziła do tego, że to oni mogli, w ramach akcji wyprzedzającej, wytępić niemałą liczbę swoich wrogów, co też uczynili. I dobrze im się wiodło potem.
Ale, to dawne dzieje.
Rozumiesz teraz, że Estera jest swoistym wykrętem intelektualnym, unikiem przed kołem historii, na zasadzie analogii, która nie jest analogią, a upodobnia wielką królową z dawnych czasów, do wiejskiej, niewinnej dziewczyny.
Przypomnę - co przecież wiesz, bo nie czytałaś - zakochanej bezgranicznie w pięknym chłopcu. Tylko, że - Fatum chce - o urodzie zniewalającej, lecz o rysach nieprzystających do tamtej epoki, bo czarnowłosym, śniadym, o nosie lekko opuszczonym, chociaż nie haczykowatym i wydatnych wargach, tak przyprawiających o omdlenie Esterkę, gdy pozwalała się im całować namiętnie. A pozwalała.
Nie rozumiem, czemu odważyłaś się nie zarzucać mi nadmiernej sielankowości tej części historii, do której przeszedłem, jakby wybierając inną ścieżkę w gęstym lesie, od tamtej, traumatycznej i ohydnej - jak nie stwierdziłaś - spod obozu.
Bronię się nie najmocniejszym argumentem, że w tamtym, dziwnym czasie, kiedy wszystko było inne i miało inne znaczenie, istniała również zwykła, czysta miłość, która, być może pozwalała wszystkim ją podglądającym, żyć z mniejszym balastem lęku i zjakimś ciepłem wokół serc.
Nie piszesz, oburzona, a ja rozumiem twoje oburzenie, że na tym powinienem zakończyć swoją opowieść, dopowiadając najwyżej: "... i żyli długo itd", a ja, zamiast tego, brnę dalej, komplikuje piękno świata, który zdawał się już powracać do swojej harmonijnej urody i ponownie sprowadzam do bukolicznej wioski, nadwrażliwego moralnie, majora Gotmitunsa, który nie wiadomo, czemu (znowu nie wiadomo!) szuka jakiegoś żydowskiego dziecka, bo ktoś doniósł na posterunek żandarmerii, że we wsi ukrywa się dziecko żydowskie, udające dziecko polskie.
Nie naigrywasz się i masz prawo z mojego pomysłu, że donos jest papierową owijką kamienia, który wpada przez okno posterunku w czasie, gdy żandarmi szykują się do spoczynku.
Nie kpisz, i znowu przyznaje Ci rację, z nieudolności językowych na donosie, które sprawiają, że Niemcy, nie od razu, domyślają się, że chodzi o ukrywające się Żydziątko.
Tu, ze skruchą, Ci się przyznam, że po prostu nie znalazłem mądrzejszego pretekstu do uzasadnienie przyszłego nieporozumienia, które z Esterki uczyni postać - bohaterkę antycznej tragedii.
Pominę tutaj, Moja Droga, kilka Twoich pochlebnych ocen miłosnych scen, nieopisanych przeze mnie, pomiędzy Esterką, a jej ukochanym i pomimo rumieńca na mojej pucołowatej twarzy, nie potwierdzę tych niewypowiedzianych insynuacji, jakobym owe sceny ze swojej pamięci opisywał.
Ujmę to tak: każdy pisarz cos z siebie daje w swoich dziełach, pisarz kiepski, tym
bardziej.
I pozwól, że przejdę do kulminacji i finału mojej historii, bo na temat tego [malu wprost nie umiałaś znaleźć tak mocnych obelg, by mnie nimi nie obrzucić.
Przyjmuję z pokorą Twój nieokazany gniew.
Rozumiem, że poczułaś się urażona, gdy w tłumnym ansamblu na środku wsi, major
Gotmituns, oznajmia pięknemu młodzieńcowi, o urodzie, jakby kaukaskiej, że zostanie rozstrzelany, jako ukrywający się Żyd, a w monologu wewnętrznym wyjaśnia, że nie chce, mu się wozić żydowskiego ścierwa w swoim terenowym samochodzie, bo to obrzydliwość siedzieć potem we wnętrzu pojazdu skalanym żydowskim smrodem.
Gdy nie pytasz, dlaczego tak, a nie inaczej, rozwiązuję ów nieistniejący konflikt sumienia majora, który miał obowiązek Żyda zabrać i odesłać do obozu koncentracyjnego, wprost odpowiadam - nie miałem już sił kontynuować tej zafałszowanej opowieści i czyniłem wszystko, by ją skończyć najszybciej, jak można. Dlatego - tu wyjaśniam Ci następne Twoje nie napisane pytanie - akcja nagle przyspiesza, staje się porwana i chaotyczna, jak zachowania zebranych mieszkańców wioski, którzy nie rozumieją, dlaczego chłopak, od urodzenia z nimi żyjący i będący, na pewno, dzieckiem polskich rodziców, od wieków Polaków, potomków powstańców styczniowych, okazuje się nagle zwykłym żydowskim śmieciem, parchem. Przecież pamiętają, że wszystkich Żydów ze wsi wywieźli sami na swoich wozach jeszcze w 42-gim tam, za ten lasek, gdzie te, takie ładne brzózki i tam wszyscy zakopani w dole z wapnem. " O i ten zegarek od wtedy mam... ,,- powie ktoś w nieumyślnej rozpaczy i zamilknie, przerażony, by po chwili, w niezrozumiałym odruchu zdeptać ten przedmiot na poboczu wydarzeń, w odległym zakątku placu.
I już nie powróci w żadnej scenie.
A ty się nie czepiasz, że ja nagle wszystko odwracam i wykonuje takiego kozła przez
fabułę, że zęby ci zdrętwiały,
Sama się nie domyślasz, że to kozioł ofiarny, choć przybiera postać białej kozy, a ta koza okazuje się niebieskooką blondynką, która wychodzi przed zgromadzenie i całą siłą swojego niewyobrażalnego poświęcenia woła:
- To nie on, to ja jestem żydowskim bękartem, którego szukacie, to ja. To ja, Estera Achasz, córka Mordochaja, którego zabili chłopi pod Waszym Nazistowskim Obozem Zagłady w Auschwitz. I ratuje życie chłopca, prawdziwego Polaka.
Mówi te słowa, to straszliwe wyznanie wiary, w bezbłędnym języku Goethego i Nietzschego, bez żadnych potknięć, twardo akcentując każdą twardą głoskę i miękko wyśpiewując każde zmiękczenie w tym języku poetów i filozofów.
Po czym obnaża się do zupełnej nagości, by pokazać swoją żydowską bezbronność i rozwiać wszelkie wątpliwości, jeśliby je, kto jeszcze miał.
Major Gotmituns podziwia w niej wszystko i mówi o tym w wewnętrznym monologu.
"Dziewczyno, gdybyś ty mi to pokazała na boku, cicho szepnęła na ucho swoją żydowską świętość, nikt by cię już nie tknął i ja już bym nikogo nie tknął, Żyda szczególnie, a tak... "
- Biada Żydom! - To powie już głośno, by usłyszał go każdy mieszkaniec wioski i strzela dziewczynie w skroń...
Wiem, bo o tym nie mówisz, że w tym momencie na moment braknie ci tchu, a potem wybuchasz spazmatycznym śmiechem, który Cię skręca, aż do bólu.
Prawie się nie oburzasz, po nie przeczytaniu, nieumieszczonych przeze mnie w głównej treści, kilku zdań, które nazwałem didaskaliami.
Jest to opis tego, jak Esterka, dla udowodnienia, że jej ukochany nie jest Żydem, nagle na oczach wszystkich Niemców i mieszkańców wsi, wydobywa z jego spodni członka, by pokazać, że nie jest obrzezany, a major Gotmituns nakazuje jej masturbować chłopca do skutku i wypowiada wówczas ów monolog wewnętrzny, który brzmi nieco inaczej, bo słowa początkowe brzmią w jego wnętrzu tak: "Dziewczyno, gdybyś to mi zrobiła. . ." a dalej już identycznie, jak poprzednie.
Nie zarzuciłaś mi wulgarności, ani obsceniczności w tej scenie, nie napomykając też, czegoś o chorej wyobraźni.
Trudno nie mieć chorej wyobraźni, gdy - pomyśl - że ten nie żydowski Polak, którego uratowała, poświęcając swoje życie, polska nie aryjska. ..
Mógł nie być moim ojcem.
powrót do spisu treści
Zofia Garbaczewska-Pawlikowska
Strzępy
drę w strzępy
wiele lat życia
wyniosłam na śmietnik
trzy worki śmieci
rachunki za
energię
gaz
telefon
raty za mieszkanie
raty za meble
odcinki za rentę emeryturę
i ubezpieczenia
zaświadczenia
z pracy
od lekarzy
ze szpitali
i z sanatorium.
pożółkłe
świadectwa szkolne
dyplomy
i pochwały
zaplątane stare listy
i fotografie
zmęczyłam się
niezaprzeczalnymi dowodami
że żyłam
powrót do spisu treści
Maria Natasza Solarz
Ćmy rewolucji
śpi wiśniowy sad
śpią place rewolucji rewolucja trwa rozkłada
drugi stan
świadomości
mentalność
weszła z ulic
do kawiarni
na ekrany
i w teatry
rozkłada
drugi stan
świadomości
na barwy strof
odgłosy pojęć
salwy słów
śpi wiśniowy sad
w złotych skafandrach pszczół
krążą
ćmy rewolucji upominasz mnie przyjacielu
tak to one przejęły
ten złoty ster
śpi wiśniowy sad półksiężyc
wszedł
na blady sztandar chmur
jak czarna
pluszowa róża
rzucona
przez dzieci rewolty pod nogi historii
powrót do spisu treści
Halina Kobak-Prusek
Malarstwo w moim życiu
Ilekroć chodząc na wystawy moich niepełnosprawnych kolegów czytałam ich życiorysy - prawie każdy pisał, że maluje od dziecka albo od pójścia na emeryturę!
Ja i mój młodszy o 2 lata brat Tadeusz chyba już urodziliśmy się z umiłowaniem sztuki malowania.
Nasza mamusia, jak jeszcze nie było nas na świecie uczyła się malarstwa od ucznia wielkiego malarza Józefa Chełmońskiego.
Sama bardzo ładnie malowała, ale wszystkie obrazy zginęły w powstaniu warszawskim! Gdy byliśmy z bratem bardzo mali rodzice zorientowali się, że interesują nas tylko ołówki, kredki i papier. Odkąd sięgnę pamięcią dostawaliśmy więc od nich w prezencie kredki, pastele, farby (akwarele) zeszyty, bloki i pędzle. Natomiast inne zabawki - od znajomych lub dalszej rodziny. Rysowanie, malowanie, lepienie z plasteliny tak nas pochłaniały, że jeśli przychodził ktoś do domu to pytał się: "czy dzieci są w domu"? Taka była cisza! Byli zdumieni nasza obecnością. Mamusia była najważniejszym krytykiem moich prac. Jak się nie podobała, to wiedziałam, że jest niedobra i po prostu darłam.
Mijały lata, wybuchła wojna i nastała okupacja niemiecka! Trzeba było chodzić do szkoły, która tylko z nazwy nosiła tytuł "krawieckiej", a w rzeczywistości było to tajne nauczanie.
Pewnego dnia przyszedł nowy nauczyciel rysunku i na pierwszej lekcji zadał nam "temat dowolny". Narysowałam całą klasę z moimi koleżankami. Profesor na przerwie, przed druga godziną lekcji, przejrzał wszystkie prace. Wchodząc do klasy zapytał: "która to jest Halina K." W pierwszej chwili zdrętwiałam. Okazało się, że pracę uznał na najlepszą! Boże jaka byłam szczęśliwa! Potem, aż do matury zawsze miałam stopnie bardzo dobre. W domu też malowałam, o czym piszę poniżej.
W domu malowałam kartki świąteczne, które sprzedawałam, aby trochę zarobić i podreperować biedną domową kasę. Malowałam też laurki okolicznościowe z okazji imienin, urodzin czy innych uroczystości rodzinnych, często razem z bratem.
Nasz tatuś był w Niemczech w oflagu. Mamusia nie pracowała. Jeden pokoik, który wynajmowaliśmy to było za mało na utrzymanie 3 osób. Trzeba więc było sobie radzić.
Po skończonych lekcjach i wyjściu ze szkoły chodziłam oglądać wystawiane obrazy na sprzedaż w bramach kamienic. Innej możliwości nacieszenia się sztuką nie było. Najwięcej było do podziwiania na Starówce oraz Krakowskim Przedmieściu! Naturalnie przez to później wracałam do domu.
W 1944 roku, w końcu sierpnia, po miesięcznym pobycie w czasie powstania warszawskiego - Niemcy kazali nam opuścić mieszkanie natychmiast. Cudem uniknęliśmy obozu w Pruszkowie, ale nie darował nam los tułaczki po Polsce, zanim znaleźliśmy się w Krakowie. Najdłuższym pobytem na naszej trasie była Kazimierza Wielka. Cierpieliśmy biedę i trzeba było coś dorabiać. W pobliżu naszego lokum był mały sklepik. Dobrze tam szła sprzedaż zamawianych obrazków. Najlepiej jednak w zimie w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku!
Pamiętam dwa szczególnie zabawne zamówienia. Raz przyjechała dziedziczka z sąsiedniego mająteczku bryczką i poprosiła o zrobienie kwiatów do sukni na bal sylwestrowy.
Drugi raz przyszło pięciu kolędników - młodych chłopców ze wsi zamówić stroje na chodzenie po kolędzie oraz maski na twarze. Miałam do dyspozycji papier, farby i bibułkę kolorową. Był więc król Herod, aniołki, diabełki i inne postacie! Chłopcy byli zachwyceni, a ja tym bardziej. Były pieniążki oraz satysfakcja!
Skończyła się wojna. Byliśmy już w Krakowie. Dostałam pracę i pokoik służbowy. Wrócił tatuś a oflagu. Mogłam przestać pracować i studiowałam geografię fizyczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Natomiast po południu uczyłam się na kursach popołudniowych przy Liceum Plastycznym przy ul. Lea. Było blisko naszego miejsca zamieszkania na Chopina. W dwa lata zaliczyłam 3-letni kurs. Było to: "Państwowe Ognisko Kultury Plastycznej w Krakowie". Dyrektorem był historyk sztuki prof. Hodys.
Po skończeniu studiów geograficznych i uzyskaniu dyplomu magistra pracowałam w "Atlasie Powszechnym", a potem w geodezji przy rysowaniu map dla wojska. Moje zdolności rysunkowe bardzo się przydały. Męczyły się jednak oczy! Dlatego zdecydowałam się przenieść do pracowni urbanistycznej przy Wydziale Architektury R.N. m. Krakowa.
Architekci lubili malować i urządzali wspaniałe plenery. Na jednym z nich ukradziono dwa moje obrazy: "Kalwarię" oraz "Chatę wiejską". Obrazy nie znalazły się, ale mój prestiż wzrósł! Szczególnie ciekawy był plener w Nidzicy. Mieszkaliśmy tam w zamku.
Mój brat Tadeusz - również bardzo uzdolniony plastyk - po wojnie uczył się w Krakowie w Akademii Sztuk Pięknych. Specjalizował się w grafice użytkowej, po ukończeniu której wrócił do Warszawy i tam pracował twórczo. Wystawiał w kraju i Kanadzie.
Umarł ojciec, a matka nigdy do Warszawy już wrócić nie chciała, tylko zostać w Krakowie. Byłam do końca jej opiekunką.
Obecnie brat pracuje społecznie dla Szarych Szeregów jako plastyk i kronikarz. Jako młody chłopak już do nich należał! Związek Plastyków przydzielił mu na Starówce pracownię malarską obok Murów Staromiejskich w ocalałej kamienicy. Stąd widok na ul. Freta z kościołem Dominikańskim, Stare Mury i pasmo Wisły.
Pewnego dnia dowiedziałam się, że istnieje "Stowarzyszenie Plastyków Niepro-fesjonalnych Ziemi Krakowskiej", do którego oboje z mężem zostaliśmy przyjęci. Janek był elektronikiem i też ładnie malował. Oboje uczęszczaliśmy do Pałacu "Pod Baranami" wieczorami na naukę malarstwa, którą prowadził prof. Ludwik Pindel. Byliśmy bardzo szczęśliwi.
Następnie ja mając I, a Janek II grupę inwalidzką, zostaliśmy przyjęci do Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych. Fundacja obejmuje malarstwo, prozę i poezję ma też swoją galerię "Stańczyk" przy ul. Królewskiej 94.
Oboje dużo malowaliśmy, wystawialiśmy i jeździliśmy na plenery. Wszak byliśmy wolni.
Syn mój Krzysztof zamieszkał w Warszawie, skończył weterynarię w S.G.G.W., założył rodzinę. Też ma talent malarski, pisze wiersze, wystawia obrazy. Ciekawa jestem czy młodsze pokolenia też będą kochać sztukę malarską.
Od 2002 roku jestem sama. Janek odszedł do drugiego świata. Wierzę, że się tam spotkamy.
Po śmierci Janka zorganizowałam wspólną naszą wystawę. Ostatnią. Była telewizja krakowska i artykuły w prasie.
Obecnie maluję mało, ale raz w roku biorę udział w konkursach prozy. Nigdzie na plenery już nie jeżdżę, ale sztuka trzyma mnie przy życiu no i wiara. Wierzę bowiem, że śmierć nie rozdziela tylko zmienia sens ludzkiej egzystencji.
Malowałam różnymi technikami i różne tematy z portretami włącznie! Jedynie pragnę podkreślić, że w Kościele M.B.Ostrobramskiej przy ul.Meissnera 20 w Krakowie wisi od lat obraz św. Judy Tadeusza, który namalowałam dla Kościoła z wdzięczności dla świętego, który zawsze mnie ratował w beznadziejnych sytuacjach.
powrót do spisu treści
Jarosław Andrasiewicz
Dekada bez Pana Cogito
Dekada bez Pana Cogito
garść piachu z tej mogiły
rzucona w tryby świata
nie zatrzymała jego biegu
przychodzą inni
namaszczeni
przez wirtualne media
uwielbiani
przez licealistów
za opiewanie bólu egzystencji
wynikającego
z braku/nadmiaru
alkoholu
nikotyny
narkotyków
z faktu
iż gołąb
defekował na skroń
kto mi dziś powie
jak bez odrazy
patrzeć w lustro
jak zabić pawia
który we mnie skrzeczy
powrót do spisu treści
Stefania Maniura
Zaproszenie na ślub
Dzień był słoneczny, ale chłodny jak na maj. Magda wracając z pracy zaczęła zastanawiać się, co będzie robić w majowy weekend. Oczywiście miała koleżanki i znajome, które ją bardzo lubiły, lecz to nie było to, o czym marzyła. Jej koleżanki albo wyszły za mąż, albo miały już swoich partnerów, a ona prawie trzydziestoletnia kobieta ciągle czekała na tego jednego mężczyznę, który ją pokocha i spędzi z nią resztę życia.
Magda była bardzo ładna, miała jasnoblond włosy i zielone oczy. Już od bardzo dawna wszystkie jej koleżanki zazdrościły jej urody. Niestety ona się w ogóle tym nie martwiła, bo ciągle im powtarzała, że one mają swoje sympatie, a ona ciągle jest sama. Kiedy pewnego wieczoru Magda siedząca w głębokim fotelu zaczęła się zastanawiać czy nie pojechać gdzieś na majowy weekend - może w góry, pomyślała - nagle odezwała się jej komórka. Dziewczyna aż podskoczyła. Jednak, gdy ja odebrała od razu poznała ten głos.
-Cześć! To ja! - odezwała się jej znajoma Ola, z którą dosyć dawno się nie widziała.
Słuchaj mam świetny pomysł - ciągnęła dalej.
Może byśmy pojechały gdzieś na weekend? Może w góry? Co Ty na to? - zapytała.
-To bardzo dobry pomysł, bo ja też o tym właśnie myślałam - odpowiedziała Magda.
-No to świetnie - zawołała radośnie Ola.
-Będę u Ciebie w piątek po południu i rozłączyła się.
Po przyjeździe do Zakopanego Magda i Ola wynajęły pokój w małym hoteliku wśród gór. Toteż za każdym razem, kiedy dziewczyny wychodziły na taras otaczał je przepiękny widok. Góry były pokryte gdzie niegdzie zieloną trawą, a u ich stóp rosły drzewa i krzewy, które miały małe zielone listki, a niektóre biało różowe pąki kwiatowe. Do tego wszystkiego uroku dawało słońce swoimi złotymi promieniami, które świeciło na błękitnym i bez chmurnym niebie.
-Czy tu nie jest cudownie? Na wejściu powiedziała Ola. Patrząc na koleżankę.
-Tak masz rację. Tu jest naprawdę pięknie - poparła ją dziewczyna nie odrywając wzroku od cudownego widoku.
Kiedy Magda była tak wpatrzona w ten malowniczy widok zaczęła się zastanawiać jak by to było dobrze żeby życie było takie świetne? I przez moment tak myślała, że nie zauważyła nawet, że jest sama na tarasie.
-Hej! Co się stało? Mówię do Ciebie, a Ty nic - nagle usłyszała głoś Oli, która właśnie weszła na taras ze świeżo zaparzoną kawą.
-Nic się nie stało. Przepraszam. Trochę się zamyśliłam - uśmiechnęła się Magda biorąc do ręki filiżankę gorącego napoju.
W dzień przed wyjazdem dziewczyny postanowiły, że gdzieś wyjdą wieczorem. Chociaż tak naprawdę Magda nie miała na to ochoty. Chciała sobie usiąść na tarasie i popatrzeć na niebo pełne gwiazd i trochę pomarzyć. Jednak nie powiedziała o tym Oli, bo nie chciała, żeby ta znowu zadawała jej jakiekolwiek pytania, na które ona nie miała zamiaru odpowiadać
Dziewczyny nawet dość długo bardzo się lubiły. Ola nawet uważała Magdę za swoja przyjaciółkę. Jednak ta była trochę innego zdania. Magda dobrze wiedziała, że przyjaźń polega na zrozumieniu i zaufaniu, a ona - no cóż - niezbyt ufała Oli.
Na początku tej znajomości Magda nie bardzo lubiła Olę. Wydawało jej się, ze dziewczyna jest dosyć zarozumiała. Ale z czasem, kiedy dziewczyny zaczęły się spotykać, Magda zmieniła trochę swoje zdanie o Oli.
Minęły prawie dwa tygodnie odkąd dziewczyny wróciły z weekendu do domu. Magda trochę zaczęła się zastanawiać, co się stało, dlaczego Ola do niej nie przychodzi, nie dzwoni, a nawet nie odbiera telefonów.
Czyżby się o coś obraziła - pomyślała pewnego wieczoru dziewczyna i postanowiła znów do niej zadzwonić. Niestety bez skutku, jej telefon wciąż nie odpowiadał. Musze do niej iść i zobaczyć, co się dzieje - zdecydowała Magda.
Kiedy w sobotnie popołudnie Magda stała przed drzwiami mieszkania Oli i po raz kolejny naciskała dzwonek u drzwi nagle usłyszała męski głos dochodzący z tyłu. Gdy powoli się odwróciła zobaczyła naprzeciw otwarte drzwi, a w nich stojącego starszego mężczyznę.
-Tam nikogo nie ma. Ta dziewczyna chyba wyjechała - poinformował ją mężczyzna.
-Jak to wyjechała? Kiedy? - zdumiona popatrzyła na niego.
-Tak wyjechała kilka dni temu. Chyba ze swoim chłopakiem - powtórzył starszy pan.
-A nie zostawiła żadnej wiadomości - zapytała go Magda.
-Nie, nie zostawiła. Wie Pani jak to jest, jak się jest zakochanym to się zapomina o wszystkim - uśmiechnął się mężczyzna.
-Zakochani - wyszeptała cicho. - Tak ma Pan rację - przytaknęła po chwili Magda i pożegnawszy go wyszła na ulicę.
Idąc przez miasto Magda zastanawiała się, dokąd Ola mogła pojechać i z kim. Czyżby jej chłopak przyjechał z zagranicy. No, ale ona nic nie mówiła, że ma przyjechać, a może ona nie wiedziała, że przyjedzie. Może on zrobił jej niespodziankę? Przyjechał i razem gdzieś pojechali - rozmyślała Magda. I przez moment tak się zamyśliła, że nawet nie zauważyła jak doszła do parkowej ławeczki, na której usiadła.
Pewnego deszczowego popołudnia Magda siedząc w domu bardzo się nudziła i nagle przyszło jej do głowy, żeby jeszcze raz pooglądać zdjęcia z Zakopanego. Wyjęła z szuflady różową kopertę, usiadła wygodnie w głębokim fotelu i zaczęła powoli, kolejno oglądać zdjęcia. Zdjęcia wyszły wspaniale-uśmiechnęła się do siebie Magda. Gdy Magda spojrzała na ostatnie zdjęcie, na którym ona była z mężczyzną, którego poznała ostatniego wieczoru w Zakopanem serce jej zaczęło mocniej bić. Co się dzieje? - pomyślała dziewczyna. Przecież ja tylko z nim tańczyłam, a później trochę rozmawialiśmy ze sobą, nic więcej. Fakt, że Marek mi się podobał, był przystojny. No i obiecał, że zadzwoni lub napisze. Jednak jak do tej pory tego nie zrobił, a ja - myślała Magda - no cóż, chociaż mam jego adres, telefon, to nie zrobię pierwszego kroku.
Poczekam, może jeszcze Marek do mnie zadzwoni - uśmiechnęła się dziewczyna wkładając zdjęcia do szuflady.
Tego wieczoru Magda nie mogła zasnąć leżąc w łóżku gapiła się w sufit, a po chwili zaczęła się przewracać z boku na bok i sama nie wiedziała, kiedy w końcu zasnęła. Przyśniła się jej Ola. Dziewczyna była zakochana i bardzo szczęśliwa. Oświadczyła, że jest w ciąży, a ojcem dziecka jest właśnie Marek. Nie to niemożliwe - wykrzyknęła Magda tak głośno, że aż ten krzyk wyrwał ją ze snu.
O Boże, co się stało, przecież to tylko sen - zastanawiała się w środku nocy nawet gdyby Ola była w ciąży to ma do tego prawo, a mnie nie powinno nic obchodzić. Ale dlaczego akurat Marek? Przecież Ola ma swojego chłopaka, którego bardzo kocha przynamniej tak mi się kiedyś powiedziała. A może to tylko były słowa, może Ola w ogóle nie kocha Łukasza, nagle pomyślała Magda, kładąc się na poduszkę. I tak ledwo, co zasnęła od razu miała ten sam sen. Tylko tym razem nie obudził ją żaden krzyk, lecz promienie słońca, które wpadały przez okno do jej pokoju. Co za cudowny dzień! - uśmiechnęła się Magda otwierając okno na oścież. Pijąc poranną kawę Magda zaczęła zastanawiać się, nad czym co jej się śniło. Zazwyczaj nie wierzyła w sny, ale tym razem postanowiła sprawdzić tylko, jeszcze nie wiedziała jak.
Minęło kilka dni zanim Magda wpadła na pomysł jak sprawdzić sen, który wciąż nie dawał jej spokoju.
Już wiem, co zrobię! Pokaże zdjęcie Marka mężczyźnie, który mieszka naprzeciw Oli. Może on go rozpozna - zdecydowała pewnego dnia dziewczyna.
I tak dwie godziny później Magda znalazła się w starej kamienicy, na drugim piętrze.
Przechodząc obok mieszkania Oli wydawało jej się, że słyszy jakiś dźwięk. Nagle przystanęła i lekko nacisnęła dzwonek. Gdy nikt nie otwierał podeszła do drzwi naprzeciw i zapukała. Po chwili drzwi otworzył starszy mężczyzna.
-O, co za miła niespodzianka - uśmiechnął się na jej widok.
-Dzień dobry. Ja do Pana - powiedziała Magda.
-Do mnie? - zdziwił się starszy Pan.
-Proszę, niech Pani wejdzie.
-Nie, dziękuję. Ja tylko na chwilkę - zapewniła go dziewczyna.
-Ależ nie będziemy rozmawiać na korytarzu. Proszę niech pani wejdzie - nalegał sąsiad.
-No dobrze - zgodziła się dziewczyna wchodząc do środka.
Mężczyzna zaprowadził ją do małego pokoju, usiadła w wygodnym fotelu.
-Czego się Pani napije, kawy, herbaty, czy coś mocniejszego? - zaproponował.
Widząc radości w jego oczach, że ktoś go odwiedził dziewczyna nie mogła mu odmówić. Poprosiła, więc o kawę.
-Już się robi - zawołał radośnie starszy Pan idąc w kierunku kuchni.
Korzystając z jego nieobecności Magda rozejrzała się po pokoju. Pokój był mały, ale bardzo czysty. Stare meble, wysoka kanapa i dwa duże fotele. To wszystko pasuje do starszego, samotnego człowieka - pomyślała dziewczyna.
-Chyba wiem, co Panią do mnie sprowadza - po chwili powiedział mężczyzna stawiając przed nią filiżankę kawy. Chodzi o moją sąsiadkę, a Pani koleżankę, prawda? - zapytał siadając naprzeciw niej.
-Tak ma Pan rację- przytaknęła mu dziewczyna, chodzi o Olę. Nie wiem gdzie jest? Ciągle nie daje znaku życia.
-No cóż! - westchnął sąsiad. Niewiele mogę Pani pomóc, bo jak już powiedziałem dziewczyna wyjechała, a wyjeżdżając była bardzo szczęśliwa.
-No Tak - ciągnęła dalej Magda, ale Pan powiedział, że Ola wyjechała z mężczyzną, czy Pan go dobrze widział i mógłby go Pan rozpoznać? - zapytała.
-Tak! To prawda - potwierdził starszy Pan.
Ola wyjechała z mężczyzną, widziałem go bardzo dobrze i mógłbym go rozpoznać w każdej chwili, ponieważ byłem na korytarzu, kiedy obydwoje wyjeżdżali.
Przez moment Magda zaczęła się zastanawiać czy powiedzieć o tym, co jej się śniło.
Jednak po chwili zrezygnowała, bo bała się, że mężczyzna ją wyśmieje.
-Co się stało? Dlaczego pani się tak zastanowiła? - zapytał sąsiad.
-Nic się nie stało! Przepraszam, trochę się zamyśliłam - uśmiechnęła się do niego Magda.
Pijąc powoli kawę dziewczyna nagle wyjęła zdjęcie i podając je mężczyźnie - zapytała:
-Czy to z nim Ola wyjechał?
Starszy Pan spojrzał na to zdjęcie i uśmiechając się zapytał:
-Ładna para. Czy to Pani chłopak?
-Dlaczego Pan tak sądzi? - spytała zdziwiona dziewczyna.
Bo to z nim Ola wyjechała - powiedział po chwili mężczyzna.
-Jest Pan tego pewien? To był na pewno Marek? - zapytała Magda.
-Tak, jestem pewien. Przecież powiedziałem Pani, że rozpoznam go w każdej chwili.
Dziewczyna była tak zaskoczona, że przez chwilę nie mogła wydobyć słowa, tylko patrzyła przed siebie.
-A, więc mam rację, że to Pani chłopak- powiedział po chwili mężczyzna.
W tym momencie Magda jakby się ocknęła i powiedziała:
-Niestety to nie jest mój chłopak, to tylko była przelotna znajomość. I nagle spojrzała na zegarek i pożegnawszy się wyszła na ulicę. Wracając do domu nie mogła przestać myśleć o tym wszystkim, a więc mój sen się sprawdził - pomyślała jeszcze tego samego wieczoru.
I tak mijały dni i tygodnie. Dziewczyna już zaczęła powoli o tym wszystkim zapominać, aż tu nagle pewnego dnia wracając do domu Magda znalazła list we skrzynce pocztowej. Weszła szybko do mieszkania i rozerwała kopertę i zobaczyła zaproszenie na ślub swojej przyjaciółki Oli z Markiem.
powrót do spisu treści
Jurata Bogna Serafińska
CZEKAM NA JUTRO
Czekam na jutro,
Łykam pigułki,
Głaszczę zwierzaka.
Nocą okrutną
Odkurzam półki -
Byle nie płakać.
powrót do spisu treści
Katarzyna Żyła
Shanidar
Ukryty w mroku jaskini
W bezpiecznym schronieniu na tysiąclecia
Pod troskliwym okryciem kamieni
Spoczął ślad człowieczeństwa
Okaleczone trudami życia
Ciało neandertalczyka
Nie umarł od razu
Nie umarł sam
Bracia opiekowali się nim długo
Nigdy nie byłby samodzielny
Może odwdzięczał się grupie?
Ale wtedy sprawność znaczyła życie
Dlaczego go nie porzucili?
Dlaczego zostawili mu kwiaty?
Ich pyłki zostały z nim na zawsze
Czy zabrali ze sobą jego wspomnienie?
Ja wierzę że tak
Naukowcy niech się spierają.
powrót do spisu treści
Jurata Bogna Serafińska
TELEFON
Było wczesne popołudnie. Zbliżały się Święta. Moi sąsiedzi sprzątali, gotowali, krzątali się. Przez okno dochodziły odgłosy trzepania dywanów...
Byłam rozdrażniona. Wszystko kojarzyło mi się negatywnie.
Trzepią dywany - a mnie nie ma kto pomóc. Sama przecież tego nie zrobię. Powinnam posprzątać, poodkurzać, poukładać. Po co? Chociażby dla siebie, żeby się lepiej poczuć.
Tak, wiem, powinnam - tylko po prostu mi się nie chce. Kompletny brak motywacji. Święta - kiedyś szykowaliśmy je razem z mężem... kiedyś...
Święta. W TV trąbią, że w te Dni nikt nie powinien być sam. Wszyscy to wiedzą. Wiem i ja - tylko co z tego wynika? Nic.
Kuzyni i kuzynki nie odezwa się ani dziś ani jutro. Odczekają i zadzwonią do mnie jakieś dwa dni po Świętach. Będą mówić, że wyjeżdżali, ze chorowali, że nie chcieli przeszkadzać i że nie mogli się dodzwonić, albo myśleli, że wyjechałam.
A mnie się już nawet nie chciałoby się chyba nikogo zapraszać, z nikim rozmawiać. Po co? Bo tak wypada? Wszyscy mają swoje rodziny i swoje sprawy. Nikogo nie obchodzi co robie i co myślę, jakie mam problemy. Nie będę się podłączać pod nie moje życie. Wolę już być sama.
Tak sobie myślałam i kiwałam się na fotelu, popijając herbatę, która dawno wystygła.
Nagle... zadzwonił telefon...
Niemożliwe, pewnie to pomyłka - pomyślałam, ale wzięłam słuchawkę.
Posłyszałam, od lat niesłyszany, głos ciotecznej siostry mojego męża.
-Wiesz, Wika, jestem na ciebie obrażona - jak mogłaś mnie nie zaprosić?
- Zaprosić... na Święta? Nie wiedziałam, że chciałabyś?
- Na jakie Święta? - żachnęła się Rysia. - Oczywiście na Święta też - poprawiła się po chwili - ale mówimy przecież o czymś innym...
- A o czym? - spytałam, bo zaczęłam tracić wątek.
- No wiesz? Mogłabyś nie udawać. To, że jestem siostrą Tadzia nie ma w tym przypadku znaczenia. Wiesz przecież jak bardzo cię lubię i życzę ci szczęścia. W końcu jesteś sama już tyle lat...
- Tak, jestem sama - odparłam - ale dotychczas jakoś cię to nie obchodziło...
- Nie obchodziło? Co ty mówisz? Zawsze mnie obchodziło! Ale nic nie wiedziałam, bo mi nie mówiłaś. Gdyby nie kochana Renatka - do dziś bym nie wiedziała... No to jak będzie? Możemy jutro przyjechać?
- Możesz, możecie, oczywiście, ale co się stało i co powiedziała Renatka? - jąkałam się zdumiona tym, że ktoś interesuje się moim losem.
W słuchawce coś zachrobotało. Było słychać wyraźnie, że jest tam więcej osób.
- Chcemy przyjechać wszyscy - oznajmiła mi Rysia. Chyba się pomieścimy w Twojej nowej willi?
-To chyba jakaś pomyłka - wymamrotałam, nic nie rozumiejąc - Czy to na pewno ty, Rysiu?
- A któż by Inny! - ryknęła Rysia w sposób tak charakterystyczny dla niej, że nie miałam już wątpliwości.
- Pomyślałam, że to pomyłka, bo mówisz o jakiejś willi...
- No tak - niby jeszcze nie jest twoja, tylko twojego przyszłego - ale co to za różnica - ciągnęła dalej rezolutnie Rysia. - Przecież powinien poznać twoją rodzinę.
- Kto powinien poznać?
- Jak to kto? Przestań udawać! Twój przyszły maż!
-???
- Wiem, głupio ci wobec nas, bo jesteśmy rodziną Tadzia, ale zapewniam cię...
- Rozumiem, wtrąciłam - nie masz nic przeciwko temu, abym wyszła za mąż?
- No wreszcie mówisz rozsądnie! Tak - bardzo dobrze to ujęłaś. A czy ten twój jest teraz u ciebie? Może uprzedź go, że przyjeżdżamy.
Hmm... zamruczałam zbierając myśli.
Rysia szczebiotała dalej - Wiem, że twój ślub jest pojutrze tylko nie znam godziny...
- Rysiu - czy możesz przez chwilę posłuchać? - przerwałam i wyrzuciłam z siebie jak mogłam najwyraźniej - nie ma żadnego ślubu!
- Jak to niema? Pokłóciliście się?
- Rysiu, kochanie - nie ma ślubu, bo nie ma żadnego faceta z willą ani bez willi. Nie poznałam nikogo i nie wychodzę za mąż. Nie mam nawet stałego partnera, żadnego partnera. Jestem zupełnie sama. W Święta też będę sama - no, chyba, że ty do mnie przyjedziesz? Nie mam pojęcia skąd twoja siostra wytrzasnęła te wszystkie informacje. Może po prostu zrobiła ci wątpliwy kawał albo skłonić do wyjazdu na święta. Pojutrze na pewno jest wiele ślubów - ale nie ma mojego ślubu. Czy to rozumiesz?
- Mówisz serio, jesteś sama? Wiec nie mamy po co przyjeżdżać? To jakaś intryga Renatki... już ja z nią pogadam... - w głosie Rysi słychać było wielkie rozczarowanie.
- Możecie przyjechać, ale zastaniecie tylko mnie. - odpowiedziałam stawiając kropkę nad i.
- Wobec tego chyba jednak nie przyjedziemy. Sławuś ma za kilka tygodni egzaminy. Trzeba go dopilnować. No to życzę ci wesołych świąt - dodała dziwnie szybko.
Posłyszałam trzask odkładanej słuchawki.
- I ja wam też - odpowiedziałam automatycznie do głuchego już telefonu.
...
Usiadłam z powrotem przy stole i popatrzyłam na nieporządek w mieszkaniu.
Powinnam zrobić wiele rzeczy, chociażby po to, żeby się lepiej poczuć. Tak, wiem - tylko po prostu mi się nie chce. Kompletny brak motywacji.
Święta - kiedyś szykowaliśmy je razem z mężem... kiedyś...Kiedyś było inaczej.
Gdyby był ktoś - jakaś istota dla której miałabym chęć na ... cokolwiek... ale nie ma. I pewnie już nie będzie.
Moja stara ciotka powiedziała kiedyś, że jestem zbyt wymagająca. - kto za dużo chce - zostaje z niczym - podsumowała. Pewnie miała rację.
Miałam wymagania, no i co?. Co mogę teraz? Wypić herbatę, obejrzeć serial i pójść spać - sama. Nie umiem, będąc singlem, pójść na spacer, do kina czy teatru. Nie umiem i nie chcę się już tego uczyć.
Koleżanki? Gdzieś są. Mają rodziny i są bardzo zajęte. Dostaję od nich kartki z życzeniami. Dla ciecie i twoich bliskich. Jakich bliskich?
Ale czy ja umiałabym się zakochać? Może tak, a może nie. Musiałabym mieć okazję aby się przekonać.
A teraz powinnam się zmusić chociaż do wyjścia do sklepu, bo inaczej będę w Święta nie tylko sama ale i głodna.
Włożyłam płaszcz, wyszłam i zamknęłam drzwi na klucz. Zrobiłam kilka kroków i ...
posłyszałam dzwonek mojego stacjonarnego telefonu.
- Niech dzwoni, to na pewno pomyłka - pomyślałam. A jednak jakiś głos mówił mi, że powinnam odebrać ten telefon.
- Wróć i odbierz, przekonaj się kto dzwoni - dosłownie huczało mi w głowie. Więc - wróciłam. Okazało się, że tych kilka kroków do tyłu (pozornie do tyłu) zmieniło zupełnie całe moje życie.
....
Minął rok, w czasie którego wiele się wydarzyło i wiele zmieniło. Pojawił się ktoś, kto nadał wszystkiemu nowy sens. Świat wokół też się zmienił i nabrał barw, jakich przedtem nawet nie zauważałam. Nie mówiłam o tym nikomu z rodziny czy dawnych znajomych. To była tylko moja sprawa - nasza sprawa - nasze życie i nasze plany. I tak było dobrze, a nawet wspaniale.
...
Było wczesne popołudnie. Zbliżały się Święta. Moi sąsiedzi sprzątali, gotowali, krzątali się. Przez okno dochodziły odgłosy trzepania dywanów... Święta. W TV trąbią, że w te Dni nikt nie powinien być sam... To racja.
Nalewałam świeżo zaparzoną herbatę do dwóch porcelanowych filiżanek i myślałam jak wiele zmieniło się przez ostatni rok.
Nagle... zadzwonił telefon...
Pewnie to pomyłka - pomyślałam, ale podniosłam słuchawkę.
Posłyszałam głos ciotecznej siostry mojego męża.
- Wiesz, Wika, powinnam być na ciebie obrażona - jak mogłaś mnie nie zaprosić? Właśnie przed chwilą zupełnie przypadkiem dowiedziałam się... Początkowo nie wierzyłam - no bo pamiętasz ... rok temu... Głupio wtedy to wszystko wyszło...
Ale przecież wiesz, że wszyscy przyjechalibyśmy chętnie aby cieszyć się razem z tobą. Tak bardzo cię lubimy. No i jesteśmy rodziną .Nie zawiadomiłaś nas... Dowiedzieliśmy się już po uroczystości. Pamiętasz Sławusia? Bardzo go kiedyś lubiłaś, czytałaś mu bajeczki, kiedy przyjechaliście do nas z Tadziem. Sławuś jest już dorosły. Chciałby się dostać w stolicy się na studia - może mógłby u was zamieszkać? - dodała dziwnie słodko.
Czy to na pewno ty, Rysiu, masz jakiś zmieniony głos? - zapytałam
- A któż by Inny! - ryknęła Rysia i chciała, swoim zwyczajem, mówić dalej, ale jej przerwałam.
- Nie możemy zaprosić ani was ani Sławusia. Zaraz po Świętach się przeprowadzamy - ale życzymy wam wszystkich wszystkiego najlepszego. Nie wiem czy się jeszcze zobaczymy. Ale, obiecuję, że do was napiszę.
Rysia zaniemówiła, a ja skorzystałam z okazji i szybko się pożegnałam.
...
Tak, przeprowadzamy się. Zaczynamy wszystko od początku w nowym domu w innym mieście. Będziemy razem pić herbatę, obchodzić Święta, chodzić na spacery i do kina, a czasem do teatru i... będziemy razem zasypiać i razem się budzić.
Tak, dobrze jest się obudzić i wiedzieć, że wszystko ma sens. Właśnie się obudziłam. Coś mi się śniło... dzwonił telefon, rozmawiałam z Rysią. Tak, to wiem - tylko co tu jest snem, a co jawą?
powrót do spisu treści
Kazimierz Sowirko
Jesienne pejzaże Łemkowszczyzny
1. Niewidoczne wierchy gór
zatopione w morzu mgieł.
Setka kroków goscińcem
rozchlapanym w deszczach
i z mgielnej przesłony
wyłania się wreszcie
kontur twojej chałupki
bliskiej sercu jeszcze.
Czarne kosy warkoczy
przesiąknięte wilgocia
wątłe spierzchnięte usta
wpijają się, owszem,
w pragnienie rozkoszy
natrętną pieszczotą.
Wtem oboje coś płoszy
rozprasza ochotę.
Spadł z drzewa ostatni liść
skuty mrozem. Niby ptak
tak bezszelestnie sfrunął
pomiędzy nas, że strach!
Wraz przylgnął do ziemi.
Nie czując jej tętna
stężał na kształt kamienia
poddał się jesieni.
2. Rozhulał się wiatr-beskidnik.
To ci z gór w doliny zgania
kierdele mgielnych owieczek,
to z powrotem mgły przegania
ku wierzchołkom.
- Nuż, z podniety!
Okrażają korowodem
otaczają warkoczami
podchmielone górskie grzbiety.
Z wrześniem kończą się igraszki
wichrów halnych mgieł pochutnych.
Choćby w deszcze kartoflana nać
doprasza się rozgrzeszenia
chłopy w orkę słońca jeszcze
takoż baby w warzywnikach.
To zabyło słonecznika!
Zgorzkniały, ani myśli się śmiać.
W przydrożnym stadku tarniny
zmoknięty błędny dudni trzmiel
potyka się o dziki owoc
o kolce pruje zbyt lotnie.
Kiedy splątał pajęczą nić,
spoczął sądząc, że znalazł cel:
Ułozyć się w puchu i snić!
o wiośnie! -
Zasnął, istotnie!
3. Opary zmierzchu w kotlinach
zaległy stadami owiec.
Patrzą, tabuny obłoków
Suną powoli po niebie.
Zdało się, Hospod czesał
coraz to nowsze dziedziny,
a wyciskane z nich gwiazdy
rozrzucał po połoninach.
Z rzadka jeno przyświecał
lampą jętą zza pazuchy.
Poblask luny-bledysyna
jeżył sierść byle psiej juchy.
Zamilkły troski wsi przed nocą.
Ostatnie chłopskie pacierze
jak popi strzeliste jodły
zaniosły bogom w ofierze.
Spojrzysz nad ranem, śnięte
przymrozkiem kupią się wierchy,
dyszy starodrzew, brzozy
spuściły nosy na kwintę.
Gnuśne słońce ze świtaniem
w zgrabiałych od zimna palcach
nie zdzierżyło złotej tarczy -
roztrzaskała się o granie.
Drzazgi świetlnego puklerza
stoczyły się po gór stokach
do wrót sioła. Tu suszyły
mgielne pieluchy na płotach.
Rozbudziły osowiałe
z mrozu buki nad jarami;
wzdrygnęły się, sypnęły
liśćmi niby dukatami.
4. Na poły wyschłe
źdźbło śródleśnej trawy
zerwane miłosną
rozterką dziewczyny
nie liczy na przyszłe
trawom zwykłe sprawy -
zimową drzemkę
i wiośniane strawy.
Omotane przędzą
póżnojesiennych mgieł
szarpane zawieja
do utraty tchu
utkwiło w dywanie
srebrno szronnego mchu -
z ostatnią nadzieją
na trwanie-przetrwanie.
Wypatruje lotu
wędrownego ptaka
- Nie ciążyłoby w drodze
do cieplejszych krajów! -
przechadzki leśnika
na mszalnym rozstaju
- Spocząć by w ciepłym
oddechu czterech ścian
gdzie ogień i popiół
lepsze od zamieci
gdzie się życie bierze
po chłopsku - jak leci
gdzie byt bez przesytu
ma większe ważenie
niżli sens niebytu
obce przeznaczenie! -
powrót do spisu treści
Halina Suchanicz
W otchłani codzienności
Nie dla psa kiełbasa
Nie! Nie! Nie - a już na pewno nie w sklepie przyznam się, że jestem niewidoma! Zastanawiacie się Państwo dlaczego? No tak. Też bym na Państwa miejscu nie wiedziała,
bo niby skąd. Eh, to co przeterminowane często w moim koszyku zagnieżdża się jak tylko
do sklepu wchodzę - jak coś własnego, jakby tam właśnie było dla niego miejsce od dawna przeznaczone. Kokosi się wręcz i nie ma na to rady. Nie zobaczysz, więc się nie krępuje... włazi. Nie widząc w domu, co zacz, ze sraczką potem do klopika lecę. Przepraszam, że piszę o tak oczywistych sprawach. U...hm, wszystko można w ten sposób wyczyścić. Każdą półkę. Niewidomy jak pijany - dobre porównanie, z tym wyjątkiem, że pierwszy nie widzi, a drugi nie chce widzieć. Pytam: te rogaliki to są drożdżowe, czy kruche?
- Trochę drożdżowe, a trochę kruche hi, hi, hi - odpowiada. Ekspedientka już dobrze
po czterdziestce, zdawałoby się, że niepoważnie chichocze. Widzicie, jaki ma dobry sposób na klienta? Przezornie takim stwierdzeniem chce zadowolić każdego, myślę sobie. A tu faktycznie, miała rację, nie skłamała. Jak są świeże to drożdżowe, a jak dłużej poleżą to jakoś dziwnie robią się kruche i całkiem jeszcze do tego smaczne. Teraz często je kupuję. Moim gościom zachwalam je jak ona, z wyrazistym uśmiechem.
Chleb niedopieczony? Dlaczego? Wyraźnie prosiłam, że wolę z chrupiącą skórką. Ktoś przede mną chciał na odwrót. Może powinnam prosić blady, a dostanę wypieczony? Innym razem przychodzę do domu i rozczarowanie, jest taki jak chciałam. Kręci mi się w głowie, mimo iż nic nie piłam prócz wody i herbaty. Do tej pory nie mam sposobu jak zagaić
w sklepie. A Pan/i wie jak to się robi? Głowię się mozolnie by pojąć punkt widzenia tych
za ladą. Może nie chce się im szukać, bądź widzą ode mnie gorzej? A może lubią tak
na przekór? Na szczęście wiele miejsc jest przyjaznych dla mnie i to jest moja tajemnica. Tam chodzę kupować, a omijam szerokim łukiem wszystkie sklepy, gdzie padlina już raz wepchała mi się nieproszona do koszyka. Powiedzcie, dlaczego muszę jeść to, czego nie chcę?
Ja chętnie dopłacę i wezmę co mi odpowiada. W moim przypadku to, co jem jest szczególnie ważne - konserwanty psują mi wzrok. Ale jak tu dowiedzieć się, co dany produkt zawiera? Ślepym lepiej kierować - może o to chodzi? Och, żeby zjeść prawdziwej kiełbasy! To nie żarty! Kupiłam całą laskę podsuszanej krakowskiej kminkowej. Uradowana przynoszę
do domu. Nie uwierzycie, że termin ważności szumnie brzmi: spożyć przed dwudziestym pierwszym stycznia - nie chce być inaczej! Idę do kalendarza - dzisiaj jest dwudziesty piąty! Szukam paragonu i frrru... - z powrotem do sklepu. Mój czas, moje zdrowie. Wiem, gdym miała dużo pieniędzy, jak baron Pęczak, to kiełbasa wylądowałaby w kuble na śmieci
i po problemie. Ale nawet jakbym miała dużo pieniędzy, jak ja, nie baron Pęczak,
to poszłabym oddać, dla zasady. Taka już jestem. A może nie słusznie barona Pęczaka posądzam. On ma renty około tysiąc dziewięćset złotych, a ja tylko sześćset złotych polskich. Przeżywam katusze, że muszę się odwoływać do sądu, a on nie. Właśnie słyszę w radio, publicznym zresztą, że ten poseł - były - ubiega się o zapomogę. Zadarł z prawem i siedział w kiciu. Teraz nie ma pieniędzy na benzynę, mnie natomiast brakuje na chleb! Ot, co to znaczy realne wyczucie sytuacji. A mnie to gówno obchodzi, że on..., jak narozrabiał, to niech ponosi tego konsekwencje, psia mać! Kraj - jak kabareciści mówią - dla dziwek i złodziei. Tak, ponoć to normalny bieg rzeczy w okresie, w którym nasz kraj obecnie się znalazł.
Pra... pra... pra... dziadowie tej "wielkiej szlachty" w swoich epokach dziejowych grasowali z dzidą, maczugą czy tam nie wiem z czym jeszcze. Takie watażki lokalne zmieniające bieg historii w zamierzchłych czasach. Przepraszam, to jest opinia historyków, nie moja.
Cóż, historia kołem się toczy, a chleb je się w każdym kole historii. No więc idę oddać
tę kiełbasę.
- Nie zauważyłam, że przeterminowane - powiada przysadzista pani z mięsnego - źle ometkowali, odeślę im to w czorty! Raczej sprzeda czym prędzej naiwnemu. A gdzie jest sanepid? Czyżby nigdy tu nie zaglądał? Słyszę od znajomych, jak kiedyś w tym samym sklepie - a to sklep firmowy - data była roczna wstecz!! Ale kto to sprawdza. Hołota współczesna i tak zje! Jest zbyt zagoniona, niezależnie czy arystokratyczna, czy plebejska. Niezłe żarty sobie robią z klientów! A może ta kiełbasa zrobiona z przeterminowanego
o cztery lata mięsa, tego co wykryto niedawno w Niemczech? Podobno pochodziło z bydła rogatego Ameryki Południowej. Nie daj Boże, jakby to ze wściekłej angielskiej krowy! Kto wie, może ekspedientka wściekła, a może niedowidząca? Nie dziwcie się. Znałam taką. Żeby wybić na kasie, żeby w ogóle cenę zobaczyć, to musiała się nieźle nakręcić głową. Nigdy
nie miała manka - wyobraźcie sobie. To się nazywa sztuka! - I to nie tylko zepsutego mięsa...
Siedem straconych dni
- Proszę napisać, kogo pani wyznacza do identyfikacji zwłok i złożyć podpis.
- Słucham? Ależ ja...
Muszę uciec z tego więzienia jak najprędzej! Leżąc na wyrku, obmyślam co by tu zrobić!
Te Ślązaczki strasznie głośno mówią, czyli godają. Mam już wszystkiego powyżej uszu,
a najbardziej ich gdakania. Chyba jestem tu za karę... Usiłuję skupić się, ale myśli galopują
w mojej głowie. Zaczynam formułować po raz czwarty to samo zdanie i kończę w połowie, bo tracę wątek... niestety. Dzwoni telefon. - Tak? Przepraszam nic nie słyszę, poczekaj chwilę. Zbieram się szybko i wybiegam na drugi korytarz. Za mną biegnie odgłos rozwrzeszczanych współlokatorek niczym przeraźliwy jazgot zgłodniałych piskląt. Zatrzymuję się koło windy, nasłuchuję... w porządku, chyba da się pogadać.
- Gdzie ty jesteś? Na imprezie jakiej? Nieźle tam rządzicie! Tak rozpoczyna się niemal każda rozmowa telefoniczna. Dobry żart. W końcu mój przyjaciel stara się mnie jakoś pocieszyć,
a przynajmniej rozweselić.
- Nie dziw się, ich mężowie pracują w kopalni. Tam huk i wybuchy. Słabo słyszą i dlatego one tak wrzeszczą. Przez tyle lat, to zdążyły wyrobić sobie płuca.
Nie wytrzymam! Fajne pocieszenie! A ja niby co? Żyłam na bezludnej wyspie?
Jedyne co mi się tutaj podoba, to pięknie namalowane oczy Ojca Pio na wiszącym obrazie.
Te źrenice... dwie perełki oddzielające mnie od przykrej rzeczywistości. Nie ma sklepiku,
nie ma baru, a obiad to jedno danie: albo zupka, albo drugie. Jeden gołąbek i kupka ziemniaków. Na śniadanie zupa mleczna, dwie kromeczki chleba i ciupinka masła.
Na kolację, to samo tylko bez zupy. Tak! Nic więcej! Wszystko wszystkim, rozumiem,
że bieda, ale żeby kupić sobie obiadu nie było można? Jak ktoś chce oczywiście? Psa się lepiej traktuje. Dwa, trzy dni można wytrzymać, ale będąc dłużej...? Dziękuję. Kiszki marsza grają. Starym jedzeniem to się można tylko struć, a do domu daleko. Ach, zapach schabowego... Kurczak w potrawce... Krupnik, albo rosół z prawdziwej kury. Te żółte oczka mrugające po wierzchu... Wciągam w nozdrza jego ciepłą woń zmieszaną ze świeżo pokrojoną pietruszką. Prawdziwe masło, jajko... Napawam się wspomnieniami. Robi się przyjemnie ciepło, odpływam... Ciepło! Przydałoby się ciepło! Dzisiaj w łazience jest zimna woda. Wraca pani Jadzia i mówi: muszę umyć pod pachami, ucho, gębę no i panią, a ona
nie lubi zimna. Chociaż dobrym żartem trochę się rozgrzewamy. O ogrzewaniu nie ma co wspominać. Nie zdążyli na czas przygotować. W końcu jest dopiero październik, a że zrobiło się zimno... Chyba w złym czasie tu trafiłam. Wszystko wokół nadaje się do reperacji. Pani Zdzisia, która jest z gór mówi, że odprawia tu pokutę. Jak to gdzie? W szpitalu! Muszę uciec z tego więzienia do domu, jak najprędzej. Pacjent czuje się ubezwłasnowolniony dokładnie tak, jak w zakładzie penitencjarnym. Wyjść nie można, jest się przykutym do łóżka, jak więzień do celi. Co ja mówię! W więzieniu teraz to warunki niczego sobie. Nie to, co tutaj! Spróbuj sam pogadać z lekarzem, to patrzy na ciebie jak na wariata - co to rodziny nie ma, żeby się przyszła zapytać? Do cholery psychiczna nie jestem i zrozumiem co powie, a rodzina jest 200 km stąd! Ale przyjdź sam do szpitala, to co najmniej jak zbrodnia. Krzywo na ciebie patrzą. Zaraz cię traktują jak śmiecia. Nogi mam zdrowe, więc po co mam wlec apostołów
ze sobą! Co innego po operacji, wtedy ktoś by się przydał. Jak się idzie do szpitala, to trzeba być podwójnym kaleką i kropka! Nie wypada być samodzielną. W tej naszej chorej mentalności niewiele wypada! Chociaż prawdą jest, że ciężko samemu to wszystko pozałatwiać i przeżyć!
- Proszę napisać kogo pani wyznacza do identyfikacji zwłok i podpisać - znowu powracają do mnie te słowa wypowiedziane na izbie przyjęć. Jak błyskawica przechodzi mi dreszcz
po kręgosłupie, a w myśli pojawia się słowo "skórka". Jeżeli już trzeba, to może by ująć
to nieco inaczej? Na miłość Boską! Potrzebuję teraz, jak nigdy dotąd, myśleć pozytywnie
o przebiegu operacji i jej skutkach... Kulę się w sobie...
- Proszę!? - od razu trzeźwieję z melancholii. Co chwilę tak głośno pyta, nie dosłyszy biedaczka. Trzeba znowu powtórzyć tym razem dość przydługawą frazę. Wierci się
na okrągło, a jak śpi to znowu chrapie. Ciągle coś jej trzeba. To wyciągnąć z torebki,
to przekroić tabletkę, albo pokroić bułkę, nie - rozdrobnić na kawałki. Każdy chce czego innego, jak na targu. Na tym nie koniec: jeszcze posmarować nogi - aaa... tego już za wiele! Bez rękawiczek - żebym grzybicy dostała! Poza tym chcę, żebyście wiedzieli, że ja też jestem pacjentką w tym szpitalu i życzę sobie tylko trochę spokoju! Pielęgniarki liczą na to,
że pacjentki pomogą. Natomiast personel musi się zająć papierami, ISO! Nie starcza już czasu dla chorego. Żadna nie zjawi się, by zapytać, czy coś potrzeba. Robią tylko to, co naprawdę konieczne. To też niestety kojarzy mi się z obsługą więzienną. Jak się skończy kroplówka, na pewno ktoś da znać. Jak się zakrztusi, jak będzie chciała siku, jak będzie po operacji wymiotować... Kładę się do łóżka na siedmioosobowej sali! Wyrko z zapadniętym materacem skrzypi tak niemiłosiernie, że staram się jak najmniej poruszać. Każda z pań, prócz mnie, w wieku emerytalnym. Ciekawie opowiadają, tylko szkoda, że wszystkie naraz. Jak na placu w dzień targowy - każda chce swoje sprzedać! Huczy jak w ulu! Od śniadania do późnej nocy!
Pani Zdzisia uskarża się, że wnuki ją wykorzystują. - Ta mała myśli, że ja nie wiem o co jej chodzi? Pogłaszcze po ramieniu, cmoknie w policzek i milusińskim głosikiem oznajmia: babciuuu..., jaką fajną bluzeczkę widziałam - lub - babuniu, powiem ci coś, tylko mojej mamie nie mów! - Zawsze chodzi o pieniądze.
- Ja mam trzech wnuków...
- A ja pięć prawnuczek! - z triumfującym uśmiechem przebija sąsiadka. Tu rozwodzi się nad ich talentami.
- Ło, pieruna. Maluchy to teraz mądre, a ja wierzyła, że bocian dzieci nosi! Naprawde.
- A do kościoła macie daleko? - pada pytanie z drugiej strony sali.
- Daleko...
- To czym jeździcie?
- Fiatem, fiatem - próbuje przekrzyczeć szybkim skrzekliwym głosem Stefania. Podchodzi pielęgniarka do łóżka pani Jadzi. Podaje jej maluśki kubeczek i mówi: połknąć ta tabletka!
- Mi w rodzinie to wszyscy poumierali. Cztery pogrzeby w jeden rok! - roztrząsa poszczególne przypadki pani Waleria. Niestety słyszę piąte przez dziesiąte. Właściwie to już dawno przestałam słuchać. Jeden wielki bełkot! Ból głowy rozprzestrzenia się jak zaraza. Długo tak nie pociągnę!
- Mioł wypadek. Stracił wzrok. Zona tak płakała. Operacja. Po miesiącu casu rozpatsył sie... objaśnia góralka.
- A ten doktorek, to kiedyś był super. Teraz jak dostał kolejny tytuł, to mu odbiło. Nie ma już czasu dla pacjenta - oznajmia z goryczą sąsiadka z wymalowanymi na czerwono jak indycze korale paznokciami.
- Co pani mówi? Ej uciszcie się tam! - krzyczy Henia.
Mieszają się wątki. Kolejna kłótnia. Głosy wrzynają mi się w sam środek mózgu. Łapię się
za głowę... nie wytrzymam! Jak tutaj zdrowieć w takim zamieszaniu?! To dobrze, że nie mam teraz kroplówki. Biorę telefon i wychodzę. Słychać tutaj krzyki z sali. Wreszcie oddziałowa, ucisza gaduły. Pomogło - na godzinę.
Noc. Chrapią prawie wszystkie jakby drzewo rznęły! Wkładam zatyczki do uszu. Niewiele pomaga. Ta, co najgłośniej chrapie rozbudza się i dawaj - wszczyna awanturę. - Nie mogę zasnąć - narzeka. Budzi inne pacjentki co gwiżdżą i posapują. - Przestańcie, kto to widzioł tak chrapać! - rozdziera się na całe gardło. Zaczęło się... Litości! Staram się załagodzić spór. Otwieram mocno zaspane oczy. Już po piątej! Pielęgniarki przygotowują pacjentki
do zabiegów. Zastrzyki, kroplówki itp. Jak one skończą, to się jeszcze zdrzemnę. Ależ gdzie tam! Wczesnym rankiem, tak po szóstej, przychodzi ksiądz. - Szczęść Boże. Pani
do komunii? Jest pani po spowiedzi? Niech się pani przygotuje, to wieczorem wyspowiadam... niech was błogosławi Bóg wszechmogący... - Na litość Boską, gdzie
ja jestem?
Pacjentki, które idą dzisiaj na operację muszą być na czczo. Stefania została zakwalifikowana.
- Po zabiegu też nie można będzie jeść - wtrąca mimochodem Jadzia. Na to pani Rozkazująca: jak to nic? A no nic - odpowiadamy chórem. Jedną godzinę nie można jeść? - pyta przerażona. Kręcimy głową. - Dwie? - usiłuje się dowiedzieć nie na żarty przestraszona. Pani Zdzisia nie wytrzymała i mówi: po 3-4 godzinach dopiero można.
- Jak to?
- A no tak to, my tyż nie jadły i jakoś przeżyły!
- Pani Stefanio! Jedziemy na operację - oświadcza stanowczo pielęgniarka.
- Spać mi się chce...
- Nie ma spania, jedziemy - i pomaga jej przejść na wózek.
- No! Wesołej podróży - dorzuca pani Henia z sąsiedniego łóżka.
Dzisiaj z naszej sali wychodzą aż cztery osoby. Wrzawa jeszcze większa, niż przedtem. Każda podekscytowana. Jeszcze wypisu nie ma..., a to rodzina nie przyjechała..., a to recepty lekarz zapomniał dać. Chciałyby się jak najprędzej znaleźć w domu, by wreszcie wypocząć. Nagle każdej się strasznie śpieszy! Przyjmują bojownicze postawy. Buzie im się
nie zamykają. Chodzą tam i z powrotem. Poprawiają swój wygląd: czesanie, tapirowanie, puder... To znów ogarnia ich niepokój. Pani idzie do domu po trzech dniach, a mnie to
po dwóch wyrzucają - skarży się Zdzisia. A ja co? Niech patrzy, jak oko brzydko wygląda, same siniaki i z czymś takim do domu? - martwi się Waleria. Personel nie ma czasu poinformować pacjentek o ich stanie zdrowia. Żadna z nich nie wie, czy tak może być, czy też lekarz zbagatelizował. Zero informacji! Za to mnożą się domysły. Nerwują się - powiada pani Jadzia. To z przemęczenia - dodaje. Dosiedzieć na krzesełku do obiadu i upragniona wyprowadzka. Z utęsknieniem czekam na tę chwilę. Rozkazująca jest po operacji. Śpi. Wreszcie cisza... sza... a... Dźwięczą mi w uszach nawet myśli. Piątek godz. 14.30 - pozostało nas trzy na sali. Spokój. Przyjęcia będą dopiero w niedzielę. Trochę odpocznę. Uśmiecham się do tego szczęścia. Wczołgałam się na łóżko, przytuliłam głowę do poduszki. Jak dobrze - wymknęło mi się.
- Niech pani lepiej nie zapesza - patrząc z ukosa na mnie dodaje Henia. Ledwie skończyła
to mówić, słyszę szuranie krzesłami. - Będzie sprzątanie - wzdycham. - Ale coś to
o nie typowej porze? - mówi sąsiadka. Hałas nasila się coraz bardziej, aż pomieszczenia przeszywa łoskot borujących wiertarek! To nie sen, to wymiana oświetlenia na korytarzu. Budzi się pani Stefania. Przy takim huku to i umarłego by poderwało. Tym razem
nie rozkazuje, ale skomli: jestem głodna, mogę zjeść? Była po narkozie ogólnej, nie tak jak my wszystkie po miejscowym znieczuleniu. Najlepiej jakby dzisiaj w ogóle się pożegnała
z jedzeniem. Operację miała dość późno. Coś wypić i tyle. Błaga, mękoli, aż pozwolono jej odrobinkę zjeść. Więc pani Stefania je: zupka, bułka... miele buzią i końca nie widać. Jakby
z tydzień nie jadła! Wtórują jej wiertarki i postukiwania. Tak do 20.30.
Sobota. Może dzisiaj będzie trochę wytchnienia? Wstaję wcześnie rano i co widzę? Stefania zrobiła już sobie leżący stół. Idę do łazienki. Wracam, a ona nadal się napycha.
- Muszę zażyć tabletki, a na czczo nie można - rzuca w moim kierunku. Zjadła wszystkie zapasy, co miała z domu, świeże i te mniej świeże. Godzina ósma: śniadanie - nie odmówiła. Ogłoszono wizytę w ciemni. Na oddziale okulistycznym pacjent przychodzi do lekarza. Wychodzimy. Niedosłysząca pani Stefania zerwała się nagle jakby kto ją gonił, podeszła
do drzwi i zaczyna się kiwać... Robi się zamieszanie. Podbiega szczuplutka pielęgniarka
i pyta: źle się pani czuje? Nie, nie, nie - odbąkuje na kolejne pytania. W tym momencie zatacza się i uderza głową o drzwi, a następnie ląduje na ziemi. Jest po przeszczepie rogówki. Trzeba delikatnie chodzić, a tu taaaki grzmot!
- Doktorze, doktorze proszę pomóc! - woła sanitariuszka. Dzisiaj sobota. Jest tylko jedna
i na dodatek taka kruszynka. To dobrze, że lekarz chociaż postawny. Obiadalska dusi się... wymioty. Następuje przeogromna cisza nawet w najodleglejszych salach.
- Siostro! Nerka - szybko! Tu unieść głowę... Szczęki nie ma? - toczy się rutynowe postępowanie. Już lepiej. Po chwili cuci się i przekładają ją na wózek. Ponownie puszcza pawia, potem po raz drugi, trzeci... Śniadanko zwrócone - jaaaka ulga! Od tego dnia grzecznie czeka do śniadania. Koniec narzekania, że głodna. Wszystko wraca do normy. Wkraczają teraz wiertarki, szuranie, przesuwanie, drabiny na korytarzu, a pacjenci
na łóżkach. Robotnicy przerywają pracę na obiad, a potem wre do 21.00. Muszą dokończyć. Po nich jeszcze sprzątaczka. Zdaje mi się, że mam przewierconą głowę na wylot. Obmacuję czaszkę, sprawdzam czy jest cała. Patrzę tępym wzrokiem i stać mnie tylko
na wypowiedzenie słowa "cisza". Pani rozkazująca peroruje, że zawsze w swoje urodziny mdleje, więc w szpitalu nie mogło być inaczej. Wówczas wszyscy wokół niej skaczą, tak jak powinno być w dniu jej święta! Rodzinka przyszła, jak to zwykle bywa, już po wszystkim. Rozsiedli się wokół łóżka, jakby mieli zamiar tu biwakować. Przygotowują napoje dla solenizantki i siebie. Tak zaczęła się gwarna impreza. Przynieśli na urodziny sernik, kawę, wędlinę... całą wyżerkę! Czyżby nie wiedzieli, że ma cukrzycę i cały zestaw chorób, uściślających dietę? Starsza pani zjadła - zdawałoby się, że nie pamięta już o rannym zajściu. Kawą popiła. Ekipa remontowa zagrała na wiertarkach... Stefania pochwaliła się poranną przygodą, śmiejąc się przy tym siarczyście. Pozostali biesiadnicy zawtórowali jej beztrosko. Dzielnie trzymała się do momentu wyjścia domowników. Zaraz po ich odejściu blada
na twarzy, mówi słabym głosem: och, jak mnie zgaga pali. Zapomniałam, że na proszku
nie mogę jeść. - Rodzinka też zapomniała, że takie przynieśli? - pyta wyszczekana Henia.
- Ja mam opiekunów, dobre są i Matka Boska się mnom opiekuje - próbuje ripostować Obiadalskla.
- Zarozumiała! Pada krótkie stwierdzenie z sąsiedniego łóżka.
W dzienniku, w programie pierwszym radia o godz. 19.00 słyszę relację: Gierytch i Leper tworzą jedno ciało. Czego ci komentatorzy nie wymyślą!
Godzina 21.00 - gwarno coraz bardziej, tupot nóg, bieg... Tuż pod drzwiami prowadzi ktoś głośno rozmowę. A! Ostry dyżur. Jedno przyjęcie, drugie. Cóż ja chcę? Przecież jestem
w szpitalu! Godzina 22.20 Na salę przychodzi małżeństwo z małą dziewczynką. Świecą światło. Lekarka pyta: nie będzie przeszkadzało? Oddala się nie czekając na odpowiedź. Rozlokowali się. Ojciec i matka siedzą, a dziecko leży pod kroplówką. Paweł jest szatynem
z małymi zakolami, wygląda na jakieś 30 lat. Rozmawiają przyciszając głos. - Dzieci czekają w domu, a my w szpitalu. Pewnie się denerwują - rzuca szczupła brunetka do męża.
Nie do wiary. Mała miała obce ciało w oku. Niepokój rośnie...
Godzina 23.15 - dalej nie śpię, ale jak tu spać? Koniec kroplówki. Blond siostra o dziecinnym wyrazie twarzy wyciąga wenflon i zabiera zużyte przedmioty. Tatuś w kremowych spodniach bierze dziecko na ręce, maluch się rozbudza, stęka i tak w trójkę odchodzą. Wodzę tęsknie oczami za oddalającymi się. Ja bym też chętnie odeszła. Godzina 23.40. Próbuję zmusić się do snu, ale on już dawno uleciał. Teraz zaczynają się komentarze pacjentek. Ratujcie,
bo zwariuję... Czwarty dzień wielkiego koszmaru dobiega powoli końca.
Niedziela. Nowe osoby na korytarzu. Niepokoją się: z kim, w ile osób? W salach podobnie: kto przyjdzie - może ta, bo dość sympatyczna, a może tamta młoda, przynajmniej nie będzie powtarzać po dziesięć razy swojej historii. Znowu gwarno. W nocy pani Emilia chce
do ubikacji. Chodzi o kulach i to ledwo. Na dodatek jest korpulentna. Zaczyna płakać. Dzwonimy po pielęgniarkę. Usiłuje ją wziąć na siłę. Pacjentka stęka i wsuwa czekoladę
w fartuch. A to może pójdę po wózek? - przypomniało jej się. Po piętnastu minutach już
po wszystkim. Żal mi tej pani. Czuje się strasznie skrępowana swoją niedołężnością. Poniedziałek. Budzę się z postanowieniem, że idę do domu.
- Jutro - pada krótka odpowiedź lekarza. Narasta we mnie smutek, bezsilność. Przeżyć jeszcze jeden dzień na dwudziestoczterogodzinnym targu... uszy bombardują wrzaski, krzyki, śmiechy. Nie mam już nawet siły się bronić. Żyć mi się nie chce. Pocieszam się, że w domu odeśpię, wyleczę ... Siostra przyprowadza nową pacjentkę. Rozpakowuje się, po czym lokuje zamaszyście na łóżku i szybko przejmuje pałeczkę w dyskusji.
- A mój chłop, jełop jeden... - rozwodzi się nad swoim losem Basia. Blond włosy, szeroki uśmiech. Kogoś mi ona przypomina - ach, jota w jotę podobna do Halinki Kiepskiej, nawet jest w tym samym wieku.
Wtorek. Pakuję się z samego rana. Jak w każdym szpitalu, tak i tutaj salowe wyrzucają pacjentów z łóżek. Musimy oddać pościel do pralni - tłumaczą się. Zawsze towarzyszy temu wiele emocji. Często kończy się kłótnią. Niezależnie jak się czujesz musisz zwolnić miejsce dla nowoprzybyłej osoby. Trzeba kiblować na krzesełku 2-3 godziny. Ot, co to znaczy oszczędność! A człowiek czuje się jak piąte koło u wozu.
Wypis. Żegnam się, życząc zdrowia. Wreszcie odchodzę powłócząc nogami, cała chora
z przemęczenia! A za mną snuje się chandra. Mam wrażenie, że przez te parę dni przybyło
mi ze trzydzieści lat.
powrót do spisu treści
Marek Bromnik Serce z papieru - akryl, 32x24
|