|
|
powrót do spisu treści
Stefania Maniura
Ślepa miłość
Kiedy Beata przyszła na świat w grudniowy wigilijny wieczór jej matka - Monika - była najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Dziękowała Bogu za taki prezent, który jej dał jak gdyby pod choinkę. Jednak jej szczęście nie trwało długo, bo już za kilka dni, będąc jeszcze w szpitalu, kobieta dowiedziała się, że jej dziecko jest chore. Ma uszkodzony kręgosłup i prawdopodobnie nie będzie chodzić. Przez moment ta wiadomość ją tak zaskoczyła, że nie mogła wypowiedzieć ani jednego słowa. Lecz po chwili spojrzała na lekarza i ze łzami w oczach udało jej się wyszeptać:
-Dlaczego?
Minęły ponad trzy tygodnie odkąd Monika wraz z dzieckiem wróciła do domu. Za każdym razem gdy karmiła małą, trzymając ją w ramionach, kobieta miała łzy w oczach, bo wciąż zastanawiała się jaki czeka los jej jedynego, a na dodatek niepełnosprawnego dziecka.
Czy będzie kiedyś chodzić? Czy będzie normalnie się rozwijać? W ogóle jak będzie jej przyszłość....? Martwiła się o to jak każda matka.
Pewnej nocy gdy Monika nie mogła zasnąć, a poduszka była mokra od łez zaczęła się zastanawiać nad tym, czy życie ma sens.
Kiedy tak leżała nagle przypomniała sobie jak poznała Marka, swojego męża i ojca jej dziecka.
Był czternasty luty, Dzień Świętego Walentego, czyli Dzień Zakochanych.
Dwudziestoczteroletnia wówczas Monika, wracając z pracy do domu spotkała swoją koleżankę Edytę, która po krótkiej rozmowie zaprosiła ją na walentynkową imprezę, którą organizowała w domu. Po chwili zastanowienia Monika z radością przyjęła to zaproszenie oświadczając, że przyjdzie na pewno. Jak zawsze Monika była bardzo punktualna. Nigdy się nie spóźniała ani do szkoły, ani do pracy . Także było i tamtego wieczoru, kiedy Monika pojawiła się u swej koleżanki punktualnie.
Po jakimś czasie, gdy impreza zaczęła się rozkręcać Monika zauważyła jednego mężczyznę, który wciąż na nią patrzył, a po chwili zaczął iść w jej kierunku.
Marek miał prawie trzydzieści lat. Był wysoki i bardzo przystojny. Już od pierwszej chwili zauważył Monikę, gdy tylko pojawiła się na imprezie. Jednak czekał na odpowiedni moment, żeby ją poznać.
W momencie gdy mężczyzna zbliżał się do Moniki, nagle jak na zawołanie zaczęła grać romantyczna melodia. I tak już do końca imprezy Marek i Monika bawili się razem. Jednak kiedy Marek zaproponował jej, że odprowadzi ją do domu dziewczyna jak gdyby trochę się wahała ale z drugiej strony pragnęła tego z całego serca.
I tak mijały dni i tygodnie. Monika i Marek w tym czasie spotykali się prawie codziennie. Ona była bardzo zadowolona i szczęśliwa, że nareszcie poznała mężczyznę swojego życia.
Gdy pewnego wieczoru podczas kolacji we dwoje, kiedy to mężczyzna oświadczając się Monice dał jej pierścionek zaręczynowy sprawił, że stała się najszczęśliwszą osobą na świecie. Właśnie tego dnia Monika uświadomiła sobie jak bardzo go kocha i pragnie.
Tak! Pragnęła go z całego serca.
I tak po jakimś czasie Monika i Marek ustalili datę ślubu, który odbył się w rocznicę ich poznania czyli w "Walentynki".
Wówczas dziewczyna była bardzo szczęśliwa i tak zakochana, że nawet nie przypuszczała jakie czeka ją życie u boku Marka.
Jednak jej szczęście nie trwało długo, bo już wkrótce po ślubie coś zaczęło się psuć . Marek coraz częściej wieczory spędzał poza domem, a Monika siedząc sama w domu czekała na niego nieraz do późnych godzin nocnych.
Gdy pewnego wieczoru, kiedy Monika znów siedziała sama w domu, czekając na męża zaczęła się zastanawiać nad swoim małżeństwem. Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Pomyślała o dziecku, które mogło by wszystko zmienić. Na tę myśl uśmiechnęła się i postanowiła, że od razu powie o tym Markowi jak tylko on wróci do domu. Niestety tamtego wieczoru po raz pierwszy mężczyzna nie wrócił na noc, a Monika czekając na niego zmęczona w końcu zasnęła.
Minęło kilka dni zanim Monika powiedziała mężowi o swoim pomyśle. Ten pomysł bardzo się spodobał mężczyźnie, bardzo się ucieszył i obiecał, że będzie najlepszym ojcem na świecie.
I tak właśnie było przez kilka tygodni. Marek był miły i bardzo czuły dla swojej żony. Regularnie wracał z pracy do domu zaś wieczory spędzali razem we dwoje. Wychodzili gdzieś lub siedzieli w domu i rozmawiali. Niestety to szczęście nie trwało długo, bo już po jakimś czasie, gdy okazało się, że Monika nie może zajść w ciążę tak szybko jakby tego chciała mężczyzna znów zaczął wieczorami wychodzić z domu, a najgorsze było to, że coraz częściej miał do niej pretensje nie wiadomo o co albo po prostu szukał powodu do kłótni.
Pewnego dnia Monika mając wszystkiego dosyć postanowiła ponownie porozmawiać z mężem. Chciała się w końcu dowiedzieć o co mu tak naprawdę chodzi? Dlaczego ma do niej ciągle jakieś pretensje, które doprowadzają do kłótni.
Jednak dobrze znała Marka i doskonale wiedziała, że ta rozmowa nie będzie łatwa ponieważ za każdym razem kiedy próbowała z nim rozmawiać mężczyzna w ogóle jej nie słuchał. Po prostu wychodził z pokoju lub z domu trzaskając drzwiami.
Kiedy tamtego wieczoru nagle usłyszała otwierające się drzwi od razu wiedziała, że on wraca do domu. Spojrzała na zegar. Była godzina 21.00. O jeszcze nie jest tak późno na poważną rozmowę - pomyślała zdenerwowana kobieta i wolnym krokiem poszła do kuchni, żeby zrobić kolację.
W czasie tej rozmowy, która była dosyć ostra Monika dowiedziała się, że jej mąż za parę dni wyjeżdża za granicę. Ta wiadomość ją tak zaskoczyła, że przez moment nie mogła wydusić z siebie ani jednego słowa.
Gdy po chwili trochę się ocknęła, spojrzała na niego, mając nadzieję, że to jakiś żart. Lecz kiedy mężczyzna stanowczo potwierdził swój wyjazd, ona poczuła jak jej się uginają kolana.
To niemożliwe, że on akurat teraz musi wyjeżdżać, teraz kiedy ja po tylu staraniach nareszcie jestem w ciąży - pomyślała zrozpaczona kobieta, kryjąc twarz w dłoniach. Gdy po chwili Monika powiedziała mężowi o dziecku mając nadzieję, że ta wiadomość go ucieszy i odciągnie od wyjazdu, nie wiedziała, że znów się pomyliła.
Marek tylko na nią spojrzał i oświadczył, że musi się zacząć pakować. Jednak obiecał, że będzie do niej dzwonił i jak się uda, to od czasu do czasu przyjedzie. Niestety to tylko były słowa, słowa, w które Monika już od dłuższego czasu przestała wierzyć.
I tak nadszedł dzień wyjazdu Marka. Przy pożegnaniu, które trwało bardzo krótko Monika nawet nie próbowała go zatrzymać. Postanowiła sobie, że nie uroni ani jednej łzy. Tak właśnie było dopóki mężczyzna nie zamknął za sobą drzwi.
Chociaż od wjazdu Marka minęły ponad dwa tygodnie mężczyzna ani razu nie zadzwonił do domu. Nawet nie interesowało go to jak się czuje jego żona, która jest w ciąży.
Pewnego wieczoru Monika siedząc w domu sama, zaczęła się zastanawiać gdzie jest jej mąż, co robi i jak mu się powodzi. Chociaż już dawno przestała mu wierzyć, to nadal bardzo go kochała i za nim tęskniła. Miała nadzieję, że od czasu do czasu zadzwoni chociażby ze względu na dziecko, którego tak bardzo zawsze pragnął. Niestety każdego dnia telefon milczał jak grób, a ona - no - cóż ciągle czekała z nadzieją, że któregoś dnia usłyszy jego głos.
Mijały dni i tygodnie. Kobieta była coraz grubsza i coraz bardziej zmartwiona. Jednak nie martwiła się o dziecko, lecz o to co będzie dalej z jej małżeństwem, ponieważ mężczyzna którego tak kochała, wciąż nie dawał znaku życia.
Kiedy nadszedł wreszcie dzień w którym przyszedł list od Marka, Monika była bardzo szczęśliwa. Jednak kiedy go czytała jej twarz posmutniała, a w oczach pojawiły się łzy. List był długi, mężczyzna pisał prawie o wszystkim, że ma dobrą pracę, ładne mieszkanie itd. Lecz ani słowem nie wspomniał, że za nią tęskni, że ją kocha, a nawet nie zapytał się jak ona się czuje w siódmym miesiącu ciąży.
To bardzo bolało dlatego kobieta nie czytając do końca listu zaczęła go powoli gnieść; gniotła go tak długo dopóki nie zrobiła się z niego papierowa kulka, która po chwili znalazła się na podłodze.
Po kilku dniach od przeczytania tego listu Monika postanowiła nie myśleć o tym czy mąż ją nadal kocha i czy jeszcze do niej wróci. Nawet zdjęła z palca ślubna obrączkę, żeby mogła choć na moment o nim zapomnieć. Chciała tylko i wyłącznie myśleć o sobie i o dziecku, które niedługo miała urodzić.
Kiedy tak Monika myślała o wszystkim nagle usłyszała płacz dziecka dochodzący z drugiego pokoju. W pierwszym momencie nie wiedziała co się dzieje jednak po chwili ocknęła się i omal nie krzyknęła.
- To przecież moje dziecko - zawołała i szybkim krokiem pobiegła do pokoju, w którym stało różowe łóżeczko, a w nim leżała mała istotka - jej córeczka, która wyciągała do niej małe rączki.
Małgorzata Guzikowa
Tryptyk kazachstański
Ojciec
W dzień biały jak mleko
od śnieżnej zamieci
wyszedł po ciepłą strawę dla
Swoich,
do baraku-stołówki
obok.
Długo nie wracał,
zbyt długo!
Pobłądził.
Szarpany wichrem,
oślepiony śniegiem,
na mrozie siarczystym
wciąż szukał...
wejścia!
Śnieżny chochoł
Otulił Go szczelnie,
sztywniejąc.
Biała śmierć stała tuż -
czuł ją.
U kresu sił upadł.
Zaczepił nogą o... komin!
Stąd już znał drogę.
Studnia -
głęboka,
przepastna,
artezyjska,
wypełniona po brzegi
wodą roztopową,
niczym nie zakryta.
Na śliskiej cembrowinie
dziecko
nabiera wodę
puszką z konserwy.
Jeden ruch nieostrożny
i - koniec.
Anioł Stróż czuwał.
(Woroncówka, wiosna 1941 r.)
Pożar stepu
Wał ognia wiatrem gnany!
Przed nim - popłoch ucieczki
i śmiertelnego strachu.
Za nim - martwe popioły
i śmiertelna cisza.
(Sajram, 1945 r.)
powrót do spisu treści
Genowefa Modrzejewska
NIEPEŁNOSPRAWNA MATKA SAMOTNA
Zosia Pękacka jest zawsze radosna, uśmiechnięta i zadowolona. Nastała właśnie wczesna wiosna 2007 roku. Słoneczko jasne ciepło przygrzewa. Co niektórzy zdejmują z głowy ciepłe okrycia; berety, czapki wełniane i co tam jeszcze. Rozpinane mają ubrania, te ciepłe skafandry, płaszcze opatulone ciepłą podpinką...
Nareszcie wiosna!
W marcu przyszła zmiana temperatury powietrza i to szczęście, słoneczko przygrzewa jasnymi promykami. Zakwitają pierwsze przebiśniegi i kolorowe krokusy tuż przy bloku na rabatkach... Młodzież właśnie wraca z miasteczka szkolnego i tłumnie czeka na pierwszym przystanku autobusowym, aby podziwiać wiosnę roku. Zosia jest na przystanku autobusowym, przyjechała wózkiem chodzikiem. Otrzymała ten chodzik pewnie dwa lata temu, kiedy wyszła ze szpitala. Przez ten czas nie używała wózka, ale dzisiaj po raz pierwszy wyjechała z mieszkania w bloku - wózkiem. Wsiąść jej pomogły sąsiadki, zdziwione i zainteresowane Zosią. Przepełnienie, szczyt podróżowania. Ktoś jej ustąpił miejsca, przysiadła z wózkiem, aby jak najmniej zająć miejsca. Gwar, szum i ta podróż autobusem do miasta. Po co starej kobiecie potrzebna podróż w okresie natłoku?
- Zosiu, na spacer wyjechałaś, nie lepiej pójść do parku...
- Zapisałam się na Trzeci wiek, a dzisiaj mamy lekcję angielskiego...
- Ha, ha, ha...
- Właśnie wysiadam na drugim przystanku.
- Pomożemy, proszę wysiąść, my Pani wyniesiemy wózek...
- On się składa - przypomina sobie Zosia i sama sobie daje radę wysiąść.
Najtrudniejsze ma za sobą. Teraz jedynie przejechać na druga stronę ulicy... dotrzeć do Domu Kultury. Wykłady odbywają się w sali na piętrze. Nie ma ani dźwigu osobowego, ani podjazdu... Ale Zosia sobie radzi, po prostu po kilkunastu schodach marmurowych wchodzi, krok po kroczku na parter. Chodzik nie jest ciężki, ma jedynie pięć kilogramów, ale do tego torba, książka, konieczna legitymacja, przepustka, przybory do pisania i te okulary no i zeszyt, w którym robi notatki. Zapisuje słówka, bowiem inaczej się mówi, inaczej pisze. Z tym obcym językiem cała komedia... Zosia ma dzieci wykształcone, wyjechać musiały w świat daleki, za chlebem. W mieście, w którym się urodziły, nie ma pracy. Ma wnuczęta i musi się uczyć, aby porozumieć się z ukochanymi najmłodszymi dziećmi, synów i córki. Ma ośmioro wnucząt.
Dzieci synów nie znają zupełnie języka POLSKIEGO, uczą się każde w szkole, w mieście które im przyznał los.
Zosia jest już za stara, aby odwiedzać rodziny swoich dzieci. One przyjeżdżają do POLSKI w czasie wakacji i to jest największa radość życia dla Zosi.
- I'm POLISH. - I are spikong of POLISH.
Komedia z tym angielskim, ale należy dziękować Opatrzności, za ten los uczenia się innego języka, ale nie dla siebie, dla wnucząt własnych dzieci...
Zosia została rozsławiona na wszystkie kontynenty świata. A to przez fakt jedynie niezbyt chlubny. Sama wychowywała swoje dzieci. Miasto jej nie dało nawet etatu normalnej pracy w jakimkolwiek zakładzie pracy ani nawet urzędzie. No to co? Otrzymywała głodową rentę inwalidzką, która musiała się dzielić ze swoimi dziećmi. W domu panowała nie bieda, ale nędza. Pieniędzy nie starczało nawet na chleb. Bywało, że z dziećmi swoimi szła głodna spać... Była zaradna, miała działkę pracowniczą, były więc owoce, warzywa, kwiatki oraz świeże owietrze...
Od Zosi zażądano - "zdaj maturę". zdała maturę techniczną ekonomiczną, zaocznie w Trójmieście. Z trudem zdała tę maturę, egzaminy powtarzała. Oblewała z organizacji przedsiębiorstw... Nie bardzo rozumiała co to są gałęzie gospodarki narodowej... była w ciąży z trzecim dzieckiem. Ale przy czwartym dziecku wreszcie zaliczyła maturę. Nie uwzględniono jej tego wysiłku. "Zdaj studia to otrzymasz pracę". Praca, dom, dzieci, no i ta nauka na wydziałach zaocznych... Oraz ten dojazd do Trójmiasta. Na nic nie było czasu, kuła nocami, ale semestr za semestrem zaliczała. Dziwiła się sama sobie, że zdaje rok za rokiem. Głodnym i nie ubranym dzieciom powtarzała...
- Jak Mama zda naukę i te studia, to będą nowe ubranka i buciki, będzie jedzenia pod dostatkiem. Wszystko będzie dobrze. Kochała swoje dzieci ponad wszystko na świecie. Uczyła się przecież dla nich, dla dobra swojej rodziny, porzuconej przez ojca i męża. A ten zawieruszył się gdzieś w świecie, zapomniał o rodzinie, dzieciach i co? No nie musiał płacić alimentów. Jak żyć z własnej pracy niepełnosprawnej kobiecie z gromadką dzieci?!
Rodzina ta bliska i ta dalsza, znajomi, sąsiedzi, a nawet całe środowisko - plotkowało. Każdy czekał na upadek Zosi Pękackiej-Kopiniak Ale kobieta i jej dzieci dawały sobie jakoś radę.
Nigdy nie zalegali z zapłatą: mieszkania, gazu, wody, elektryczności.
- No niechaj by chociaż jeden miesiąc zaległości... odbiorą mieszkanie, takie prawo weszło w życie dnia codziennego w kraju.
Podawała do sądu o alimenty dla głodnych dzieci, odrzucano jej pozew. A i wyroki były śmieszne. Nie tylko nie zasądzono alimentów od ojca dzieci, ale matkę wyrokiem Sądu skazano na wykwaterowanie. Nie pomogły odwołania do Sądu Wojewódzkiego, koniec kropka... Dzieci rosły w niedostatku, a nawet w nieopisanej biedzie, czy nawet nędzy pospolitej. Widziały, że matka uczy się po nocach, to i one uczyły się, uczyły, uczyły. Nie było innego wyjścia, musiały brać przykład z Mamy. Liczyć tylko na swoje siły i umiejętności, taki los niepełnosprawnej kobiecie zarzucono, co? Nigdy nie była chora... Przecież jej dzieci są zdrowe. Nie chorują wcale, uczą się, pozaliczały akademie techniczne oraz uniwersytety humanistyczne.
Jakim prawem, kto dał im takie pozwolenie?
Utworzono komisję przy Radzie Miasta, aby sprawdzić:
- Kto dał Zofii Pękackiej-Kopiniak grupę inwalidzką!?
- Kto tak naprawdę przyznał jej rentę, na co choruje i dlaczego?
- Skąd ma pieniądze na opłaty comiesięczne, lokatorskie itd...
- No i skąd bierze pieniądze na wykształcenie dzieci? Nauka ogromnie dużo kosztuje. Tej kobiety trudno zrozumieć, podobno ukończyła ekonomie i pedagogikę. Ma uprawnienia do pracy z dziećmi i młodzieżą...
Kto dał jej upoważnienie do studiowania, jakim prawem...
Dzieci podobno w naszym mieście pokończyły matury i to na dodatek z zawodem technicznym. Każde poszło na studia i każde dziecko te studia ukończyło, według sprawdzenia i udokumentowania. Nawet po kilka fakultetów. Jak to było możliwe? W porządnych rodzinach dzieci nie chcą się uczyć.
- Dochodzi do tego, że Zofia nigdy by dzieci nie wykształciła, gdyby nie była prostytutką. No bo jakim sposobem miała pieniądze...
- Nierządnica - okrzyczała ją społeczność religijna.
- To nie nierządnica, to wszetecznica...
- Tak, tak wiadomo, jeździ do Gdańska, no po co tam jeździ?
- To już jej nie wystarcza nasze miasto, więc jeździ na saksy do Sopotu albo do Gdyni, to portowe miasta, no i można zarobić, ocho, cho, cho...
- Trzeba to wszystko dokładnie zbadać.
Ktoś przypomniał sobie, że ta Zofia pracowała społecznie co prawda z rodzinami marginesu społecznego miasta... narkomania... alkoholizm....
- Wychowała i wykształciła dzieci, sprzedawała narkotyki...
Kto jej przyznał mieszkanie w naszym mieście i dlaczego?
Zawnioskowano, aby wszystkie niejasne i niewiadome punkty z życia Zofii i jej dzieci "dokładnie sprawdzić". Rada Miasta ustaliła, burmistrz podpisał. Tylko prokurator nie dał swojego podpisu pod zarządzeniem uchwały.
- Powinna to sprawdzić władza do tego predysponowana...
Dzieci. Syn Zosi Pękackiej-Kopiniak jest moim przyjacielem...
- No właśnie syn pracuje w wojsku. Kategoria zdrowia A, a Ona chora inwalidka? Jak to możliwe, aby chora matka urodziła i wychowała zdrowe dzieci. Na dodatek je wykształciła. Każde ma studia, akademie i uniwersytety pokończone i to po kilka fakultetów, nadal się uczą!
No i co? Zosia poszła na dokładne badania specjalistyczne. Musiała, inaczej by nie otrzymała recepty na konieczne do życia leki: Estraderm tts r50 - plastry przepisane przez chirurgów szpitala, receptę może jednak wydać specjalista ginekolog.
Nie pomagają prośby, ani żadne błagania, musi się poddać badaniu...
- Kiedy pani rodziła? Pamięta pani, kiedy ostatnie dziecko rodziła?
- Córka ma lat czterdzieści...
- Tak, czterdzieści lat i co, nie ma pani męża?
- Nie mam, a przez to wszyscy w mieście nazywają mnie "nierządnicą".
- A kto panią tak nazywa?
- Wszyscy.
- Wszyscy to kto?
- Kościół...
- Kościół, no, no. Jak będziemy mówić, że nie... to Oni będą twierdzić....
Załatwimy to po swojemu, na postanowieniu zadania...
No i co?
Rozeszła się wieść po całej ARMII - jak pomóc samotnej kobiecie w wychowaniu dzieci, aby jej nie oskarżać, obwiniać, upodlać w oczach własnych dzieci i mieszkańców. Przecież żołnierz idzie na wojnę, ma żonę i dzieci... ginie, bo takie jego prawo i obowiązek wobec OJCZYZNY. Zostaje żona z dziećmi i należy jej pomóc. Tylko jak? No właśnie JAK.
Obradują więc parlamentarzyści wszystkich krajów nad tym problemem...
Wykształcone dzieci Zosi nie otrzymały prawa pracy w POLSCE. Musiały wyjechać w świat za chlebem i lepszym życiem. Tam budują swoją przyszłość, tam mają nowe żony i dzieci, które nigdzie nie uczą się języka polskiego, ale państwowego... obcego ukochanego kraju, który je przygarnął i dał pracę oraz poszanowanie i co tam jeszcze...
- Kaza Mami - mówią do Zosi jej wnuczęta, to dlatego ona musi się uczyć tego angielskiego na stare lata, aby co? Nie pojedzie już ani do "Anglii", ani do "Szwecji", albo do Irlandii. Ale dlatego właśnie jest szczęśliwa i taka radosna w ten cudowny słoneczny dzień wiosny.
powrót do spisu treści
Czesława Kuś
***
Była kiedyś taka wiosna
Czeremchy i bzy tak upojnie pachniały
Ptaki pięknie śpiewały
I było tak lekko, radośnie
Gdy obok Ciebie szłam
o tylu smutnych dniach
Rozśpiewała się znów moja dusza
Rozradowała, bo znów spotkałam Ciebie
Twój promienny uśmiech
Tak dawno nie słyszałam
Twoich dobrych ciepłych słów
Tak dawno nie zaznałam przytulenia
Dwojga kochających serc.
Wyjrzało słonko zza chmur
Mgła smutku się rozwiała
Choć na chwilę
Znów przepiękną symfonię gra
Miłość naszych serc.
Spotkajmy się
Spotkajmy się w porannych mgłach
Świtach radosnych wśród złotych pól
W pokoju i ciszy, diamentach rosy
W pięknie gór, szczytach wysokich
Szumie smreków i górskich potoków
Po niebie i ziemi będę do Ciebie szła
W promieniach słońca, w deszczu i burzy
Dopóki starczy mi sił
powrót do spisu treści
Alojza Pasowicz
W drodze repatriacji z Kresów Wschodnich
Oj, ty wietrze - świszczysz i świszczysz złowrogo. Podarłeś już płachcinę na głowę. Drżę z zimna, głodny jestem, w ustach sucho z pragnienia. Komu się pożalić komu?... skoro tu wszyscy zmarznięci, jednak głód doskwiera.
Byle jakoś przeżyć do następnego postoju. Tam zjawi się "Unra", oaza na pustkowiu biedy. Trochę zupy ogrzeje, nakarmi... Nabierzemy wody, popatrzymy na normalnych, wolnych ludzi z zewnątrz. Pewnie zaczerpniemy odrobinę nadziei, bo i tej zaczyna brakować w gąszczu czarnych myśli.
Jeszcze ciebie brakowało deszczu marudo. Kumpel wiatr cię przywołuje, nam nie potrzebny jesteś wcale... Przemoczysz derkę do cna. Odzież nieświeża, wyprać by się zdało, ty zaś wodę tracisz polewając bydlęcy, odkryty wagon tak sobie, jakby nigdy nic. A tu wszy, pchły, świerzb królują.
Wolę ja, wolę w niebo, w gwiazdy patrzeć. Zawsze któraś gwiazdka mrugnie, zaiskrzy, ku ziemi przyleci... Może powie, że Bóg z wysokości widzi naszą niedolę, słyszy prośby, błaganie i wszystko wkrótce odmieni.
Deszczu, wichrze znów bezlitośnie smagacie... Idźcie sobie! Nas los już dość wysmagał. Przysłał sołdatów z czerwoną gwiazdą, bezwzględnych, okrutnych. Z własnego domu nas wygnali z niczym, po prostu z niczym, z tobołkiem puścili w świat. W stronę mamy jeden pepeszą celował. Chciała biedna pozbierać trochę rzeczy pamiątki... - Niet, paszła - pchnął ją brutalnie, mało nie upadła. Z żalu, z przerażenia aż serce zabiło mocno. Teraz wygnańcami jesteśmy; jedziemy w nieznane. Już prawie trzy miesiące śmierć po wagonach się kręci, zagląda w oczy. Wydarła kilku schorowanych z transportu, porwała kostucha.
Strach pomyśleć co dalej? Siostra kaszle, bo to w dzień gorąco, nocą zimno przejmujące... Beznadzieja wlecze się razem z nami. Stukot kół do buntu wzywa: - czemu się oddalasz, czemu?
Mama nie chciała podpisać obywatelstwa rosyjskiego - wszak my przecież z krwi i kości Polacy, więc w Boga i w Polskę wierzymy.
Ojciec z bolszewikami w legionach Piłsudskiego walczył. Do "Strzelca" razem z ciocią Marynią należał. W domu zwykle w niedzielę zbierała się rodzinka, od pieśni legionowych aż grzmiało. Brat przygrywał na skrzypcach, ciocia Marynia pięknym głosem solo śpiewała. Mama już to robiła kanapki, już to na stole stawiała herbatę. Jabłecznik. O, jakże wesoło, śpiewnie, biesiadnie bywało....
Pamiętam jak wchodziłem na czereśnię wielką rozłożystą, pełną owoców, Aż sok z nich tryskał. Zbierałem w wiklinowy koszyczek po brzegi by wszystkich uraczyć. A ile się najadłem na drzewie - jak szpak stały mieszkaniec sadu. Jabłek to mieliśmy na naszych jabłoniach na calutką zimę, jeszcze dziadkom zanosiliśmy pyszne, rumiane jabłuszka.
Gdzie te czasy?... szkoda przemijania... oj, szkoda.
Żal Reksa, wśród obcych został. Dobre, mądre psisko jakby wiedziało co się święci. Ostatniej nocy Reksio wył, szczekał, skomlał. Czyżby próbował odpędzić złe moce? Dobrze się mu u nas wiodło zwłaszcza przed wojną, gdy ktoś ukradkiem częstował go kotletem.
Ślinka cieknie na samą myśl o jedzeniu, w brzuchu jeszcze bardziej burczy. Wówczas ciepło myślę o bogobojnej Ukraince sąsiadce. Poczciwina zapukała do drzwi pod osłoną nocy, przyniosła nam bochenek chleba i woreczek prażonej kukurydzy. Pewnie wiedziała co nas czeka... Łapnęliśmy to w pośpiechu, gdy enkawudziści przyszli. Teraz mama wydzielała po parę ziarenek kukurydzy, bo wszystko inne się skończyło.
Drogo w nieznane - w brudzie, nędzy, poniżeniu, gdzie kres udręki, gdzie? Tam w tyle została ukochana ziemia, dom nasz, rzeka, co w niej ryby łowiłem, zażywałem kąpieli bez liku.
Brat na wojnie ranny został. Biedak listu nie otrzyma. On taki zatrwożony o nasz los. Wiersze pisze tęskne, listy rzewne, czeka, liczy na spotkanie z nami. Żal mamy, ukradkiem łzy ociera, martwi się, nocą otula nas czym może.
Wiatr od wschodu unosi milczącą lirę smutku. Muśnięciem struny najczulszej pieśń tęsknoty wygrywa - gra i gra aż do zatopienia we śnie. Boże uwolnij umysł od smutku i urazy, tchnij w duszę więcej wiary. Miast ziaren goryczy i oplątania lękiem pragnę pocieszenia. To już nie dni lecz ocean czasu. Tonie w nim różany urok dzieciństwa, początku młodości - Panie ratuj!
Pociąg zwalnia bieg. Drzwi wagonu - nasze okno na świat uchylone ciekawością przybliżają widok miasta. Zgrzyt hamulców zapowiada kolejny postój.
Jak ptak długą wędrówką zmęczony frunę do przodu. Dopadam miski, co aż się boi, że ją chcę zjeść. Potem gdzieś na uboczu włosy razem z ciałem gadają z zimną wodą. Na szczęście cherlawy nie jestem. Ukochana Bystrzyca zahartowała "wymoczka", co pławił się w jej nurtach z upodobaniem.
Patrzę - w moją stronę zbliża się kobieta uśmiechając się przyjaźnie i pyta: skąd jesteśmy, jak długo jedziemy?...
Długo, długo, ze Stanisławowa jedziemy już 74 dni. Znaczę te podróż kozikiem na desce w wagonie. O biedactwo, biedactwo - taki wychudzony. Masz tu woreczek na dalszą drogę, pewnie przyda się. Onieśmielony nisko się kłaniam, dziękuję jak potrafię najserdeczniej: - Bóg zapłać, wielki Bóg zapłać! Gosposia w długiej spódnicy z zapaską odchodzi, ogląda się w moją stronę, czyni ostatni gest pożegnania. Odpowiadam jej pełen wdzięczności ruchem ręki uniesionej i pędzę do wagonu, jak dzikie zwierzątko ze zdobyczą.
Twarz mamy z radości jaśnieje, cieszy się: są jednak dobrzy ludzie, jest dobro na świecie. Z woreczka wyjmuje chleb, ser świeżutki prosto z praski - prawdziwy rarytas. Dostajemy po kawałku sera i kromce chleba ... prosimy o jeszcze ... pyszności.
Nie wymagam zbyt dużo do życia, bo ono ma obdarować wielu.
Ale niechaj będzie choć trochę łaskawsze dla mnie, dla każdego człowieka. Tymczasem pokrętne drogi prowadzą w dalekie obce strony. Płatki róż zostały w naszym ogrodzie w Stanisławowie, maciejka i floksy pachnące... a my w same kolce zaplątani.
Pozostaje tylko radość nocy, wszak w wagonie bez dachu księżyc świeci z gwiazdami najjaśniej. Mówią o nadziei, o nastaniu lepszych dni. Och, jak miło sercu lżej dopóki chmury księżycowi kaptura nie narzucą, latarenek gwiezdnych nie zgaszą.
A tu ten płacz dziecka po nocach nie ustaje. Żal biedactwa, pewnie chore, coś boli, musi bardzo boleć skoro maleństwo płacze i płacze. Młoda kobieta karmi je piersią, a ono już nawet ssać nie chce, tylko płacze. Owinięte w podusi matka stale trzyma na rękach, gładzi główkę, tuli, kołysze. Płacz coraz rzadszy, cichszy, ustaje... i... milknie na zawsze. Z piersi młodej kobiety wyrywa się nieludzki krzyk rozpaczy... - przeszywa każdego. Kobieta jakby oszalała z nieszczęścia leci do drzwi pociągu w biegu, krzyczy. Ktoś w ostatniej chwili chwyta ją, trzyma mocno. Ona dalej krzyczy, odchodzi od zmysłów, płacze, szlocha, klęka, obcałowuje martwego synka. Woła: - nie oddam cię mój skarbie, nie oddam nikomu, do grobu pójdę razem z tobą.
W wagonie płacz przeradza się w ogólne milczące przygnębienie. Wreszcie pociąg staje na bocznicy w Dębicy. Na wpół żywa kobieta jednym pledem odziana razem ze swym martwym dzieckiem z pomocą ludzi wychodzi z pociągu. Siły odeszły z przeżycia, chwieje się na nogach, wciąż płacze, rozpacza, kurczowo trzyma dziecko, nie pozwoli nawet dotknąć go. Mówi doń, całuje, prosi by otworzyło oczka. Ludzie wstrząśnięci śmiercią chłopczyka i jego nieszczęsnej zrozpaczonej matki są jakby pogrążeni w żałobie. Powraca pytanie: - dlaczego, dlaczego tak bezwzględny bywa los? Wyrwać się stąd, wyrwać jak najszybciej. "Zapuszkowani" na tyle miesięcy - trudno uwierzyć, szarość w oczach, smutek w duszy. Wszystko doskwiera, z marazmu uciekać nam trzeba, uciekać...
A tu pociąg leniwie wlecze i wlecze wagony, jakby nie chciał odjeżdżać z Kresów. Często musi ustępować z torów innym transportom, które szabrowane mienie - bogactwo z zachodu przewożą za wschodnią granicę. Co tam ludzie, a do tego jeszcze Polacy.... Nieważne, niech koczują na bocznicach. Więc tułaczka trwa i trwa. Życie to nie słodycz, idylla - o nie!
Nadchodzi burza, straszna burza. Niebo rozdarte łańcuchem piorunów, błyskawic zsyła gromy jakby chciało znieść z powierzchni świat. Gwałtowna ulewa wezbranym potokiem płynie, pluska woda pod stopami, wszystko przemoczone do cna. Próżno buntuje się ludzki duch. I to jakoś przeżyć trzeba. Tymczasem rozszalały żywioł cichnie. Na niebie jawi się koloryt tęczy - fascynuje, zachwyca, sprowadza nadzieję. Słońce jakby zawstydzone wybrykami natury próbuje wynagrodzić: - ogrzać, osuszyć, pocieszyć. Nawet szalony wiatr siedzi potulnie wśród wierzchołków drzew, w gęstwinie listowia niczym ptak, co strzeże gniazda. Lecz tak naprawdę nikt z zewnątrz nie ma pojęcia, co przeżywamy zmoknięci, głodni, udręczeni.
Oj, wy lata, młode lata... Nie lubię nie odwzajemnionej sympatii. Choćby trochę złudzeń dajcie, póki co, niechaj trwają...
Siostra uśmiecha się do mnie - kręcę właśnie przemoczoną koszulę, w jej uśmiechu widzę całą prawdę smutku. Opowiadam podobnym uśmiechem: - już wkrótce, wkrótce będzie lepiej...
Na horyzoncie rysuje się jakieś duże miasto. Dojeżdżamy do stacji Kraków - Płaszów. Ku mojemu zdumieniu i zarazem wielkiej radości rozpoznaje ojca. Pyta o coś kolejarzy, zagląda do wagonów, szuka nas najwidoczniej. Ręką macham, wołam: - Tato, tato tu jesteśmy. Po chwili wpadamy sobie w ramiona. Jesteśmy ogromie wzruszeni. Łzy radości same cisną się do oczu. Tato opowiada o braciach, że szczęśliwie wrócili z wojny, że na stałe osiedlili się na "ziemiach odzyskanych" i trochę już okrzepli. Czekają wiadomości od nas, bardzo, bardzo zatroskani.
W Krakowie dalsza rodzina taty przyjmuje nas pod dach. Początkowo nie było łatwo, ale powoli wyszliśmy na prostą. Dalej jakoś szczęśliwie toczy się życie. Jednak tęsknota za Stanisławowem i utraconym rajem powraca.
Często gdy wstaje świt, różowieją obłoki, a słońce w purpurze wysuwa się zza widnokręgu, myśli ku rodzinnej ziemi, ku Kresom biegną.
powrót do spisu treści
powrót do spisu treści
powrót do spisu treści
Piotr Warzecha Basen - pastel, 51x37
|