30-336 KRAKÓW, ul. Królewska 94
tel./fax 012 636-85-84
konto : ING Bank Śląski 68 1050 1445 1000 0022 7938 9890

strona główna Kwartalnik


 
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 1(29) 2007
 

Na okładce: Zbigniew Lissowski
Z cyklu "Radość" - akwarela 30x21

Żal


 
Zazwyczaj zajmuję część tej kolumny, by przybliżyć Czytelnikom zawartość numeru, zapowiedzieć i skomentować to co wybraliśmy do publikacji. Jest to zatem swoiste uzupełnienie spisu treści.

I tym razem zasiadłem do komputera, by napisać o tym, że spełniając obietnice dane Autorom i oczekiwania licznego - jak się po latach okazuje - grona czytających Kwartalnik, publikujemy kolejną, sporą dawkę dorobku ostatnich konkursów literackich, bogato ją ilustrując wyróżniającymi się pracami uczestników ubiegłorocznego plastycznego Biennale.

Zazwyczaj pracuję przy włączonym radiu - ten rodzaj harmonijnego "hałasu" zgoła mi nie przeszkadza, przeciwnie, pomaga w koncentracji i skupieniu się na właściwym przedmiocie pracy. I tego dnia też radio sobe grało, potem muzyka ucichła, a spiker zaczął czytać bieżące wiadomości. Normalnie zaczynają się od najważniejszych, bardziej lub mniej bulwersujących doniesień o politycznych przepychankach bez końca.
Ale wtedy usłyszałem: "W Rzeszowie zmarł przebywający tam, przygotowujący się do zajęć ze studentami profesor Wiktor Zin, wybitny architekt, znawca historii architektury, wielki popularyzator sztuki, były wiceminister kultury i sztuki i generalny konserwator zabytków".

Bardzo mnie poruszyła ta wieść, tym bardziej dlatego, że zanim Go poznałem osobiście, był moim dobrym znajomym. Jako krakowianin widziałem Jego dokonania, czytałem artykuły i książki, pilnie oglądałem w telewizji Piórkiem i Węglem i słuchałem ciekawych Jego opowieści, dodatkowo okraszonych charakterystycznym wschodnim zaśpiewem.

Do ostatnich chwil był człowiekiem niezwykle aktywnym w realizacji swojej pasji, ba - misji. Nic więc dziwnego, że doszło do Jego spotkania z Fundacją Sztuki Osób Niepełnosprawnych. Zaczęło się od udostępnienia niepełnosprawnym twórcom galerii Politechniki Krakowskiej "Kanonicza 1", której był Gospodarzem. Wkrótce doszło do prawdziwej współpracy. Profesor inaugurował wernisaże wystaw, promował młode talenty, był ich mecenasem. Pamiętał widać swoją młodość, kiedy to sam "zdolnym pacholęciem z Hrubieszowa będąc" został stypendystą... Naczelnego Wodza II Rzeczypospolitej, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Nie każdy bowiem wie, że Marszałek był absolwentem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wreszcie został wraz z Fundacją współorganizatorem i głównym wykładowcą rocznego, akredytowanego przy Politechnice Studium Wiedzy o Sztuce dla Osób Niepełnosprawnych, o ogólnopolskim zasięgu i wielkiej frekwencji.

Zwykle w innym miejscu naszego pisma wspominamy ludzi związanych z Fundacją, których już zabrakło. Ale postać Profesora stała się tak wyjątkowa dla Fundacji i dla mnie, że w tej smutnej chwili, kiedy dowiedziałem się, że odszedł, nie umiałem już napisać o czym innym...

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Natalia Kozakiewicz - Dziwna noc
Aleksandra Ochmańska - wiersze
Jerzy Maciążek -Szklany sad
Anna Rolińska - wiersze
Agnieszka Polityka - Fortepian
Dorota Mysza - wiersze
Piotr Skrzypek - Mój jesion
Krystyna Maria Suwiczak - wiersze
Józef Wawroń - Serduszko z bursztynu
Liliana Lipińska-Sawka - wiersze
Jan Rutkowski - Skrzydła Fabrizzia

LISTY

Galeria kwartalnika - Sława Bednarczyk


powrót do spisu treści


Natalia Kozakiewicz

Dziwna noc

Był późny zimowy wieczór. Zegar właśnie wybijał dwudziestą trzecią, kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Zuzanna siedziała skulona w swoim ulubionym starym fotelu przed kominkiem. Wybierała to miejsce zawsze ilekroć chciała się nad czymś zastanowić. Teraz wpatrzona w płomienie już chyba po raz setny analizowała wydarzenia wczorajszego popołudnia, wciąż zadając sobie to samo pytanie: Dlaczego tak się stało?
Przed oczyma, niczym film przewijały jej się sceny z ostatnich dziesięciu lat. Nie mogła uwierzyć, że to już koniec. Tyle razy słyszała przecież, jak bardzo on, Oliwier ją kocha. Na samo wspomnienie jego głosu, uśmiechnęła się. Tak, ubóstwiała go. Nie mogła znieść tej okropnej, przerażającej ciszy, która panowała tu, w jej pokoju i w całym mieszkaniu. Wśród niej słyszała jedynie bicie swojego serca. Ten spokój przerażał ją chyba najbardziej. Potęgował samotność, którą w tej chwili czuła. Nawet nie miała siły, aby się rozpłakać. Jej oczy nosiły jeszcze wyraźne ślady nocnej rozpaczy: były mocno zaczerwienione i napuchnięte. Czuła się bardzo dziwnie. I jeszcze ten deszcz. Jakby cały świat rozpaczał razem z nią. Czy była winna temu rozstaniu? Wciąż zadawała sobie to pytanie, lecz nie znajdowała odpowiedzi. Jeśli tak było, to co takiego zrobiła źle? Dla Oliwiera zrobiłaby wszystko, aby tylko czuł się szczęśliwy.
Był jej pierwszą miłością. Poznali się jeszcze w liceum. Ona, piękna, lecz skromna dziewczyna, on niczym nie wyróżniający się młody chłopak, którego pasją była poezja. Ich uczucie na-rodziło się stopniowo, z przyjaźni.
Dochodziła północ. Zuzanna była już bardzo zmęczona, uczucie żalu, goryczy i osamotnienia coraz bardziej narastało w jej sercu. Telefon nadal bezlitośnie milczał. Ona tak czekała na jakikolwiek gest z jego strony. Miała ogromną nadzieję, że w końcu się odezwie.
Nagle usłyszała ciche pukanie do drzwi. Na początku pomyślała, że to przewidzenie. Lecz powtarzające się odgłosy stawały się coraz wyraźniejsze. Wstała, by otworzyć. Serce waliło jej jak oszalałe, jakby za chwilę miało wyrwać się z piersi i rozerwać jej wątłą, kruchą postać. Przez myśl przemknęło jej zdanie: "To on, na pewno on!" A jednak to nie był Oliwier. Zamiast niego w drzwiach stała wysoka, szczupła kobieta, ubrana w czarny, długi płaszcz. Twarz jej była niezwykle smutna, pełna za-dumy, może nawet smutku. Jednak nie to uderzyło Zuzannę w tej postaci najbardziej. Ta kobieta była... zaskakująco do niej podobna. Patrząc w jej oczy, Zuzia miała wrażenie jakby właśnie w tej chwili stanęła przed lustrem, albo, że zobaczyła... swoją siostrę bliźniaczkę... Głos uwiązł jej w gardle tak, że nie była w stanie nic powiedzieć.
- Witam, nie zaprosisz mnie do środka? - zapytała dama w czerni.
- Proszę bardzo, ale... kim pani jest? - odpowiedziała Zuzanna coraz bardziej zdumiona.
- Kimś, kogo dobrze znasz - odparła krótko kobieta wchodząc do mieszkania.
Usiadły naprzeciw siebie przy kuchennym stole. Zapanowała cisza. Zuzanna pogrążyła się w myślach.
- Myślisz o Oliwierze, prawda? - pierwsza odezwała się tajemnicza kobieta.
- Tak, ale skąd pani to wie? - zapytała Zuzia.
- Ja po prostu znam twoje myśli i uczucia - odparła z trochę tajemniczym uśmiechem.
- Czy nie powinnaś być dla niego bardziej wyrozumiała? Spróbuj go zrozumieć. Twój ukochany potrzebuje czasem odrobiny wytchnienia. Czy potrafisz mu to zapewnić? Czy nie za dużo od niego oczekujesz? Może on ma podobne potrzeby jak ty? - kontynuowała.
Zamilkła jakby dawała Zuzannie czas na odpowiedź. Lecz tego było dla niej za wiele! Obca kobieta, którą widzi po raz pierwszy życiu, śmie prawić jej morały!
- To nie tak, jak myślisz. Chcę, żebyś przemyślała sobie moje słowa, to wszystko. Znów czytała w myślach Zuzi.
Nieznajoma powoli wstała i skierowała się w stronę drzwi wyjściowych. Zuzannie wydawało się jednak, że rozpłynęła się w powietrzu niczym duch. Mimo, iż była wściekła, zaczęła się zastanawiać nad tym, co przed chwilą usłyszała. To było przecież dokładnie to, co dręczyło ją od wczorajszego popołudnia. Ona miała rację! Czuła się winna. Miała wrażenie, że sama wszystko popsuła swoim zachowaniem.
Tymczasem, kilka ulic dalej pewien młody mężczyzna również pogrążony w myślach na temat minionego popołudnia, siedział w swoim pokoju ze szklaneczką whisky w dłoni. Był to Oliwier. Czuł się podle, choć nie rozumiał, dlaczego. Ich rozstanie to przecież wina Zuzi. To ona swoim postępowaniem zmusiła go do podjęcia takiej decyzji. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Nie miał ochoty na przyjmowanie gości. Pukanie jednak nie ustawało, więc w końcu wstał, by otworzyć. W drzwiach zobaczył twarz brudnego i bardzo zaniedbanego młodego mężczyzny z długą czarną brodą.
- Czego chcesz i kim ty właściwie jesteś, żeby o tej porze zakłócać mój spokój? - krzyknął gniewnie Oliwier.
- Wysłuchaj mnie, proszę daj mi pięć minut - odparł nieznajomy.
- Dobrze, ale ani minuty dłużej - zgodził się Oliwier.
- Idź do niej, przeproś za wczorajsze zachowanie, ona zrozumiała, że nie jest bez winy. Ty zresztą też nie jesteś czysty jak łza. Zobacz jak ja wyglądam! To przez ciebie - powiedział mężczyzna z brodą.
- A, i nie zapomnij o kwiatach! Zuzanna lubi storczyki, pamiętasz? - dorzucił i zniknął.
Oliwier nawet nie ruszył się z miejsca. Zastanawiał się, co miał wspólnego z tym obcym. Dlaczego on powiedział, że przez niego tak wygląda? Nie miał pojęcia. Wiedział natomiast jedno: musi natychmiast zobaczyć się i porozmawiać z Zuzanną, bo inaczej oszaleje. Spojrzał na zegarek. Może zdąży. Za pięć minut bowiem odchodził ostatni nocny autobus. Zatrzasnął za sobą drzwi mieszkania i zbiegł, czym prędzej po schodach.
Ding-dong, zadźwięczał dzwonek w mieszkaniu Zuzanny. Otworzyła. Na progu stał Oliwier z wielkim bukietem różowych storczyków, które jakimś cudem udało mu się kupić. - Przepraszam za wczoraj kochanie - powiedział spokojnie. - Nie, to ja przepraszam - odparła natychmiast. Poczuła jak Oliwier przytula ją mocno do siebie. Znowu była najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Oboje nigdy jednak przed sobą nie przyznali się do wizyty tajemniczej pary, która ich pogodziła. Zrozumieli jednakże, kim byli ci pozornie nieznajomi goście.  

 


Aleksandra Ochmańska

Zaproszenie

          Przyjdź do mnie Panie
          jasną nocą
          gdy cisza
          oczami gwiazd spogląda
          na lęk
          zasypiający w szpitalnej sali
          pochyl ramiona nad bólem
          spoczywającym w gnieździe
          uwitym między żebrami
          i unieś go
          w zagłębieniu miłosiernej dłoni
           
          przyjdź....
           
          jasną nocą
          podzielę się z Tobą
          bochenkiem zwątpienia
          bo wtedy
          moje oczy krwawią
           
          ja czekam....

Bieg ku marzeniom
          Skrajem marcowego wieczoru
          chciał biec ku marzeniom
           
          odkąd pamiętam
          karmił je jak pisklęta
          okruchami nadziei
          która złotą pomarańczą
          rozkwita nad oknem
          każdego ranka
          zbierał czterolistne szczęście
          zatapiając dłonie
          w gęstych włosach traw
          mówił
          - zobaczysz, jutro pobiegnę
          i osuwał się w ramiona oczekiwania
           
          skrajem marcowego wieczoru
          chciał biec ku marzeniom
          lecz jego nogi
          lewa przy prawej
          obce sobie
          jak przypadkowi przechodnie
          na skwerze powszedniości
          nadal spoczywały nieruchomo
          na bieli prześcieradła
          a niebo za oknem krwawiło
          jakby Demokles
          przecinając na pół słońce przerwał aortę wiary


powrót do spisu treści


Jerzy Maciążek

SZKLANY SAD

...przez nadmiar cnoty myśl stacza się w grzech.

                     W. Gombrowicz

 

Łupem wojennym, nazwano dziewczynę Wojtka. Pierwszy raz, zaprezentował ją na dyskotece, kiedy był na ostatniej czternastodniowej przepustce, jaką armia udzielała odchodzącym do rezerwy. Rozpierała go duma. Takiej dziewczyny mogli mu tylko zazdrościć. Skoro Weronika fatygowała się taki szmat drogi, "aż gdzieś tam z pod Olsztyna", to wszyscy domyślali się, że finał tej fatygi może być tylko jeden. Taki też był, za kilka miesięcy w miejscowym kościele i urzędzie stanu cywilnego.
Matka, szczerze odradzała Wojtkowi tego kroku, używając wszystkich racjonalnych i najbardziej niedorzecznych argumentów, jakie tylko może matka wymyślić wobec jedynaka, kiedy go chce odwieść od popełnienia takiego kroku.
"Wyszum się jeszcze, a potem sam zobaczysz, co z tego się urodzi, nie jedna dziewczyna po tej ziemi chodzi, garbaty nie jesteś i jeszcze młody, masz czas na zakładanie małżeńskiego jarzma". W cichości ducha liczyła, że Wojtek skieruje oczy ku córce jej koleżanki, która od dawna robiła słodkie oczy na widok Wojtka.
Dziewczyna wydawała się matce troszkę dziwna, mówiła inaczej jak wszyscy - kresowy zaśpiew wyniosła z domu, po rodzicach repatriantach - drażniło to rodzicielkę Wojtka. To zdziwienie miało też swoje źródło we wzroście i obfitości kształtów Weroniki, była ona o pół głowy wyższa od jej ukochanego jedynaka. Z obfitością i długością włosów mgła iść w zawody z Violettą Vilas, z innymi atrybutami kobiecości także, no i ten czarny wąsik już dosyć wyraźnie rysujący się nad górną wargą drażnił ją bardzo, a najbardziej drażniły ją oczy Weroniki. Czarne nieprzeniknione z lekkim opalizującym nalotem błękitu na białkach. Nigdy nie spojrzała Weronice prosto w oczy, bała się, przeczuwała, że dziewczyna ma w sobie i w oczach jakąś moc, moc, która omotała jej jedynaka. I stąd mógł brać się ten chłód do wybranki jej syna, nie rozumiała jej wzroku, jej spojrzeń. Była dla niej tajemnicą, a dla jej syna książką, której nigdy do końca nie zdoła przeczytać i nigdy nie dowie się jej zakończenia. Chciała zatrzymać Wojtka przy sobie, ale cóż było robić, skoro dwie rzeczy na tym świecie na człowieka spadają znienacka, jedna z nich to miłość. Tu bowiem, zachodził jeszcze ten poetycki wątek, że tych dwoje chciało na raz i nie było w tym ani przymusu, ani ambarasu. Do zakochanego nie docierały żadne argumenty, wreszcie matka musiała wywiesić białą flagę. Sprawy nabrały przyśpieszenia i urzędowych biegów.
Codziennie rano przed wyjściem do pracy - Wojtek pracował jako elektryk - nastawiał płytę z marszami wojskowymi. Do znudzenia, a raczej do zwariowania, na dzień dobry puszczał marsz Radeckiego, a na zakończenie porannego koncertu chór Aleksandrowa śpiewał pieśń o wojnie ojczyźnianej. Matka, szykując synowi śniadanie błagalnie podnosiła ręce do nieba i modliła się, "aby to się jak najprędzej skończyło, tu tylko organy w kościele pomóc mogą". Koledzy patrzyli wymownie na Wojtka, za plecami podśmiewali się z niego, a tę blaszaną muzykę nazwali pieśniami godowymi Wojtusia.
Ślub odbył się w miejscowym kościele. Wesele, w wynajętej sali na pracowniczych ogródkach działkowych. Młodzi nie pojechali w podróż poślubną, choć po cichu sobie marzyli o wyjeździe nad Bałtyk. Przeszkodą była praca Weroniki, którą musiała podjąć w tutejszym P.S.S, bo znalazła się akurat posada barmanki w knajpie. "Bo miejsce nie będzie czekać", tak powiedziano Weronice w kadrach. Knajpa znajdowała się nieopodal domu Wojtka, a teraz i jej.
Zamieszkali wraz z matką w domu, który zapobiegliwy ojciec zdążył jeszcze przed śmiercią wykończyć i wyposażyć. Dom był obszerny i funkcjonalny, miał cztery pokoje i kuchnie. Ganek wspierały dwie zgrabne rozdęte kolumienki oplecione dzikim winem, nad gankiem facjatka. Dach kopiasty, naczółkowy, polski kryty czerwoną dachówką. Z tyłu domu rósł sad z młodymi i starymi należycie pielęgnowanymi drzewami owocowymi. Miasto z blokowiskiem do ich dzielnicy jeszcze nie dotarło. Dzieci mogły bezpiecznie rozgrywać na ulicy swoje mecze piłki nożnej, a dziewczynki grać w klasy.
Młodzi zamieszkali w dwóch pokojach, matka zatrzymała sobie kolejne dwa, z kuchni korzystali wspólnie. W dwa lata po ich ślubie, ale już w domu odbyło się drugie skromniejsze wesele. Ślub matki z bezdzietnym wdowcem, którego poznała na kuracji w Polanicy. Po ślubie matka wyprowadziła się do bloków, ze swoim nowym mężem. I tak zostali sami, sami we trójkę, bowiem po domu małym samochodzikiem przemieszczała się, nie zwracając uwagi na progi i inne przeszkody, męska kopia Weroniki.
Zgodność gustów i upodobań estetycznych objawiła się w wystroju ich małżeńskiej sypialni. Korzystali z mebli, które ojciec kupił na targu tuż po wojnie. Meble były solidne jesionowe, i bardzo gustowne mimo kilkudziesięciu lat, jako całość komponowały się idealnie. W trakcie ich ustawiania w pokoju Wojtek zdołał na etykiecie producenta odczytać niemiecki napis "Baucha..." i nazwę jakiegoś miasta, dalsze litery zostały zatarte. Łoże małżeńskie w swej prostocie i funkcjonalności miało królewskie rozmiary. Nad łożem, powiesili pokaźnych rozmiarów niemiecki oleodruk oprawiony w grube złocone ramy. Kontrast oleodruku i mebli był oczywisty, ale Weronika uznała, że te roznegliżowane damy w zwiewnych szatkach kształtem przypominające Weronikę - później dowiedziała się, że to kształty rubensowskie - i łódź ozdobiona girlandami kwiatów płynąca po jeziorze w księżycowej poświacie, a także ten mały pucułowaty dzieciak z napiętym łukiem w rękach i figlarnym uśmieszkiem na buzi "jest bardzo miły i fajny". Orzekła również, że obraz ten jest bardzo ładny i bardzo jej się podoba, a poza tym, to już widziała podobny, tam u nich w mieście, u aptekarza, a ten miał obrazy nawet ręcznie malowane, to i ten musi być równie dobry, bo u pana farmaceuty byle, co na ścianie by nie wisiało.
Poza nocnymi szafkami komplet uzupełniała mała zgrabna ławka stojąca w nogach łóżka. Szafa ubraniowa oraz dwa taborety dopełniały reszty. W rogu pokoju, obok drzwi stał solidny piec kaflowy koloru ciemnozielonego z niklowaną kratką zwieńczony attyką. Kafle ozdobione były tłoczonymi motywami roślinnymi i geometrycznymi. W drugim kącie, naprzeciw pieca stała toaletka z dużym lustrem. Na suficie wisiał żyrandol, kupiony przez ojca Wojtka na targu w Lignicy czy też Nissie, jak wówczas pisano nazwy tych miast - żyrandol był wytworem artysty rzemieślnika, który secesje uznał za swe objawienie.
Ściany pomalowane były na kolor jasno wrzosowy. Pomiędzy toaletką z lustrem a piecem, po środku ściany widniał wykaligrafowany przez Wojtka równymi literami w kolorze jasnego błękitu kobaltowego fragment wiersza:

        Pokochałem ciebie w noc błękitną,
        W noc grającą, w noc bezkresną
        Jak od lamp, od serc było widno,
        Gdyś westchnęła, kiedym westchnął...

Wojtek uznał, że dla przesłania, jakie niesie ten cytat najodpowiedniejszym krojem pisma będzie antykwa, jako że zdobiła rzymskie pomniki i łuki tryumfalne. Niżej, dwie zgrabnie splecione ze sobą litery W parafowały to, co przypieczętowane zostało już w kościele i w urzędzie stanu cywilnego. Pod tym fragmentem wiersza wisiał kilimek, a na nim dwie skrzyżowane ułańskie szable. Pod szablami, obrazek - też oleodruk - z aniołem stróżem przeprowadzającym rozkosznego blondaska przez kładkę nad rozszalałym potokiem. Po obu stronach kilimka stały żardyniery z paprotkami.
Matka tylko kiwała głową, burczała pod nosem, "że to nie zebranie partyjne, ani masówka w fabryce, gdzie jest pełno napisów na ścianach na cześć, ani mury miasta z reklamami proszku do prania, tylko mieszkanie!" Nie o wszystkim pisze się wołami, nawet o tym, co już zostało zapisane albo powiedziane! Na tym skończyło się matczyne utyskiwanie. Do pokoju nigdy już nie weszła.
Po dwóch latach pracy w restauracji Weronika została szefową interesu. Radziła sobie znakomicie. Klienci czuli przed nią respekt, szczególnie ci, którym setki i pięćdziesiątki podnosiły poziom adrenaliny. Prawy prosty studził zapał, a żelazny chwyt za kołnierz oraz kopniak przyspieszający lot ze schodów dopełniały reszty. Nikt się nie skarżył. Delikwent dwa tygodnie wstydził się przychodzić do lokalu, - "bo go baba pobiła" - , ale po okresie swoistej kwarantanny znaczonej pohańbieniem męskiej dumy, wracał do stolika, zamawiał swoją setkę, jedną, drugą i wypijał w spokoju. Przegryzał obowiązkowym żółtym serem, bo "bez zakąski alkoholu nie podawano i nietrzeźwych nie obsługiwano". O sprawie strony zapominały, aż do następnego lotu. Restauracja straciła miano mordowni i spelunki, nawet z toalet przestał unosić się urynowo-piwny aromacik. W jadłospisie pojawiło się kilka nowych dań, a golonki w piwie zyskały sobie renomę na okolicę. Nawet władza składała dosyć często zamówienia " na wynos".
Szeptano przy stolikach popijając piwo, "że ten Wojtek z taką babą, to musi mieć krzyż pański. Pewnie chodzi po jednej desce. Widzieliście jak on na nią patrzy, jak pies. To pewnie ze strachu, żeby mu kobitka kości nie pogruchotała i jeszcze musi wąsy jej golić". To i owo z tych szeptanek do Weroniki docierało, także i to, że nazwano ją Pestuchną. Było jej przykro. Pestuchną się nie przejmowała, bolały ją tylko te wąsy, których aż tyle nie miała.
W sobotę, mimo że był największy ruch, wy-chodziła z pracy już o godzinie szesnastej, co w inne dni zdarzało jej się bardzo rzadko. Wychodząc zabrała ze sobą butelkę cytrynówki. Restaurację zamykano o godzinie dwudziestej drugiej. Przychodziła do domu i zabierała się do cotygodniowych porządków. Mając w perspektywie spokojny wieczór potrafiła w sposób dla siebie tylko wiadomy posprzątać cały dom w kilka godzin. Późnym wieczorem rozpalała w piecu ogień. Lubiła ogień żywy, szczególnie, kiedy za oknem była plucha, bądź, kiedy w ogrodzie zalegał biały świeży śnieg, taki jak chłodna pościel na jej łóżku. Lato i wiosna miały inny urok, jesień zapowiadała trzask palonego drewna, zapach żywicy, migotanie płomieni, taniec i pełganie cieni na ścianach.
Wojtek wszedł do pokoju, cicho zamknął drzwi. Ogień radośnie migotał w piecu, paliła się nocna lampka. Łóżko było przygotowane do snu. Weronika siedziała na taborecie przed toaletką. Przez błękitną zwiewną nocną koszulę widać było białą bieliznę. Włosy miała rozpuszczone, jak zawsze przed snem, ogień kładł na nich migotliwe pomarańczowe refleksy. Patrzyła w lustro. Odwróciła się do Wojtka. Przed lustrem, tam gdzie zwykle leżał grzebień i szczotka, stała otwarta butelka Cytrynówki, obok szklanka ze rżniętego szkła, pędzel do golenia, mydło, miseczka z wodą i otwarta brzytwa marki "Solingen". Wojtek usiadł na brzegu łóżka, chciał coś powiedzieć, ale Weronika przykładając wskazujący palec do ust, nakazała mu milczenie, usiadł na brzegu łóżka.
Nalała do szklanki, po sam brzeg żółtego płynu, podniosła naczynie do ust i jak wytrawny spragniony smakosz jednym haustem opróżniła zawartość szklanki. Otarła ręką usta. Wojtek z wrażenia powstał z łóżka, wyciągnął ręce z kieszeni piżamy, powtórnie chciał coś powiedzieć, ale Weronika ponownie powtórzyła gest nakazujący milczenie i wskazała Wojtkowi ręką łóżko. Wzięła w rękę pędzel, zamoczyła go w wodzie, ubiła mydlaną pianę. Wprawnym ruchem namydliła swój ciemny puszek - wąs. Wzięła w rękę brzytwę. Wojtkowi rozszerzyły się źrenice. Spojrzała na niego i spokojnie powiedziała:
- Nie bój się, nic sobie nie zrobię, mam wprawę, goliłam dziadka, kiedy na starość zaczęły mu trząść się ręce. Wojtek swoje złożone dłonie włożył pomiędzy uda, opuścił głowę i bacznie przypatrywał się męskim toaletowym zabiegom Weroniki. Ta jednym wprawnym ruchem brzytwy pozbawiła się zarostu nad lewą połową górnej wargi. Odłożyła brzytwę, ponownie nalała wódki po krawędź szklanki. Odwróciła się do lustra, popatrzyła na swoje odbicie, podniosła szklankę, zatrzymała chwilę przed ustami i mówiąc do swojego odbicia, a także do Wojtka.
- Jak już, to już! - Przechyliła głowę, włosy opadły jej na krągłości, prawie dotykały ziemi. Odstawiła szklankę na toaletkę, przekręciła głowę w kierunku Wojtka. Po policzkach ciekły jej łzy. Łza z prawego oka wypłukała mydło na górnej połowie wargi odkrywając wąskie pasemko delikatnego ciemnego zarostu. Zawiesiła się na krawędzi wargi, drgała i skrzyła się jak pomarańczowe świecidełko "Jabloneksu".
- Kończymy golenie. - Wzięła brzytwę i już spokojnie dokończyła zabiegu. Dłonią energicznie wytarła usta. Wojtek nadal milczał. Wlała resztkę wódki do szklanki, podniosła się z taboretu, patrzyła z figlikami w oczach na siedzącego nieruchomo na łóżku Wojtka. Z namysłem wlała w gardło resztki płynu. - Nie najgorsze, słodkie, zaczyna grzać - przymknęła oczy, chwilę trwała w bezruchu.
- Ech tam! Aaa... niech cholera weźmie wąsy, co mi tam! Zamachnęła się i cisnęła szklanką na oślep. Szklanka dnem uderzyła w wierzchołek głowy siedzącego na łóżku Wojtka, odbiła się, uderzyła w ramę oleodruku, spadła na bieżnik w perskie wzory i potoczyła się pod łóżko. Wojtkowi błysnęło w głowie, padł na plecy, rozkrzyżował ręce. Stopy cały czas wspierały się o podłogę. Weronika nie widziała lotu szklanki, zacisnęła oczy i ściągała z siebie nocną koszulę. Włosy stawiały opór, szamotała się z koszulą. Cisnęła ją na oślep na łóżko. Koszula upadła na kolana leżącego. Cała burza samsonowych włosów opadła jej na twarz. Przełożyła ręce na plecy, odpięła stanik i trzymając go za ramiączko w prawej ręce, zakręciła młynek. Stanik wylądował na żyrandolu... Wojtek poczuł przyjemne ciepło na obu policzkach. Brakowało mu powietrza, po chwili uświadomił sobie, że jego nos tkwi pomiędzy nagimi piersiami Weroniki, ta głaszcząc go po głowie, całowała jego oczy. Szeptała ze strachem i troskliwością w głosie.
- Już dobrze, Wojtusiu, już dobrze, nie bój się, nigdy już niczym w ciebie nie rzucę, choćby nie wiem, co się działo. - Nie przejmuj się Weroniko, wszystkiego trzeba w życiu posmakować. Do rana po guzie nie będzie śladu. Patrz, chyba zaczął padać śnieg...
Rano obudził się z lekkim bólem głowy, dotknął obolałego miejsca - warto było - pomyślał. Wziął łopatę, poszedł odgarnąć z ganku pierwszy śnieg.
Kiedy skończył, oparł się rękami na stylu łopaty, brodę wsparł na rękach. Patrzył na pustą zamgloną ulicę, na niezapisaną jeszcze ludzkimi śladami ponowę.
- Wojtek! Przeziębisz się, skończyłeś, to chodź do domu - z troską w głosie zawołała Weronika. Krzątała się po kuchni. Przed wyjściem do kościoła chciała jeszcze postawić na gaz niedzielny rosół?
- Idę już, idę. - A, ciszej, do siebie, pod nosem i w myślach szepnął w obawie, aby nikt myśli nie usłyszał. - Ach, te kobitki, te kobitki. Uśmiechnął się i pogładził ręką włosy na głowie.
Codzienność trwała zawsze do sobotniego wieczoru. Niedziele kończyły się świątecznym obiadem. Po obiedzie, Weronika udawała się do lokalu pilnować interesu. Piątek dawał nadzieję. Sobotni poranek już drgał czasem wieczoru, zaprzątał myśli smakiem "Cytrynówki" na wargach. Stawała się sobota. Sobota zwykła, bez "Cytrynówki", brzytwy i galopującego konia, sobota z trzaskającymi polanami zimą i jesienią. Wiosną z zapachem bzów, latem z Maciejką. Niedzielny obiad rozpoczynał się zupą pomidorową. Smak rosołu przybliżał się z prędkością odrastania puszku nad górną wargą Weroniki. Nawet święta i niedziele są mniej i bardziej świąteczne, tak samo jak rosół i pomidorowa, każda z tych zup przypisana była innej niedzieli.
Cały front domu porósł dzikim winem, pnącza czepiły się rynien, wchodziły na dach. Jesień drapała i szemrała zeschłym listowiem, nasycała czerwienie, cynobry, karminy i purpury Pierwsze śniegi bielą podkreślały czystość barw, wyciszały swym ciężarem syki, szumy i szelesty.
We włosach Weroniki pojawiło się kilka niedostrzegalnych srebrnych nitek. Zmieniła perfumy z typowo kwiatowych bukietów zapachowych, jakich do tej pory używała, na niedawno odkryty zapach "Indians Summer". Dla wygody skróciła włosy, rozpuszczone sięgały jej tylko do połowy pleców. Zabieg ów wyszczuplił sylwetkę Weroniki, chociaż wcześniej nikt nigdy, nawet przy piwie w knajpie nie powiedział, że Weronika, czyli szefowa jest gruba, puszysta, a nawet, że jest przy kości. Wojtek z trudem, ale zaakceptował te zmiany w prezencji swojej Pesteczki, Pestuchny jak czasami zwracał się do niej. Szczególnie, kiedy byli sami.
- O, za dziesięć czwarta, trzeba zbierać się do domu, no tak, muszę zabrać jeszcze "Cytrynówkę", przecież dzisiaj sobota. Luty, a pogoda nie zimowa, nie wiadomo, w co i jak się ubrać - myślała pakując do szuflady biurka rachunki. Podeszła do lustra, które wisiało nad umywalką, poprawiła włosy, machinalnie palcem potarła górną wargę, poprawiła szminkę na ustach - to jednak mam soczyste usta, najważniejsze, że Wojtek tak mówi -. Na-rzuciła płaszcz na plecy, pożegnała się z personelem i podążyła do domu. Kiedy otwarła furtkę, pierwsze krople deszczu spadły na betonowy pod-jazd przed gankiem. Weszła do kuchni, "Cytrynówkę" schowała do lodówki, siadła przy kuchennym stole. Wojtek nastawił wodę na herbatę, kiedy czajnik zaczął gwizdać, gęste grube krople deszczu popychane wiatrem zaczęły głośno bębnić w okienne szyby. Zrobiło się szaro. Weronika zaciągnęła zasłonki w oknach i zapaliła światło.
Chociaż dom od paru lat ogrzewany był kaloryferami, to jednak, w każdą jesienną i zimową sobotę w piecu paliły się żywiczne polana dające żywy ogień i zapach boru. Późnym wieczorem wiatr przycichł, deszcz przestał bębnić po parapetach. Ostatnie poszarpane ścierki granatowych chmur rozgonił zachodni wiatr. Była pełnia.
Weronika wyszła z wanny, suszarką wysuszyła włosy, uczesała. Założyła bieliznę i nocną koszulę. Poszła do kuchni. Na niklowanej tacy w esy floresy do podawania posiłków ustawiła "Cytrynówkę", plastikowy kubek - to dla bezpieczeństwa, a nóż by mnie poniosło - nalała ciepłej wody do miseczki, sprawdziła dłonią miękkość borsuczego pędzla. Z szuflady w stole wyciągnęła brzytwę i pas do ostrzenia. Potrafiła już jak fryzjer z wieloletnim doświadczeniem wyostrzyć doskonale dziadkową brzytwę. Wróciła do łazienki po krem do golenia, położyła go obok pędzla. Tacę zaniosła do pokoju. Postawiła na toaletce obok lustra. Cicho zamknęła za sobą drzwi, Wojtek czekał już w pokoju. Siedział na brzegu łóżka z dłońmi złożonymi jak do paciorka, ale wsuniętymi między uda. W palenisku trzasnęło polano, na pokój wysypało się kilka iskier. Weronika wzięła pasek, podeszła do drzwi, zaczepiła mosiężne kółko na klamkę. Otwarła brzytwę, pociągnęła kilka razy po pasku. Sprawdziła palcem ostrze. Siadła przy lustrze, nalała pełny kubek wódki, wypiła duszkiem. Językiem z wargi starła resztki płynu. Zamaczała pędzel w wodzie, wycisnęła kroplę kremu na pędzel. Głęboko westchnęła, zaczęła mydlić ciemny puszek. Odłożyła pędzel, wzięła brzytwę i bez zastanowienia się jednym ruchem pozbawiła się połowy zarostu. Po policzkach zaczęły cieknąć jej łzy. Wojtek siedział w bezruchu. Powtórzyła ceremoniał z "Cytrynówką". Pociągając brzytwą po wardze, ostatecznie pozbyła się mydlin pod nosem. Papierową serwetką wytarła resztki białej piany.
- Dla ciebie, pij. - Podszedł do Weroniki, wziął kubek, przechylił, wypił i usiadł na łóżku. Pierwszy raz zauważył, że Weronika na szyję założyła dwa sznury korali, które dostała od babci. Korale na jej szyi ożyły, zmieniły swą matowo czerwoną barwę na żywą koralową czerwień.
- Powiedz coś, jak zawsze nic nie mówisz. Niech tak będzie.
- Kocham cię - z trudem wydobył te dwa słowa.
- No, już dobrze, ty gaduło. - Weronika uniosła stopy w górę, przekręciła cały tułów wokół osi ciała, wyprostowała się. Przez głowę błyskawicznie ściągnęła koszulę i z rozmachem cisnęła ją przed siebie. Koszula zawisła się na ramie oleodruku. Wprawnie pozbyła się stanika. Młynkując ręką świadomie skierowała jego lot na żyrandol. Postawiła stopę na ławce, która stała w nogach łóżka, zgrabnie przeskoczyła tył łóżka. Z już maślanymi oczami runęła jak długa obok Wojtka. Łóżko jęknęło, wytrzymało upadek - solidna niemiecka robota... Resztę bielizny zostawiła Wojtkowi...
- Chyba się ochłodziło, dołóż do pieca, albo odkręć grzejniki. Szepnęła, będąc jeszcze po trosze tam, w pół jawie na spienionym koniu. Wracała jej ostrość widzenia. Podniosła oczy w górę, biały stanik lekko kołysał się na żyrandolu. Wojtek wsunął na nogi pantofle i szurając nogami poszedł dołożyć do pieca sosnowych szczap. Położył się na łóżku, nakrył kołdrą Weronikę, piersi pozostawił na wierzchu.
- Teraz masz cztery oczy, lubię patrzyć na wszystkie, a na te w kolorze i kształcie rodzynek szczególnie.
- Nie, teraz to już chyba przesadzasz, co się stało, co złego zrobiłem, albo, czego nie zrobiłem, że znów się mażesz.
- Ty, nic, ale ja, bo widzisz, ja jestem jak ruski telewizor "Rubin", jak tylko wejdę do sypialni to zaraz się grzeje i temperatura w pokoju i nie tylko zaraz się podnosi. A, tak w ogóle, to wszystkiego mam za dużo, włosów mam za dużo, warkocze można splatać nie tylko na głowie i golić się muszę, co dwa tygodnie.
- To akurat mi nie przeszkadza i wiesz, że to bardzo lubię. Nawet do "Cytrynówki" już przywykłem.
- Siły też mam za dużo jak na kobietę, o swoim ciele już nie mówię. O, tu! I tu!
- Weronika, dlaczego mi ubliżasz. Masz nogi i cała jesteś gładka, jak, jak porcelanowy ręcznie malowany talerz.
- Chyba jak duży półmisek na zimne nogi.
- Nie mówię o wielkości, której dla mnie i tak jest za mało. Ja, Weroniko, gdybym się może więcej uczył polskiego, ale czego można dowiedzieć się o poezji w technikum, to, to, napisałbym dla ciebie jakiegoś "Pana Tadeusza"! I nie byłoby tam żadnych pojedynków, polowań ani bitwy, tylko gryka, obłoki, poranki, zachody słońca, no i miłość. Jak jestem z tobą, to żałuję, że nie potrafię wierszy pisać, tak mnie przy tobie na śpiewanie i na pisanie, gdzieś nad żołądkiem zbiera, że mówiłbym do ciebie wierszem. "Balladyny" dla ciebie nie napisałbym, bo tam jest miłość, ale jest i morderstwo, a tego w książkach nie lubię. Czasami po cichu czytam sobie poezje, ale trochę się wstydzę, bo mógłby ktoś zobaczyć. Nawet ciebie się wstydzę, to czytam sobie w wannie, a niektórych wierszy uczę się na pamięć.
Weronika starła ręką łzy, podparła głowę na dłoni, patrzyła i nie wierzyła własnym uszom ani oczom, przez tyle lat nic nie zauważyła, że jej Wojtek w tajemnicy, nawet przed nią, czyta poezję. Pogłaskała go po głowie, pocałowała w czoło.
- Jak długo już czytasz te swoje wiersze.
- Długo. Od momentu jak poznałem ciebie.
- To może dzisiaj powiesz mi jakiś wiersz.
- Nie, dzisiaj nic ci nie powiem, na następną sobotę nauczę się czegoś ekstra. Dzisiaj musi ci wy-starczyć tych kilka linijek, które są tutaj na ścianie. - Wskazał palcem na niebieski napis, tkwiący od kilku lat w tym samym miejscu na ścianie pomiędzy zielonym piecem kaflowym, a toaletką z lustrem.
- A, ja sobie myślałam, że ty, to tylko prąd, żarówki, silniki, bezpieczniki, sad i nasz Grzesiu. Przepraszam, że tak myślałam.- Ponownie pocałowała go w czoło i pogładziła po policzku.
- A ty! Bez ciebie, - zacisnął dłonie na jej przegubach - to nawet na książkę bym nie spojrzał! - Wojtuś, co tak parapet trzaska, boję się, zobacz, co tam dzieje się w ogrodzie.
- Pewnie przymrozek przyszedł, blacha się kurczy i strzela.
- Idź zobacz, proszę.
- O jej, ty to jesteś mistrzynią psucia nastroju. - Przekroczył Weronikę stanął, na bieżniku, pociągnął za sznur rozsuwający kotary. Zaniemówił. Bezwiednie z zachwytu lekko otwarł usta. Pokój napełnił się księżycowym światłem.
- Wstań, chodź, - prawie szeptem przywoływał leżącą Weronikę - zobacz, szklany cud stał się w ogrodzie. - Obawiał się, że podniesiony głos roztrzaska szklane zjawisko na kryształowy pył.
Stali nadzy, w świetle księżyca. Zdumieni patrzyli na nagi szklany sad. Żadna gałąź spowita lodowym ciężarem nie wykonywała najmniejszego ruchu. Najcieńsze gałązki jabłoni i śliw przygięte do ziemi zmieniły swoje odwieczne przez naturę stworzone kształty. Niektóre z nich przypominały wierzby płaczące, drugie - kryształowe pałacowe żyrandole. Ziemia pokryła się lodowym nalotem, spod którego wyglądały oszklone badyle zeschłych traw. Dach altanki, chwytał najwięcej księżycowego światła, stał się weneckim lustrem, które zwielokrotniało zimne neonowe światło księżyca. Treliaż na ścianach altanki tworzył jednorodne romby poprzeplatane suchymi szklanymi liśćmi bluszczu. Wszystko drgało, pomrugiwało, skrzyło się i wibrowało tysiącami lodowych iskier. Każde ździebełko, najmniejsza gałązka i konar drzewa, usiłowały rozerwać lodową skorupę opasaną światłem księżyca. Trwała szklista, mroźna cisza.
- Ten gość, wielki kreator z siwą brodą, daje nam bezpłatny spektakl. Popatrz Weronika, to wszystko jak obraz, jak stop - klatka, a jaki z niego wyborny oświetleniowiec. - Wojtek objął Weronikę w pół, stali chwilę w milczeniu zauroczeni mirażem.
- Jak w bajce Andersena, o stłuczonym lustrze.
- Nie, tak musiał wyglądać raj, kiedy Adam i Ewa zostali z niego wygnani. Zmuszeni byli szukać cieplejszego miejsca na ziemi, byli nadzy. Cały czas mieli Riwierę, bo jak napisane jest w Biblii, ani głodu, ani chłodu nie zaznali. To musiało przyspieszyć ich ucieczkę.
- Ty chyba masz racje, nawet archanioł z płomienistym mieczem nie był tam potrzebny.
- Zimno mi się zrobiło od tego patrzenia i kiedy pomyślę sobie, że tak mogło być. Zaciągnij kotary, chodźmy do łóżka.- Patrzyła chwilę na Wojtka, oczy robiły jej się maślane, a może "zamglone po kark"...
Wojtek, kiedy ogień już przygasł, zamykał niklowaną kratkę kaflowego pieca. Szedł do łazienki, brał relaksującą kąpiel, wcześniej nagi stawał na łazienkowej wadze. Porównywał swoją wagę z wagą ciała z ubiegłego tygodnia.
- Ciekawe, jutro będzie rosół, a ja schudłem tylko tyle, jakby jutro miała być pomidorowa. Nie mogę doszukać się tu żadnej prawidłowości. W jedną sobotę chudnę jak do rosołu, mimo, że będzie pomidorowa, a w kolejną. Trzeba skończyć z tym bezsensownym ważeniem!
- Wojtuś, Wojtuś - rozległ się z sypialni głos Weroniki - nie zapomnij sobie nasypać do kąpieli bocheńskiej soli i włącz mi cichutko jakąś muzykę, nie chce mi się wstawać, całe powietrze ze mnie wyszło.
- Dobrze. Samba Patii może być?
- Może być, i nie czytaj zbyt długo tych swoich wierszy.
- ...
Zasnęła. Myśli, półjawy i półsny spokojnie perkoliły jej się w głowie, jak niedzielny rosół postawiony na blasze. Nad ranem myśli i senne zamysły pozbywały się szumowin, stawały się jaśniejsze i klarowniejsze. Pamiętała te wszystkie dumania przedsenne i senne przyprawione wszelkimi ingrediencjami przynależnymi rosołowi. W sobotnią noc Weronice nigdy nie śniły się koszmary. Musiało jej tych dobrych i klarownych myśli starczyć na dwa tygodnie. W następną niedzielę będzie tylko pomidorowa, a tej brakuje naturalnej czystości. Chociaż, ta ma też swoje smaki i smaczki.
Dla Wojtka, każdy talerz rosołu i pomidorowej w wykonaniu Weroniki stawał się napojem energetyzującym. Nie przeszkadzał mu nawet słodki smak "Cytrynówki", która do tego zestawu nijak nie przylegała, była siłą sprawczą sobotnich wieczorów. Brzytwę marki "Solingen", jako jedną z istotnych praprzyczyn pomijał, bo ta pozbawiała go części Weroniki. A z drugiej strony, z drugiej strony, sama Weronika rekompensowała z nawiązką utratę swojego ciemnego puszku. Za dwa tygodnie, w sobotę, puszek znów się pojawi i Weronika będzie tą samą Weroniką, tyle, że już z czerwonymi koralami na szyi. Dręczyć nie było się czym.
Dopiero w czasie podniesienia, po dzwonkach ministrantów, rzeczywistość zaczynała docierać do Wojtka. Strząsał resztki snu, sobotnie obrazy odpływały spod powiek. Wśród ściany zapachów, jaka tworzyła się z perfum i dezodorantów w nawie głównej kościoła, usiłował odnaleźć smużkę perfum "Indians Summer"


powrót do spisu treści


Anna Rolińska

Poszukiwanie
        W fale rymów, rytmów, przenośni
        Wpadłam dzisiaj do oceanu.
        Poszukuję w głębi poezji
        Słów najlepszych, glorii, peanów.
         
        Chciałabym opisać najpiękniej
        Wizerunek Twój, Twoją duszę,
        A więc płynę w różne zakątki
        Słów podziwu, pochwał i wzruszeń.
         
        Coraz głębiej, głębiej i dalej
        Z aparatem zmysłów nurkuję,
        Przeraźliwie szukam tych cudów,
        Lecz niestety, ich nie znajduję.
         
        Nie ma w wodach, w górskich dolinach,
        Ani nawet pod słońcem, w niebie,
        Najpiękniejszych słów, by jak pędzlem
        W pełnych barwach opisać Ciebie.



 

Las emocji
          Byłeś tak blisko naszego Edenu.
          Rosnące uczucia jak białe gołębie 
          Uniosły nas ponad szarą zwyczajność,
          A my coraz bliżej byliśmy siebie.
           
          Jak w leśne runo skoczyły me dłonie,
          Gdy odważyłam się włosy twe pieścić.
          Przymknięte oczy przeniosły mnie w ciszę,
          Gdzie jak suche liście gąszcz w palcach szeleścił.
           
          Przez chwilę do mnie należał las doznań,
          Muzyka twych wyznań jak koncert ptasi,
          Twój wzrok nieśmiały jak szarak spłoszony
          Uciekał przed moim, choć do mnie się łasił
           
          Twe słowa dotąd łagodne i miłe,
          W pewnym momencie jak ruda wiewiórka
          Czmychnęły drapnąwszy mnie ostrą prawdą
          I w dziuplę beztroski swej dały nurka.
           
          Poczułam się nagle jak ścięte drzewo.
          Z głuchym łoskotem runęły nadzieje.
          Jeśli pozwolisz coś z tego wyrośnie.
          Lub przez twój upór niechybnie zmurszeje.


powrót do spisu treści


Agnieszka Polityka

FORTEPIAN

Pojawił się w domu dziadków znienacka. Na początku lat dziewięćdziesiątych. Nikt go tam nie oczekiwał, nie spodziewał się. Nie trafił pod dach rodziny muzykalnej. Była okazja nabyć go za psie pieniądze, więc pojawił się. Jasnobrązowy Pleyell, szczerzący swe żółte ze starości klawisze. Później zastanawiała się, kto miał tak szeroki gest, by nie tylko przywieźć, ale i wnieść do pokoju ten potężny instrument, z trudnością mieszczący się w drzwiach pokoju.
Nie dane jej było na co dzień cieszyć oczy "rozmaszystą" urodą fortepianu. Bywała tu okazjonalnie. Instrument z charakterem - myślała. Jednak źle ustawiony. Powinien stać bliżej okna. Tak, by tańczyły firanki w rytm brzmiącej muzyki. Nieudolnie dotykała jego pożółkłych zębów, które zgrzytały charakterystycznie przy każdej próbie wydobycia dźwięku. Poczciwiec Pleyell jęcząc starymi sprężynami niewątpliwie domagał się stroiciela. Raz pojawił się fachowiec, który pogrzebał od niechcenia w jego przepastnym wnętrzu. Efekt był mierny, a stroiciel widać pozostał bezradny wobec bezlitosnego upływu czasu. 
Nie przeszkadzało jej to zanadto. Nie grzeszyła bowiem słuchem muzycznym, nad czym zresztą ubolewała przez całe swe świadome życie.
- Żeby choć raz ujarzmić te niesforne klawisze - marzyła. Udawało jej się to tylko w snach. Należała do tych nielicznych, którym śniła się muzyka. A tam mogła nie tylko jej słuchać, ale i własnoręcznie odtwarzać. Tylko w stanie nieświadomości spod jej długich i zwinnych palców wybrzmiewała w całej swej okazałości Etiuda Rewolucyjna Chopina.
Na jawie jej palce były krótkie i grube, a stopień znajomości zapisu nutowego pozostawiał wiele do życzenia. Jednak oczami bujnej wyobraźni widziała siebie w salach koncertowych w zapamiętaniu oddającą się schercom, etiudom, sonatom i polonezom Fryderyka.
W rzeczywistości musiała poprzestać na znacznie skromniejszym repertuarze w postaci Sto lat i Yestarday oraz pierwszych taktach klasycznego Fur Elsie.
Pomimo swej niedyspozycji i obiektywnej niemożności wydobycia zeń czystego dźwięku, kochała ten instrument i przyznawała, ze dodawał on uroku przeciętnemu pokojowi ze zbiorem fajansów i sztucznej porcelany.
po przelotnym zainteresowaniu członków rodziny jego walorami dźwiękowymi, z upływem czasu służył już tylko jako mebel. Niestety, rodzina przejawiała odmienne poczucie estetyki. Na ozdobionym białą serwetą pudle rezonansowym umieszczono, o ironio, telewizor. a przecież można by ciekawiej wypełnić tę przestrzeń. Wystarczą kwiaty w wazonie. Najlepiej fiołki.
Z sezonu na sezon widział jak instrument marnieje. Jedynym sprzymierzeńcem fortepianu wydawał się być dziadek. Przy niedzieli, gdy miał czas i ochotę, zasiadał do instrumentu i wydobywał z niego frywolne piosneczki o Kasieńce przy głębokiej studzience i o rybkach, które śpią w jeziorze. Babcia w ogóle nie lubiła dźwięków. Możliwość zrozumienia tego faktu przerastała dwudziestoletnią miłośniczkę muzyki. Z czasem i dziadek uległ woli babci i nie przebierał po nim palcami.
Instrument stał więc bezradny i opuszczony, bo jakie miał wyjście?
Z chęcią zabrała by go do siebie, lecz nie miała na to tych niezbędnych metrów kwadratowych. Wyjście znalazło się po odejściu dziadka.
 
Fortepian porąbano.


powrót do spisu treści


Dorota Mysza

Magiczna zagadka
      To był zwykły wieczór, taki jakich zdarzają się tysiące
      Stała przy oknie wpatrzona w krople spływające po szybie
      Na pozór podobne do siebie okazują się zupełnie inne
      Nie wiedziała czym się różnią, czuła jednak, że nie może od nich oderwać oczu
      Bo straci coś ważnego i nigdy nie odzyska
      Ta chwila kryła w sobie tajemnicę, którą ona chciała poznać
      Nie rozumiała zagadki zawartej w tym co widzi
      To jest tylko deszcz i nic więcej - myślała
      A jednocześnie nie chciała, żeby przestał padać
      Zdawało się jej, że cały świat zamknięty jest w tych deszczowych strugach
      Natomiast każda kropla tworząca ten magiczny widok, to jedno ludzkie istnienie


Nadziejo ty jesteś...
      Nadziejo ty która jesteś siostrą miłości i wiary
      Nadziejo ty podporą ludzką
      Nadziejo stróżu skrzywdzonych
      Nadziejo przyjaciółko samotnych
      Nadziejo lekarzu ran ludzkich
      Nadziejo opiekunko najmniejszych
      Nadziejo aniele cierpiących
      Nadziejo pomoście odchodzących do krainy wiecznego szczęścia
      Nadziejo w tobie znajdują się odpowiedzi na wszystkie nasze pytania
      Nadziejo ty ludzką nauczycielką
      Nadziejo tyś siłą dla człowieka, który upadł i wstać nie umie
      Nadziejo tyś drogowskazem tych, którzy zgubili sens życia i odnaleźć go nie potrafią
      Pomóż im wrócić do domu, przecież twoje imię brzmi nadzieja.


powrót do spisu treści


Piotr Skrzypek

Mój jesion

Za moim oknem, pomiędzy betonowym blokowiskiem, niczym kępa roślin uczepionych skalistego górotworu., oaza zieleni. Dobrze, że nikomu nie przyszło do głowy zniszczyć tego co, i człowiek i natura przez długie lata stworzyli. A jest na czym zatrzymać wzrok. Klony, akacje , wielkie lipy i jesiony to pozostałość po dworskim parku - ten niewielki dworek stał tutaj jeszcze, kiedy w latach 80 stawiano, budowane z wielkich żelbetonowych płyt, pierwsze bloki mieszkalne.
Zieleń, ba, podobno przyroda w ogóle , uspokaja, koi skołatane nerwy, daje odpocząć od codziennej szarej rzeczywistości i tak chyba jest, bo te kilkanaście, a może i nawet kilkadziesiąt drzew, choć dokładnie nie wiem ile bo nigdy ich nie liczyłem, jest przecież jeszcze fragment dużego, starego sadu wieloowocowego, to wszystkie te drzewa i krzewy razem, urzekają ogromną gamą kształtów, odcieni zieleni i szarości konarów, powodują że człowiek nawet mało wrażliwy musi zawiesić choć na chwilę wzrok, na tym kalejdoskopie barw i form, stworzonym przez matkę naturę, z pewnością doznając niewątpliwych, estetycznych wrażeń. I choć park ten bardzo zapuszczony, niemal zmuszał do pochłaniania wzrokiem uroków, tego małego, botanicznego krajobrazu przyrody.
Wlazłem, po raz pierwszy między niego, jakby nieproszony gość, w obłoconych buciorach do czystego pałacowego salonu , chłonąc urok tego miejsca swoim wówczas jeszcze przecież młodym, pozornie zdrowym ciałem,
 
Popatrz Piotr - jakie to wszystko piękne, choć tak zapuszczone, a może to początki, czegoś chorego, trudnego do określenia? Nie no, co ty, lepiej to zbagatelizować. Co za głupie skojarzenia!
 
Najbliżej mojego okna stoi robinia, popularnie zwana akacją. Drzewo dość późno rozkwitające, a gdy ogląda się je bez liści, przypomina nieco japońskie malowidła, subtelne, delikatne, a wyginające się fantazyjnie gałązki tworzą konary niczym drzewka bonzami, gdy już jednak liście rozkwitną, które z dystansu wyglądają równie delikatniej i subtelniej, od liści drzew pozostałych, wielkich, zwalistych lip i jesionów, choć widzę ich większe fragmenty , a najbardziej ich szczyty, to jednak gdzieś w prześwitach dostrzegam tę znaczną różnicę. Między akacjami, lipami i jesionami przebłyskuje dość wyraźnie intensywność odcieni zieleni, niewątpliwie, spostrzegawczy obserwator zauważy to gołym okiem. Zimą gdy drzewa zostają ogołocone wyraźnie można spostrzec różnicę w potędze konarów starych, może nawet ze stuletnich lip i jesionów, a pewnie nieco młodszymi akacjami i innymi mniejszymi drzewami których gatunków ja, jako laik, nie jestem wstanie rozpoznać, lecz mam wrażenie, gdy się patrzy na tą ogromną wielobarwną plamę, to między tymi roślinami toczy się nieustannie jakaś rywalizacja, o to, co najpierw powinno być dostrzeżone.
 
Co Tobie Piotr - wzrok masz coś niewyraźny, jakiś zmącony. Widzę jakby przez zmatowiałą szybę. - Ee, nic to, to tylko plama zlewających się barw, kto w tym natłoku kolorów dostrzeże tak wiele szczegółów.  
 
U kresu szpaleru lip, stał kiedyś niewielki dworek. Prawdopodobnie XIX wieczny, typowo polski, o spadzistym dachu, krytym karpiówką, która po wielu dziesiątkach lat utraciła swój ceglasty kolor tworząc szarą, brudną z wieloma ciemnymi zaciekami powierzchnię. Kiedy zamieszkaliśmy tutaj, dworek był tam jeszcze. Prowadziła do niego alejka parkowa, pozarastana półdzikimi krzewami i trawami, które pozornie tylko broniły dostępu do usytuowanego centralnie niewielkiego ganku, za którym były mocno zniszczone, rozwalające się drzwi wejściowe. Porzucony, na skutek braku remontów i dewastacyjnych działań okolicznej dzieciarni i młodzieży, oraz niewiadomego pochodzenia różnej maści rzezimieszków, którzy wyciągali z niego co tylko się dało. Z biegiem lat, stopniowo, z wolna i niepostrzeżenie zmieniał swoje oblicze, co raz bardziej ulegając niszczycielskiej sile - podupadał zastraszająco.
 
Noo, co jest- czemu się potknąłem, , o tak niewielką nierówność, i znowu, co nawet tak niewielki fragment gruzu przeszkadza...?
 
Spacerując z psem, zachodziłem tam często. Gdy jeszcze stał, a jego smutne i ponure mury z odpadającym tynkiem obnażającym gołą, czerwoną cegłę, która czy to pod wpływem czasu, czy to na skutek ingerencji ludzi, co raz bardziej traciła ze swych pierwotnych kształtów, tworząc jakby wielkie połacie nie zagojonych ran. Z lewej i prawej strony ganku po dwa puste otwory okienne, z których powyrywano okna, sprawiały wrażenie oczu ślepca, a dziurawy mocno zapadający dach, z którego w dużych fragmentach pospadały już dawno dachówki i przez który z oczywistych względów w czasie deszczu wlewało się do środka tony wody, rozlewającej się niczym zaraza po całym budynku, dopełniał obrazu ruiny. Ten niszczejący dworek w czasie księżycowych pełni niczym widmo wyłaniał się z pomiędzy gęstwiny chaszczy i drzew, a promyki odbitego światła wlewające się przez wyrwy w dachu dodawały grozy tej ponurej, po zmroku trudnej do określenia, szarej bryły. Aż pewnego dnia zjawiła się brygada, która wolno, ale systematycznie, dachówka po dachówce, belka po belce, cegła po cegle, mniej więcej przez miesiąc, rozebrała dworek, aż wreszcie nie zostało już nic. Szkoda mi było wówczas tego dworku, że też człowiek sam tak łatwo niszczy część własnej historii i kultury.
 
Powiedzieli mi, o jakimś Sclerosis Multiplex - SM. Co to jest? Jakieś stwardnienie rozsiane, podobno choroba przewlekła - nic o czymś takim nie słyszałem Z niewiadomych powodów układ immunologiczny sam niszczy zdrową osłonkę mielinową włókien nerwowych , na których, z czasem, tworzą się blizny utrudniające przepływ impulsów. Wszystko, nic więcej! Co to jest? Skąd to, do diabła, u mnie coś takiego? - Ty, Piotr, co ty tutaj właściwie robisz w tym szpitalu.
 
W tym widoku, kiedyś pewnie niezwykle sielankowym, zwracał uwagę duży, naprawdę wielkich rozmiarów jesion. Drzewo to było tak ogromne, że czubki jego najwyższych, ogromnych konarów, przewyższały dachy czteropiętrowego bloku. Wiosną, każdego roku,, z gałęzi wyrastały duże wielopalczaste, jesionowe liście, które wypełniały i wypełniały zielenią całą pustą przestrzeń wokół konarów, nadając drzewu właściwy kształt korony i tylko jeszcze później, w lecie, niczym malarz aby dopełnić swoje dzieło dodając retuszu, wschodziły jeszcze pędy młodych gałązek. Przypomina mi to trochę czas kiedy się tutaj wprowadzaliśmy, gdy nasze dwupokojowe mieszkanie, wydawało się takie puste, gdy ciągle coś trzeba było dokupić, coś zrobić samemu i wyciągałem wtedy różne narzędzia i rżnąłem jakieś drewniane listwy, z których potem powstawały wymyślne pawlacze. Wierciłem, z niebywałym trudem w żelbetonowych ścianach dziesiątki, o ile nie setki dziur, aby coś przykręcić, i tak ten dom wypełniał się stopniowo nabierając swój wcześniej zaplanowany kształt, a to co zrobiłem, było dla mnie czymś tak pięknym i wielkim, jak ten jesion, który napełniał się nieustannie każdej wiosny zielenią, przybierając właściwą, sobie tylko przypisaną piękną formę i barwę... Taak, to były dwie oazy, jedna to mój dom, i ta za oknem, oaza zieleni, podworski park, między betonowymi szarymi blokami, w którym swoimi cyklami rósł sobie jesion - dostojny, piękny, wielki jesion. Patrzałem na niego wielokroć. Chodziłem tam, pod niego i podziwiałem jego potęgę. Obserwowałem, jak wypuszcza te swoje nowe pędy małych gałązek, nowe wczesnowiosenne liście, oglądałem jego owoce podobne do owocu klonu, a z daleka tak zachwycał swym ogromem, że pozwalał w tej niemalże jednolitej plamie zieleni i szarości, wyraźnie siebie pierwszego dostrzegać, pośród innych drzew, teraz już w osiedlowym parku. Wszystko, niemal wszystko, wydawało się że było idealnie poukładane, według najbardziej precyzyjnie skonstruowanego biologicznego zegara, w którym nigdy, nic się nie ma prawa zepsuć.
 
Teraz, nareszcie już na dobre zajęli się moją osobą.
-Proszę się tutaj położyć, spokojnie, niech się Pan nie denerwuje, to nie boli, potrwa jakieś dwadzieścia minut.
-Czy to SM?
-Nie wiem, to dość trudne do zdiagnozowania. Musimy się upewnić, a najpewniejszą metodą, jest rezonans magnetyczny. Coś zaterkotało w maszynie, ktoś ujął moją rękę, coś wstrzyknięto. - Aha, przecież o tym mnie uprzedzili. Po co te nerwy, po co się tak denerwuję, jeszcze tylko chwila i koniec badania.
 
Nadzieja, że tak pozostanie już zawsze, okazała się jednak płonna. W moim zaokiennym parku, coś się zaczęło jednak psuć. Niektóre drzewa i krzewy zaczęły przejawiać symptomy jakiejś choroby, bowiem część z nich, nie wiedzieć czemu którejś wiosny nie na wszystkich gałęziach wypuściły zielone listki. Zresztą, także w niektórych domach pojawiły się jakieś ludzkie choróbska, choć na ogół i rośliny i ludzie z blokowiska, trzymali się jakoś w formie. Którejś wiosny dostrzegłem jednak, że ten "mój" największy, najokazalszy, jak mi się wdawało najzdrowszy ze zdrowych " MÓJ" jesion, który niczym potężny strażnik osiedlowego ogrodu, także zaczyna chorować.
 
Zmęczenie, to ciągłe permanentne zmęczenie. Czuję się źle. W moim organizmie właściwie przestała należycie funkcjonować fizjologia. Chyba sobie z tym poradzę, nie może tak być, to wszystko minie. Zresztą , ten, tam za oknem, też.
 
Taki potężny, to na pewno sobie poradzi. Pomyślałem... Co tam, ten jeden zaschnięty konar... nie może przecież zaszkodzić? Tak wielkie drzewo, da sobie radę. I chyba ja też !
 
Rzucam palenie. - Taak, jeszcze jestem mocny. Jeszcze udało się pokonać paskudny nałóg. A więc mam siłę walczyć.
 
Jesion też. To przecież tylko jedna uschnięta gałąź, to tylko parę zbyt wcześnie opadłych liści. To nie maże być nic poważnego. Jeszcze minął rok, drugi i trzeci. Zaliczyłem kolejne pobyty w szpitalach, ale wracałem pod mojego olbrzyma i za każdym razem z lękiem podchodziłem pod niego, w obawie, czy jeszcze wytrzyma kolejny sezon. Degradacja tego drzewa następowała jednak niezaprzeczalnie. Kolejne ogromne konary, kolejnej wiosny nie wypuszczały zielonych liści, by pozostać po zimie w smutnym, , ponurym, szarym kolorze. I pewnie wielu przyglądało się temu drzewu, może i byli jacyś dendrolodzy - lekarze drzew. Może nawet chciano ten jesion ratować, lecz drzewo to zwyczajnie umierało.
 
Chodzi mi się coraz gorzej, co raz rzadziej zachodzę pod jesion. Dworku już niema, po prostu, przyszli i go rozebrali. Dachówka, po dachówce, belka, po belce, cegła po cegle, aż nie zostało nic. Tyle co już teraz wiem , to to, że stwardnienie rozsiane często przybiera postać...- dobra, dobra, starczy. I nie znaleziono leku. O św. Piotrze...
 
I może jeszcze z rok minął, gdy ktoś w końcu uznał, że drzewo to należy ściąć. Byłem przy jego zagładzie i przyznam, że żal ściska gdy ginie tak wielki organizm. Widziałem, niebywałą mordęgę pilarzy, którzy zmagali się z twardym, jesionowym drewnem.
 
Najpierw, jeden z nich uniesiony przez samochodowy wysięgnik, na wysokość konarów, zaczął uruchamiać swoją spalinową piłę.
- Wr, wrr!. Na chwilę tylko odezwał się silnik, kiedy robotnik zaciągnął linkę startową narzędzia, ale po kolejnym pociągnięciu linki urządzenie wyraźnie zaskoczyło pełnią swoich możliwości obrotowych, wydając głośne i przeciągłe - wrrrrrr...!
Gdy pilarz, zaczął wycinać gałęzie, piła przeraźliwie swój warkot potęgowała, kłębiąc wokół siebie tumany odpryskiwanych troczyn. Czułem, jak gdzieś w mojej głowie, ten wielokroć spotęgowany warkot, jakby jeszcze bardziej nieustannie narastał, a we mnie rodzą się uczucia, uczucia, uczucia lęku, aż do chwil gdy kolejne ścięte fragmenty spadały na ziemię, a piła wytłumiała swój przenikliwy warkot.
 
- Ile ja wytrzymam, ile ja zniosę i jak jeszcze długo? Oh, ta piekielna nadwrażliwość, te różne impulsy z zewnątrz, wściekle pobudzające moje zmysły.
 
Robotnik ścinał co grubsze konary, by ostatecznie pozostawić, niemal pionowo sterczący niczym słup, gruby pień, by ostatecznie i go zwalić przecinając kilkanaście centymetrów nad ziemią. Miałem dziwne wrażenie , jakby nad tym zdarzeniem, gdzieś w wydumanej przestrzeni, grasowały niewidzialne demony wszelkich nieszczęść, które w sposób mistyczny chcąc wykazać swoją wyższość, butnie i bezczelnie krzyczą do jesionu -na kolana, na kolana....!
Gdy drzewo to runęło, padając na ziemię niczym wielkie zwaliste cielsko prehistorycznego zwierza, pośród nadal stojące inne drzewa w pełni zielone, sprawiających wrażenie jakby nic je nie obchodziło, co się teraz obok nich dzieje i gdy tak leżało, jego rozciągnięty na kilkanaście metrów pień, przypominał trupa padłego zwierzęcia. Nawet ludzie którzy obserwowali tę wycinkę, krążyli później wokół, debatując, tak jak to często czynią ludzie nad zwłokami tragicznie zmarłego. Przywołując pytania, na które tak naprawdę nikt nie potrafił odpowiedzieć i tylko niektórzy drapali się w czoło, a inni z rękami w kieszeni jedynie tajemniczo kiwali głowami. Ktoś, spośród nich, nieśmiało zasugerował.
- Piotr, popatrz, tu taka potęga, ledwo mu dali radę, ledwo go powalili, a jednak z nim już koniec. A Ty? O kuli, ale chodzisz, nadal jeszcze istniejesz!
 
Pewnie, ale cholera, jak z tym SM-em jest zatrważająco trudno.
 
Ścięte konary - leżały jeszcze przez kilka dni nim je uprzątnięto - odkryły przyczynę usychania tego z pozoru zdrowego drzewa. Wnętrza gałęzi były zastraszająco porażone próchnicą. Swoją drogą, ciekawe co mogłoby to drzewo uratować przed śmiercią? Czy istniał jakiś lek, który byłby wstanie mu pomóc i zahamowałby jego stopniową degradację, która z pięknej dorodnej rośliny uczyniła martwy, szpetny suchy sterczący kikut, tak bezlitośnie upokarzając ten największy, najpotężniejszy jeszcze do niedawna parkowy organizm. Na przekór niemu, wśród przeróżnych zielsk, nie wiedzieć kiedy i jak , mimo ciągłego rozdeptywania, uporczywie wyrastały niewielkie kwiatki, pewnie zasiane tutaj ludzką ręką wiele, wiele lat temu. Po jesionie pozostał tylko, szeroki mniej więcej na metr, wznoszący się kilkanaście centymetrów nad ziemią pniak,. Jest zresztą tam do dzisiaj, a zamalowany farbą wierzch tworzy coś w rodzaju stołu, na którym okoliczna młodzież toczy karciane rozgrywki.
 
- Nik, Nik do nogi. Dość już tego łażenia. Ty zresztą, mądralo na czterech łapach, to sobie możesz bez końca biegać. A ja o tych dwóch kulach ...?
- Wiesz Marylko, wyobraziłem sobie, że coś wynaleziono, że ja jeszcze stanę normalnie na nogach. Wiesz matko, wyobraziłem sobie, że przyjdą do Ciebie, zapalę świeczkę. No tak sobie tylko wyobraziłem.


powrót do spisu treści


Krystyna Maria Suwiczak

wyróżnienie w 13 konkursie literackim

NA STRUNACH BIELI...
            szyfr
            kardiogramu
             
            uparte
            równanie
            na przekór
            prawu
            dnia
            i nocy
             
            biel
            w bieli
            na białym
            biały wiersz
            pisze
             
            Miłujący
            na wysokość
            serca
            i nieba
            unosi
             
            .........................................
              kroplo
            ziemi
             
            kromko
            miłości
            na dłoniach
            STWARZAJĄCEGO
             
            śpiewaj mi o ŻYCIU
             
            .............................................
             
            umawiam się
            z drzewem
            o cierpki
            smak
            dojrzewającego
            owocu
             
            z ziemią
            o drogę
            do miasta
            DOBREGO CZŁOWIEKA
             
            cierpliwe
            niebo
            zagląda
            do okna
             
            imię
            z imieniem
            w dar
            serdeczny
            wiążąc


powrót do spisu treści


Józef Wawroń

Serduszko z bursztynu

No i masz ci los, znowu pada westchnęła Basia. A ja jak na złość nie wzięłam ze sobą parasola. Rzeczywiście wiosna tego roku była jakaś kapryśna. Właściwie to był już czas na ciepłe, słoneczne dni, ale jak na razie nic z tego nie zapowiadało. Marzec miał się ku końcowi, ale w przyrodzie nic nie zapowiadało ocieplenia. Często siąpił lodowaty deszcz połączony ze śniegiem a porywisty wiatr dawał się we znaki . Basia znowu westchnęła. Do domu od przystanku autobusowego miała około kilometra i choć przyśpieszyła kroku to zanim doszła była przemoczona i zmarznięta do cna.
- Mamo, rzekła gdy tylko znalazła się w środku, proszę zrób mi herbatkę z cytryną, bo jestem cała mokra.
- Dobrze córeczko. Matka szybko nastawiła czajnik. A ty się przebieraj i marsz do łóżka.
Herbata zaraz będzie.
Po kilku łykach gorącej herbaty poczuła rozlewające się po całym ciele ciepło. Wypiła szybko całą szklankę i sama nie wiedząc kiedy, usnęła pokrzepiającym snem.
Basia była najstarszą z piątki rodzeństwa, którzy pozakładali już swoje rodziny i mieli własne dzieci. Bracia Krzysztof i Michał mieszkali i pracowali w tym samym mieście, gdzie rodzice. Siostry Małgosia i Ela poznały swych mężów na studiach w Katowicach i tam tez pozostały. Tylko ona jakoś nie mogła znaleźć partnera swojego życia. Nie żeby czekała na jakiegoś księcia z bajki, ale na uczciwego cokolwiek romantycznego mężczyznę. Jeszcze, kiedy chodziła do liceum a później na studia w Poznaniu ustanowiła pewne zasady, jakim by odpowiadał jej wybrany i trzymała się tych ram uparcie. Koleżanki pokpiwały z niej, że na pewno zostanie stara panna, bo takiego ideału na pewno nie znajdzie. Mijała lata, po skończeniu studiów rozpoczęła pracę w Urzędzie Miejskim. Z tej przyczyny spotykała się z różnymi młodymi mężczyznami, ale na tego wymarzonego jakoś nie natrafiła. Miała już ponad trzydziestkę i rodzice zaczęli poważnie się niepokoić tym, że nie może sobie dobrać towarzysza życia. I jak to bywa w rodzinie postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i znaleźć jej chłopaka. Ale wszelkie ich zabiegi nie dawały żadnego rezultatu. Basia prychała jak kotka, gdy tylko rozmowa schodziła na jakiegoś chłopaka, którego rodzice wychwalali pod niebiosa i ostentacyjnie wychodziła do drugiego pokoju. Ale oni nie dawali za wygraną i wciąż ponawiali swe próby w znalezieniu kandydata na męża. Pewnego dnia nie mogąc już słuchać ich zachwytów nad poznanym młodzieńcem rzekła.
- Chyba chcecie się mnie pozbyć z domu, jeżeli tak to ja sobie znajdę jakiś pokój i wyprowadzę się.
Rodzice spojrzeli po sobie przerażeni .
- Ależ córciu, co ty mówisz, my tak ze szczerego serca, aby tobie było dobrze.
- Jeżeli ze szczerego serca to obiecajcie mi, że takie rozmowy nie będą miały miejsca.
Rodzice spojrzeli tylko po sobie, westchnęli cicho i na tym rozmowa się urwała. Matka zaniepokojona tym, że córka może spełnić swą groźbę nie wspomina już o żadnych adoratorach do jej ręki. Tak ustały wszelkie próby wyswatania córki. Basia sama się nieraz zastanawiała, dlaczego jej koleżanki dawno powychodziły za mąż miały już swoje własne dzieci a ona nadal nie może znaleźć tego, który dzieliłby z nią życie na dobre i na złe. Czasem z zazdrością przysłuchiwała się paplaniu współpracownic, których tematem były ich dzieci. A to Maciusia brzuszek bolał i nie spał cala noc i oni z nim, a to Marzence zaczęły przebijać się pierwsze ząbki, więc stale popłakiwała i rodzice nie spali już porządnych kilka nocy. Andrzejek zrobił dziś już pierwszy samodzielny kroczek. Ileż w tym było radości, gdy działo się w domu coś dobrego, a ile niepokoju i strachu, gdy czyjeś dziecko zachorowało. Basia trochę uczestniczyła w tych pogawędkach, więcej jednak milczała przysłuchując się tym rozmowom jakby trochę zawstydzona, że jest tylko biernym słuchaczem tych trosk rodziców, sama nie uczestnicząc w tych kłopotach. Owszem miała pewne wyobrażenie o dzieciach, gdyż jako najstarsza w domu musiała doglądnąć młodszego rodzeństwa, ale to były tak odległe czasy, że pozostało tylko wspomnienie gromadki, z którą czasem nie mogła sobie poradzić. Chwilami zamyślała się analizując swe postępowanie. Co ma począć, jeżeli ten, na którego czeka, wcale się nie zjawi i pozostanie samotna do końca życia. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. A może postarać się o dziecko. Chętnych mężczyzn na pewno znajdzie do tego czynu.
Uśmiechnęła się trochę rozbawiona tokiem swego rozumowania. Co ma być to będzie niezależnie, co postanowi. W maju dostała skierowanie na dwutygodniowe wczasy do Continentalu w Ustroniu Morskim. Ucieszyła się, znów zobaczy morze i będzie karmić łabędzie, mewy i słuchać szumu fal, który tak uwielbiała. Spakowała walizkę, ojciec odprowadził ja na dworzec radząc by się sama nie oddalała od uczęszczanej plaży, bo lich nie śpi a dranie są wszędzie. Jeszcze tylko pożegnalny uścisk i pociąg ruszył nabierając szybkości, pędził na spotkanie z nieznanym. Bez żadnych przeszkód dojechała do Kołobrzegu skąd już autobusem dotarła do Ustronia Morskiego. Continental znajdował się niedaleko przystanku, więc już pieszo dotarła do niego. Mile zaskoczyła ja grzeczność obsługi, czystość i porządek panujący w całym ośrodku. Był to jeszcze okres przed sezonem, więc bez wielkich próśb dostała jedynkę, aby nie być uzależnionym od współlokatorki. Wzięła kąpiel i położyła się by odpocząć po podróży. Po chwili spała już twardym relaksującym snem. Gdy się obudziła, zapadł już zmierzch. O Boże, ale spałam, o mało co a bym przespała kolację.
Szybko zeszła na stołówkę, na której rzeczywiście było juz całkiem pusto.
- Przepraszam rzekła, ale spałam tak dobrze, że prawie przespałam kolację.
- Nic nie szkodzi odparła kelnerka, zaraz pani podam.
Kolacja smakowała wyśmienicie. Basia czuła jak wraca jej dobry humor po męczącej podróży. Choć była to już późna pora postanowiła wybrać się na spacer nad morze, które znajdowało się około 200 metrów od ośrodka. Z przyjemnością wdychała czyste, przesycone jodem morskie powietrze. Fale łagodnie szemrząc ścieliły się jej do stóp. Na nich jak miniaturowe stateczki kołysały się łabędzie a szybujące mewy od czasu do czasu krzykiem napełniały cisze pogodnego wieczoru. Nad widnokręgiem gasły ostatnie promienie zachodzącego słońca. We wszystkim czuło tu się wszechmocna rękę stwórcy. Basia po krótkim spacerze wróciła do ośrodka, postanawiając, że jutro skoro świt wybierze się nad morze. Ale gdy się obudziła słońce było juz wysoko i ledwie zdążyła na śniadanie. W życiu nigdy tak długo nie spałam, ale tak nie może być, bo przecież pojechałam tu się zrelaksować i poobcować z morzem, a nie przesypiać większa część dnia. Pogoda była wspaniała i choć była to dopiero godzina 9.00 temperatura przekraczała 20 stopni. Basia ubrała lekka bluzeczkę bez rękawów, przewiewną spódniczkę, na nogi włożyła sandałki, przez ramię przerzuciła torebkę i wyszła na spacer po plaży. Gdy dotknęła nogami piasku zdjęła sandały, włożyła je do torby i boso z rozpuszczonymi włosami szła brzegiem a fale podpływając pieściły jej stopy. Rześkie powietrze prawie odurzało. Przystanęła na chwilę, wyjęła z reklamówki chleb i rzucała małe kawałki łabędziom, które podpływały do niej. Mewy, którym nic nie ujdzie uwadze z krzykiem i łopotem skrzydeł otoczyły ją w powietrzu domagając się swojej porcji. Basia rzucała kawałki chleba do góry a mewy w locie przechwytywały je. Ale chleb się skończył, hałaśliwa gromada poszybowała dalej obserwując, czy ktoś ze spacerujących nie rzuca smakowitych kąsków. Wczasowiczów nie było zbyt wielu, ot jak to zwykle przed sezonem, wiec nie niepokojona przez nich delektowała się ta bliskością morza, które szumem opowiadało swą wielowiekowa historię. W odległości kilkuset metrów od brzegu płynęły dwa kutry rybackie, które jakby bawiły się w chowanego, wynurzając się na grzbiecie fali to znów niknąc za nią. W oddali błyszczał bielą swych burt większy statek, czasem wydawało się, że jest jakby zawieszony w powietrzu między niebem a ziemią. Niby jakiś rydwan kosmiczny przemierzał galaktyki w wiadomym sobie tylko celu. Tak idąc brzegiem doszła do Rzeki Czerwonej, której brunatne wody
wpływające do morza odcinały się od jego wód tworząc bruzdę innego koloru na tle niebieskiej toni morza. Basia patrzyła na te wspaniałości przyrody podziwiając jej piękno i ten niepowtarzalny urok, co zafascynuje i pochłonie bez reszty. Zrelaksowana, syta nowych wrażeń wróciła na obiad, który szybko zjadła, przebrała się i znów poszła nad morze. Cos ją ciągnęło do tego bezmiaru wód , który czasem groźnie bił falami o wysoki brzeg, to znów łagodnie pieścił pobliską plażę. Tym razem wody były spokojne a pogoda przyciągnęła większe liczby turystów i wczasowiczów. Szła teraz w przeciwnym kierunku, tam gdzie były zacumowane kutry rybackie. Tak idąc zapatrzona w morze potknęła potknęła się nagle o wystający z piasku jakiś korzeń i niechybnie znalazłaby się na ziemi, gdyby nie czyjeś ręce nie podtrzymywały jej przed upadkiem. Jakiś prąd nagle przeszył jej ciało, jakby silna dawkę energii ktoś jej nagle zaaplikował. Obejrzała się za siebie i ujrzała silnego, przystojnego mężczyznę, który z uśmiechem na ustach podtrzymywał ja przed upadkiem. Wszystko wokół niej zawirowało, serce zaczęło bić jak szalone.
O Boże czyżby to był ten, na którego tyle czekała.
- Nic się pani nie stało, zapytał trochę zapytał trochę zaniepokojony mężczyzna, bo jakoś dziwnie pani wygląda.
Oprzytomniała w jednej chwili.
- Dziękuję panu, nic mi nie jest tylko to nagłe pojawienie się pana i to w takiej chwili zbiło mnie trochę z tropu, ale jeszcze raz serdecznie dziękuję .
Wyciągnęła do niego rękę, którą on skwapliwie pochwycił i ucałował. Gdy ich ręce spotkały się znów fala gorąca przeszyła jej ciało.
- No nie tak nagle, rzekł. Ja już od dłuższego czasu idę za panią, nie mogąc zgadnąć skąd takie piękne zjawisko pojawiło się na tej mało uczęszczanej i odwiedzanej przez turystów plaży.
Mimo woli roześmiała się wesoło, a uśmiech jej był tak czarujący i pełen dziewczęcego uroku, że przystanął mimo woli zauroczony tym uśmiechem.
- Niech pan tak na mnie nie patrzy a raczej pod nogi, bo może spotkać pana to co mnie przed chwilą a ja nie zdołam pana utrzymać.
- Upaść przed panią to byłby największy zaszczyt zawołał, bo przed takim zjawiskiem należy być na kolanach.
- Ej, to musi pan uważać, bo zjawisko może zniknąć jak fatamorgana i zostanie pan sam na plaży, rzekła nadal się śmiejąc.
- Ależ uchowaj Boże, zawołał udając przestrach, za jakie grzechy miałby spotkać mnie taka kara. I złożywszy ręce klęknął przed nią na kolana.
- Oj, grzechy by się z pewnością znalazły choćby ten, że pan teraz klęczysz przed zwykłą śmiertelniczką.
- No może nie taką zwykłą skoro grozi, że rozpłynie się w powietrzu.
- Już dobrze niech pan wstanie a ja za to obiecuję że nie zniknę.
- Skoro tak to wstanę z radością, rzekł całując znów jej ręce.
- Może byśmy przestali z tym pan, pani odparła. Basia jestem.
- Mirek, odparł znów całując jej rękę.
- Proszę przestać z tym całowaniem, bo to nie wypada.
- Ja wiem, że nie wypada rzekł z tragiczną miną, ale na razie muszę się zadowolić tylko rączkami.
- Roześmiała się znowu, a rumieniec zakwitł na jej twarzy. No, no nie bądź taki szybki.
- Cóż mam począć, kiedy życie jest takie krótkie i pełne pułapek.
- Masz rację, ale skąd się tu wziąłeś.
- Mieszkam w Continentalu, przyjechałem na dwutygodniowe wczasy, dopiero wczoraj.
- Ja też przyjechałam i mieszkam w Continentalu, odparła.
- Patrz, co za zbieg okoliczności, ale nie widziałem ciebie na stołówce.
- Bo wczoraj zaspałam na kolację, a dziś na śniadanie. Takie to powietrze tutaj czyste i zdrowe, że spałam jak zabita.
- Tak, powietrze jest tu wspaniałe i pogoda na razie też, więc można spacerów zażywać do woli. Wiesz, przy moim stoliku jest jeszcze jedno miejsce wolne, więc jeżeli nie pogardzisz to zapraszam serdecznie.
Spojrzała na niego uważnie.
- Dobrze, tym bardziej, że do tej pory jeszcze nie miałam przydzielonego miejsca.
- To świetnie, zawołał bo mógłby cię ktoś poderwać a tego bym sobie nie darował.
- Jakoś do tej pory nikomu to się jeszcze nie udało, rzekła z uśmiechem.
- Co, zawołał, do tej pory nikt nie zdołał cię zatrzymać tylko dla siebie.
- Jakoś nie było takiego odważnego, a może moje wyobrażenie o mężczyźnie nie odpowiadały im, w każdym razie adoratorzy odchodzili z kwitkiem.
- Ha może to i dobrze, bo mogę mieć jakieś nikłe szanse u ciebie, zawołał.
- No, zobaczymy jak się będziesz sprawował, tylko bez klękania przede mną, widząc jego reakcję. Na razie zgadzam się tylko na posiłki przy wspólnym stole.
- Ha, cóż mam robić, rzekł z patosem, ale na początek dobre i to.
- Więc koniec spaceru idziemy na kolację, bo się spóźnimy.
Szybko zjedli kolację i znów poszli nad morze. Na niebie nie było ani jednej chmurki, laur morza stykał się z błękitem nieba tworząc tę harmonię w przyrodzie, jakby niebo z morzem to była jedna całość. Chylące się ku zachodowi słońce słało swe życiodajne ostatnie promienie, które przeskakując po falach rzeźbiło jakieś nierealne, bajkowe a jakże piękne zjawisko.
Mirek wziął Basię za rękę, której już mu nie broniła i oboje zafascynowani podziwiali to piękno roztaczające się przed oczami. Tarcza słoneczna czerwieniała coraz bardziej, aż znikła w otchłani morza pozostawiając tylko aureolę promieni, które stały się w zenicie nieba, aż znikły zupełnie. Zapadł cichy, łagodny zmierzch. Basia westchnęła.
- Boże, jakie to piękne, rzekła cicho jakby się bała, że mocniejszy głos może spłoszyć ten urok, który jeszcze chłonęli oboje.
- Tak, rzekł Mirek równie cicho, takiego piękna nie ma na całym świecie, tylko w naszym kraju.
Przytuliła się mimo woli do niego jakby pragnąc potwierdzenia tego, że to jest rzeczywistość.
Rzeczywistość, na którą czekała tyle czekała tyle lat tracąc już nadzieję na odnalezienie tego wymarzonego. I o dziwo ona, taka nieprzystępna w jednej chwili odrzuciła wszelkie uprzedzenia, pozostawała tylko jedna myśl, zatrzymać tę chwilę na zawsze.
Mirek czuł się podobnie. Do tej pory nie wierzył w miłość od pierwszego wejrzenia uważając tego typu opowiadania za wymyślone. Takie sytuacje mogą być tylko w książkach a nie w zwykłym życiu. To też nie wiedział jak się zachować w obecnie w obecnej sytuacji, tym bardziej że miał już pewne zobowiązania, których jeszcze nie rozwiązał. Ale nie mógł oprzeć się urokowi i temu ciepłu serdecznemu, które płynęło od niej. W pierwszej chwili nie wiedział jak ma postąpić, ale że cenił w ludziach uczciwość i sam taki był postąpił, że opowie jej wszystko o sobie. Zrobił się późny wieczór, trzymając się nadal za ręce, jakby z obawy, że coś ich może rozdzielić wracali do ośrodka .Przed drzwiami jej pokoju objął ją nagle i zachłannie zaczął całować. Basia odwzajemniała ten nagły przypływ namiętności wtulając się całą swą istotą gotowa na wszystko.
Mirek oderwał się z trudem dysząc ciężko.
- Dobranoc, rzekł zmienionym głosem i szybko wszedł do swego pokoju.
Basia stała nic nie rozumiejąc. Przecież chyba zdawał sobie sprawę, że z jej strony żadnego oporu nie będzie, więc czemu nagle odszedł. Ze smutkiem potrząsnęła głową, czyżby mu się nie podobała, ale przecież całe jego zachowanie świadczyło o tym że jest inaczej. Z głowa pełną posępnych myśli weszła do pokoju i tak jak stała padła na łóżko. Spała a praktycznie nie spała prawie całą noc. Śniły się jej jakieś koszmary, budziła się z krzykiem i znów zapadła w taki półsen, który czyni, że ranek jest jeszcze gorszy od wieczoru. Gdy poszła na stołówkę Mirek już tam był, twarz miał jakąś szarą, podkrążone oczy, co świadczyło, że chyba też nie spał tej nocy.
- Proszę cię, rzekł po powitaniu, byśmy poszli zaraz po śniadaniu na spacer, mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia .
Skinęła tylko głową. Śniadania oboje prawie nie tknęli. Wstali szybko od stołu i poszli w kierunku morza. Milczeli oboje. Gdy oddalili się trochę od spacerujących po plaży ludzi Mirek przerwał milczenie.
- Wybacz mi tę wczorajszą ucieczkę, ale jest sprawa o której chcę żebyś wiedziała, zanim sprawy pomiędzy nami zajdą za daleko. Przerwał na chwilę, zwiesił głowę i rzekł cicho.
Jestem żonaty, tu spojrzał na nią lecz ona milczała. Tak jestem żonaty i to od paru ładnych lat.
Nie było to małżeństwo z miłości raczej z przyjaźni, myśleliśmy że miłość przyjdzie później.
Nie przyszła. Na domiar złego nie mamy dzieci. Ostatnio stosunki między nami tak się zaogniły, że postanowiliśmy się rozejść nie komplikując jedno drugiemu życia. Ja właśnie dlatego przyjechałem tutaj by na spokojnie sobie wszystko poukładać. I nagle spotkałem ciebie. Było to tak jakby jakaś błyskawica przeleciała moje ciało było wypełnione tobą, ale chciałem być uczciwy względem ciebie, dlatego wpierw chciałem, abyś wszystko o mnie wiedziała. Ale takiej koszmarnej, drugiej nocy to chyba nie przeżyję.
- I ja też, rzekł cicho zarzucającemu ręce na szyję, bo wczoraj myślałam, żeś wzgardził moją miłością. Dziękuję, że mi wszystko powiedziałeś.
- A więc też mnie kochasz, zapytał cicho.
- Kocham, kocham tak mocno i szalenie, że też bym nie przeżyła drugiej takiej koszmarnej nocy. A teraz wracajmy do twego pokoju, bo chcę nacieszyć się każdą chwilą twej bliskości.
Wpadli do jego pokoju dysząc ciężko. Patrzyli na siebie z takim pożądaniem, że wszystko zaczęło im wirować przed oczami. Mirek chwycił ją w objęcia, gdyż zaczęła się słaniać i wpił swe usta w jej usta. Całowali się namiętnie bez opamiętania a odzież jakby sama zaczęła fruwać po całym pokoju, aż pozostali nadzy. Mirek na chwilę oderwał się od jej ust i z zachwytem przypatrywał się jej.
- Boże, jaka ty jesteś piękna wyszeptał ze wzruszeniem.
Rzeczywiście postać jej z wystającymi piersiami falującymi pod wpływem przeżywanych emocji była podobna do jakiejś greckiej bogini, która raptem znalazła się na tym ziemskim padole. Wziął ją na ręce i nie przestając całować zaniósł do łóżka. Jakiś czar ich otoczył, pokój cały zawirował i nic już nie pozostało tylko oni oboje spleceni ze sobą, zjednoczeni w tej ogromnej fali miłości, którą napełniali siebie wzajemnie, aż do zupełnego wyczerpania. Czas płynął a oni trwali w tej ekstazie nie mogąc się nasycić. Wreszcie oderwali się od siebie i chwilę leżeli w cichym skupieniu jakby jeszcze raz przeżywając minioną chwilę. Po jej twarzy błądził radosny uśmiech.
- Więc to tak jest, gdy się kogoś kocha. Nie myślałam nigdy, że może mnie spotkać coś tak cudownego.
- Ani ja, szepnął przytulając do niej twarz.
Wziął jej nabrzmiałe piersi w swoje dłonie i zaczął delikatnie całować. Basia sprężyła się wydając cichy jęk. Fala gorąca znów ogarnęła jej ciało, wpiła się ustami w jego usta i znów zjednoczyli się w tym cudzie, który tylko miłość jest w stanie wywołać. Na obiad nie poszli, bo czas ich stanął w miejscu, byli tylko oni i to wielkie rozsadzające ich uczucie, które wyzwoliło w nich te namiętność i wzajemne oddanie do granic niespotykanych u ludzi, którzy nie zaznali wielkiej, ofiarnej miłości. Na kolację zeszli, gdy już stołówka była pusta. Kelnerka patrzyła ze zdziwieniem i z zachwytem na te parę, która wpatrzona w siebie z uśmiechem na ustach chyba nawet nie wiedziała co spożywa. Wrócili znów szybko do siebie, jakby szkoda im było czasu i znów poddali się ekstazie wielkiej miłości. Od tego dnia rzadko wychodzili na spacery rozkoszując się tylko swoją bliskością i wzajemnym oddaniem. Mężczyźni oglądali się za nią na spacerach taki bił z niej urok, urok kobiety przesyconej miłością.
-Ale babka, mówili z zachwytem. Gdzie to się taka uchowała?
Po przechadzce wybrali się na zakupy do sklepu z pamiątkami. Rozstali się na chwilę by nie krępować się przy zakupach. Potem wrócili już do pokoju, bo szkoda im było każdej chwili, która nie była tylko dla nich. W pokoju Basia zarzuciła mu ręce na szyję i rzekła.
-Mam dla ciebie małą pamiątkę, chciałabym, aby przypominała ci morze i ten czas, którego znaczna część poświęciliśmy naszej miłości.
- I ja też mam dla ciebie drobny prezent, rzekł Mirek.
- W takim razie oboje razem go sobie przekażemy.
- Wyjęli małe pudełeczka przekazując je sobie.
- No to otwieramy, rzekła Basia.
W jednej chwili otworzyli pudełka i jednocześnie rozległ się okrzyk zdumienia. W obu pudełkach na złotym łańcuszku zawieszone było serduszko z bursztynu, w którym jak gdyby zaklęta przebłyskiwała niebieskim tafla morza. Przytulili się do siebie.
- Patrz jak nasze gusta są takie same. Będę go zawsze nosiła niezależnie od tego jak się potoczy nasze życie.
- I ja też, odparł, choć mam nadzieję, że ułoży się ono dla nas pomyślnie.
Basia nic nie odrzekła tylko przytuliła się do niego a jakiś wewnętrzny głos podpowiadał jej, że nic nie trwa wiecznie.
Pewnego dnia, gdy leżeli przytuleni do siebie rozległ się dzwonek telefonu. Mirek machinalnie podniósł słuchawkę.
- Słucham?
Chwilę słuchał w milczeniu, marszcząc brwi rzucając zdawkowe tak, tak, słyszę.
- Co wykrzyknął naraz, jesteś w ciąży. Ależ tak bardzo się cieszę kochanie, tylko tak mnie to zaskoczyło po tylu latach oczekiwań. Dobrze, dobrze zadzwonię i przyjadę kochanie. Ależ tak, na pewno.
Basia słuchała tego dialogu ze ściśniętym sercem. Mirek odłożył słuchawkę, chwilę milczał a następnie rzekł cicho.
-Dzwoniła żona, jest w trzecim miesiącu ciąży, w takiej sytuacji nie mogę jej teraz zostawić ze względu na dobro dziecka. Chyba mnie zrozumiesz i wybaczysz.
Skinęła w milczeniu głową. Krew jej gdzieś uciekła, była blada jak ściana. Oto przyszedł czas by zapłacić za tę szaloną miłość. Nie mogąc wymówić słowa w milczeniu ubrała się i wyszła z pokoju.
-Basiu, Basiu zawołał zrywając się Mirek.
Ale ona spojrzała na niego z taka rozpaczą że stanął jak wryty pozwalając jej odejść.
Basia spakowała szybko rzeczy, zeszła do recepcji wymeldowała się.
-Ależ ma pani jeszcze dwa dni wczasów zawołał recepcjonistka.
-Tak, odparła, ale muszę natychmiast wyjechać i mam jeszcze jedną prośbę do pani. Proszę pod żadnym pozorem nie dawać nikomu mojego adresu, zwłaszcza Mirkowi.
Recepcjonistka ze zrozumieniem skinęła głową. Basia zadzwoniła po taksówkę, wzięła po taksówkę, wzięła swe bagaże i wyjechała. Oto znów jeden rozdział jej życia i to ten najbardziej bolesny był za nią.
Mirek nie mógł zasnąć już tej nocy. Chciał biec do jej pokoju jeszcze raz prosić o wyrozumiałość i przebaczenie. Ale co mógł jej ofiarować oprócz słów, które przecież też ranią. Rano zszedł na śniadanie pragnąc spotkania z Basią i równocześnie bojąc się go. Ale przy stole nie było jej. Zdziwiony trochę i zaniepokojony poczekał do końca śniadania i poszedł do jej pokoju. Zapukał raz i drugi, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Zaniepokojony poszedł do recepcji pytając czy czasem coś jej się nie przytrafiło.
- Ta pani wczoraj wieczorem wyjechała, odpowiedziała recepcjonistka.
- Jak to, przecież turnus trwa jeszcze dwa dni, czy mogłaby pani dać mi jej adres.
- Niestety mam kategoryczny zakaz dawania komukolwiek jej adresu.
- Jak to zawołał, ale chyba nie mnie.
- Zwłaszcza panu, bardzo mi przykro, ale wola wczasowiczów jest dla nas święta i nie możemy jej złamać.
Mirek już o nic nie pytał. Przygnębiony wrócił do swego pokoju, bezradnie ze ściśniętym sercem popatrzył na jego wnętrze, w którym przeżył tyle miłosnych uniesień. Potrząsnął głową i wziął się za pakowanie. Po godzinie siedział już w autobusie w drodze do domu.
Żona przywitała go z radością i pewnym zdziwieniem, że przyjechał wcześniej niż planował.
Popatrzyła chwilę na jego zmienioną twarz, smutek płynący z oczu i spytała.
- Czy coś się stało. Nie cieszysz się, że będziemy mieli dziecko, bo tak jakoś dziwnie wyglądasz.
- Ależ oczywiście, że się cieszę, to tylko chwilowe zmęczenie, które za dzień lub dwa minie bez śladu.
Nie był to jednak już ten sam beztroski, tryskający humorem Mirek. Spoważniał jakoś. Na twarzy wciąż błądził jakiś nieokreślony smutek, który go postarzał o kilka lat.
Ciąża jego żony Kingi przebiegała bez większych komplikacji i zbliżał się czas porodu. Mirek odnosił się do niej z serdecznie, ale bez jakiejś wylewności w uczuciach.
Jednak ona o nic nie pytała, myślała tylko, że jak dziecko przyjdzie na świat to może się wszystko jeszcze odmienić. Nadszedł czas porodu podczas którego nastąpiły nieprzewidziane komplikacje. Lekarze kręcili z niepokojem głowami. Coś było nie tak jak być powinno. Po urodzeniu ślicznej dziewczynki nastąpił krwotok, który z trudem udało się zatamować, ale życie jej wisiało na włosku.
- Co się dzieje, pytał Mirek.
- Dziecku nic nie grozi, ale żony chyba nie uda nam się uratować.
Rzeczywiście po kilku ciężkich dniach Kinga zmarła. Przed śmiercią poprosiła go, by przyniósł jej dziecko. Z tkliwością popatrzyła na nie i łza stoczyła się jej po policzku.
- Dbaj o nią, rzekła słabym głosem i postaraj się o dobrą matkę dla niej.
Skinął tylko głową.
- Nic nie mów, odpoczywaj, wszystko będzie dobrze.
Kinga spojrzała jeszcze raz na córkę.
- Biedne maleństwo, co z tobą będzie. Były to jej ostatnie słowa.
Po pogrzebie Mirek troskliwie zajął się córeczką. Skontaktował z rodzicami, którzy zaofiarowali pomoc w jej wychowaniu. Zlikwidował mieszkanie i przeniósł się do nich.
Dziadkowie byli bardzo przejęci. W miesiąc później ochrzcił córkę dając jej imię Barbara.
Teraz dzielił czas pomiędzy pracę, a wychowaniem córeczki, na którą przelał teraz całą swoją miłość.
Basia po powrocie z wczasów rzuciła się w wir pracy chcąc zagłuszyć w sobie ten nieustanny ból i tęsknotę za czasem spędzonym z Mirkiem. Po kilku tygodniach zaczęły się pojawiać jakieś dziwne dolegliwości, zawroty głowy, nudności, zmiany nastroju. Sama nie wiedziała co się z nią dzieje i postanowiła pójść do lekarza. Lekarz wysłuchał jej uważnie zbadał, a następnie rzekł z uśmiechem.
- Nic szczególnego pani nie dolega.
- Jak to nic, zawołała, kiedy tak fatalnie się czuję.
- Bo jest pani w ciąży.
W pierwszej chwili nie dotarło to do niej, lecz pod wpływem wiadomości usiadła z wrażenia.
- Co pan doktor powiedział.
- Jest pani w ciąży powtórzył lekarz i to już jest chyba trzeci miesiąc, dlatego tak się pani czuje.
Chwilę siedziała nieruchomo jakby analizując tę wiadomość. Nagle poderwała się i ucałowała doktora w oba policzki.
- A to za co zawołał. - Za wiadomość. Dziękuję panu serdecznie, zawołała i już jej nie było.
Wyszła ze szpitala podśpiewując radośnie. Chciało się jej równocześnie śmiać i płakać. A więc jest w ciąży, nosi w sobie owoc ich szalonej miłości, że też o tym wcale nie myślałam, że właśnie tak to się może skończyć.
Dziecko. Naprawdę będzie miała swoje dziecko. A Mirek. Nie jego do tego nie będzie mieszać ma już żonę i też może już dziecko, nie może go obarczać jeszcze drugim. To będzie jej, tylko jej i nikomu nic do tego. 
Po powrocie do domu rzekła do matki.
- Mamo usiądź, mam ci coś ważnego do powiedzenia i proszę nie przerywaj mi, bo to nic nie zmieni.
Chwilę siedziała w milczeniu a następnie rzekła cicho.
- Jestem w ciąży, będę miała dziecko, proszę nie pytaj kto jest ojcem, bo i tak nie powiem. Jest to może najlepsza rzecz jaka mi się zdarzyła. Przynajmniej nie będę sama na stare lata.
Proszę uprzedź tatę by mnie o nic nie pytał. Chciałabym mieć w was podporę w trudnych chwilach, ale jeżeli nie będziecie mnie chcieli widzieć w domu to odejdę.
Matka potakiwała głową.
- Ja podejrzewałam, że chyba jesteś w ciąży widząc twoje ostatnie zachowanie, ale nie chciałam nic mówić dopóki sama nie powiesz. Córeczko dokąd byś ty poszła przecież nikogo poza nami nie masz, a miejsca wystarczy i dla wnuka, jeśli taka twoja wola by wychować je samotnie. To nie łatwa sprawa zważywszy też na języki ludzkie. No, ale wiesz co robisz.
Basia skinęła głową.
- Tak mamo wiem inaczej być nie może.
Ojciec, który wrócił późnym popołudniem do domu po rozmowie z matką, podszedł do niej przytulił do siebie i rzekł.
- Nie martw się córuchno, jakoś z Boską pomocą damy sobie radę i nie zważaj na ludzkie gadanie. Głowa do góry.
Basia uściskała ojca serdecznie.
-Dziękuję tato jest to dla mnie bardzo ważne, że jesteście po mojej stronie.
Tak się zaczął nowy okres w jej życiu. Oczekiwanie na istotę, która powstała w wyniku ich wielkiej miłości. Z biegiem czasu zaczęła przyzwyczajać się do myśli, że zostanie sama ze swym owocem, który nosiła pod sercem. Często dawał on znać o sobie przewracając się chyba na drugi boczek, gdy mu było nie wygodnie, bo kopał ją potężnie.
Koleżanki z pracy nie dawały jej odczuć, że została sama ze swym życiowym bagażem.
Starały się pomagać jej w pracy dopytując kiedy nastąpi rozwiązanie.
- Już niedługo, odpowiada pogodnie Basia, bo już jestem gruba jak balia.
Pośmiały się trochę, ale rzeczywiście czas zbliżał się nieuchronnie. Przygotowała na tę chwilę pieluszki i inne części garderoby dziecięcej, by mieć w pogotowiu to co w pierwszych dniach
jest niezbędne. O płeć dziecka nie dbała, choć wiedziona instynktem przygotowywała się na przyjście dziewczynki.
No i wreszcie nadszedł ten czas. Matka pojechała z nią do szpitala, by jej dodać otuchy. Ale Basia czuła się świetnie i z radością oczekiwała swojego maleństwa. Lekarze z uznaniem patrzyli na rozpromieniona pacjentkę, obyśmy w szpitalu wszystkie takie radosne matki mieli.
Poród nie trwał długo i Basia urodziła zgodnie ze swym przypuszczeniem śliczną córeczkę.
Ze wzruszeniem tuliła do piersi tę mała kruszynkę, która była łącznikiem miedzy nią a Mirkiem, a którego brak tak bardzo odczuwała w tej chwili.
Niestety nic nie mogła na to poradzić. Westchnęła cicho i zajęła się dzieckiem, które łapczywie przylgnęło do jej piersi jakby robiło to już wielokrotnie.
Pij, pij Mireczko, ma córeczko, cicho szeptała. Pij i rośnij byś była pociechą i radością mojego życia.
Ale choć poród odbył się normalnie i nie był ciężki jednak pozostawił na niej swój ślad.
Złapała się na tym, gdy chciała chwycić kubek z napojem a ręka jej znalazła sie obok niego o mało nie strącając go na podłogę. Spłoszona, na wizycie lekarskiej powiedziała o tym fakcie lekarzowi. Zawołano okulistę, który stwierdził, że rzeczywiście ma problem z oczami, ale być może to jest uraz poporodowy, który minie. Po kilku dniach była już w domu. Powitana została niezwykle serdecznie i dostała największy pokój aby obie z córeczką czuły się jak najlepiej.
Gdy nadszedł czas chrztu bez wahania rzekła, że imię ma już wybrane.
- Mirka.
Tak więc spędzała teraz czas z malutką córeczką, rozpuszczoną przez dziadków, bo taki jest ich przywilej. Ale z jej wzrokiem poprawy nie było. Musiała nosić ciężkie okulary o ogniskowej kilkunastu dioptrii, ale na razie nie chciała rezygnować z pracy tak długo jak długo to będzie możliwe. Tak upłynęło kilka lat. Mirka chodziła już do przedszkola. Basia musiała pożegnać się z pracą bo choroba oczu sprawiła że było to nie możliwe. Ale będąc osobą energiczną i stosunkowo jeszcze młodą chciała trochę pracować choćby społecznie.
Kiedyś wpadł w jej ręce miesięcznik ''Pochodnia'' dla osób niewidomych i niedowidzących.
Skontaktowała się z miejscowym Kołem, gdzie przyjęto ją bardzo serdecznie, gdyż każda osoba energiczna i chcąca pracować społecznie była mile widziana. Ten kontakt zmienił jej nastawienie do ludzi z dysfunkcją wzroku lub całkiem niewidomych. Zobaczyła że ludzie z tego otoczenia nie robią z tego żadnego problemu i starają się żyć całkiem normalnie. Kiedyś w Kole zaproponowano jej by wraz z córeczką wyjechała na wczasy rehabilitacyjne do ośrodka ''Klimczok'' w Ustroniu Morskim. Gdy usłyszała tą nazwę serce zaczęło jej bić jak oszalałe i ciężko dysząc osunęła się na krzesło.
- Co się pani stało, może wody rozległy się głosy.
Ale ona już dochodziła do siebie.
- Ustronie czemu nie, chętnie tam pojadę.
Po kilku dniach z walizką i córeczką na ręku znalazła się w autobusie, który, wiózł ją do Ustronia. Ośrodek ''Klimczok'' mieścił się zaraz za ''Continentalem'', więc znalazła go bez trudu.
Przyjęto ją bardzo serdecznie. Dostała pokój jednoosobowy z dostawka dla dziecka, by nie czuła skrępowania. Po południu, ponieważ pogoda dopisywała wzięła córkę za rączkę i pomaszerowały na plażę.
Mireczka, która pierwszy raz była nad morzem nie mogła się nadziwić, że tu jest tyle wody i ptaki duże jak ona sama i piachu tyle i te fale biegnące do nóg, od których trzeba było uciekać, by nie zamoczyć sukieneczki. Wszystko to było nowe i takie fascynujące, że nie mogła się temu nacieszyć. Gdy tak szły szczęśliwe i roześmiane nagle minęła ich jakaś dziewczynka wzrostu Mireczki.
- Mamusiu, mamusiu patrz ta dziewczynka ma takie samo serduszko bursztynowe jak ja.
Dziewczynka chyba usłyszała te słowa, bo odwróciła się w ich stronę i Basia oniemiała.
Dziewczynka była podobna do Mireczki jak dwie krople wody. Dzieci zbliżyły się do siebie patrząc na serduszka które miały na szyi.  
- Skąd masz takie serduszko jak ja, zapytała nieznajoma.
- Od mamusi, odparła Mireczka, a ty.
- Ja od tatusia .
- To może się wymienimy.
- Bardzo chętnie odparła obca dziewczynka.
Poczym zdjęły z szyi łańcuszki z serduszkami i wymieniły je między sobą.
- A gdzie jest twoja mamusia, pytała Mireczka.
- W niebie.
Basia słuchała tej rozmowy nie mogąc się ruszyć z miejsca, a wymiana serduszek zbiła ją kompletnie z tropu. Nagle za nią rozległ się głos, na którego dźwięk o mało co nie zemdlała
- Basiu, Basiu co ty wyprawiasz. Jak możesz się wymieniać z jakąś nie znaną osobą na serduszka?
- Ależ tatusiu, to jest takie same serduszko jak moje.
Mężczyzna podszedł, spojrzał na Mirkę i wyszeptał.
- O Boże, jakież między nimi jest podobieństwo.
Odwrócił się i dopiero teraz dostrzegł słaniająca się Basię.
- Basiu, Basiu to ty, wykrzyknął łapiąc ją w ramiona już po raz drugi.
- Tak to ja, odparła cicho.
- Boże co za spotkania, a to jest twoja córka.
- Nasza córka, Mireczka.
Mirek stanął jak wryty.
- Więc ty sama przez tyle lat borykasz się ze wszystkimi trudnościami.
- A cóż innego mi pozostało.
- A więc teraz już na poważnie, rzekł klękając przed nią. Czy będziesz chciała zostać matką Basi i moją żoną?
- Tak, odparł Basia, o boże tak.
Mirek porwał ją w ramiona a ona przytuliła się do niego.
Dziewczynki trzymając się za ręce patrzyły na tę scenę nic z niej nie rozumiejąc.


powrót do spisu treści


Liliana Lipińska-Sawka

PEŁNOSPRAWNI

 
        Jeśli los doświadczył Cię
        Niepełnosprawnością nie smuć się,
        Nie miej żalu.
        Dotknęło Cię boskie wyróżnienie.
        Każdy ma swój krzyż.
        Lecz niepełnosprawność nie jest karą!
        Jest nagrodą, oznaką wspaniałej inności
        Gdyż pełnosprawni inaczej, posiadają
        Możliwość większego docenienia tego co mają,
        Gdy ich pełnosprawni bracia i siostry
        niekiedy nie potrafią tego czynić.

 


CZYŃ
        Czyń, tak by nie ranić!
        Czyń, tak by nie krzywdzić!
        Czyń po prostu tak by twoja siostra, brat, bliźni.....
        Nie ronił łez
              Nie rób tego drugiemu czego sam nie chcesz doświadczyć!


powrót do spisu treści


Maria Rybacka

Moja nadzieja
          Są ptaki, które w klatce śpiewają.
          Kiedyś byłeś wesołym
          Ćwierkającym ptakiem,
          A teraz siedzisz ze złamanymi
          Skrzydłami.
          Wszystko się powikłało stało się
          Ciemne i ponure.
          Nawet nie wiesz, czy chcesz
          Jeszcze żyć.
          Twój duch jest jednak silniejszy
          Od ciała.
          To on zapala znów światło.
          Możliwe, że to tylko maleńki
          Promyczek, ale znowu coś widzisz.
          Widzisz przyjaciół, męża, żonę,
          Krewnych.
          Oni wszyscy potrzebują ciebie
          I twojego uśmiechu - twojej
          Obecności i przychylności.
          Zawsze znajdzie się jakieś wyjście.
          Każda gwiazda jest pełna światła
          Każdej nocy jest tak wiele gwiazd.
          Zawsze można odnaleźć jakąś drogę.
          Sami też możemy stać się drogą,
          Dla tych, którzy już nic nie Widzą....

 


Przyjaciółka od serca

        Jasna jest biała gwiazda o zmierzchu
        I niebo jest czyste pod koniec dnia,
        Lecz ona jaśniejsza jest i droższa
        Ona moja przyjaciółka od serca
        Jasna jest biała gwiazdka o zmierzchu
        I księżyc wędrujący aż do kolorów
        Nieba, lecz ona najpiękniejsza jest
        I bardziej warta kochania ona
        Moja przyjaciółka od serca.

 


Miłość

        Miłość nie czuje ciężaru,
        Nie myśli o kłopotach.
        Dokonuje prób ponad jej siły. Nie usprawiedliwia się, że coś jest niemożliwe.
        Potrafi podjąć wszystko i wypełnia wiele
        Tam gdzie ten kto nie kocha, upada i leży.
        Miłość jest czujna nawet we śnie, nie drzemie.
        Choć zmieniona, nie jest zmęczona
        Choć spętana - nie traci swobody,
        Choć niezaspokojona - nie jest zalękniona
        Lecz jak żywy ogień i płonąca pochodnia.
        Rwie się ku górze i pokonuje wszystkie przeszkody.


powrót do spisu treści

Piotr Warzecha
Basen - pastel, 51x37

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska