|
|
Zbigniew Bazielich
MODLITWA KALEKI
MATECZKO MA - CZĘSTOCHOWSKA -
TYLE ZAGROŻEŃ NA ŚWIECIE -
PROSZĘ CIĘ: ZECHCIEJ MNIE BRONIĆ,
OTOCZ OPIEKĄ SWE DZIECIĘ.
WSZAK PRZYZNASZ MATKO NAJŚWIĘTSZA,
ŻE ŻYCIE MNIE NIE ROZPIESZCZA
ZEŚLIJ WIĘC SIŁY NA CO DZIEŃ
BYM SAM SIĘ POTRAFIŁ PRZEMIESZCZAĆ.
PODARUJ PRAWDZIWĄ PRZYJAŹŃ
TAKĄ CO GŁOŚNO NIE KRZYCZY
BYM SIĘ JUŻ POCZUŁ BEZPIECZNY
I ZAWSZE MÓGŁ NA NIĄ LICZYĆ.
............................................................
A GDY MNIE JUŻ STWÓRCA WEZWIE
NADEJDZIE MOJA GODZINA
O WINDĘ GO DLA MNIE POPROŚ
BYM SIĘ PO SCHODACH
powrót do spisu treści
Katarzyna Kusek
Ballada o kobiecie na kółkach
Bohaterką tego opowiadania jest pewna kobieta. Prawdę mówiąc nie różni się Ona od miliona innych kobiet żyjących w naszym kraju. Nie jest od nich ani głupsza ani też brzydsza, niektórzy mówią, iż jest nawet inteligentna. Jej największym problemem jest to, że zamiast nóg ma kółka, dwa małe kółka z przodu i dwa większe z tyłu. Nogi owszem też posiada, lecz są one zupełnie do niczego, bezwładne no i w dodatku za krótkie. W dzieciństwie wiele miesięcy spędziła w różnych szpitalach i klinikach, bo lekarze próbowali naprawić Jej pokraczne nogi. Gdy teraz od czasu do czasu wraca myślami do tamtych dni, pamięta jedynie ból i strach. Ból związany z różnego rodzaju operacjami i strach, że kiedyś zostanie sama w tym obcym i pustym gmachu, zostanie sama na zawsze. Ogromnie bała się tej chwili, gdy rodzice po którejś operacji nie będą chcieli zabrać Jej z powrotem do domu. Widziała jak inne dzieci, które dzieliły wraz z nią ten sam los skazańców całymi latami czekają , by ktoś je odwiedził. I bez przerwy zadawała sobie pytanie: "czy ze mną będzie tak samo?" Aby poznać odpowiedź na to pytanie, nie musiała zbyt długo czekać. Gdy rodzice zaczęli coraz rzadziej Ją odwiedzać, wynajdując rozmaite powody by swą nieobecność w jakiś sposób usprawiedliwić, zrozumiała, że chwila ta zbliża się nieuchronnie. Miała wtedy jedenaście lat, lecz od tego momentu rozpoczęła się dla Niej dorosłość.
****************************************************
Zamieszkała, więc w domu opieki społecznej, ale zanim tam trafiła, przez kilka lat tułała się po różnych internatach. To wtedy właśnie zrozumiała, iż o wiele więcej od niepełnosprawności boli samotność. Gdy jest się skazanym na samotność wszystko przestaje mieć sens, życie robi się puste i mdłe. Uczucie nienawiści wzrastało w Niej przez lata, nienawidziła matki i ojca za to, że umieli tak po prostu przestać Ją kochać. Nienawidziła siebie bo była przekonana że skoro rodzice nie mogli Jej kochać musi być w Niej być coś odrażającego. Nienawidziła swoich nóg, bo to one były powodem Jej wszystkich nieszczęść. Gdyby urodziła się sprawna rodzice z pewnością nie porzuciliby Jej. W głębi duszy usprawiedliwiała ich postępowanie, dla swojej inności usprawiedliwienia znaleźć nie umiała. Nienawidziła sama siebie, po prostu brzydziła się sobą. Wiele lat przeżyła w stanie totalnej niezgody na bycie taką, jaką musiała zostać do końca swoich dni. Na zewnątrz stawała się coraz bardziej obojętna na otaczającą rzeczywistość, a w środku siebie nieustannie toczyła walkę. Przez kilka tygodni obiecywała sobie, że dzisiaj zrobi w końcu ten decydujący krok, przestanie egzystować. Lecz każdego wieczora odkładała ten czyn na dzień następny. Sama nie wiedziała dlaczego to robi, może ciągle chciała mieć nadzieję? Podświadomie szukała chociaż maleńkiego jej ziarenka, które mogłaby zasiać w swoim sercu. Aż pewnego dnia poczuła, że mimo tych wszystkich strasznych chwil jakie przeżyła, Jej życie może mieć sens. Musi tylko wybaczyć sobie i innym. Musi dać losowi szansę.
****************************************************
Od tego dnia rozpoczęła się Jej walka o każdy następny dzień. O to, by był on piękniejszy od minionego. Nie było to łatwe, lecz mimo trudu i rozpaczy, która Ją niekiedy ogarniała wytrwale podążała naprzód. Z upływem czasu świat zaczął jawić się Jej jaśniejszych kolorach. Spostrzegła, iż w każdym nawet najbardziej nieudanym dniu można znaleźć chociaż promyk nadziei, trzeba jedynie chcieć. Jej życie toczyło się naprzód niby tak samo, a jednak inaczej. Ludzie, którzy jeszcze nie tak dawno byli obcy i wrodzy stopniowo stawali się bliscy i przyjaźni. Świat wokół zaczął rozkwitać tysiącem barw dotychczas zupełnie nieznanych. Nadzieja i miłość zagościły w Jej sercu. Uśmiech coraz częściej rozkwitał na Jej wargach, życie z wolna nabierało sensu. Czas był Jej przyjacielem, pozwalał zapomnieć złe chwile i poczuć się wreszcie kimś wartościowym. Wtedy poznała wielu wspaniałych ludzi, którzy byli i są Jej prawdziwymi przyjaciółmi, na których nigdy się nie zawiodła. Ludzi, którzy dzisiaj stanowią Jej najcenniejszy skarb. Poznała także i Jego i od tej chwili nie była już sama, miała kogoś kogo mogła pokochać. Zrozumiała, że aby być w pełni człowiekiem, musi się poznać potęgę miłości. Była wtedy naprawdę szczęśliwa.
****************************************************
Tamte dni nigdy już nie powrócą Ona dobrze o tym wie, lecz Jej serce nie potrafi żyć bez wspomnień. One mają dla Niej niewyobrażalną wartość, bo jedynie dzięki wspomnieniom może uwierzyć, że na tym świecie spotkało Ją coś dobrego. Maleńka iskierka szczęścia, która chociaż na mgnienie rozświetliła mroki Jej ponurego życia. Mgła zapomnienia coraz bardziej zasnuwa chwile szczęścia i miłości, zacierają się twarze. Nie pamięta już nawet koloru Jego oczu. Ból też przeminął, pozostał jedynie żal. Jej jedyna miłość należy już do przeszłości. On musiał odejść, tłumaczy sobie kobieta na kółkach. Przecież chce aby przynajmniej on był szczęśliwy, więc musi się to odbyć moim kosztem, tak jest lepiej dla Niego. Ale serce boli ciągle niezabliźnioną raną i bez przerwy zadaje pytanie, czy to było jedyne rozwiązanie? Ona chciałaby o tym zapomnieć, wymazać tamte dni z pamięci lecz nie może. Miłość którą przeżyła jest jedynym dowodem na to iż żyła naprawdę. Sen tak prędko się prześnił, On wyjechał do innego miasta szukać pracy. Pisał listy i dzwonił, naprawdę to chyba Ją kochał. Mieli wziąć ślub i razem zamieszkać. Pewnego dnia przyjechała do Niej Jego Matka, błagała Ją by dała Mu spokój. Przekonywała, iż oczarowanie szybko minie i będą ze sobą nieszczęśliwi. Uwierzyła Jej, bo sama właśnie tego najbardziej się obawiała. Bała się, że przykuje go do siebie, a On z litości nie będzie chciał odejść chociaż przestanie Ją kochać. I dlatego napisała do Niego ten list, że już Go przestała kochać, że nigdy nie będą razem, bo Ona dawno kogoś ma ...
*******************************************************
Dziś już wie że popełniła błąd wyrzekając się miłości. Zabijając to uczucie unicestwiła również siebie, teraz to wie. Gdy podejmowała tę decyzję myślała że da radę żyć bez Niego. Pomyliła się czas dopiero pokazał, jak bardzo przeceniła swoje siły. On podobno jest szczęśliwy, zapomniał o przeszłości. Chce, bardzo chce wierzyć iż Jej ofiara nie poszła na marne. Że On nie rozpamiętuje tak jak Ona bez końca każdego dnia od nowa tamtych chwil. Zdaje sobie sprawę iż to już jest przegrana sprawa, lecz w głębi duszy nie umie się z tym pogodzić. Ciągnie za sobą te wspomnienia niczym nikomu niepotrzebny balast, z którym nie może się rozstać. Ma wrażenie że dopiero będzie miała wspomnienia dopóty przeszłość również należeć będzie do Niej. Dopóki pamięta czas który minął, może się jeszcze oszukiwać że chwile te żyją, iż jeszcze do końca nie odeszły. Czas powoli lecz systematycznie i bezlitośnie ograbia Ją ze wszystkiego co dla Niej najcenniejsze. Bardzo boi się chwili, gdy zostanie sama, bez wspomnień, bez przeszłości. Co wtedy zrobi to pytanie nie daje Jej spokoju. Nie ma pretensji do nikogo, może tylko do losu i do siebie. Ma żal do siebie, iż nie miała dość siły by walczyć o swoje szczęście. Gdyby odważyła się walczyć o jakość swego życia czy byłaby teraz szczęśliwsza. Nie można cofnąć czasu, ani zmienić przeszłości one są już poza naszym zasięgiem, nie mamy na nie wpływu. Pozostaje Jej jedynie niewczesny żal. Nie spodziewa się od życia już niczego dobrego, pozbyła się złudzeń. Bez złudzeń nawet łatwiej Jej jest żyć. Chce tylko w spokoju dotrwać kresu swoich dni. Mimo wszystko nie żałuje swego życia, wie że przeżyła je najlepiej jak umiała, nikogo oprócz siebie przecież nie skrzywdziła. Oglądając wszystkie wydarzenia których musiała doświadczyć rozumie, iż każde z nich było lekcją . Nie wie tylko czy dobrze odrobiła zadaną Jej pracę, tego dowie się dopiero po tamtej stronie. Jeśli ta druga strona w ogóle istnieje...
powrót do spisu treści
Bogusław Duch
EPINOIA
Ba,
Oczywiście byłem Tam i zobaczyłem
Ją Mądrość od pasa w dół zwierzęcą.
Ja też jestem obcy, nie z tego świata
Dziś wieczorem
Depczę tekturową twarz faceta, który
Chciał uczynić ze mnie coś złego,
Pełnego chwilowej mocy. Pędzącego ku
Smolistej samotności.
Gdy się obudziłem;
Macałem ściany ciasnego pokoiku z mięsa.
Oto miecz mądrości,
Oto święty pot i
Powoli wstaję spod kołdry
Po tym jak otumaniono mnie że szczytem ontologii
Jest wybór kremu do golenia...
powrót do spisu treści
Halina Kobak-Prusek
PRZYGODA w HOTELU
Było to około lat dwudziestych. Ciocia Julia , która
mieszkała jeszcze wówczas w Żytomierzu , wybrała się do Kijowa
na ciekawą wystawę zagraniczną , którą chciała koniecznie zobaczyć.
Trudno było o nocleg , ale znalazła pokój w hotelu.
Była to osoba bardzo religijna , która zawsze przed
snem długo się modliła.
To samo uczyniła i tym razem klęcząc przy łóżku.
Naraz usłyszała głośne chrapanie wydobywające się
spod łóżka i zobaczyła śpiącego mężczyznę.
Cicho wstała i wyszła , aby powiadomić służbę hotelową.
Natychmiast ujęto złodzieja , który znudzony czekaniem , aż ciocia
skończy modlitwy - smacznie zasnął.
Przebudzenie na pewno było mniej przyjemne.
DIABELSKI FIGIEL
Kiedy umarł mój dziadek , profesor gimnazjalny w Żytomierzu -
babcia musiała wynająć parę pokoików aby utrzymać rodzinę.
W parterowym domku mieszkała jeszcze krewna , która co pewien
czas przyjeżdżała z Wilna. Była ogromnie pobożną staruszką.
Miała tu ulubionego czarnego kotka , którego brała na kolana
gdy siadała do dłuższej modlitwy.
Kotek leżał spokojnie i obojgu było dobrze.
Następnie żegnała się znakiem krzyża i odmawiała różaniec.
Widzieli to chłopcy , którzy mieszkali obok w pokoju.
Mili , dobrze wychowani , ale jak to młodzi mający figle w głowie.
Pewnego razu wpadli na pomysł , aby nauczyć Mruczka,
że jak ciocia Jadwisia się żegna i bierze różaniec to należy ziewać.
No i zaczęła się tresura polegająca na powielaniu zachowań cioci
Jadwisi , głównie żegnanie się przed modlitwą.
Następnie kot dostawał solidne klapsy , po których umykał.
Już rozumiał ,że po żegnaniu będzie bicie.
No i się zaczęło !
Biedna staruszka nie rozumiała co się dzieje.
Pożaliła się domownikom i pytała się co to ma znaczyć !
Oto chłopcom chodziło i otrzymała odpowiedź :
"a może w nim siedzi Diabeł".
Mruczek był czarny i tylko zielone ślepia mu błyszczały.
Dużo było uciechy w domu, a figiel przeszedł do domowej
legendy.
powrót do spisu treści
Piotr Stanisław Król
Mikoła z dworca rajskiego
Nikt nie miał pojęcia skąd przyszedł, ani jak się nazywał. Nawet siostra Klara, która podobno wiedziała wszystko o mieszkańcach tego schroniska. Czasami nawet więcej, niż oni sami. Był stary, miał długą siwą brodę i opadające na ramiona srebrzyste włosy. W przeciwieństwie do większości mieszkańców tego przybytku odrzuconych, był zawsze czysty i schludny. Choć ubranie na nim było sprane do granic możliwości, wielkie, czarne buty miały różniące się sznurowadła, jedno niebieskie, a drugie jasnozielone. Charakterystyczne było w nim to, że wszystko, co nosił na sobie miało jakiś defekt: koszula naderwany kołnierzyk, spodnie wiecznie odrywającą się łatę na kolanie, sweter był przetarty na łokciu, a lewy but wyglądał, jakby był wiecznie zaspany i ziewał, opuszczając dolną szczękę podeszwy. Siostra Klara wielokrotnie chciała to wszystko pozszywać, połatać, pokleić. Nie pomagały żadne perswazje. Delikatnie zabierał z jej rąk przybory do szycia i odkładał bez słowa na miejsce do wielkiej, czarnej komody. Gdy dostał kiedyś od niej nową, piękną flanelową koszulę w czerwono-niebieską kratę, następnego dnia miał ją już na sobie wiecznie kaszlący Chudy Franek, któremu wycięli prawe płuco. A on znów paradował w swojej koszuli z oberwanym kołnierzykiem. W końcu wszyscy przyzwyczaili się do jego dziwactw. Nawet siostra Klara, choć przyszło jej to z dużym trudem. Bardzo lubiła starego.
Nie tylko ubranie na nim miało liczne uszczerbki. On sam też miał pewien defekt - nie mówił. Nikt nie słyszał, żeby powiedział, choć jedno słowo. Choć kiedyś Pokrzywiony Bolo przysięgał, że słyszał przez drzwi rozmawiających starego z siostrą. Ale nikt mu nie wierzył. Bolo był trochę pomylony i często zmyślał różne niestworzone historie.
Stary nie mówił, ale pomrukiwał czasami pod nosem i patrzył tymi swoimi dużymi, szarymi, dobrymi oczami spod krzaczastych brwi. Było w nich coś, co rozbrajało nawet największych hulaków ze schroniska. Kiedy ktoś wrócił z miasta w stanie upojenia alkoholowego, siostra Klara robiła piekielną awanturę i wyrzucała biedaka bez litości za drzwi. Trzymała się ściśle reguł spisanych na wielkim, pożółkłym kartonie, który wisiał na ścianie korytarza. Punkt o zakazie spożywania alkoholu, miał dla nie znaczenie szczególne. Problem w tym, że mało kto umiał tutaj czytać. A jeśli nawet umiał, to udawał, że tego akurat nie przeczytał. W nocy zziębnięty i przerażony wygnaniec wracał tylnymi drzwiami, wprowadzany po cichu przez starego. Przygotowywał też rano biedakowi wielki dzban herbaty, co budziło w siostrze Klarze podejrzenia, że najwyraźniej przesoliła zupę. Skutek był taki, że przez kilka następnych jedli ją wszyscy nie dosoloną. Ale nikt w takich wypadkach nie protestował. A gdy skruszony wygnaniec pojawiał się na stołówce, nieunikniona w takich wypadkach erupcja gniewu siostry gaszona była przez starego, który kładł delikatnie wielkie dłonie na jej ramionach i powoli kręcił głową patrząc jej prosto w oczy. Skutkowało za każdym razem. Choć jej trzaskania rondlami było później słychać chyba trzy ulice dalej.
Kiedyś podczas kolacji Karcioch, postać spod ciemnej gwiazdy, który wylatywał ze schroniska już kilka razy i tyleż razy był ratowany przez starego, powiedział - Wiecie, on jakiś niedokończony jest. No wiecie, o co mi się rozchodzi?
Wszyscy zamilkli i słuchali, co też za chwilę powie. Nawet siostra Klara zatrzymała się w pół kroku z koszykiem pełnym pokrojonego chleba. Stary też podniósł głowę znad talerza i patrzył z oczekiwaniem na Karciocha.
- No, wiecie - kontynuował - dobry może z niego jest i gościu, ale kurna, niedokończony jakiś... Taki Mikołaj niedorobiony. Nazwijmy go Mikoła! - zawołał głośno. - Wybrakowany Mikołaj. Co wy na to?
Spojrzeli na starego. A on zaśmiał się od ucha do ucha wydając gardłowe pomruki i klaskał radośnie w dłonie. Wszyscy ryknęli śmiechem, nawet siostra Klara. I tak już zostało.
W tym roku mijały już trzy lata, jak Mikoła pojawił się w schronisku. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i stary znów zaczął swoje dziwactwa, jak określali to zgodnie wszyscy mieszkańcy. W tym czasie Mikoła znikał na wiele godzin. Wracał przynosząc z sobą najprzeróżniejsze zabawki. Skąd on je brał, wiedział tylko on sam. Z pewnością nie były to jednak zabawki z tego nowego supermarketu w centrum. Były one takie, jak i on sam - z defektami. Kolejka z brakującym jednym kołem, okaleczone misie, samochodziki po wyraźnych wypadkach losowych, lalki, które wymagały pilnie nowych peruk, a czasem i brakujących kończyn.
Karcioch pukał się w czoło i mówił - Znów Mikole odbiło. - Popatrzcie, kto te rupiecie będzie chciał wziąć. Mikoła z bożej łaski, cholera...
Inni też nie pozostawali w tyle i dokuczali staremu, tak jakby im niczego nie brakowało, jakby byli kompletni. A nie byli. Może dlatego tak ich to wyprowadzało z równowagi. Mikoła tylko się dobrotliwie uśmiechał pod nosem i dalej robił swoje. Wieczorami czyścił, malował, reperował i sztukował swoje znaleziska. Siostra Klara zawarła z nim jakiś cichy pakt, bo aktywnie pomagała w tych czynnościach. Czyściła i prała pluszowe przytulanki, czesała odświeżone lalki, sztukowała braki. Jednak nie do końca. Mikoła postawił jeden warunek. Każda zabawka musiała mieć pozostawiony wyraźny ślad swojej przeszłości. Przepiękna kolejka lśniła, ale nadal brakowało jej jednego koła, lalka była śliczna i ubrana w nowe fatałaszki, ale brakowało jej nadal jednej ręki, wielki kangur znów był, jak nowy, ale zwichnięcie lewej nogi nie zostało usunięte. I tak było ze wszystkim zabawkami.
Siostra Klara zrozumiała to, gdy kiedyś przez pół godziny toczyła cichy spór o królika. Była to przepiękna, pluszowa zabawka. Królik był jak żywy, trudno było od niego oderwać oczy. Został wyprany i wymoczony w płynie o zapachu sosnowego igliwia. Siostra uważała, że taki zapach będzie jak znalazł dla tego pluszowego stworzonka. Kiedy jednak wyjęła z komody pudełko z nićmi, aby przyszyć naderwane ucho i doszyć guziczek w miejsce brakującego oczka, stary delikatnie ale zdecydowanie zaprotestował. Schował nici i igły do pudełka i zaniósł je z powrotem na miejsce. Nie dała tym razem za wygraną. Ponownie pudełko wylądowało na stole, a ona ze skupieniem zaczęła szukać odpowiedniego guziczka. I znów sytuacja się powtórzyła. Pudełko wylądowało w szufladzie komody. Za trzecim razem zrozumiała. Królik pozostał niedokończony. Jak kolejka, samochody, lalki, misie, Mikoła oraz wszyscy mieszkańcy tego schroniska...
Pojawił się na dworcu około południa. Na głowie miał wełnianą, kolorową czapkę z wielkim pomponem, a na szyi czerwony szalik. Pożyczył mu go Karcioch, zaznaczając przezornie, że zaraz po powrocie ma mu go zwrócić. Czapkę wcisnęła na głowę w ostatniej chwili siostra Klara, i to z takim impetem, że oparła się dopiero na jego wielkim, kulfoniastym nosie. Śmiechu było z tego, co niemiara. Radośnie zaczął się tegoroczny dzień Wigilijny. Trochę to było niezwykłe, gdyż był on w schronisku raczej mało lubiany. Przywoływał w mieszkańcach nostalgię oraz wspomnienia zdarzeń z przeszłości, do których trochę tęsknili, a w większości przypadków chcieli od nich jak najdalej uciec.
Mikoła wszedł na peron dźwigając na plecach wielki worek zabawek. Rozejrzał się dookoła. Prószył drobniutki śnieg, a spomiędzy chmur wyglądało słońce. Dzięki za tą pogodę - pomyślał patrząc w górę, w okolice dworcowego zegara, a może jeszcze wyżej.
Na dworcu było gwarno i tłoczno. Jedni wyjeżdżali, inni wysiadali na tej stacji, od lat nazywanej w mieście - rajska. Kto ją tak nazwał? Nikt dzisiaj właściwie nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Może było to wtedy, gdy upadła fabryka, a setki pracowników wylądowało na bruku? Od tego czasu zaczęto mówić, że to miasto nie ma już przyszłości, że życie tutaj jest piekłem. A każdy, kto stąd wyjeżdża, zmierza ku lepszemu, że wszędzie jest raj w porównaniu z tą dziurą.
A może nazwali ją tak młodzi narkomani, którzy pojawili się mniej więcej w tym czasie, gdy rodzice wylądowali na głodowych zasiłkach dla bezrobotnych, gdy zamknięto ostatni dom kultury oraz szkołę przyzakładową? Słyszało się w mieście, jak mawiali między sobą: "Idziemy do rajskiego, czas na odlot.", albo "Byłeś w raju? Jesteś na haju!".
Walka z dilerami, którzy mieli swój punkt właśnie w tym miejscu, była tak beznadziejna, jak beznadziejna była sytuacja wielu tutejszych mieszkańców. Dwa miesiące przed świętami jeden z chłopaków zmarł z przedawkowania. Znaleziono go tuż za semaforem. Ksiądz podczas mszy pogrzebowej wspominał coś o piekle, jakie stwarza sobie sam człowiek na tym padole. Wszyscy przytakiwali mu ze zrozumieniem. Wielu pomyślało w duchu, że jeden z nich właśnie się z niego wyrwał.
Mikoła usiadł na jedynej wolnej ławce. Położył obok swój worek i uśmiechnął się od ucha do ucha. Kochał ten dzień. Czekał na niego caluteńki rok.
- Popatrz, że też nie zrobią porządku z tymi włóczęgami - powiedziała z nieskrywaną złością starsza, elegancka pani do młodzieńca, który trzymał ją pod rękę. - Tylko miejsce zajmują na dworcu i choroby jeszcze roznoszą!
- Mamo, daj spokój, zaraz przyjedzie pociąg - powiedział chłopak. - Nie musisz siadać, odpoczniesz sobie w przedziale. Oddalili się tak szybko, że stary nie zdążył nawet poderwać się z ławki, aby ustąpić miejsce. Posmutniał, chociaż właściwie powinien się już dawno przyzwyczaić do takich sytuacji. Nie potrafił, a może po prostu nie chciał.
Powoli rozwiązał worek i wyjął kilka zabawek z wierzchu. Lśniąca lokomotywa z czerwonymi kołami, wielki brzuchaty miś, stary model czarnego Forda z chromowanymi kołami, malowana lala z rudymi włosami do pięt, w sukience z koronek.
- Tato, tato, jaka super koleja! - kilkuletni chłopak wrzasnął tak głośno, że stary aż podskoczył z wrażenia. Mikoła uśmiechnął się, wziął lokomotywę i podał ją chłopcu. Gdy ten już miał ją wziąć do ręki, ojciec szarpnął go gwałtownie do tyłu. - Zostaw to! - ostry zdecydowany głos przeszył powietrze. - To jest jakiś obdartus, pewnie chce pieniądze za tą połamaną zabawkę. Wstydu nie ma.
Stary powoli podniósł głowę i spojrzał ojcu prosto w oczy. Trzymał jednocześnie dalej lokomotywę w wyciągniętej dłoni. Chłopiec chciał ją chwycić, ale rodzic trzymał go mocno metr od zabawki. - Pan nie ma wstydu, żeby w taki dzień... - nie dokończył zdania. Spojrzenie starego przeszyło go na wylot. Elegancki mężczyzna zmieszał się na moment i stracił pewność siebie, której mu dotąd nigdy, w żadnych okolicznościach, nie brakowało. Sięgnął szybko po portfel i wyjął dwadzieścia złotych. - Proszę, masz - powiedział ze wzgardą. - Przecież po to tu przyszedłeś...
Trzymał banknot w wyciągniętej dłoni. Stary nawet nie drgnął. Chłopiec zaczął płakać i coraz mocniej dopominać się o zabawkę. Ojciec energicznie szarpnął syna do tyłu a banknot rzucił na ziemię. Dwudziestozłotówka zataczając kręgi, opadła tuż obok wielkiego, czarnego buta z jasnozielonym sznurowadłem, który najzwyczajniej w świecie ziewał odklejoną podeszwą. Mikoła nawet nie spojrzał na banknot. Dalej patrzył ojcu prosto w oczy. Ten znów się zmieszał i spuścił wzrok.
- Kup sobie coś, wypij... - mruknął pod nosem i odwrócił się tak gwałtownie, że chłopiec o mało nie upadł. Rozległ się głośny płacz. - Nie rycz. Zobaczysz, co ci Mikołaj dzisiaj przyniesie pod choinkę. Prawdziwe zabawki, nie jakieś stare rupiecie!
- Ale ja chcę taką koleję! - wrzeszczał na całe gardło malec. Za chwilę zniknęli w tunelu prowadzącym do miasta.
Powoli odłożył lokomotywę obok brzuchatego misia i malowanej lali. - Hej, stary ramolu! Tobie chyba te pieniądze nie są potrzebne? Mikoła tuż przed oczami ujrzał kościstą, odmrożoną dłoń trzymającą banknot, który jeszcze przed chwilą leżał koło jego buta. To był Negro, miejscowy ćpun. Podejrzewano go też, że jest dilerem. Wszyscy się go bali, nawet dworcowa policja. Od dnia, kiedy w szale biegał po terenie dworca ze strzykawką z jakąś brunatną cieczą, stał się nietykalny.
Mikoła nie zareagował na zaczepkę. Spokojnie układał zabawki na ławce, tak jakby ten prawie dwumetrowy, śmierdzący potem i jakąś nieokreśloną chemią facet był powietrzem. Negro powoli schował banknot w kieszeni spodni, a na odchodne kopnął worek. - Zabieraj stąd te śmieci, dziadu! - warknął i oddalił się powolnym, leniwym krokiem.
- Widziałaś? Ten młody obdartus okradł tego żebraka! - oburzony głos eleganckiej pani, aż dygotał ze zdenerwowania. - Takie czasy, kochana... - odpowiedziała jej towarzyszka podróży. - Takie czasy, teraz nawet żebraków okradają.
Zapadał zmierzch. Stacja powoli pustoszała. W świetle dworcowych latarni błyszczały, niczym drobne diamenciki, opadające płatki śniegu Mikoła powoli szedł po białym dywanie, którym przykryty był peron. Skrzyp,.skrzyp, skrzyp - rozlegał się odgłos spod jego wielkich, czarnych butów. Niósł na plecach worek, a w nim wszystkie zabawki, które w południe zabrał ze schroniska. Było kilkoro jeszcze dzieci, które bardzo chciały je wziąć. Ale kończyło się to zawsze podobnie jak w wypadku eleganckiego, pewnego siebie ojca chłopca, który tak bardzo chciał tą przepiękną lokomotywę z czerwonymi kołami. Jeszcze dźwięczały mu w uszach epitety oburzonych podróżnych: "brudny obdarciuch", "pewnie chory na guźlicę, nie zbliżaj się do niego Basiu...", "skąd ten bezdomny wziął te rupiecie, ze śmietnika?". Gdzieś z oddali, z pobliskich domów, rozeszły się dźwięki kolędy.
Na peronie była jeszcze jakaś młoda, skromnie ubrana kobieta z małą dziewczynką. Wysiadły z ostatniego pociągu, który zatrzymał się tutaj kwadrans temu, Najwyraźniej na kogoś czekały.
- Ciocia zaraz po nas przyjdzie Moniczko - usłyszał z oddali głos kobiety.
- Ciocia Tosia zawsze się spóźnia, pewnie liczy swoje koty - radośnie zaśmiała się dziewczynka. - A pamiętasz mamo, jak ostatnio zginął jej Buras? Pół miasta na nogi postawiła, a on siedział schowany za wielkim garnkiem z kompotem w spiżarce i zjadł jej pół karpia!
- Tak, to chyba jedyny kot na świecie, który lubi karpia w galarecie! - zaśmiała się mama.
Mikoła powoli zbliżał się w ich kierunku. Szedł wzdłuż metalowej barierki odgradzającej zejście do tunelu dworcowego. Miał zamiar wracać do schroniska. Już słyszał ten pogardliwy głos Karciocha, wyśmiewający jego dziwactwa wigilijne. Siostra Klara nie powie nic. Ale swoje pewnie pomyśli. Użali się nad nim i zacznie karmić dwunastoma potrawami z takim zapałem, jakby to miało mu wynagrodzić porażkę. Uśmiechnął się pod nosem na tą myśl. Siostra Klara, kochana, dobra Klara - zadumał się.
- Mamo, mogę sobie pobrykać? Jak tygrysek od Kubusia Puchatka? - usłyszał pytanie dziewczynki.
- Możesz Moniczko, tylko trzymaj się tej poręczy i uważaj!
Dziewczynka złapała się jedną ręką barierki i ruszyła w podskokach przed siebie. Głowę miała opuszczoną, jakby przyglądała się swoim czerwonym bucikom, spod których wzbijały się obłoczki świeżego, sypkiego śniegu. Mikoła zatrzymał się i czekał, aż dziewczynka go ominie. Wszystkie dzieci zręcznie go omijały i biegły dalej przed siebie. Ona jednak pędziła prosto w jego kierunku. Zanim zdążył zareagować, z impetem wpadła na niego. Zachwiał się i całym swoim ciężarem usiadł w na ziemi, aż rozległ się zdwojony jęk. Jęknął stary peron i nieszczęsny Mikoła. Worek zsunął się z jego ramienia, a część zabawek wyleciała na ziemię.
- Och, przepraszam, przepraszam... - zawołała przestraszona. - Ja nie chciałam, ja tylko sobie tak brykałam...
Była bliska płaczu. Mama natychmiast ruszyła w ich kierunku. - Nic się panu nie stało? Wie pan, ona jest...
Mikoła spojrzał na nią swoimi szarymi, dobrymi oczami spod krzaczastych brwi. Położył palec na ustach i powoli pokręcił głową w prawo i w lewo. Kobieta uśmiechnęła się niepewnie, a po chwili pokiwała do niego przyzwalająco głową. Nie zaczęła go wyzywać, nie było w niej widać strachu, obrzydzenia ani pogardy. Była dzisiaj pierwszą osobą na tym dworcu, u której dostrzegł życzliwość oraz nutkę zaciekawienia.
Spojrzał na dziewczynkę. Jej wzrok skierowany był gdzieś w bok. Miała martwe, nieruchome źrenice.
- Nic się panu nie stało, nie gniewa się pan? - zapytała z troską w głosie, który znów się płaczliwie załamał.
Pogłaskał ją delikatnie po głowie i wydał pomruk. Taki trochę, jaki zapewne wydają zadowolone niedźwiedzie. Dziewczynka wyczuła pod nogą coś miękkiego. To był królik. Ten, o którego taki bój toczył z siostrą Klarą. - Och! Jaki miły pluszak! - zawołała dziewczynka, podnosząc go z ziemi. - I jak pięknie pachnie... lasem. Mamo, pachnie jak w lesie za domem cioci Tosi!
- To jest królik Moniczko - podpowiedziała jej mama. - Prześliczny! A może on rzeczywiście jest z lasu za domem cioci Tosi? - mrugnęła porozumiewawczo w kierunku Mikoły. Uśmiechnęli się oboje.
Mała powoli i uważnie obmacywała włochate stworzonko. - Och, królik ma chore uszko! - zawołała. Jej ręka troskliwie dotykała naderwanego, długiego ucha. - I chore oczo! - jej ręce wymacały brak jednego guziczka. - Biedne maleństwo... - wyciągnęła ręce z futrzakiem w kierunku starego, chcąc mu go oddać. Mikoła ujął w swoje wielkie ręce dłonie małej. Delikatnie i powoli przycisnął je do piersi dziewczynki i tak przytrzymał przez dłuższą chwilę.
- Mogę go wziąć? Naprawdę, mogę go z sobą wziąć?
- Hmyhm - wydał z siebie pomruk.
- Dziękuję panu! Ja się nim zaopiekuję, będzie mu u nas dobrze. A mama z ciocią zaraz go wyleczą. Naprawią ucho i oczko i będziemy razem sobie brykać! - wołała uszczęśliwiona, ściskając z taką siłą futrzaka, że chyba nikt nie zdołałby go jej wyrwać z objęć. Nawet sam Negro, postrach rajskiego dworca.
Szedł powoli tunelem dworcowym. Panował tutaj wieczny półmrok. Kilka ocalałych świetlówek migotało niebieskim, nieprzyjemnym światłem pod łukowatym sufitem. U wylotu tunelu jarzyło się jasne światło latarni. Padał coraz gęstszy śnieg. Przy chodniku stał samochód, a na jego tle widać było trzy sylwetki. Jedna z nich obejrzała się i przez dłuższą chwilę patrzyła w głąb tunelu. Potem nachyliła się do małej, drobnej dziewczynki i obie zaczęły machać rękami. W ręku Moniczki radośnie fruwał królik. Jego długie uszy zataczały koła na tle śnieżnego puchu, iskrzącego się w świetle latarni. Mikoła zatrzymał się i odwzajemnił pozdrowienia. Jego wielka, jak łopata dłoń, wzniosła się wysoko do góry, potem opadła w dół, a następnie powędrowała do lewego ramienia i powoli przemieściła się w linii prostej w kierunku prawego.
Gdy samochód zniknął już za zakrętem ulicy, Mikoła ruszył powoli w stronę wyjścia. W połowie tunelu znajdowała się wnęka. Stał w tym miejscu wielki, metalowy kosz na śmieci. Stary zauważył tam zarys jakiejś postaci. Było tutaj prawie zupełnie ciemno, ale na tle ciemnoszarej, brudnej ściany odrysowywała się czarna sylwetka. Położył worek i podszedł bliżej. Na ziemi siedział bez ruchu, z opuszczoną głową Negro. Kolana miał podciągnięte pod samą szyję. Jego czarne, długie włosy zakrywały twarz. Obie ręce rozrzucone miał na boki. Mikoła długo przyglądał się chłopakowi. Usta starego, co jakiś czas bezgłośnie poruszały się, jakby z kimś prowadził niemy dialog.
Rozpiął dwa ocalałe guziki przetartego w kilku miejscach kożucha. Dawno temu szmuglowano takie hurtowo zza sowieckiej granicy. Były wówczas szczytem elegancji na polskich ulicach. Czarne baranie futro pod spodem i beżowo-biały skórzany wierzch. Szyk i szpan tamtych czasów. A teraz, to zimowe okrycie Mikoły, stanowiło chyba ostatni używany egzemplarz. Lubił je nosić, bo było bardzo ciepłe. Kożuch był od siostry Klary, która przyniosła go kiedyś ze strychu Oddawał go innym w schronisku kilka razy, ale wracał zaraz z powrotem. Był może i ciepły, ale mało wygodny w noszeniu.
Zerwał się wiatr, a przeciąg w tunelu przywiał aż tutaj obłoki śniegu. Ciemna, skulona sylwetka wzdrygnęła się, jakby przeszedł przez nią prąd. Mikoła ostrożnie przykrył chłopaka kożuchem, a ręce wsunął pod okrycie. Następnie zdjął z głowy wełnianą czapkę z wielkim pomponem i wsunął mu na głowę. Negro poruszył się i spojrzał do góry. Jego na wpół otwarte oczy wpatrywały się w zarys potężnej sylwetki, odcinającej się w tle migoczących, dworcowych świetlówek.
- Kim jesteś, czego chcesz? - wybełkotał. Stary podsunął mu kożuch wyżej, pod brodę, poczym poszedł w kierunku leżącego opodal worka. Zarzucił go na plecy i jeszcze raz obejrzał się w kierunku skulonej sylwetki. Negro rozpoznał go.
- A to ty, stary ramolu. Spadaj stąd! - podniósł głos, ale dalej pozostawał na swoim miejscu. Kożuch i wełniana czapka powoli rozlewały w jego wyniszczonym ciele miłe ciepło. Mikoła patrzył mu prosto w oczy. Przenikliwy wzrok spod krzaczastych, siwych brwi przeszywał chłopaka na wylot. Nie mógł już tego wytrzymać. Opuścił głowę.
- No, co tu stoisz? Stało się coś? - wymamrotał cicho.
- Bóg się nam rodzi, moje dziecko - powiedział głośno i wyraźnie Mikoła, a jego głos odbił się echem od sklepienia tunelu i rozszedł po okolicy - Bóg się nam rodzi...
* * *
powrót do spisu treści
Katarzyna Brzóska
ANIMUS ZEN IX
pod językiem smak krojony na plastry
niech więc będzie gęsto
aż oczy zabolą od nadbarwień
i przetrze się tło
niech będzie posuwiście
aż woda wyczesze falą wszystkie pąki z łusek
tylko wtedy czuję cię prawdziwie
gdy sprężystość uderza o brzeg
zamykając usta słowom
powrót do spisu treści
Kazimierz Sowirko
Kłusownicy
Jak się dziś wydaje, miałem mądrego ojca, czego nie mógłbym powiedzieć o matce. Stary wpoił młodemu niezbywalne wartości. Niestety, za krótko z nim obcowałem, by w pełni docenić za życia. Zmarł bowiem, kiedym - osiemnastolatek - nie całkiem jeszcze doszedł do rozumu. A siostra ani tyle - liczyła ledwie 10 wiosen. O ile wierzyć pożółkłej metryce i papierom, które po nim zostały, urodził się na 15 lat przed końcem XIX wieku. W Hoczwi, wsi Łemkowskiej. Tu ożenił się z Łemkinią. Z powodu rozdrobnienia rodzimego gospo-darstwa i galicyjskiej nędzy w siole małżonkowie osiedli w pobliskim miasteczku - Lesku. Dzięki pomocy szwagra, który wcześnie wyemigrował był do Ameryki, rodzic wybudował w mieścinie chatę na wzór swojskich chyż i kupił kawałek gruntu. Gospodarzył jak wsiowy. A u Żydków dorabiał furmanką. Kobieta zaś, gojka, w szabas posługiwała pejsatym. Trwało tak do kopania gruli w 1914 roku, kiedy chłop został powołany do austriackiej armii. Na wsi nie brali do asenterunku, ponieważ dla nie-domagania ojców był jedynym dorosłym w chałupie, zdolnym do roboty na gospodarce. Teraz naszedł mus, wybuchła wojna. Nie doszedłem nigdy (bo nie stało w dokumentach), czy żona pod nieobecność wojaka zdradzała go, czy też miał inne zastrzeżenia wobec niej, dość, że za powrotem pod lato 1918 z frontu włoskiego (ranny w ofensywie nad Piawą), Unteroffizier odprawił połowicę. A że nie mieli dzieci, cerkiew grekokatolicka unieważniła zawarte w niej małżeństwo. Decyzję przedłożyła polskim już władzom cywilnym. Jeszcze przed wyprawą pod Piłsudskim przeciwko bolszewikom (1920) zdążył zawrzeć nowe stadło. Tym razem z Polką, katoliczką. Moją matką. Młodszą od ojca o 17 lat. I temu błogosławiła rusińska cerkiew, bo w przypadku wyznań mieszanych (grekokatolików i łacinników) młodzi mieli prawo wyboru - tej albo kościoła katolickiego. Zaświadczenie o ślubie powędrowało do urzędu stanu cywilnego. Zwolniony do rezerwy po kampanii rosyjskiej, fater krótko spoczywał na laurach. Kaprala zatrudniono w charakterze klawisza w areszcie śledczym w Sanoku. Do służby dojeżdżał rowerem - 15 kilometrów. Matka prowadziła gospodarstwo domowe i pomagała na roli. Dzieci nie było w małżeństwie. Na razie, bo pod koniec okresu płodności kobiety sypnęły jak gruszki pod jesień. Wpierw urodziłem się ja - w 1936. A już w wojnę siostrzyce - w 1941 Maryśka i 1944 Kaśka. Gdy we wrześniu 1939 przyszli rusacy w nasze strony, ojciec zostawił aktywa w mieście i skrył się wśród swoich na wsi. I pewnie dobrze zrobił, bo NKWD nie oszczędziło strażników więziennych. Wszystkich mundurowych zresztą, pojmanych "kuda to" wywieźli. Pod ichnią bolszewicką władzą nie było lekko w Hoczwi, ale przynajmniej bezpiecznie. Krewniacy, którzy dali schronienie, ręczyli, że w jednej chyży stale mieszkały dwie rodziny. Stryjeczny nigdy nie miał do czynienia z wojaczką bądź służbą państwową. W spichlerzu ukryli dossier z tego okresu. Sam udawał przed obcymi nierozgarniętego chłopaka. Bezrolny, niby z babą pomagał innym w robocie, żyjąc więcej z proszalnego niż z zarobku. Niewiele się zmieniło za Niemca. Chyba tyle jeno, że szło bardziej do ładu i porządku. Ale narastała bieda, bo przybyła na świat nowa gęba do wykarmienia. W trzy lata później druga. Wtedy już szwaby cofały się na dobre. Rozprzęgła się ich administracja. Ustały kontyngenty. Lecz zapanował bałagan. Pod bokiem sowietów podnosiły łeb bandy UPA. Coraz bezczelniej zachowywały się wobec bieszczadników. Jak spod ziemi wyrośli prawosławni popi. Głosili z ambon, że tu, gdzie mieszkają teraz Rusini, będzie wolna Ukraina. Wzywali Polaków do opuszczenia cudzej ziemi, a pozostałych, których mienili już Ukraińcami, werbowali do ukraińskiego wojska. Zapowiedzieli, że na wioski zostaną nałożone ciężary dla utrzymania armii. Dotychczas po sąsiedzku siedzący Polacy i Łemki, ba, nawet małżonkowie w mieszanych stadłach - jedni i drudzy patrzyli na się kosym okiem. Dzieliły się rodziny - dwu wyznaniowe i jednolicie greckokatolickie. Młodzi najczęściej optowali za prawosławiem, a zauroczeni nacjonalistyczną propagandą, szli pod znaki "tryzuba" głosząc odwet na Lachach, ojcowie i starszyzna, jeśli nie ochotnie, to z przymusu hołubili Ukrainę i oddawali ostatnią miarkę zboża, ostatnią krowinę na potrzeby band. Kto się buntował i sprzeciwiał, temu palili chatę i mordowali mieszkańców. Pierwsi z rąk bandziorów padali Polacy. Krewni i teraz chronili moich przed striłcami UPA. W dwójnasób, bo i za biedaków łożyli daniny. Aby ustrzec przed samosądem ze strony rozwydrzonych Ukraińców, rozsiewali pogłoski, że matka przeszła na prawosławie. I ojciec zamiast Jadwiga zwracał się do matki - Oksana. Niby do Ukrainki. Sam utrzymując wobec zaślepionych sąsiadów, że całą duszą sprzyja nowemu. O ile wiem, nie miał gdzie uciec z zapalnego terenu. Chałupę w Lesku, którą na czas pobytu na wsi wypuścił był w arendę, strawił ogień. Spłonęła podczas przełamywania przez sowietów latem 1944 niemieckiego oporu na Sanie. Kiedy alianci napierali na Wehrmacht i ku końcowi miała się wojna na Zachodzie, na południowo-wschodnich krańcach Rzeczypospolitej (w granicach z grubsza ustalonych przez Ruskich) wciąż tliła nieugaszonym zarzewiem. Podsycana przez współudział w oddziałach Bandery niedobitków z rosyjskiego frontu, SS-Galizien, Własowców. Zrazu nie mogły im sprostać wracające spod Berlina jednostki regularnej armii, Wojska Ochrony Pogranicza, milicja. Ostatecznie jednak bandy wykruszyły się pod naporem większych sił wojskowych. Ale wraz z nadzieją na powrót do normalności w górach pojawili się cywile, którzy agitowali Rusinów za wyjazdem na radziecką Ukrainę. Emisariusze ostrzegali opornych, że mogą się spodziewać, iż zamiast na Wschód pojadą na Zachód - na ziemie poniemieckie. Mimo to, nielicznych nabrali na plewy. Jakoż, kiedy urzędy zaczęły spisywać pozostałe rodziny i inwentarz, przydzielać numery wyjazdowe, wszystko było jasne. Słowo stało się ciałem. Wkrótce przybyły konwoje wojskowe i górali, pospołu Rusinów i Polaków, z Bieszczad, Beskidu Niskiego i Podkarpacia, wyrzucono z ojcowizny. Pędzono w nieznane. Niektórych na zatratę. Pamiętam, tydzień czekaliśmy w Zagórzu na załadunek. Upchnięto w bydlęcych wagonach - ludzi, zwierzęta, sprzęty. W transporcie zmarła Maryśka; schorzała i wycieńczona głodem. Na postoju w Tarnowie wydarli matce trupa. Nie pozwolili pogrzebać. Nie dali nawet wyjść na peron. Drugi przystanek wypadł w Jaworznie. Na tym wygnali z pociągu. Zapędzili do obozu. Jak powiadał ojciec - koncentracyjnego, niemieckiego. Okazało się, teraz władał nim Urząd bezpieczeństwa. Szliśmy na przesłuchanie. A raczej wlekli się, niektórzy ostatkiem sił. Wszak za nimi zostało kilka sztuk inwentarza, padłego z braku wody, i ciała kilkorga zmarłych. Zanim wzięli na spytki, oddzielili mężczyzn od kobiet z dziećmi. I kolejno każdą grupę pod prysznic z zimną, wodą, gdzieśmy mogli się oporządzić z odchodów własnych i zwierzęcych, zmyć z siebie brud i smród. Badali jedynie chłopców, w odpowiednim wieku. Potem miałem się dowiedzieć o co szło. Posądzano ich, że byli banderowcami. W oddziałach bandery, z bronią w ręku napadali na Polaków, grabili, palili i mordowali. Nas wszystkich co najmniej o sprzyjanie bandytom; wskazywanie ofiar do napaści, zaopatrywanie w żywność, ukrywanie bojców. Starcy, baby i dzieciarnia dwa dni pod strażą czekaliśmy na swoich. O kawałku chleba i wodzie. Ledwie czwartą część z tych, których wzięto na obróbkę, wyrzucili kaci na dziedziniec obozowy. Zwalili na kupę, jak łajno. Skatowanych i pokrwawionych. Wytargałem ojca ze sterty. Drugich wywlekli. Poszliśmy na dworzec. Stanęli przy swoich wagonach, uprzątniętych z padliny, zdezynfekowanych karbolem. Ale po części ogołoconych z naszych sprzętów. Za to bydlęta i konie wyglądały na napojone, przed pyskiem każdego po wiechciu siana. Nie dali długo medytować nad stratami. Zresztą nie jedynymi. Prócz umarłych odebrano nam jeszcze w Zagórzu furmanki i wozy, na których wieźliśmy dobytek. Kazali porzucić narzędzia rolnicze, jeśli ktoś w swojej naiwności a sprycie zdążył takie w godzinę załadować na pojazd. Teraz stłoczyli w jedno miejsce. Na nowo podzielili na osady wagonów rozdzierając familie. Wepchnęli do środka nie bacząc na to, że ludzie pojadą nie ze swoim dobytkiem. W naszym więzieniu na kołach znalazły się trzy rodziny z Hoczwi, dwie obce. Nie widzieliśmy gdzie familianci. Tu, w Jaworznie, widzieliśmy się ostatni raz. Co jakiś czas pociąg stawał. Opróżniano dwa, trzy wagony, podróżni szukali własnego mienia, po czym odchodzili pod strażą. Z ostatnich dwóch wysadzono daleko za stacją Breslau. Na pomniejszej, której nazwy nie szło odczytać, były zdewastowane budynki i urządzenia stacyjne. Uszliśmy pewnie 6 kilometrów, gdy weszli w tłum. Chłopy z kosami i widłami, baby z drągami, dzieciska smyrgały w nas kamieniami. Jeden ugodził Kaśkę, którą matka wzięła na ręce, bo ruszała się jak mucha w mazi. Krew poczęła płynąć z rozbitego czoła. Mała rozbeczała się, macierz podniosła larum. Z ciżby leciały okrzyki: Nie chcemy bandziorów z UPA. Wytniemy do nogi. Wracajcie, skąd żeście przyszli. Dopiero, kiedy z konwoju padły ostrzegawcze strzały w powietrze, gromada rozstąpiła się na tyle, żeśmy się przepchnęli do wsi, celu peregrynacji. Pod osłoną żołnierzy rozlokowano przybyłych w folwarycznych czworakach. Rozgrabionych i zrujnowanych. Łataliśmy ubytki, jak i czym się dało. Urządzali się na cudzym. Lipnica jest dużą osadą, tuż nad Odrą. Budynki i zabudowania gospodarskie - wszystko murowane, choć uszkodzone przez wojnę. Na uboczu stał pałacyk byłego właściciela ziemskiego, naonczas siedziba sołectwa. Każda rodzina dostała dwa hektary gruntu, kawałek ogródka pod oknami dwuizbowego mieszkania, karmę dla bydła. Poza tym nikt nie myślał cackać się z Ukraińcami. Radziliśmy sobie, jak potrafili. Zbierali po lasach opał na zimę, grzyby, jeżyny, maliny. Gotowali pola pod jesienne zasiewy pożyczając konia od hoczwian, bośmy własnego nie mieli. Kosili trawy na siano dla krowy, którą uchowaliśmy w transporcie. We wszystkich poczynaniach towarzyszyła nam wrogość tuziemców, ale przecież też przybyszów, tyle, że z głębi Polski. I obojętność urzędów na nasze potrzeby. Matka zachorzała zaraz po przyjeździe na równinę. A może już w drodze było z nią źle? Teraz otępiała, osowiała, nie reagująca na zaczepki sąsiadek albo szlochająca znienacka. Wtedy tłumaczyła się: Jam Polka, niczemu niewinowata. - Tere fere kuku! To czego wyszła za Ukraińca? - ciskały. Kto kazał wspomagać bandytów? Czego nie rzuciła chłopa? - jurgały poniewczasie. - Milkła kuląc się pod gradem dociekań i pomówień jak pod kamieniami, którymi nadal dzieciarnia zza węgłów czę-stowała głupawą. W domu to obojętniała na krzątaninę ojca przy dziecku i kuchni, to rzucała mu w twarz, że winien jej doli. Bo obcy, Ukrainiec. I za stary dla niej. Obruszałem się na takie gadanie. Trzymałem stronę rodzica. Pomagałem w zajęciach, ilem mógł. - Kopylaków mi jeno narobił! - zrzędziła. I to na moją zgryzotę. Zgładzę kiedyś. Przynajmniej tę o to - wskazywała na Kasię. Bywało, stawała się groźna z nożem w ręce. Nie szło jej utemperować. Wytłumaczyć bezsens pretensji i urazów. Ojciec musiał pilnować, by nie doszło do nieszczęścia. Lekarza na miejscu nie było. Sołtys nie dał furmanki, aby odwieźć chorą do miasta. - Wy nie ludzie - powiedział. Niech zdycha. Trzymamy was tutaj, bo tak nakazywali. Ot, co! Rodzic nie pozwolił mi marnego słowa rzec na matkę. Wyjaśnił młokosowi, że znerwicowana po tym, cośmy przeszli. Straciła dziecko. Owszem wróciłaby do siebie, gdyby miała pomoc właściwego doktora. Ale cóż, tutejsi urzędnicy niczego nie ułatwią. Nie dlatego, żeby byli źli z natury. Taki "prikaz". Władza zwierzchnia brzecha, żeśmy zbiry, Ukraińce. Wystarczy, że pozwolą żyć takim. W dodatku tak nastawiają do nas własny naród. A przecież nie mielim nic wspólnego z UPA. My, Łemki, a między sobą Rusnaki, żyli w komitywie z Ukraińce, Polaki, Żydy... i kto tam jeszcze osiadły w górach. Bylim ze wszystkimi w zgodzie, jak w wiliją przy jednym stole. Matce potrza wyrozumiałości, dobroci. Może sama wtedy doszłaby do zdrowia!? Tu nie atmosfera do tego, więc mus stworzyć ją w domu. Późną jesienią 1947 otworzyli w Lipnicy szkołę podstawową. Poszedłem do niej, bo wynaleźli taki obowiązek. Byłem wyrośnięty, jedenastolatek. W pierwszym roku szkolnym uczęszczałem do klasy dla początkujących, w następnych robiłem po dwie. A to dlatego, żem dzięki ojcu umiał pisać i czytać po polsku, znał rachunki. - Tamtoroczne święta Bożego Narodzenia, na obczyźnie, obchodzili my nie jak u siebie, a w katolickich terminach. Tyle, że odmiennie od łacińskich katolików, z biedy do wieczerzy wigilijnej zasiedli Łemki razem. A i potem w dni świąteczne sami bratali się i sprzyjali tamtym. Co nie podobało się Ukraińcom, bo i oni przybyli do wsi jednym transportem. Według prawosławia - ich święta wypadały 13 dni później od katolickich. Takoż na co dzień, Łemki trzymaliśmy się kupy i wspierali wzajem, o czym świadczyć mogły jesienne orki, podorywki, bronowanie pól. Skąd wytrzasnęli pługi i brony, pozostać miało tajemnicą gromady. Wspólne zabiegi i wysiłek na roli okazały się płonne, kiedy wiosną 1948 pod przymusem powołano w Lipnicy spółdzielnię produkcyjną. Interesy rolników rozeszły się po manowcach. Konfliktom nie było końca. Tym bardziej że w grę weszły kradzieże. - Najgorzej współżyło się Łemkom z Ukraińcami. Bronili się przed przejściem na prawosławie, do czego tamci namawiali. Obstawali przy grekokatolicyźmie. I tym samym przy odrębności narodowej. Rzecz o tyle była ważna dla nas, że z czasem zmienił się stosunek władz do Ukraińców. Szły im na rękę. Zacierały niesnaski polsko-ukraińskie. - Na czele narodowości rusińskiej we wsi stanął ojciec. Uznawany przez swoich za najbardziej obytego w świecie. Upraszał tutejszą władzę o zaprzestanie równania Rusinów z Ukraińcami i o pozwolenie na budowę kaplicy, w której zarówno katolicy greccy, jak i łacińscy mogliby sprawować swoje obrządki. Oczywiście, wyśmiano go. Nie chcieli słyszeć o jakichś Rusinach, grekokatolikach, a tylko Ukraińcach, wyznawcach prawosławia. A o świątyni w Lipnicy mowy być nie mogło. - Nie ma Boga! - orzekli. Nie będzie żadnej bożnicy. Pozostało Polakom i Łemkom chodzić do kościoła w Legnicy. Przez las około 10 kilometrów. Kiedyś ojciec zetknął się tam z grekokatolickim mitratem. Wystąpili do proboszcza, by zezwolił przynajmniej jedną mszę w niedzielę odprawić w obrządku rusińskim. Gospodarz przybytku odmówił powołując się na zalecenia kurii biskupiej, ale nie miał nic przeciwko temu, aby zasilili grono parafian łacinników - Ukraińcy natomiast jeździli pociągiem aż do Wrocławia, bo tu odbudowano cerkiew prawosławną. A do wsi zaglądał pop z posługą dla swoich. Katoliccy księża zaniedbywali kościelnych. Żądali, by ci w razie potrzeby odwiedzali legnicką parafię. Pewnego razu cerkiewny ksiądz naszedł ojca i namawiał do przejścia na prawosławie. Stary miał zdanie na ten temat, mimo wszystko poradził się rodaków. Sprzeciwili się. Wobec tego za następną bytnością wyrzucił prawosława za drzwi. Pracowałem już wtedy w kółku rolniczym. Po szkole zawodowej przyjęli za traktorzystę. Kaśka grzała ławy w podstawówce. Matce chyba nieco się polepszyło ze zdrowiem; nie fiksowała, jak dawniej. Ustabilizowały się niby stosunki w Lipnicy. Polacy, pewnie pod wpływem propagandy, przyjęli, że Łemki to Ukraińcy, jeno trochę lepsi od drugich. A tamci nie kumali się z rusinami. Ciągle mieli w pamięci przegnanie popa. - Nie dałbym głowy za to, ale byłem przekonany, że fater nie popełnił samobójstwa, jak orzekły władze z miasta. Bo jesienią 1954 odkryto zwłoki w gumie. Denat na szyi miał zadziergany sznur i głowę wciśniętą w sąsiek. Zostałem wtedy sam. Chłop pod wąsem, bo stuknęło 18 lat, przejąłem naonczas rolę głowy rodziny. Musiałem zapewnić matce opiekę, a Kaśce wychowanie. W kuferku ojcowym znalazłem jego papiery. Odkryłem w nich przeszłość staruszka. To, co mówił o współżyciu Łemków i Polaków, było prawdą. Przecież walczył o Polskę, pracował dla niej. Dla tamtej władzy. Ale i tej nie potępiał. Siepacze nie rodzą się sami, trzeba ich wyszkolić - mawiał. Uży- wał na co dzień języka polskiego, w którym i mnie utwierdzał. Ale często w skrytości, by nie włazić nikomu w oczy, rozmawialiśmy po rusińsku. Wcześniej nauczył mowy Rusaków. - Spasi Boh! - wyrwało się, kiedy poborowemu w 1956 oświadczono: Ukrainiec, z band UPA. Jedynie karna kompania i kopalnia. Wiedziałem, co to znaczy. W najlepszym wypadku kalectwo, w najgorszym śmierć. - Ale ja Łemko póbowałem oponować. - A kto to taki? - pytał kapitan z WKU. Pierwszy raz słyszę o takiej rasie ukraińskich psów. - Spasi Boh! - powtarzałem w drodze do domu. Wyjeżdżając do Wałbrzycha ucałowałem matkę i siostrę. Prosiłem, aby dbały o mogiłę... W progu przeżegnałem kobiety znakiem Krysta. - Ostańcie z Bohom! - W niecałe dwa miesiące wojskowy gazik przywiózł i zrzucił pod dom ślepy tłumok. Po czym żandarmi odjechali bez słowa wyjaśnienia.
powrót do spisu treści
Anna Muzyka-Walawender
Obietnica retoryczna
Jeszcze się rozkobiecę
rozzłocę jak poetycka jesień
i rozpuszczę włosy dla niego
jak modelki Madiglainiego.
Jeszcze zapłonę, zaprzepaszczę się
zawiruję w gorącym flamenco
i z Cyganem ucieknę od niego
prosto w nuty A. Vivaldiego.
I stratuję na bułanych koniach
łąki bólu zasiedziałe we mnie
nasprzeciwiam się woli Boga
jak niepokorna pani Achmatowa.
Jeszcze się rozpromienię
tysiącem śmiechów bez złośliwych zmarszczek
zatopię dłonie w miłosnym bukiecie
ach... szkoda
że nie na tym świecie.
Obok pana Leśmiana
W malinowym chruśniaku
obok pana Leśmiana
Dziwonogi Wędrowiec
jakoś przysiadł się z rana.
U poety nos mocniej
się od smutku przygarbił
poczęstował owocem
Dziwonogi nie wzgardził.
Wiedli cichą rozmowę
wiatr maliną szeleścił
intymnymi słowami
wziął kalekę rozpieścił.
Opowiadał poeta, że
w kalekich moc pierwsza.
Dziwonogi, że zawsze
zakochany był w wierszach.
Usta mieli nabrzmiałe
od czerwonej maliny
kołysało ich niebo
omijały dziewczyny.
Po co pytać, gdzie teraz
się podziały niebogi...
Do kalekich (i) poetów
ludziom zawsze jest z drogi.
* * *
Znowu boli
ciągle boli
szarpie każdą tkankę
odbiera gładkość skórze
jasność myślom
głębokość nadziei.
Uwiera w prawe ramię
ledwo pasuje na ramię lewe
nie do wytrzymania ten ból
ani w ogóle to wszystko.
Jak dźwigać taki ciężar
skoro nie można unieść
kubka z gorącą herbatą
radości z pierwszego śniegu
tęsknoty za przedtem.
Dłonie nie przystają do rękawiczek
buty pasują tylko na Kopciuszka
i żaden guzik nie słucha palców.
-
mówisz: już dłużej tego nie zniosę
-
zniesiesz
z miłości do siebie
dowleczesz ten krzyż
aż pod Niebieską Bramę
po to właśnie
uczyniono cię człowiekiem
powrót do spisu treści
Joanna Stańda
Zaczęło się u MIRABELL
Gdy dostrzegłem znajomy napis nad drzwiami znanej mi niegdyś dobrze restauracji,
zatrzymałem się. Przez długą chwilę przyglądałem się badawczo kamienicy, na parterze której mieściła się MIRABELL. Beżowa ewolucja wyblakła nieco z upływem lat, ale na balkonie na poziomie
trzeciego piętra wciąż wznosiła się ta sama balustrada, zrobiona z kowalskim kunsztem. Bliska mojemu sercu kamienica wyglądała dziś jak dojrzała kobieta. Nieświeżo, bez trywialnych ozdób we włosach i w stroju. Z przygaszoną radością życia, wyciszona i zmęczona czekam na cokolwiek. Mimo to wyglądała dostojnie i dumnie, gotowa podzielić się swym kobiecym ciepłem z każdym, kto tego zapragnie. Jasne światło, bijące z zatkniętych finezyjnie nad drzwiami lamp, potęgowało to wrażenie. Z nostalgią patrzyłem na kamionkowe doniczki, które dwadzieścia lat temu witały mnie z balkonu, usadowione w nich kolorowe kwiaty trzepotały na wietrze, ilekroć wchodziłem do MIRABELL. Odwróciłem głowę moje spojrzenie powiodło wzdłuż drogi, którą przyszedłem. Ciemny zmierzch spowijał już na dobre Sion. Zaułki wąskich, brukowanych drobnym kamieniem, uliczek znikały w tajemniczych ciemnościach. Choć wytężałem wzrok to nie udało mi się odnaleźć znanych sprzed laty poszczególnych detali zdobiących sąsiednie kamienice. Z bijącym sercem wszedłem do środka.
Szerokie ławy z jasnymi obrusami zachęcały do posiłku. Na ścianach obłożonych jasnym drewnem przybyło pamiątek i ramek okalających liczne dyplomy. Ogromny, kamienny kominek nadal buchał z kąta żarem palącego się drewna. MIRABELL powitała mnie swym dawnym ciepłem i przytulnością. Pnące się pod sufitem półki uginały się od butelek dobrych trunków. Ich obecność uświadomiła mi, że MIRABELL wciąż miała swoich wiernych klientów, którzy byli jednocześnie wytrawnymi znawcami dobrego gatunku. Usiadłem pod oknem. Drewniane okiennice były lekko rozwarte. Wpatrywałem się przed siebie, na zewnątrz przytulnej restauracji i czekałem na człowieka, z którymi dwadzieścia lat temu nasze drogi się rozeszły, właśnie tu w Sion. Przyjemna wrzawa francuskiej mowy brzmiała gdzieś za plecami, w tle moich głębokich myśli.
- Excuse me, Mr Sobański ?
Niechętnie odwróciłem wzrok od brukowanej uliczki za oknem i oderwałem się od wspomnień.
- Yes. I`m Jakub Sobański - odpowiedziałem również po angielsku i próbowałem usilnie sobie przypomnieć skąd znałem twarz stojącego obok mnie młodego człowieka. Miał dziwnie znajomy uśmiech. Prawie tak samo uwodzicielski jak... to możliwe!
- Słabo znam polski, ale to o czym chcę z panem porozmawiać, należy wyrazić tylko w ojczystym języku.
- Ojczystym? Dla kogo? Jeśli o mnie chodzi to nie słyszałem polskiego od dwudziestu lat-powiedziałem z wyrzutem, choć ten młody człowiek nie był bynajmniej temu winien. Niemniej czułem pewne wzruszenie, że wreszcie mogę do kogoś zwrócić się po polsku. I ten ktoś, chociaż nie wiem jeszcze kto, rozumiał nie tylko moje słowa, ale zdawał się rozumieć moje emocje towarzyszące tej rozmowie.
- ......................? - niemłoda i pozbawiona w zupełności kobiecych kształtów kelnerka-właścicielka ponownie zatroszczyła się o przystawkę na moim talerzu.
- The same - odpowiedziałem bez uśmiechu, który zwykłem posyłać w odpowiedzi pięknym kobietom.
Po kwadransie kelnerka wynurzyła się z pomieszczenia, z którego dolatywał brzęk rozkładanych sztućców i obijanego szkła. W ręku niosła kamionkową miskę z roztopionym i dobrze zaprawionym serem, a w drugiej trzymała butelkę białego wina.
- Mersi!
- Rozumiem pana. Mój ojciec przez długi czas miał ten sam problem.
Przez moment wydawało mi się, że młody człowiek zaczerwienił się mocno na wspomnienie swojego ojca.
- Czy go znałem?- spytałem przez grzeczność wypatrując wciąż w drzwiach gościa, dla którego tu przyjechałem.
- On nie przyjdzie. Jest ciężko chory. Leży w Polsce, w hospicjum - odpowiedział nieznajomy odgadując moje myśli i zniecierpliwienie.
Milczałem długo. Kolejni wierni klienci tłoczyli się do środka. Francuskie słowa ulatywały w górę pod drewniane sklepienie sufitu. Z minuty na minutę po restauracji rozchodził się przyjemny zgiełk.
- Nazywam się Jakub Milczewski. Jestem synem Janusza Milczewskiego.
Młody człowiek ponownie się zarumienił. Butelka szampana wybuchła nagle z impetem przy sąsiednim stoliku. Okrzyki francuskich klientów rozbrzmiały radośnie. Na dźwięk nazwiska bliskiego przyjaciela coś ścisnęło mi w gardle. Przeniosłem wzrok z drzwi na nieznajomego towarzyszącego mi przy jedzeniu szwajcarskiego fondi.
- Spotykaliśmy się tu z pańskim ojcem, kiedy razem studiowaliśmy w Szwajcarii. Nie ma pan pojęcia jak bardzo lubiliśmy to miejsce, tu opowiadaliśmy sobie o wszystkim, tu zapijaliśmy tęsknotę za krajem. Ale kiedyś pracowały ty młode kelnerki!- mrugnąłem porozumiewawczo do nieznajomego.
Ten ponownie uśmiechnął się uwodzicielsko. Tym razem byłem już pewien, to był uśmiech Urszuli. Pewnej polskiej emigrantki, która przychodziła tu czasem ze swoja ciocią. Kiedy pierwszy raz dostrzegliśmy je z Januszem, obaj parsknęliśmy śmiechem. Pani ciocia do złudzenia przypomina powieściową primadonnę z kapeluszem z krótką woalką i z koronkowymi rękawiczkami. Strój był obowiązkowy niezależnie od pory roku. Urszula zaś pod względem stroju była zupełnym przeciwieństwem. Wyglądała na skromną, rzec by można nieco zubożałą krewną. Jednakże w gestykulacji, wartkiej mowie i spontanicznym, głośnym śmiechu były bliźniaczo podobne.
Właśnie jej perlisty śmiech przykuł moją uwagę. Nie minął kwadrans, a ja byłem już zakochany w jej pełnych, malinowych ustach i radosnym blasku, skrzącym się w jej dużych, ciemnych oczach. Miała zabawny zwyczaj trzepotania rzęsami, gdy tylko podawała rękę na przywitanie kogoś nowo poznanego. Miesiąc później, gdy odważyłem się zaprosić obie panie do naszego stolika na wspólny posiłek, Urszula obdarzyła mnie tak intensywnym trzepotaniem rzęs, że aż.... Tamtego wieczoru czułem się jak sztubak, ale i ona wyglądała na spłoszoną. Długo potem rywalizowaliśmy z Januszem o jej względy, ale nasze starania były mało skuteczne. Tak przynajmniej się mi wówczas wydawało.
Pewnego wieczoru z powodu pewnego wypadku na drodze spóźniłem się. Jednakże, gdy wreszcie dotarłem do MIRABELL, Janusza nie było w środku. Tylko w kącie, przy rozgrzanym kominku płakała cicho Urszula. Opętany magiczną siłą usiadłem koło niej i bez słowa przytuliłem mocno do siebie. Wypłakał cały swój ból po stracie cioci, która odeszła nagle i na zawsze. Jednak odmówiła mojej i tak skromnej pomocy finansowej, twierdząc że sobie poradzi. Od tamtego wieczoru nie spotkałem jej w MIRABELL, ale też nie spotkałem tam Janusza. Ponieważ studiował na innej uczelni niż ja, nie miałem pojęcia gdzie go szukać i czy on chciał być odnaleziony. Snułem się po krętych, wąskich uliczkach Sion i z całego serca tęskniłem za przyjacielem z Polski i za nowo poznaną namiętnością mojego życia.
- Znam tę historię - przytaknął nieznajomy.
- Ojciec kazał panu tu przyjść?
- Nie! On mi niczego nie może kazać! - zaprzeczył nerwowo nieznajomy.
- Skąd Pan wiedział gdzie mamy się spotkać z pańskim ojcem.
- Od mojej matki.
- Od Urszuli...- powiedziałem bezgłośnie.
Na wspomnienie jej imienia moja skroń zaczęła pulsować, a na twarzy wystąpiły wypieki Kiedy przygnębiony szarą rzeczywistością emigranta i stęskniony jej pocieszenia błąkałem się pod kamienicą, w której mieściła się nasza ''wspólna'' restauracja, i wyczekiwałem naiwnie jej przybycia, pojawił się niespodziewanie Janusz. Stał nieruchomo pod sąsiednią kamienicą i spoglądał obco w moją stronę.
- Cześć stary bracie! Kupę lat! - zawołałem szczerze ucieszony.
- Kochałem ją tak samo jak ty, a może i jeszcze bardziej bo pozwoliła mi się poznać bliżej - zaczął bez żadnych wstępów.
- Bliżej? - spytałem retorycznie, bo nie chciałem usłyszeć odpowiedzi.
- Po śmierci ciotki pomagałem jej przez miesiąc jak tylko umiałem. Mieszkała w mojej garsonierze. Zarywałem zajęcia, brałem cokolwiek by zarobić na nasze utrzymanie, ale gdy zapragnąłem jej tak bardzo, że nie mogłem się powstrzymać, odeszła...
- Zrobiłeś jej krzywdę!- wydarłem się w niebogłosy. Echo mojego głosu odbijało się kamienicami po krętych uliczkach.
Wzruszył ramionami i odparł:
- Pragnąłem jej tylko...
- Gdzie ona teraz jest? - ponownie wrzasnąłem, krew wciąż burzyła się w moich żyłach.
- Nie mam zielonego pojęcia. Szukałem jej na akademii, w domu jej ciotki, pytałem jej znajomych z roku. I nic - przyznał zrezygnowany.
Tamtego dnia po raz pierwszy rozstaliśmy się z Januszem w niezgodzie. Jednak rozsądek podpowiadał mi, że nie miałem prawa czuć do niego żalu. Nie jego wina że zakochał się w Urszuli, był mężczyzną, a ona była piękną kobietą. Toteż ucieszyłem się, gdy nazajutrz miałem okazję spotkać go pod drzwiami MIRABELL. Powołując się na dotychczasową przyjaźń przeprosiliśmy się i wybaczyliśmy sobie wzajemnie to, co w sercach każdego z nas narastało z jednakową siłą - to była czysta, młodzieńcza namiętność do Urszuli. W owej chwili żaden z nas nie przyznał się jednak, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie jej w tej górzystej Szwajcarii.
Los uśmiechnął się do mnie pierwszego. Spotkałem Urszulę parę miesięcy później
przypadkiem w kafejce w jednym z dalszych kantorów. Pracowała jako kelnerka. Zgodziła się zamieszkać w moim ciasnym w Sion. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. W piękne, słoneczne dni dzieliłem się z stołem, przy którym jedliśmy marne posiłki, ale śmialiśmy się z każdej błahej opowiastki. Nocą ogrzewała drugą część mojego łóżka. Ostatnie cztery miesiące moich studiów medycyny upłynęły nam błogo i bardzo szczęśliwie. Nie musiałem już zaglądać już do MIRABELL. Perlisty śmiech Urszuli słyszałem w swoim mieszkaniu. Nie chciałem też nadwyrężać przyjaźni Janusza.
Wreszcie nastał upragniony dzień. Wiedziałem, że tak naprawdę od tego momentu otwiera się przede mną jakaś szansa na zawodową karierę i utrzymanie rodziny, którą zamierzałem założyć z Urszulą. Tamtego dnia chciałem się jej oświadczyć...
- Matka nigdy się nie przyznała dlaczego odeszła od pana -usłyszałem ponownie głos młodego człowieka, który przyglądał mi się z uwagą.
- Odpowiedź była prosta - Janusz Milczewski. To znaczy pański ojciec ...
- Zastanawiało mnie dlaczego pan nie szukał potem mojej matki.
- Po co... by usłyszeć, że bardziej pokochała pańskiego ojca?
- Kiedy matka odeszła od pana, była w ciąży.
Spojrzałem zdziwiony na mojego rozmówcę.
- Bez względu na wszystko pomógłbym jej.
- A co z pańską medyczną karierą? Utrzymanie bezrobotnej kobiety i noworodka szybko doprowadziłoby do kłótni i nienawiści-przyznał smutno nieznajomy, po chwili dodał -
Przypuszczam, że matka nie chciała nie chciała, aby Pan czuł się do czegokolwiek zobowiązany.
- Przecież ją kochałem...-jęknąłem i odwróciłem głowę w stronę rozwartych okiennic. Po ciemnych kamyczkach wąskiej uliczki kapały krople deszczu, melodia mżącego deszczu uspokoiła nieco moje potargane emocje.
- Po rozstaniu z panem wróciła do Polski. W Grojcu miała dalszą krewną, która zaopiekowała się nią jak własną córką.
- Nie skończyła akademii muzycznej?
- Nie w Szwajcarii. Po pięciu latach skończyła Konserwatorium w Katowicach. Nie było jej lekko. Wkrótce krewna ciężko zachorowała i sama potrzebowała opieki. I wtedy jak grom z jasnego nieba pojawił się Janusz Milczewski.
- Pański ojciec?
- Z radości, że po tak długim poszukiwaniu odnalazł moją matkę, dał mi swoje nazwisko.
- A czyje nazwisko nosił pan przedtem?- spytałem zaskoczony.
- Panieńskie mojej matki.
- I co było potem?
- Szare, codzienne życie, które po wyjściu za mąż za Janusza Milczewskiego stało się znośniejsze przynajmniej pod względem finansowym.
- Pański ojciec chciał zostać adwokatem...
- Tak...w Grojcu, a potem w Katowicach był znanym adwokatem. Wkrótce też dostał kontrakt we Francji.
- To przez te wszystkie lata mieszkali oboje mieszkali we Francji?
- Troje! - zauważył nieznajomy - Krewna zmarła i zostawiła nam w spadku swój dom.
Ojciec... to znaczy Janusz Milczewski - poprawił się nieznajomy - włożył dużo pracy w jego remont. Zrobił to dla matki. Gdy byłem na pierwszym roku studiów ojciec zachorował i matka wróciła z nim do Grojca.
- Jednym słowem byliście szczęśliwą, kochająca się rodziną. Dlaczego pan mi to wszystko opowiada? Teraz i w tym miejscu?
- Bo to nie była kochająca się rodzina. Ojciec nigdy nie darzył mnie uczuciem. Przez długie lata starałem się zdobyć jego szacunek i na próżno. Ale miał za swoje...Moja matka też go nie kochała, chociaż on wskoczyłby za nią w ogień. Nie rozumiałem tego aż do chwili, gdy po powrocie ze studiów we Francji, odwiedziłem ojca w hospicjum.
- Nie rozumiem, to w ich małżeństwie był ktoś trzeci? Inny mężczyzna? - pulsująca skroń zaczęła rozsadzać mnie od środka.
Młody człowiek obdarzył mnie kpiącym i zarazem rozżalonym spojrzeniem.
- Pan!...Mój prawdziwy ojciec!
Dżdżysty deszcz kapał wciąż na brukowaną uliczkę za oknem i nucił cichą melodię o straconych latach i niespełnionej miłości.
powrót do spisu treści
Zofia Garbaczewska-Pawlikowska
Życie
wycisnęłam od życia
ile się dało
radości
miłości
zachwytu
życie
wycisnęło ze mnie
ile się dało
łez
bólu
cierpienia
czy jesteśmy kwita
nie wiem
ono wypowie
ostatnie słowo
powrót do spisu treści
Jan Rutkowski
Skrzydła Fabrizzia
W dwa tysiące lat po Dedalu a na pięćdziesiąt dwa lata przed genialnym Leonardem da Vinci, który jako pierwszy na świecie zaprojektował aparat do latania w przestworzach, żył w Wenecji pewien świętobliwy mnich imieniem Fabrizzio. Fabrizzio był Jezuitą. Całe życie spędzał na modlitwie i na nabożnych medytacjach, które tak mocno ugruntowały jego wiarę, że gotów byłby bez wahania dać sobie odciąć język, albo rękę, gdyby te miały go kiedykolwiek zgorszyć. Ludzie, którzy w większości nie są aż tak doskonali, unikali Ojca Fabrizzia i woleli omijać go z daleka. Obawiali się człowieka, który wierzy, że świat został stworzony w ciągu sześciu dni tygodnia, ponieważ wyczuwali w nim zupełną niezdolność do kompromisu. Fabrizzio ganił z kolei ich konformizm i graniczącą z bezwolnością słabość charakteru. Szybko doszedł do wniosku, że niewiele może dla nich uczynić. Przestał się więc nimi interesować, całą swą uwagę kierując na zbawienie własnej duszy. Tym bardziej pracował teraz nad pogłębianiem własnej wiary; Jeszcze żarliwiej się modlił i pościł, jeszcze skuteczniej poskramiał w sobie najmniejszy nawet cień zwątpienia. Pewnego wieczoru, podczas modlitwy, Ojciec Fabrizzio dostrzegł nagle nad Punta della Dogana Anioła wirującego wokół złotej kuli na dachu. Podszedł do okna, otworzył je na oścież i pomachał w jego kierunku ręką w taki sposób, w jaki gołębiarze przywołują ku sobie z obłoków gołębie pocztowe.
- Pokój z Tobą!
Pozdrowił go niebiański posłaniec, wzdrygając się z zimna, gdyż od kanału Giudecca powiał właśnie jesienny wiatr.
- Szukam Cię od kwadransa. Musiałeś chyba zdrzemnąć się podczas modlitwy, gdyż nagle urwał mi się ślad. Pan posyła mnie bym przekazał ci wiadomość. Prosi mianowicie, abyś nie zamykał się w swej celi i dawał większe baczenie na swoich współbraci i na innych ludzi. Chociaż raz spróbuj dostrzec coś poza końcem własnego nosa. To wszystko, co miałem ci przekazać. Żegnam!.
Anioł podciągnął przydługą nieco suknię, podkurczył nogi i rozpostarł skrzydła a potem z wdziękiem odbił się od parapetu, wznosząc się w mig ponad siwą kopułę Chiesa della Salute.
Fabrizzio oniemiał. Zachwyt nad niesłychaną lekkością, z jaką wzbił się on w przestworza, podziw dla jego olśniewająco białej szaty i cytrynowych skrzydeł, które znał dotąd tylko ze świętych obrazów i witraży, wreszcie wdzięczność dla Pana za to, iż uznał go godnym takiego wyróżnienia, zmagały się w nim o pierwszeństwo z poczuciem krzywdy, która go spotkała. Jakże można go było posądzić o coś tak małodusznego, jak drzemka podczas modlitwy? Jego, który obowiązki wobec własnej duszy zawsze stawia na pierwszym miejscu! Jego, który doszedł już do tego, że pości od poniedziałku do soboty, jedynie w niedziele pozwalając sobie na bardziej suty posiłek! Jego, który biczuje się dwa razy dziennie; rano i wieczorem! Który odmawia sobie lektury jakichkolwiek innych książek poza Pismem Świętym?
Poczuł się boleśnie zraniony. Być może podczas medytacji mogła mu się nawet przydarzyć, jakaś krótka chwila rozproszenia uwagi, możliwe, że przez moment przymknął przy tym oko, może zmęczony ciągłym czuwaniem popadł nawet w pewien rodzaj odrętwienia, ale żeby zaraz posądzać go o to, że spał? Nie, to w najwyższym stopniu obrażało jego poczucie własnej lojalności wobec Pana! W dodatku sama postać Anioła wydawała mu się znajoma. Gdyby nie róż na jego policzkach i czerwone jak maliny usta oraz niczym nieskalana śnieżnobiała suknia, częściowo zakrywająca owłosione łydki i potrójne fałdki tłuszczu na brzuchu niebiańskiego posłańca, Fabrizzio mógłby sobie pomyśleć, że widział go już kiedyś w innych okolicznościach i to nawet całkiem niedawno.
- Ależ tak!
Z wrażenia aż złapał się za głowę! - To przecież Antonio Cappanucci! Piekarz z Rio di San Vio, którego pogrzeb odbył się ledwie przed miesiącem! Czy to jednak możliwe? Nie, musiał chyba postradać rozum. Sama myśl, iż mógłby to być Antonio wydała mu się bezbożna. Antonio był bowiem wyjątkowym obibokiem. Zawsze nadmiernie lubił wszelkie życiowe przyjemności i niezbyt pilnie praktykował modlitwę, nie pościł, nie świętował niedziel, rzadko tylko pojawiał się w kościele! Zatem było to chyba absolutnie niemożliwe, po prostu wykluczone, a jednak... Ojciec Fabrizzio aż zatrząsł się z oburzenia i złości.
- To ja - sapał ze zgrozą - mimo wszystkich wyrzeczeń i całego swego poświęcenia dla Pana przykuty jestem do Ziemi jak jakiś pień a taki "nikt", taka łachmyta - Antonio Cappanucci już po miesiącu trafia do Nieba? Co więcej Bóg wybiera go spośród tylu innych na swojego posłańca i obdarza anielską urodą i skrzydłami. Nie ma widać sprawiedliwości także i w zaświatach, skoro dzieją się tam takie rzeczy.
Fabrizzio poczuł, że grzeszy i przestraszył się swojego bluźnierstwa a nie chcąc narazić się Panu uderzył się nawet kilka razy w piersi, wzbudzając w sobie żal za grzech zawiści. Jednak nazajutrz, kiedy po wieczornej modlitwie zbliżył się do okna, aby podziwiać kłębiące się nad dachami Wenecji jesienne chmury, natychmiast znów stanęła mu przed oczami zwiewna postać Anioła o cytrynowych skrzydłach, zgrabnie przeskakującego z chmurki na chmurkę i znów poczuł w sobie wzbierającą niechęć a nawet gniew. Na szczęście w porę przypomniał sobie słowa Stwórcy, z którymi przybył do niego Antonio Cappanucci.
- Co też mogło znaczyć owo przykazanie Pana, aby dawał większe niż dotąd baczenie na ludzi? Czy nie chodziło tu o coś w rodzaju przestrogi? Czyżby szykowali oni przeciw niemu jakiś niecny podstęp? Fabrizio był niemal pewien, że tak jest w istocie. Wszak zdawał sobie doskonale sprawę, że nawet wielu jego zakonnych braciszków spoglądało na niego z nieprzystojną mnichom zawiścią. O tak, z całą pewnością chętnie zobaczyliby oni jego upadek, spowodowany jakąś chwilową ludzką słabością. Postanowił sobie w głębi serca, że za nic nie da im takiej satysfakcji. Wręcz przeciwnie - jeszcze umocni i ugruntuje swoją wiarę.
Zaświtało mu w głowie, że skoro Bóg posłał do niego jednego ze swych Aniołów, musi widać doceniać jego starania.
- Skoro nawet taki "nikt" jak piekarz Antonio, mimo wszystkich swych ułomności, dostąpił tak szybkiego zbawienia, ja z cała pewnością nie będę stał przed bramami Raju nawet pół minuty - pomyślał chełpliwie, a myśl ta pokrzepiła go i przyniosła mu ulgę. Przez chwilę ujrzał się w białej, suto przymarszczonej, jedwabnej szacie aż do kostek i w białych trzewiczkach z błyszczącymi, złotymi klamerkami. Z pomiędzy łopatek wyrastały mu piękne cytrynowe skrzydła. Stał o krok przed szeregiem Cherubinów i Serafinów śpiewających Panu psalm, dyrygując na trzy, batutą z zielonej palmy. I był najważniejszy ze wszystkich. To właśnie na niego padało najwięcej boskiego światła. Poczuł w oczach łzy szczęścia. Prawdziwie świętego człowieka wzrusza nawet sama myśl o obcowaniu z Bogiem.
- Gdybym tak mógł jeszcze dziś znaleźć się w tym świętobliwym gronie - westchnął Fabrizzio i poczuł w sobie taką moc, że wydawało mu się, iż nawet w tej chwili wystarczyłoby tylko pomachać rękami, by jak prawdziwe anielskie skrzydła, wyniosły go one ku Bogu.
- Moja wiara - pomyślał - jest wielka! Tak wielka, że mogłaby góry przenosić! Cóż więc znaczy dla niej wydźwignąć w przestworza postać tak wymizerowaną głodówkami jak moja?
Rozwarł okno celi i wdrapał się na parapet, po czym upewniwszy się, że w gęstniejącym mroku nie zaczaiły się żadne ciekawskie oczy, wykonał rękoma kilka energicznych ruchów przypominających ruchy skrzydeł, lecz próba nie wypadła zadowalająco. Nogi dźwigały wciąż ten sam ciężar, a ręce zagarniały jedynie powietrze.
- Widocznie popełniam jakiś prosty techniczny błąd - zawyrokował. Może zanadto podkurczam łokcie, albo zbyt rozcapierzam palce...
Zamknął okno i zniechęcony udał się do kaplicy na wieczorną modlitwę. A właśnie czytane były sceny kuszenia Jezusa na pustyni. Przypadek? Raczej nie. Fabrizzio natychmiast zrozumiał, że w ten sposób Niebiosa próbują mu przekazać kolejny komunikat. Poczuł się tak jakby to on stał na narożniku jerozolimskiej świątyni i miał za chwilę skoczyć w przepaść. Nie drżały mu łydki, nie uginały się ze strachu kolana. Spoglądał śmiało w przepaść, a w sercu czuł tylko pragnienie wykazania innym, że jest najlepszy ze wszystkich.
- Być może ludzie nie fruwają w przestworzach tylko dlatego, że uniemożliwia im to brak wiary - pomyślał Fabrizzio i od razu przyszło mu do głowy, że przynajmniej on, jako boski wybraniec powinien tego natychmiast spróbować.
... A jednak, Jezus, choć czynił przecież w swym życiu tyle rzeczy pozornie niemożliwych; Zamienił wodę w wino, cudownie rozmnożył chleb i ryby, uciszył burzę na jeziorze Tyberiadzkim, wtedy, w Jerozolimie nie uległ pokusom Szatana i nie zgodził się skoczyć z dachu świątyni? Dlaczego? Przecież nie byłby to bynajmniej wyczyn większy niż chodzenie bosą nogą po wzburzonych falach? Fabrizzio rozmyślał nad tym do samego świtu, i w końcu doszedł do wniosków tak bezbożnych, że sam bał się je sobie do końca uświadomić.
Tej nocy, nad ranem przyśnił mu się sam Bóg. Bez słowa, gestem palca przywoływał go do siebie. Bóg był stary. Miał długie, białe jak śnieg włosy i poskręcaną w loki siwą brodę. Wokół jego tajemniczo uśmiechniętej twarzy, złociła się jak na kościelnym fresku świetlista aureola. Fabrizzio obudził się i usiadł gwałtownie na twardej pryczy. Bóg zniknął jakby przestraszył się gwałtownego trzeszczenia desek. Nagle Fabrizzio usłyszał jak po parapecie dzwoni pazurkami biały gołąb i w tym momencie zalała go wprost nieopisana fala szczęścia. To z całą pewnością nie mógł być przecież taki sobie pierwszy lepszy gołąb z Piazza San Marco. Fabrizzio zsunął z nóg koc i runąwszy na podłogę, na kolanach ruszył w stronę okna. Z nabożna czcią przyglądał się w nieopisanym skupieniu jak ptak szykuje się do lotu a potem rozwija skrzydła i podcinając nimi powietrze wzbija się hen w niebo. Wszystko wydawało się czytelne i proste jak dobrze napisana instrukcja.
Fabrizzio rozwarł na oścież okno celi, stanął na parapecie, przeżegnał się znakiem krzyża i uniósłszy nad głową ręce jak skrzydła... runął w mrok.
- Leci! Leci! Właśnie wyskoczył i znajduje się w powietrzu - zameldował Bogu piekarz Antonio, który od miesiąca pełnił funkcję nowego Anioła Stróża Ojca Fabrizzio.- Co mam uczynić? Czy mam go ratować?
Bóg potarł w zamyśleniu swoje mądre czoło.
- Rzeczywiście zdarza mi się czasem czynić cuda, ale przecież jestem Bogiem. Sam ustanowiłem prawa, którym podlegają ludzie, nie mogę, więc robić od nich zbyt wielu wyjątków, ponieważ nadszarpnęłoby to mój autorytet. Dlaczego do kaduka miałbym ratować kogoś, kto mimo przestróg, wyskoczył z własnej woli przez okno?
- Może dla jego wielkiej wiary, Panie?- Wyszeptał nieśmiało Anioł Antonio Cappanucci, który nawet wtedy, kiedy był jeszcze zwykłym śmiertelnikiem, zawsze szczerze współczuł bliźnim i zawsze się za nimi wstawiał.
- Nie! To szantażysta! - Parsknął gniewnie Bóg. Przecież o ile mnie pamięć nie myli, dopiero za czterysta sześćdziesiąt siedem lat urodzi się Wilbur, młodszy z braci Wright. Dopiero wtedy ludzie zaczną prawdziwie fruwać w powietrzu, teraz jest na to jeszcze grubo za wcześnie. Ten przemądrzały zakonnik - tu Bóg uczynił pogardliwy gest w stronę ciągle spadającego ku ziemi Fabrizzia - próbuje wymusić na mnie, abym przyśpieszył bieg czasu. To doprawdy karygodne!
- Czy obiecywałeś mu coś ekstra? - Zwrócił się do Anioła Antonia i nie czekając na odpowiedź, ponieważ znał ją przecież z góry, ciągnął; - Skoro nie, to nie mamy wobec niego żadnych zobowiązań. Może tylko, ze względu na jego głupotę i inne okoliczności łagodzące, dałbym mu jeszcze szansę poprawy? Niech spadnie na coś miękkiego i połamie sobie ręce i nogi!
O zmroku znaleziono Ojca Fabrizzia w klasztornym szambie. Niemal nie utonął w kloace. Kiedy odzyskał przytomność, rozejrzał się niespokojnie wokół siebie;
- Czy jestem w Niebie?- Zapytał. W miarę jednak jak rozpoznawał twarze stojących wokół Braci w Chrystusie, w jego oczach po raz pierwszy w życiu pojawiło się zwątpienie, które zapowiadało nadejście cierpienia.
powrót do spisu treści
Małgorzata Stachowiak
Rezurekcja
Otwartą dłonią doliny
Bóg głaszcze baranki
w miękkie pyszczki chwytają
pierwsze źdźbła przedświtu
Dzwon słońca
rozrywa biały całun ciszy
liliową przędzę mgieł
martwy las
krzyżuje niebo
Tysiącem wyciągniętych ramion
krople pierwiosnków zakrzepły w trawie
ponad górami
zmartwychwstaje
Dzień
Alicja
Mała dziewczynka
błądzi po ciemnych pokojach
po purpurowych koralikach łez
tropi ją biały królik
o pustych oczodołach
Strach czołem rozsadza komin
dłońmi rozbija okiennice
Tajemnica Wypij Mnie
nieostrożnie strącona w Za Późno
czarne szkło
rozpryskuje się w krzyk
źrenic przekłutych świtem
po drugiej stronie lustra
Matka
Wiatr porywa nocą młode liście
nie ma dokąd wyciągnąć połamanych ramion
rozpacz
jak chleb kamienny
odrasta wciąż cięższa
dwanaście koszy u brzegu Genezaret
Samotny krzyk Judasza
powieki bezwładne
płyną do brzegu
nieskończenie długo
Synku
Przytulasz się do ziemi jak do mego wnętrza
dotykam zimnych ust kamienia
i słyszę twoje serce
wyrwane z mej piersi
powrót do spisu treści
Danuta Giergun - "Człowiek" akryl 45x32 cm
|