30-336 KRAKÓW, ul. Nowaczyńskiego 1
tel./fax 267-00-99
konto : ING Bank Śląski 68 1050 1445 1000 0022 7938 9890

strona główna Kwartalnik


 
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 2(26) 2006
 

Na okładce :

MOZAIKI NOWEGO TYSIĄCLECIA

Parzysty rok 2006 obok wielu globalnych i lokalnych wydarzeń, przyniósł kolejne, dziewiąte już Międzynarodowe Biennale Sztuk Plastycznych Osób Niepełnosprawnych w Krakowie. Wzięło w nim udział bez mała pół tysiąca twórców z kraju i zagranicy. Do pierwszego etapu przysłali pocztą lub drogą elektroniczną prawie 1000 prac. Co szósta z nich znalazłszy uznanie sądu konkursowego, została zakwalifikowana do etapu drugiego i dotarła do Krakowa w swoim naturalnym kształcie, by po wydaniu końcowego werdyktu znaleźć miejsce na po konkursowej ekspozycji. Reprodukcje części z nich (tych nagrodzonych i wyróżnionych) znalazły się w katalogu wystawy. Te i inne, naszym zdaniem równiez warte prezentacji, ilustrują ten numer kwartalnika.
 
Chyba niewielu z autorów biennalowych prac zdaje sobie sprawę, że mimo woli, bez względu na to, jaką techniką plastyczną się posługiwali, wszystkie ich nadesłane e-mailami prace są ...mozaikami. Wszystkiemu winna jest ...technika cyfrowa, która zamienia obrazy w mozaiki składające się z milionów kwadratowych barwnych punkcików zwanych pikselami. Następnie są one opisane ciągami dwóch zaledwie cyfr: 0 i 1. Pozwala to na przesłanie ich na odległość lub na zapis na płycie kompaktowej. Ponowna ich synteza z użyciem komputera pozwala na ich odtworzenie na ekranie monitora lub wydrukowanie.
 
To już drugie Biennale, którego pierwszy etap rozgrywa się przy udziale techniki cyfrowej. Ten sposób stanowi znaczne udogodnienie dla organizatorów, a zwłaszcza jurorów. Nasuwa się jedna wątpliwość: wśród ludzi zdarzają się osoby bardziej lub mniej fotogeniczne. Podobnie jest z obrazami. Transformacja i reprodukowanie nie wszystkim pracom służy. Ważne jej elementy (faktura, oświetlenie, pełne i wierne oddanie palety barw) bywają zniekształcone. Bilans zysków i strat przemawia jednak za pośrednictwem techniki. Zresztą to co Państwo oglądają na łamach naszego kwartalnika, to również mozaiki bądź dzieła szkoły pointylistów. A to już "zasługa" współczesnej techniki poligraficznej. Miłej lektury! -
 

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Olga Świdzicka - "Bądź moimi oczami"
Ireneusz Betlewicz - wiersze
Ireneusz Betlewicz - szkice prozą
Arkadiusz Burda - wiersze
Ludwik Błyszczak - "Myszka"
Krystyna Maria Suwiczak - wiersze
Alojzy Podleśny - "Kamień i kosa", "Ideę mam słuszną", "Narruk"
Irena Stopierzyńska-Siek - wiersze
Andrzej Sztandor - "Randka z radną"
Alicja Tanew - "Wszystko"
Anna Muzyka-Walawander - "Sukienka"
Piotr Dudek - wiersze
Zygfryd Dziekański - "Iwona"
Anna Grzegorczyk - wiersze
Magdalena Kostrzewska - "Opowiadanie..."
Krystyna Rożnowska - wiersze

LISTY

Galeria kwartalnika -


Olga Świdzicka

Bądź moimi oczami

Basia długo nie mogła uwierzyć w to, co się stało. To przecież Janek przedstawił Jej Wiktora. Znała go do tej pory tylko z widzenia. Spotykała na różnego rodzaju szkoleniach, konferencjach. Bardzo jej się podobał. Wysoki, ciemnowłosy, zawsze starannie, a wręcz elegancko ubrany. Sprawiał wrażenie niedostępnego. Przy bliższym poznaniu okazało się, że jest bardzo miły, czarujący. Niedawno rozstał się z kobietą z którą był prawie 2 lata. Planowali nawet ślub. Od momentu poznania Wiktora, życie Basi uległo zmianie. On ten przystojniak, dziesięć lat starszy, na wysokim stanowisku facet zwrócił uwagę na nią - studentkę czwartego roku pedagogiki. A jednak stało się. Poczuła, że została trafiona strzałą Amora. Basia żyła jak we śnie. Bała się, że gdy się obudzi zniknie i Wiktor, i miłość.
Każdy dzień rozpoczynał się od telefonu od niego. Pytał jak minęła noc, co planuje robić. W południe. często wymykał się z konferencji czy narad pod byle pretekstem, aby tylko móc porozmawiać z nią. Wieczór - to znowu rozmowa telefoniczna i gdy tylko padało pytanie - możesz przyjechać do mnie? Jechała. Długie spacery nad brzegiem morza, po molo w Sopocie. Szybkie, zachłanne pocałunki. Rozmowy trwające długie godziny. Opowiedział o sobie. Kilka lat temu miał poważny wypadek motocyklowy. Borykał się z problemami zdrowotnymi. Mimo, że poruszał się samodzielnie, chodzenie sprawiało mu trudności. Dużym. ułatwieniem było posiadanie samochodu przez Basię. Kochała jeździć swoim autkiem. Mijały dni . Szczęśliwe dni Planowali wyjazd na długi listopadowy weekend Obiecywał przedstawić swoim kolegom, pracownikom jako swoją dziewczynę, kobietę, z którą planuje przyszłość. Była taka szczęśliwa. Po raz pierwszy czuła, te komuś na niej zależy. Kochała. Gdy wracała późną nocą z błyszczącymi oczami, pachnąca nim, długo nie mogła zasnąć. Jej myśli krążyły wokół niego. Rano niecierpliwie czekała na jego telefon - gdy słyszała jego głos mogła rozpoczynać dzień - kolejny szczęśliwy dzień. Basia kochała spacery zwłaszcza po parku w Oliwie. Wstępowała do Katedry modląc się, dziękowała za tę miłość i prosiła żeby trwała i trwała. Mijały dni, tygodnie, miesiące.
Pewnego dnia rano telefon milczał. W południe milczał. Wieczorem milczał. W nocy nie wytrzymała - zadzwoniła. Zimny głos poczty głosowej odpowiedział, że nie może odebrać połączenia. Basia tłumaczyła sobie, że pilne sprawy służbowe( był przecież dyrektorem sporej firmy) nie pozwalają na rozmowy albo, że pewnie wyładowała mu się komórka, zapomniał ją zabrać z domu lub tysiące innych przyczyn, dlaczego nie może odebrać lub choćby zadzwonić. Mijały kolejne i kolejne dni. Każda próba rozmowy kończyła się fiaskiem. Wysyłała SMS-y. Żadnej reakcji z jego strony.
Pewnego dnia usłyszała telefon. Telefon, na który tak długo czekała. Jego spokojny głos:
- nie dzwoń więcej, nie próbuj się kontaktować. Moja obecna partnerka jest bardzo zazdrosna. Wie o Tobie, i co nas łączyło. Jesteś przecież dorosłą ... ...
Basia długo trzymała telefon, chociaż już dawno nic nie było słychać. Przez myśl przebiegły jej pytanie: Czy to koniec? Nie, nie to nie prawda! Przecież to nie tak miało być! Dlaczego?, dlaczego? Cisza. Nastała przerażająca cisza. Zrobiło jej się czarno przed oczami. Myślała, że znowu śni. Tylko tym razem to miał być tylko koszmar senny. To nie sen, to jawa. Smutna. Żyła, a właściwie próbowała żyć. Uczelnia, dom, uczelnia dom. Nic ją nie obchodziło. Mijały dni, tygodnie. Czuła,. że słabnie, że życie z niej ucieka. Przewlekła choroba, która wyglądała jakby się wyciszyła ( może jej się tak wydawało) zaatakowała. Słyszała sygnał karetki pogotowia, głosy lekarzy. Szpital. Stan zdrowia z godziny na godzinę pogarszał się. Lekarze podjęli decyzje o przewiezieniu Basi na oddział OIOM i podłączenie pod respirator. Jej było już wszystko jedno. Nie chciała żyć. Jak za światów usłyszała znajomą melodię w telefonie.
To dzwonił On :
- malutka, przepraszam za słowa, które powiedziałem. Przecież wiesz, że liczysz się tylko Ty. Ona - Malwina zostawiła mnie, gdy tylko dowiedziała się, że tracę wzrok i za miesiąc nic nie będę widział. Tobie nie przeszkadzało, że mam problem z chodzeniem, że tracę wzrok. Ty mnie kochałaś takim jakim jestem. Byłem głupi, że nie potrafiłem dostrzec tego. Kochanie, proszę, bądź moimi oczami... ...


powrót do spisu treści


Ireneusz Betlewicz

***
        ---------------------------
        i wcale nie bliżej
         
        nad krawędzią przepaści
        wiatru
        zapada milczenie
         
        ostatek światła
        uwiera
        szelest oddechu
         
        jeno stopę unieść
        głową
        niebo domykam
         
        tu przestrzeń bez pytań
        tęsknoty
        poszczą skrzydła
         
        i wcale nie bliżej
        -----------------------
         
        między niebo a ziemię
        słowo rzucone
        myśl spierzyło
         
        i pękła w niemym krzyku
        i wgryza się w chmury
        zębami mitów
         
        - rodził się człowiek
        z boskiego zachwytu
        -----------------------
         
        Powieka świtu noc uniosła
        księżyc powędrował za ocean
        w rozpadlinę mgielnej rosy
        władca słońce palce wpiął
         
        Od górskich wiosek
        dzwony kościelne
        pierwsze echo budziły
        prośbę o zew zgody
         
        - powstawał dzień
        nie po raz pierwszy
        -----------------------


powrót do spisu treści


Ireneusz Betlewicz

***

Pewnego popołudnia ulicą szła para starych ludzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że oni szli trzymając się za ręce - dokładnie to on ją, a na dodatek uśmiechali się do siebie!
Kiedy oni spacerowali, wszyscy wokół zatrzymywali się, i ze zdziwieniem się im przyglądali Co niektórzy próbowali zaczepić jakimś złośliwym słowem, a nawet siłą rozerwać - ot zwyczajnie odjąć jedno od drugiego, ale para starców tego nie widziała - oni nadal spacerowali ze spokojem w oczach.
Tłum, który orbitował wokół nich, powoli zaczął się rozrzedzać, wprawdzie niejeden z gapiów jeszcze obejrzał się za nimi, rzucił jakieś drwiące słowo, spojrzenie - oni jednak spacerowali nadal.
- Pomyśleć - mówili zerkając zza firanek, mieszkańcy miasteczka - że też im się chce!
I znowu podłączali pralki, które potrafiły na okrągło warczeć, odkurzacze, bo płynnie oddychały, a ciasną szczelność ich mieszkań, dopełnił szelest gazetowych reklam.
Na chrapanie kwiaty nie reagowały!
 

---------------------------------------------------------------

Dobrze, niech wam będzie, zasypię tę dziurę, mam już dosyć tego waszego gderania; jakby nie można byłoby jej ominąć: to wygląda mi na zwykłą złośliwość, chcą mi dokuczyć - drażni ich, że muszą punktualnie chodzić do pracy - mężczyzna wrzucał do dołu piasek mrucząc do siebie, a przystawał jedynie wtedy, gdy ocierał spoconą twarz.
Dawno już tak ciężko nie pracował - stąd to sapanie jakie rozlegało się wokół... - Dranie szeptał zimnym półgłosem - mało mają miejsca obok! Dozorca winien, że się brudzą? Już chwili posiedzieć spokojnie nie można; i tylko: kiedy pan to zrobi; pójdziemy na skargę - tak już straszyli! - Gryzie ich, że nie mogą spokojnie w domu posiedzieć, No! - warknął ze złością, i wbił łopatę w bury piach - niech mają!
Nazajutrz głośno i z aprobatą mówiono o dozorcy - on chodził z obojętną miną, ale nieznacznie, a skwapliwie wychwytywał wszelkie pochwały.
Po kilku dniach już tylko nieliczni mieszkańcy kamienicy wspominali pechową dziurę, minęły następne i nikt już nie wspominał o zasypanej kałuży.
Jednak od tamtego zdarzenia dozorca jakoś inaczej spoglądał na spieszących się ludzi - czasu miał, aż nadto; mógł już oficjalnie siedzieć w swoim kantorku, sprawy kamienicy funkcjonowały dobrze - nikt tu nie przychodził z interwencją, ale on czuł pewien niedosyt; cisza i pustka piekła go niczym ciasne buty - zaczynał marzyć!
 

---------------------------------------------------------------

Pierścionek miał małe czerwone oczko, i to chyba była jego jedyna uroda. Kobieta wzięła go do ręki i szybko wsadziła na palec. Lekki rumieniec wystąpił na jej policzki, ona nerwowo poprawiła włosy i zbiegła po schodach.
Zobaczyła go pierwsza; szybko wygładziła garderobę, wyprostowała pierścionek, który się przekręcił do wewnątrz dłoni i zdecydowanie podeszła do mężczyzny palącego papierosa. Szli w milczeniu, jeśli nie liczyć kilku zdawkowych słów, jakie przez chwilę zamienili. Kino było zapełnione, ale on miał bilety.
Już po kilkunastu minutach rozpoczął rytualny taniec dłoni; najpierw ją to drażniło, po chwili jedynie niecierpliwiło - na nic nie zważał - zaczynała czuć przyjemność.
Akcja filmu płynęła wartko, ciepła fala zrumej kiedyś jasności wypełniała ją coraz pełniej. Nagle poczuła ostry ból dłoni, pierścionek uległ zgnieceniu. Sycząc z bólu zdjęła go niezdarnie.
Czerwone oczko oślepiało ją niemym światłem, zamknięcie oczu wywoływało bieg taśmy pamięć czuła niezdarne rozdygotanie, była jakby na wpół przytomna.
Zmrok na ulicy przywitał ją przyjaźnie; tylko, czemu wszystkie wokół lampy miały kolor czerwony?
 

------------------------------------------------------------

Plama atramentu rozlewała się coraz bardziej, szczupły blondynek patrzył obojętnie jak kleks zalewa kolejne litery. Bibuła leżąca obok była tak czysta; jakby jej biel bała się dotknięcia. Czarna plama ślimaczo pełzła połykając kolejną literę - było nią koślawe b. Blondynek obserwował jak jej brzuszek wciąga za sobą pozostałą część literki. Wtem, ręka malca drgnęła i powolnie zbliżyła się z piórem do atramentowego rozlewiska. Chłopiec zaczął w nim dłubać; stalówka wchodziła miękko w rozmoczony papier i plama przestała się rozszerzać; powierzchnia traciła połysk - teraz w głąb pióro torowało jej drogę. Malec pracował nieprzerwanie - przebijał się przez gruby zeszyt. Był opanowany, działał bez pośpiechu, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale dłubanie stawało się coraz trudniejsze. Atrament osiągał granice swoich możliwości terytorialnych; stalówka gięła się sprężyście, mocno wspomagana przez ubrudzoną dłoń. Docierali do okładki, gdy brzęk złamanej stalówki odpalił dreszcz, który bolesnym skurczem szklistej błyskawicy, przebiegł przez oczy dziecka. Chłopiec teraz niezbyt wyraźnie widział połamane pióro, po chwili łzy przelały krawędź powiek i popłynęły przesolonym strumykiem po obu policzkach; on schował twarz w uniesione ramiona i bezradnie tulił się do ławki. W pokoju nie było ciszy.
 

------------------------------------------------------------

Gołębie tak przyzwyczaiły się do jego obecności w oknie, że bez strachu zjadały rozsypane ziarnka, gdy był tuż obok patrzył na nie zamyślonym wzrokiem. Co widział, o czym myślał, trudno dociec. Zresztą, kogo to obchodziło; mieszkał sam, był starym człowiekiem bez widocznych oznak majętności i układów towarzyskich, a życie jego pędziło utartym schematem: codzienny krótki spacer, rzadkie - bo jedynie obowiązkowe
zakupy i cała reszta dnia - siedzenie w wygniecionym fotelu przy oknie.
- Paradoksalne, że tak nudny i powolny tryb życia można nazwać pędzeniem - zawsze uśmiechał się do siebie, gdy o tym pomyślał. A przecież wszystko zależy od pierwotnego zapasu - zamyślał się wtedy - choćby najwolniej brać, gdy ilość jest mała, to szybko ubywa. .. i tak to jest z życiem starych ludzi! Zresztą, może i dobrze, że już mi go tak niewiele zostało - bo co z nim robić? Sił mało, doświadczeń dużo i rodzi się wynik, a jest nim... - tu zwykle senność go dopadała! ... może sen ten sprowadzało pukanie ptasich dziobów o parapet? Może one tak działały na niego, coś jak stukot kół biegnącego pociągu na samotnego pasażera; on wtedy jakoś ulatywał - gdzieś w przestrzeń, niczym jesienny liść niesiony podmuchem wiatru, leciał, przysiadując to tu, to tam; zawsze cichutko wszelkim widokiem weselony, a przy tym jakby nie związany z żadnym miejscem. Widział dal, czuł swoje spełnienie tak bardzo wspólne z istnieniem wszystkiego wokół, i już w nim nie było ciężaru świadomości samotnego dnia.
Nie było - a był jedynie zwyczajną myślą!
 

 

------------------------------------------------------------

Otyły mężczyzna usiadł przy oknie, w sekundę później pociąg ruszył po swoim jednostajnym, żelaznym torze. Ten mężczyzna od dzisiaj był wolny.
- Nareszcie - myślał - dosyć niewoli, już mnie więcej jędza nie będzie zniewalać - temu mężczyźnie zmarła żona - był wolny! - Odbiję sobie za wszystkie czasy - myślał - i będę robił to, co tylko przyjdzie mi do głowy!
Pociąg kołysał, mężczyzna poczuł głód; Wzruszył ramionami - jestem wolny - to się liczy przede wszystkim! W mieszkaniu było zimno; pozapalał wszystkie lampy, rzucił niedbale kurtkę, włączył telewizor, w kuchni zbił dwa talerze, porozsypywał cukier - wzruszył ramionami - był wolny!. Palił papierosy, spał i jadł, gdzie zechciał - był wolny. Pracował, zarabiał pieniądze, ale gdy wracał do domu, zaczęło mu być ciasno i ciemniej. Kładł się na łóżku jakoś pomarszczony i coraz częściej nie mógł zasnąć; palił nudne papierosy i nie chciał myśleć.
Potem jeszcze płakał - wolno mu było - był wolny!


powrót do spisu treści


Arkadiusz Burda

Hologramy
        Nieodległa jest śmierć jak odległe Bilbao
        mam do niej rzut beretem lub nawet bliżej
        Białe wapienne klify Albionu czyli
        Siedem Sióstr zatyka dech w piersiach
         
        Beachy Head sto sześćdziesiąt cztery metry
        a u stóp latarnia morska oświetla widnokrąg
        Falista linia osiem pionowych wzgórz Osiem
        błogosławieństw z Listu Jasnowidza
         
        Mnie myślą Odpływ szyprem przypływ wyścig
        z czasem łąki zapach jałowca Punkt Zero
        Przyjście wyjście z kraju niekochanych
        poetów wieszczów narodowych dróg krzyżowych
         
        Ten kraj nas nudzi niebo jego czarna smoła
        biedaszyby hałdy gwarki wszechogarniająca
        bieda na przedbiegach - Serca nasze pełne
        są promieni! od dziecka tu gaszą i gnoją
         
        Napisz poeto wierszy pięćset liczbę średnio
        statystyczną i po prostu sobie zdechnij
        Lub emigruj ku brzegowi nowemu bardziej
        przyjaznemu od tego naszego starego


Święto Jordanu
      popatrz na topornicę święconą wodną frygę w której
      ezopowe płyną łódki z kory, epigram bajek zapisując,
      za jaszczurkami które w runach ziarenka piasku znak
      nakreśliły ten sekretny z rosy i mgły nie żądając nic
      w zamian, byśmy mogli przejść przez rzekę do traw
      czerwonych pióropuszy, stając się obecnymi tu i teraz.
       
      jak ogniste salamandry, czerwonoskórzy łucznicy od
      wigwamów wiatru i wesołych chmur, skocznej antylopy.
      ty i ja małe smoki, pośród nagrzanych słońcem kamieni,
      odradzamy się w blasku prawdy która siedem lat płonie.
       
      biegniemy co sił w nogach, do pomostu na drugą stronę
      brzegu rzeki nieobutego wzgórza, mijamy midasowe eldorado.
      miejskie rodeo gdzie się ujeżdża lub jest się ujeżdżanym,
      pośród wrzawy przekupniów świątecznych ludwisarzy.
       
      trudniących się lichwą z takim samym pietyzmem z jakim
      dzwonią donośne dzwony katedr i wiruje ekstatyczny tłum
      od zakładów bukmacherskich, od strony góry ukrzyżowania
      którą pozostawić nam przyjdzie w tyle, w dniu wybrania.


Z pamięci
 
[ Z pamięci co będzie gdy się stanie ]
 
        Dmuchawce i zawilce polne
        krzewy głogu grób Tristana
        i Izoldy Wiatr im grzywy
        rozczochrał na łagodnych
        garbach padołu Opodal broszki
        z pereł i koralowego ukwiału
        wyrwanego z kontekstu
         
        Chmur pacierzowych w kształcie
        lanych klusek na mleku
        Ciepłych słów w interakcji
        podmiotu z podmiotem
        Wiatr przysiadł ryży seter
        na klepaku rynku wielkim
         
        który pamiętał swetry
        Szetlandy w których chodzić
        nie chciałem i skalara
        rybkę księżycową co żaglowała
        w sklepie zoologicznym
        To miasto antropomorficzne
        jest perłą
         
        Po śmierci słońce jak wór
        jutowy włosienny Księżyc
        stanie się czerwony jak krew
        pomordowanych fok A ich jęk
        który rozbrzmiewa Będzie
        częścią mojego jęku
        w chwili usunięcia
         
        Więc jestem przed burzą
        wiosenno - jesienną pośród nimby
        Nim zniknę zwinę zwój
        Twarz ujrzą oczy zamknięte
        patrząc na obrazy
        w ich świetlną głębię


powrót do spisu treści


Ludwik Błyszczak

MYSZKA

Lato. Słoneczne popołudnie. Parkowa aleją spacerują dziesięcioletnią córkę. Dziewczynka jest w kremowej sukience w ciemne ciapki. Szare, kręcone włosy, szare, maleńkie oczy, nieco odstające i przyduże uszy oraz trójkątnie zaostrzony i leciutko piegowaty nosek nadają jej dziewczęco-dziecinnej sylwetce nieodparcie mysiego wyglądu. Mama ma takiż sam spiczasty nosek i takiż same maleńkie, szare oczy, ale na tym kończy się podobieństwo. Mimo wręcz chudej postaci i z lekka pożółkłej, schorowanej twarzy, można w niej rozpoznać tę pociągającą, sprężystą elegancję, jakiej niektóre kobiety nie musza się uczyć, bo mają ją wrodzoną. Dziewczynka kroczy z powagą na buzi i nieustannie zdaje się w zamyślaniu spoglądać na białe, lakierowane noski swoich butów. Mama zerka z roztargnieniem to tu, to tam, czasem unosi czoło i jasnym, lekkim wzrokiem patrzy na korony drzew, jakby szukała ptaków. W pewnej chwili odnajduje coś w myślach, przenosi spojrzenie na córkę i dwoma palcami poprawia jej loczek za uchem.
- Co z tobą, Mieciu? Od czasu mego powrotu do domu jesteś trochę dziwna. Chyba nie martwisz się mną? Przecież jestem już zdrowa, całkiem zdrowa. - mówi z uśmiechem i poprawia dziewczynce drugi loczek.
Serce Mietki bije mocno. ''Powiedzieć? czy nie powiedzieć?' - dręczy się w duchu i dalej spoglądała na swoje nowe lakierki. Okazja jest doprawdy znakomita, lecz ze zdwojoną siłą budzą się wątpliwości i ów najgorszy ze wszystkiego, bolesny wstyd, który tamuje słowa i coraz bardziej rumieni policzki. Nie...Niczego nie powie...A tak po prawdzie, czy w ogóle wypada, aby, to mamie mówiła? Wcześniej lub później sama się domyśli...
Mama z łatwością dostrzega, że pochylona twarz córki skrywa wewnętrzną walkę. Odzywa się miękko i z łagodnym, dobrotliwym wyrzutem:
- Wygląda na to, że moja Miecia ma przede mną tajemnicę i tylko nie ma śmiałości, by mi ją wyjawić, choć bardzo tego chce Prawda? No, spojrzyj na mnie. Czy nie tak?
Mietka nie podnosi zarumienionej buzi i wciąż milczy.
- Czyżby sprawa była aż tak poważna? Nie zrobiłaś chyba nic takiego, czego musiałabyś się wstydzić? Zgadza się?
- A więc o co chodzi? Może nie masz zaufania? Czyż kiedy nie mieliśmy do siebie zaufania?
- Ale to jest takie...takie...Nie wiem jak o tym mówić...
- Co takie? - mama uśmiecha się ciepło i znowu poprawia córce jakiś loczek. - Powiedz śmiało. Na pewne wspólnie znajdziemy radę.
Mietka przełyka ślinę, przezwycięża się i decyduje powiedzieć.
- Ale niech mama przyrzeknie nie mówić tacie, że to ja o wszystkim powiedziałam.
- Dlaczego?
- Niech mama przyrzeknie.
- No dobrze: przyrzekam.
Dziewczynka ponownie kieruje lśniące źrenice ku ziemi i z rumieńcami na policzkach zaczyna półgłosem:
- Przez te trzy miesiące, gdy byłaś w szpitalu i potem w sanatorium, tato prawie codziennie widywał się z taką panią Janką, swoją przyjaciółką z pracy. Często przyjeżdżała z jakimiś papierami do wspólnego wypełniania i wtedy przygotowywała nam jedzenie na obiad i kolację.
Była dla mnie bardzo dobra i nawet kazała się do siebie zwracać po imieniu, ale szybko przestawałam ją lubić...Czasem zabierali mnie do różnych kawiarni i do jej domu. Tato był przy niej całkiem inny niż przy tobie. Chwilami go nie poznawałam. Był miły, rozmowny opowiadał mnóstwo zabawnych historyjek...A któregoś dnia...któregoś dnia zobaczyłem jak się obejmowali w samochodzie...
Nie chciałem podglądać .Tak jakoś wyszło...Zrobiło mi się taty okropnie żal...
Więcej już nie spotykali się spotykali się przy mnie.- kończy wpatrzona nadal w ziemię, pełna czegoś smutnie - poważnego, co w połączeniu z jej drobną sylwetką, odstającymi uszami i myszowatą buzią sprawia dziwne wrażenie. W milczeniu i z niecierpliwością czeka na reakcje mamy, która początkowo zapewne nie będzie mogła uwierzyć, a później ją, przytuli i razem zaczną się gorzko użalać nad nieszczęśliwie-złym, lecz wciąż ukochanym ojcem. Ale ani jedno ani drugie nie następuje. Mama, dziwnie przygaszona na twarzy, nie odzywa się.
- Czemu nic nie mówisz? - Mietka lękliwie pyta po chwili.
- Jakaś ty, Mieciu jeszcze głupiutka. I ty myślałaś że o niczym nie wiedziałam?
Mietka zatrzymuje się i podnosi ku mamie zdumione, szeroko otwarte oczy.
- Jak to mamo? Widziałaś o tym wcześniej? Już o tym wiedziałaś?
Ma tak szczery i bezradny wyraz osłupienia między odstającymi i zarumienionymi płatkami uszu, że mama, nie potrafiąc powstrzymać się od uśmiechu, wyciąga ręce i przygarnia ją do piersi.
- Jaka ty doprawdy głupiutka!
- Jak to? Nie wierzę, byś wcześniej wiedziała.
- Dziecko drogie, cóż ty możesz myśleć o podobnych sprawach?
Oczywiście, że wiedziałam o wszystkim, i to od dawna.
Zaczynają wolno iść. Mietce przygarniętej do boku mamy nadal nie udaje się zapanować nad głębokim zdumieniem.
- Jak to? - powtarza.-Wiedziałaś i nic nie robiłaś, żeby temu przeszkodzić? I zachowywałaś się tak, jakby tego wcale nie było?
A co mogłam zrobić? To dorosły człowiek i postępuje zgodnie z tym, co uzna za stosowne. Ale przecież... przecież...Ty nie mogłaś niczego nie robić.
To według ciebie miałam go sobie przywiązać do szyi, czy jak? - tłumaczy z miękką cierpliwością mama. - Nie jest naszym niewolnikiem. Takim sprawom, gdy się rozpoczną nie da się przeciwstawić. Dorośniesz i prawdopodobnie przyznasz mi pełną rację.
Mietka postanawia już nie wspominać o ojcu i znowu zwiesza głowę. Oprócz wstydu, większego jeszcze niż poprzednio, odczuwa teraz kompletny wewnętrzny zamęt.
Gdy mijają klomb pełen żółtych aksamitek, wita się z nimi przystojny pan o mądrej twarzy i gęstej, czarnej brodzie. Dziewczynka widzi go po raz pierwszy w życiu. Okazuje się być starym znajomym mamy. Podobnie jak one, korzystając z pięknej pogody i wolnego czasu, wybrał się na piękną przechadzkę. Pyta mamę o zdrowie, o samopoczucie, po tak długim pobycie w szpitalu. Mama, której twarz w mgnieniu oka zdążyła się już rozpromienić i ożywić, odpowiada, że czuje się prawie doskonale i że powoli zapomina o tej męczącej bezczynności szpitalnego łóżka. Zawiązuje się wartka, podejmująca coraz to nowe tematy rozmowa.
Mietka podąż obok w milczeniu. Wydawałoby się, iż słucha wszystkiego z uwagą, lecz do jej świadomości dociera jedynie melodia dwóch splatających się ze sobą i poprzekładanych głosów: zrównoważony, poważny glos męski oraz żywy kobiecy szczebiot. Za to uważnie, choć z ukosa, raz po raz zerka na czarnobrodego mężczyznę i już wówczas gdzieś głęboko w jej duszy rodzi się nienawiść do jego wysokiego, mądrego czoła, do czarnych, mocno zarysowanych brwi, do ciemnych oczu i do mięsistych warg.
- Nic ci nie jest, Mieciu? Wyglądasz jakoś nie wyraźnie.
-niespodziewanie odzywa się mama.
Mietka nie od razu rozumie.
- Może panna ma po prostu ochotę na orzeźwiającego loda?- z uśmiechem pyta mężczyzna.
- To dobry pomysł.- przytakuje mama. Dzisiaj jest wyjątkowo ciepło. Chcesz loda, tak? Pamiętasz, zaraz przy tamtym wyjściu otworzyli nie dawno kiosk z wyśmienitymi lodami. Ach, prawda... Nie wzięłam pieniędzy.
- Nie ma się czym przejmować- stwierdza mężczyzna i wyciąga spod eleganckiej marynarki skórzany portfel, a z portfela wyjmuje złożony starannie banknot - Masz, kup sobie coś jeszcze.Tam, zdaje się, widziałem kramiki ze słodyczami i owocami.-zwraca się dobrodusznie do Mietki.
Dziewczynka bierze pieniądze i niemrawo dziękuje.
Bez pośpiechu skręca w boczną alejkę. Kiedy męski, zrównoważony glos i kobiecy szczebiot zupełnie cichną za krzewami, przystaje i rozgląda się na wszystkie strony. Upewniwszy się, że niedługo nikogo nie ma w zasięgu wzroku, wchodzi między drzewa. Zatrzymuje się przed starą sosną. Mnąc banknot w kurczowo zaciśniętej dłoni, przykłada czoło do spękanego pnia i zaczyna cicho płakać. Od płaczu drżą jej drobne ramiona, plecy, kolana, Wydaje się, że drżenie to przenosi się na gruby pień, że drży cała ta potężna sosna, od wierzchołka aż po korzenie.


powrót do spisu treści


Krystyna Maria Suwiczak

CREDO NAJCICHSZE (I)

 
          dziewczynko
          z zapałkami
           
          cicha
          powszednia
          święta
           
          nie płacz
           
          niedługo
          uśmiechnie się
          słońce
           
          Mały Książę
          znajdziesz
          swój kwiat
          jeszcze dziś
           
          w czas
          SPOTKANIA
          ktoś
          kogoś
          po imieniu
          przywoła
           
          Bogu
          przyśni się
          drzewo
          owocem
          brzemienne
          i dobry
          człowiek
          ----------


CREDO NAJCICHSZE (II)

 
          Nadziejo
          ziemi
          zasłuchanej
          w niebo
           
          miłości
          powszednich
          drzew
          ocieniających
          ludzką
          drogę
           
          kroplo
          deszczu
          spadająca
          na ziemię
          bez słowa
           
          naucz mnie
          czynić
          podobnie
          ---------------------


CREDO NAJCICHSZE (III)

 
          co dzień
          w pewnym mieście
           
          w pewnym domu
           
          MIŁOŚĆ
          puka
          do drzwi
           
          NADZIEJA
          czeka
          wsłuchana
          w zaśpiew
          drogi
           
          CIERPLIWOŚĆ
          wybiera
          wielocyfrowy
          numer
          telefonu
           
          PRZEBACZENIE
          ciężar
          win
          zmilczanych
          unosi
           
          usłysz
           
          zobacz
           
          ofiaruj
          ŻYCIU
          kromkę
          siebie
           
          człowieku


powrót do spisu treści


Alojzy Podleśny

KAMIEŃ I KOSA
Leżał sobie kamień z dziada pradziada tuż obok miedzy na skraju pola. Podobno od małego tutaj rósł. Rzekomo kamienie rosną. Ale kto to widział? Zresztą to nie jest istotne. Ważne jest to, że kamień był gładki, wypolerowany przez czas i deszcze.
Pewnego razu przyszła kosa. Młoda, smukła dźwięczna i ostra.
Bardzo ostra. Energicznie cięła bez skrupułów wszystko co po drodze: zboże, zielsko, chwasty, badyle. Czasem też zajęcze skok ucięła. A przystrojona w biel przecinała nitki ludzkiego żywota.
Poczynała sobie ta kosa z wielkim rozmachem, ponieważ była pracowita. Przesadnie pracowita Nagle jęknęła boleśnie i.... oszpecona, szczerbata poszła sobie dwiema połówkami. Tak skończyła się krótka choć pracowita egzystencja kosy.
A kamień sobie leżał. Niewielką szczerbinę wygładzi znowu woda i czas.



 
IDEĘ MAM SŁUSZNĄ

 

Przychodzisz, piesku, pod kołdrę, żeby ogrzać się przy moim boku.
A tyle dzieci na świecie umiera z zimna i wycieńczenia.
Wciskasz swój łebek, piesku, pod moją dłoń, żeby doznać rozkoszy głaskania i pieszczot.
A tyle dzieci na świecie odepchniętych od ludzi, których nikt nie przytuli, nikt nie pogłaszcze.
Podbierasz, piesku, najsmaczniejsze kąski z mojego talerza.
A tyle dzieci umiera z głodu.
No cóż? Potrzebujących jest wiele, a dających tak mało. Krzyczę, bo rozpiera mnie bezradność.
Mego krzyku nie chcą słuchać ci co powinni.
Bezsilny jestem, lecz ideę mam słuszną.



 
NARRUK
 

Z początku odpowiadałem bez żenady: "Nie. Nie znam". Ale kiedy spoglądano na mnie jak na ignoranta albo faceta, który zawitał z głębokiej prowincji, ciemniaka, przestałem odpowiadać, a tylko znacząco wzruszałem ramionami. Teraz nawet na taki gest nie mogę sobie pozwolić.
Przyznać się - to świętokradztwo. A pytać nie przestają:
- Znacie Narruka?
- Czytaliście państwo Narruka?
- Ach! Wspaniały ten Narruk! Geniusz!
Kiedyś nieśmiało zaindagowałem bardziej zrównoważonego przyjaciela, pracownika wojewódzkiej biblioteki:
- Masz coś tego Narruka?
Przyjaciel dostarczył mi stos książek: "Literackie tradycje Stanisława Narruka w kulturze narodowej", "Literackie pierwowzory "Mandoliny" S. Narruka", Wpływ "Mandoliny" S. Narruka na rozwój kultury języka", "Indywidualność w walce ze złem - rozważania nad lekturą "Mandoliny" S. Narruka". Przeglądałem tomiska niezbyt ukontentowany. Wszystkie one były o Narruku, nic zaś samego Narruka, nawet owej "Mandoliny", o której tak się rozpisują autorzy licznych prac.
- Boże święty! - krzyknąłem. - Czy ja czytać nie potrafię? Nie chcę papki o Narruku! Dajcie mi samego autora, owego genialnego Narruka!
- Tyś chyba upadł na głowę! - skontaktował poważnie mój przyjaciel. - Utwory Narruka są nieprzystępne dla szaraczków. Narruk pisze z kluczem. Zresztą nigdzie nie dostaniesz Narruka w oryginale. Zajmij się studiowaniem materiałów o Narruku.
- Nie chcę materiałów! Chcę Narruka!
- Boże! Jaki z ciebie prowincjonalny rewizjonista! Po co tobie Narruk? Do jakich celów ma służyć?
- Narruk to genialne zjawisko! Boże jaki on wspaniały!


powrót do spisu treści


Irena Stopierzyńska-Siek

* * *

Są takie słowa -
wydają się wielkie,
nadymają się, jak balony na festynie...
wystarczy je dotknąć
prostym pytaniem,
a pękną, bo puste są w środku...
 
Są też inne słowa -
prawdziwe same w sobie -
sceptycy pod lupą je badają,
a prześmiewcy - nakłuwają i kaleczą,
ale one nie giną,
bo ze światła są całe...



 
Jeszcze nie mogę

Janowi Pawłowi II
 
jeszcze nie mogę
napisać o Tobie
byłoby to teraz
jedynie wtórowaniem
tym, którzy wierzą, że cię zrozumieli...
 
jesteś głosem Pana
mocnym, choć ściszonym
potrafiłeś ukoić
wielu porzuconych
Twoje napomnienia
miały ton spokojny
były wskazówką
nie zaś potępieniem
przypominałeś światu
że Boży jest, więc dobry
a zło choć się panoszy
daję się pokonać
 
jesteś nutą cichą
dźwięczną i łagodną
a we mnie nie ma
pełnego wyciszenia
muszę zatkać uszy
na własne gadanie
skryć się w ogrodzie
by nie przeszkadzano
wytężyć umysł
i odnowić wiarę
a po tym niespiesznie
zanurzyć się w skupienie
a dusza się rozprzestrzeni
jak w ogrodzie trawa
 
jesteś hymnem pochwalnym
cichym i łagodnym
a we mnie tyle jeszcze
przetrąconych dźwięków
nie mogę wiec jeszcze
napisać o Tobie
by nie przyćmić światła
które rozdawałeś...



 
Wierność

 
człowiek, jeśli nie zdradza
kocha jedną różę
jak Mały Książę
z pięknej opowieści Bóg kocha je wszystkie
w tysiącu ogrodach
a każdą z osobna
jakby jedną była
a one to wiedzą
 
czuwa też nad różami
które ktoś pościnał
chociaż zaledwie
płatki rozchyliły
teraz tkwią w bukietach
na targu i w domu
a potem na śmietniku powoli umierają

wierności Boga
nikt pojąć nie może
podlega przywiązaniu
choć jest absolutna
a nam się wydaje
że wierność jest przymusem...

Zdarza się nieczęsto
całkiem wyjątkowo
że swój sposób kochania
Bóg wciela w ludzkie serce
I na naszych oczach
cudem to się stało!


powrót do spisu treści


Andrzej Sztandor

Randka z radną

Siedziałem w głębi sali. Daleko, powiedziałbym - jak na mój kiepski wzrok - zbyt daleko od szkarłatem okrytego stołu prezydialnego, bym mógł rozróżnić rysy jej twarzy, ale ten kawowo - matowy głos i żar rozniecającej wyobraźnię, kaskady słów o nadchodzącym, oczekiwanym jutrze, zniewoliły mnie bez reszty i rozbudziły we mnie nieznaną, bo drzemiącą dotąd, czy może w sen letargiczny popadłą, ekstazę pożądania.
- Tylko ona jedna, albo raz kozie śmierć - desperacko podjąłem decyzję i po zebraniu odważnie podszedłem do mądrości bóstwa.
- Z jej dojrzałego doświadczeniem i mądrością życiową, przyjaznego uśmiechu, wyziera chęć stawienia czoła nowej przygodzie - z przyjemnością skonstatowałem i odrzuciwszy na bok niewygodny pled konwencjonalnego skrępowania, śmiało spojrzałem w przepaścistą niczym kasa pazernego fiskusa, smolistą głębię czarownych oczu, następnie (zauroczony jej - to znaczy: tej głębi - nieodpartym urokiem) już otwierałem usta, by z galanterią przedstawić się i zręcznie, a dowcipnie zaprosić upolitycznioną damę na małą czarną, do tłumnie obleganego bufetu, gdy naraz poczułem , że tonę w otchłani rzeczonej głębi. Nagle, a niespodziewanie odwaga ustąpiła miejsca zmieszaniu, z onieśmieleniem przemieszanemu. Zacząłem coś bąkać o tych tam uczuciach, zachwycie i tym podobnych bzdetach i tak plotłem trzy po trzy, sam nie wiedząc, co mówię. Dama tymczasem przyglądała mi się z sekundy na sekundę rosnącą dziwną odmianą niecodziennego zainteresowania. Kiedy wreszcie uporałem się ze zbieraniem rozpierzchłych myśli i - w miarę składnie - przedstawiłem swoją propozycję, uśmiech szczerego rozbawienia zagościł na jej twarzy.
- Chce się pan ze mną spotkać? Randka, znaczy, tak?
Skinąłem głową, ale nim zdołałem wydobyć z siebie głos, kontynuowała:
- Chętnie, bardzo chętnie. Zaraz sprawdzę terminy.
Z przepastnej torby wydobyła opasłe, niczym vademecum jawnogrzesznicy, czarno oprawne tomisko książkowego kalendarza i poczęła je wertować.
- Co my tu mamy? - rozkosznie mruczała do siebie, jak - nie przymierając - rozbestwiona kotka w połowie marca.
- Zebranie, akademia, pochód, spotkanie z aktywem, odczyt, wiec - wzdychała rozkosznie - odsłonięcie tablicy, masówka, zgromadzenie przedwyborcze, wybory zarządu, pikieta, demonstracja, prelekcja, posiedzenie, narada, loteria, zbieranie podpisów, wykład, przemarsz, dyskusja, manifestacja, warta honorowa, rozpatrywanie wniosków, dysputa, powitanie delegata, przecięcie wstęgi, nasiadówka, odczyt, chór, zajęcia świetlicowe... - odwracała kartki, uważnie je lustrując.
- Ta wyliczanka chyba nigdy się nie skończy - myślałem w popłochu, ale tryumfalne - O, jest wolny termin! - na nowo roznieciły we mnie, tlącą się jeszcze ledwie iskierkę nadziei. .
- Spotkamy się w kawiarence "Unijna" dokładnie o osiemnastej - skrupulatnie liczyła dni - w sobotę, to będzie za okrągły miesiąc dokończyła swobodnie.
- Kpi, czy o drogę pyta - przemknęło mi przez myśl, ale uśmiechnąłem się blado i skwapliwie zapewniłem, że ten termin nie koliduje z żadnymi moimi wcześniejszymi planami.
- Bo gdyby pan nie mógł... - wbijając wzrok w kalendarz z troskliwością samarytanki odwracała dalej kartki...
- Ależ mogę! - wykrzyknąłem niemal, więc raz jeszcze przyjrzała mi się z uwagą.
- Zatem do zobaczenia - przesłała mi niebiański uśmiech i tyle ją widziałem, bo tak się gdzieś śpieszyła.
Cierpliwie znosząc wyczekiwania katusze, cały bity miesiąc myślałem o randez-vous wyznaczonym w lokaliku o wielce obiecująco brzmiącej nazwie "Unijna", jakoś dotrwałem do wyznaczonego terminu. Odświętnie wystrojony, z kwiatami - owszem, udałem się do przytulnej (co w przeddzień sprawdziłem) kawiarenki. Niestety zdziwienie moje sięgnęło zenitu, gdy na drzwiach przybytku mającego stać się zacisznym miejscem intymnych wyznań do unii uczuć - jak strzelił - zmierzających, ujrzałem pokaźnych rozmiarów plakat z napisem: Lokal do wynajęcia. Rad nie rad (zamiast zasiąść przy w przeddzień upatrzonym stoliku), zająłem dogodne stanowisko na zewnątrz przed drzwiami i cierpliwie czekałem. Przyszła, nie spóźniła się nawet dużo. Ot, niecałe czterdzieści minut. Co to znaczy w porównaniu z miesiącem oczekiwania skonstatowałem, radośnie podchodząc do nieziemskiego zjawiska. Dama podając mi rękę, rzuciła beztrosko:
- Patrycja jestem, proszę mówić mi po imieniu. Tak będzie swobodniej - uzupełniła wyjaśniająco, zataczając przy tym ręką z kwiatami, które zdążyłem jej wręczyć, łuk który mógł oznaczać wszystko i zgoła nic zarazem.
Zamkniętym na cztery spusty lokalem nie przejęła się wcale.
- I tak mam mało czasu - pocieszyła mnie rzeczowo. - Porozmawiamy chwilę i zmykam do Poradni Przedmałżeńskiej na dyżur, o którym dopiero przedwczoraj ktoś mi przypomniał. Odprowadzisz mnie trochę i porozmawiamy po drodze - słowa te wypowiedziała tak kategorycznym tonem, że jakikolwiek sprzeciw nie miał najmniejszego sensu. Zresztą nie było się czemu sprzeciwiać. Tak miało być i basta. Właśnie - tak miało być, ale stało się inaczej.
Nagle oczęta mojej filigranowej wybranki zwróciły się gdzieś poza mnie, ku górze i zalśniły blaskiem najwyższego zainteresowania. Wdzięczny, a pożądliwy uśmiech rozjaśnił jej twarz i nim zdążyłem pojąć, co stało się przyczyną jej niespodziewanej metamorfozy, usłyszałem za plecami tubalny głos: - A to niespodzianka. Myślałem właśnie, że dobrze byłoby skonsultować z tobą treść mojego jutrzejszego wystąpienia na forum komisji.
W tym momencie i ja spojrzałem w górę. Przed nami wyrósł olbrzymi drab, któremu za samą gębę dałbym ładnych parę lat do odsiadki. No tak - dałbym, ale cóż ja tu znaczyłem? Moje bóstwo ekstatycznie wpatrywało się w tę zakazaną mordę, było całe w skowronkach i świergotało przymilnie do intruza. Drab nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi, w niedźwiedzim uścisku bezczelnie gniótł moją ptaszynę, aż jej kosteczki chrupały.
Puścił ją wreszcie, odsunął nieco od siebie, począł kontemplować jej figurę. - Cholera, rozbiera ją! Bezczelnie rozbiera ją wzrokiem - bezsilna złość chwyciła mnie za gardło. Patrycja tymczasem usiłowała przedstawić mnie natrętnej górze sadła, ale monstrum nie raczyło zaszczycić mnie swoją uwagą. Zaczęło monolog o służebnej roli radnego w dzisiejszej rzeczywistości, o zapotrzebowaniach i oczekiwaniach społecznych i całej furze różnych bzdetów, którymi sypało, jak z rękawa.
Moja wybranka słuchała i potakiwała z aprobatą. Monolog niepostrzeżenie zamienił się w debatę dwojga samorządowców, zaangażowanych w naprawę stosunków panujących w mieście i wzajemne licytowanie się projektami uzdrowienia atmosfery stagnacji, społecznej znieczulicy, zobojętnienia i wiążącej się z tym mnogości zadań nie cierpiących zwłoki w realizacji. Mózg mój z trudnością transponował dźwięki, które bombardowały moje biedne uszy, nie rozróżniałem już z czyich ust wypada narastająca kaskada dźwięków, a brzmiało to 'w dużym skrócie tak:
- Polska, odnowa...
- Rzetelna rozmowa
"jak Polak z Polakiem: - Bracia, rodacy" !
Pracujący i bez pracy! ...
- Ekonomia, racja stanu...
- Założenia, ramy
perspektywicznych planów
naprawy Unii oraz NATO...
- My was kochamy! ...
- Obywatele, co wy na to? ...
- "BÓG, HONOR, OJCZYZNA" ! ...
- Restrukturyzacja, ojcowizna...
- Reformy, prywatyzacja, uwłaszczenie...
- "Nowa Lista Wildsteina" i... czyste sumienie...
- Wolność, demokracja...
- Blokady, sanacja...
- Narodzie kochany!
- My się troskamy...
- Szanujemy, zaradzimy, rozumiemy...
- "...Nie zginęła..." i nie zginie, "... póki my żyjemy..." ...
- Przyrzekamy, współczujemy...
- Trwamy, czuwamy! ...
- Darujcie, wybaczamy!
-------------------------------------------------

Miodem smarowane słowa zdały się nie mieć końca,
aż żal - myślałem - że nie dotrą choćby do bezdomnych na dworcach.

Ożywioną wymianę poglądów na tematy uzdrawiania wszystkiego co chore i naprawiania świata rozmówcy kontynuowali w czasie całej drogi do Przychodni Przedmałżeńskiej, którą to drogę zapamiętałem dokładnie z dwóch powodów:
Pierwszy z nich to niezapomniana moja pierwsza w życiu randka we troje, a drugi - już bardziej prozaiczny - dotyczy drogi powrotnej. Nie miałem otóż czym wrócić do domu, ponieważ środki komunikacji miejskiej, może kpiąc z werbalnej aktywności swoich radnych, urządziły sobie mocno wydłużoną przerwę w pracy, a może pracownicy tejże komunikacji byli właśnie na naradzie z innym rajcą i dyskutowali o usprawnianiu przewozu pasażerów? Dość, że skazany byłem na przymusowy, kilkukilometrowy marsz zdrowotny. Ruchome chodniki, którymi przemierzałem miasto, zmuszały mnie do kluczenia w poszukiwaniu w miarę stabilnych płyt tak, że w pewnej chwili znalazłem się na tyle blisko krawężnika, iż przejeżdżający akurat samochód - jak na złość - wpadł był w niewidoczną pod kałużą wyrwę w jezdni i zafundował mi prysznic w lodowato zimnej wodzie. Podczas wykonywania piruetu, mającego uchronić mnie przed wodotryskiem spod kół następnego pojazdu, będąc już na samym środku chodnika, wpadłem do niezabezpieczonego otworu studzienki ściekowej. Efekt eskapady to: zwichnięta noga, pęknięte trzy żebra i obustronne zapalenie płuc. Finałem randki był dłuższy pobyt w szpitalu, który skutecznie - raz na zawsze - wyleczył mnie z ciągotek do nietuzinkowej wybranki elektoratu.


powrót do spisu treści


Alicja Tanew

WSZYSTKO
        Jest wszystko
        jest wszystko
        i życie i śmierć
        i nieba różowość
        i szczęścia nie ćwierć
        paradoks i złuda
        i szał maskarady.
        Jest wszystko
        to wszystko z czym, nie dam sobie rady
        by żyć.

        Jest wszystko
        jest wszystko
        samotność i żal
        że żagiel odpłynął od brzegu
        gdzieś w dal
        że ptak gdzieś odfrunął
        a ja
        nie wiem gdzie
        że czas się przesunął i jest
        bliżej mnie.

        Jest wszystko
        jest wszystko
        i radość i śmiech
        i miłość
        co nagle zmieniła się w grzech
        i cisza po słowach
        i miejsce po tobie. Jest wszystko
        to wszystko
        z czym nie wiem
        co zrobię.

        Jest wszystko
        jest wszystko
        i ból jest
        i krzyk
        i to że mnie nie chce
        pokochać już nikt
        i zmierzch jest codzienny
        codzienny jak łza
        i głupia nadzieja
        tak głupia
        jak ja.


powrót do spisu treści


Anna Muzyka-Walawender

Sukienka

Niezbadane są wyroki boskie
Losy sukienek również

W siermiężnym krajobrazie mody początku lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku trafiła mi się sukienka po prababci ze strony matki.
Nie potrafię sobie przypomnieć w jaki sposób weszłam w jej posiadanie, ale wiem jedno: byłam z niej niezwykle dumna. Była to najbardziej kobieca sukienka jaką można sobie wymarzyć.
Prosta, zwiewna. Trochę surowa i - jak mawiała babcia - wielce w swej prostocie szykowna. Czarna. z długimi rękawami posłusznie przylegającymi do rąk. Na jedwabnej żorżecie miękkość współistniała z szorstkością materii, a pokrywające ją delikatne, drobniutkie białe i czerwone listki tańczyły zalotnie w rytm ruchów mojego ciała. Zdawało się, że była uszyta z myślą o mnie. Nie umiałam sobie wyobrazić w niej prababci. Nie sprzyjał temu jedyny obrazek jaki zachowałam o niej w pamięci.
Widziałam ją tylko raz. Byłam wtedy jedenastoletnią smarkulą, a ona siwiuteńką już staruszką kurczowo uczepioną drewnianych poręczy staroświeckiego fotela. Powietrze nad jej gęstymi włosami tworzyło tajemniczą, rozproszoną otoczkę, w której tańczyły drobiny słońca.
Byłam nią oczarowana, ale ciągle nie mogę połączyć kruchej, małej i zniekształconej starością prababki z piękną suknią idealnie pasująca na kobietę tak wysoką jak ja.
To była zresztą zaczarowana sukienka. Kiedy ją straciłam, czułam się tak jak by mi odebrano najistotniejszy atut kobiecości. Jej uroda wyzwalała urodę we mnie. Nakazywała dystyngowane ruchy, elegancką kokieterię, lotność myśli. Nie lubiłam pór roku. w których musiałam zamykać ją w szafie.
Tęskniłam do pierwszych promieni słońca, żeby otulić się wzorem jej drobniutkich listków i rozkołysać uśpione zimową porą kobiece ego.
Służyła mi wiernie przez studenckie lata. Od czasu do czasu, z nieukrywaną niechęcią, pożyczałam ją przyjaciółce. Gnała w moim jedwabno żorżetowym cudzie na randki z nowym narzeczonym, świeżo zwolnionym z więzienia mrocznym młodzieńcem. Lekceważyła moje oburzenie, że taka sukienka dla jakiegoś typka! Nie potrafiłam jej jednak odmówić, bo moja niska, nieproporcjonalnie zbudowana i chłopięca w ruchach przyjaciółka przeistaczała się w staroświeckiej sukience w powabnego motyla. Jej za małe piersi stawały się nagle kuszące i apetycznie wypełniały dekolt. Za szerokie ramiona smuklały a wąskie biodra tańczyły jakby je nagle podmieniła z mistrzyni, samby.
Czary, ta suknia czyniła czary.
Pachniała tajemnicą drewnianej, nieco zatęchłej, posągowej skrzyni, w której woń tamaryszku mieszała się z kojącą lawend, i waniliowymi laskami.
Do dziś zastanawiam się jak mogłam wypuścić to cudeńko z ręki? Nie wiem. Nie pamiętam ani kiedy, ani w jaki sposób opuściła moją szafę. Pewnie wszystkiemu winne są moje przeprowadzki, podróże, podróże, przeprowadzki... Los rzucił mnie do małego miasteczka. Nieciekawego, nudnego, z oszczędnie dawkowanymi sensacjami. Zwyczajny, prowincjonalny kąt.
Pewnego dnia na obrzeżach zapuszczonego parku postawiono drewnianą maszkarę - ni to budkę, ni to barak - oferowano w niej używaną odzież. Miejscowi nazywali ją szmaciakiem. Zachodzili tam często i licznie. Pewnego dnia weszłam i ja. Przez chwilę stałam w progu zastanawiając się od czego zacząć - było tu wszystkiego za dużo i za ciasno. Nie przepadałam za grzebaniem w starociach, ale coś nakazywało mi rozpocząć buszowanie między wieszakami. To coś przebijało przez mdły zapach niedopranej odzieży, piecyka na butlę z gazem i zawilgoconej wełny.
 
Wiedziona bardziej instynktem niż rozumem zaczęłam iść w stronę worka wciśniętego między stół a przymierzalnię. Ulatniał się z niego ledwie wyczuwalny zapach drewnianej, nieco zatęchłej, posagowej skrzyni, w której woń tamaryszku miesza się z kojącą lawendą i waniliowymi laskami.
Rzuciłam się rozbebeszać jego zawartość: barchanowa, spłowiała koszula nocna, pożółkłe szydełkowe firany, pomięte serwetki, niemowlęce śpiochy, filcowe bezkształtne kapelusze i...
Moje serce zaczynało łomotać. Moje dłonie łapczywie zaciskają się na wydobytej szmatce. Chowam w niej twarz. Potem zrzucam wszystko ze stołu, nie zważając na protesty właścicielki. Próbuję pomiętej szmatce nadać kształt. Rozwijam ją powoli, uważnymi ruchami. Trzydzieści lat rozstania. Mój Boże! Trzydzieści lat!
Sukienka o niemal światowych manierach kończy życie w prowincjonalnym szmaciaku, w niegodnym siebie towarzystwie.
Materia1 nie ma już dawnej sprężystości. Białe listki są szare a czerwone róże ledwie różowe. Na szwach rysują się pajęczyny pęknięć. Zatrzaska ma rdzawe rumieńce, a delikatny guzik w kształcie wydłużonej łzy całkiem zmatowiał. Straciła także kształt, dół układa się w nieregularne ogony, ale aksamitne obszycie dekoltu wciąż połyskuje na wyblakłej czerni.
Przewieszam ją pieszczotliwie przez ramię i tak idziemy przez miasteczko przytulone do siebie zapachem i wspomnieniami - moja sukienka po prababci i ja.


powrót do spisu treści


Piotr Dudek

* * *
          Dziś
          Prawdziwym
          aktem
          Prawdziwej wiary
          jest
          Akt niewiary
           
          Nie wierzę
          więc jestem.
           
          Nie wiem
          więc jestem.
           
          Jestem
          bo nie wierze
          i nie wiem,
           
          Demonom daj twarz.
          Miasto demonów
          to każde miasto
          ludzi.
           
          I nie wiem
          czy demony
          idą tam, gdzie ludzie
          czy też oni
          zamieszkują zawsze
          gdzie są demony.
           


CHOROBA

          Azyl przed życiem
          od czasu do czasu
          w tym schronisku
          dla okulawionych psów.
          Jest tam czasem wspaniały
          rasowy kundel -
          książę na wygnaniu,
          król bez królestwa,
          pełen jednak godności.
          Przechodzę.
          Przechodziłem.
          W pobliżu był ogród.
          Od początku mówiłem na niego ogródek.
          Ogródek ogrodów
          gdzie było mi jednak dobrze.
          Bawiliśmy się tam w ukryte życie.
          Wracając z ojcem do domu
          palcami zahaczałem
          o siatkę za którą
          ujadały psy.
          Może to jest Marku
          wytłumaczenie
          twojej miłości
          do twojego kundla
          który nazywa się Karo?


WARIAT W KOŚCIELE NA ŚLUBIE W ŚWIATOWY DZIEŃ ZDROWIA PSYCHICZNEGO

          Anioł na Siedmiu Kołach.
          Anioł ze wzniesionymi rękoma.
          Katarzyna i Gabriel Curyło.
          "Błogosławieni błogosławieni,
          albowiem są błogosławieni."
          Powiedział J. L. Borges.
          "A czymże mam być,
          jak nie stary cymbał brzmiący,
          skoro nie ma we mnie miłości?"
          Prześwietna Świątynio Gotyku.
          Urzekająca Bryło Zewnętrzna.
          Surowe wnętrze atakowane
          patyną ośmiornic barokowych ołtarzy.
          Otchłanio potwora największego z nich
          z lewej strony.
          Grzybie cudowny,
          cudowny i fantastyczny
          grzybie baroku
          w którym na pewno
          zakochałby się Peter Greeneway.
          Laserowe światło lamp
          i pompony wynaturzonych
          hodowlą piwoni.
          Wariat w grubej kurtce
          obchodzi kościół
          nie pomny na swoje gacie jak kalesony
          i obmacuje konfesjonały
          sprawdzając ich zawartość.
          Palcuje litery tablic wotywnych.
          Chowa się nie wiem kiedy w konfesjonale.
          Być może kiedyś chciał być
          ukrytym w nim księdzem.
          Jak Bóg.
          Spowiednikiem z cudzych,
          a nie tylko swoich tajemnic.
          Gabrielu i Katarzyno.
          Wasze imiona jak imiona najpotężniejszych.
          Celebra waszego ślubu
          na miarę budzącej się świetności
          tego miasta kopalni srebra już zapomnianych.
          Kopalni dawnego króla Salomona.
          Wasza pewność siebie.
          Jej promienny uśmiech.
          W ten Światowy Dzień
          Zdrowia Psychicznego.
          Na krańcu traktu
          w kościele
          którego strzeże
          odlany cały z żelaza
          rycerz z mieczem i tarczą.


powrót do spisu treści


Zygfryd Dziekański

* * *

- Prosiłem Cię, abyś tu nie przychodził - przez uchylone drzwi Krzysztof z wyrzutem spojrzał na Janusza. - U nas jest taka przykra sytuacja. To przez siostrę...
Janusz nie słyszał nigdy by Krzysiek miał siostrę, ciekawy więc niemal siłą wcisnął się do mieszkania. W pokoju przy ściszonej muzyce, na fotelu przy oknie siedziała dziewczyna czytająca książkę. Rozpuszczone blond włosy opadały na ramiona. A gdy uniosła głowę i ciekawie spojrzała na gościa, za okularów spojrzały na niego jej błękitne oczy. Wydała się piękną, wyjątkowo piękną...
- Cześć dzień dobry, jak się masz... - powiedział zmieszany.
- Przyszedłem do Krzysia bo mamy problem z matmą, a matura wnet... Kapujesz?...
To jest właśnie Iwona - przedstawił Krzysiek.- Ona nie chodzi.
Iwona spojrzała zmieszana na Krzyśka. W jej oczach ujrzał jakby przerażenie, żal- po co to powiedział...Musiał?...
- Jak to możliwe - zastanawiał się Janusz. Taka piękność..
Spoglądał na koc przykrywający jej nogi.- Czyżby naprawdę?...
- To stara historia - zaczęła Iwona. - W dzieciństwie podali mi jakąś szczepionkę, zachorowałam i tak to już pozostało. Gdy mama chciała mnie leczyć, oddali jej zawiniątko i powiedzieli, że państwa nie stać na zapewnienie mi opieki. Siedzę więc w domu, czytam książki, uczę się z podręczników Krzysia.
A jak jest mi przykro, to sobie popłaczę, to sobie popłaczę i jest mi lżej.
Długo rozmawiali. Imponowała mu ta dziewczyna skrywana wstydliwie przed ludźmi, imponowała swoją wiedzą. Był pod jej urokiem. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Zaproponował więc, że w niedzielę zabierze ją na spacer do parku. Chciał ją wyrwać z tego więzienia, gdzie została wtrącona przez los. Chciał dać jej chociaż chwilę radości...
Nie mógł doczekać się niedzieli. Od ulicznej kwiaciarki kupił mały bukiecik. Dla Iwony. A gdy wszedł do pokoju, wydała mu się jeszcze piękniejsza, była podmalowana, uczesana, radosna. Podał jej bukiecik... Jeszcze nikt nie przyniósł jej kwiatów. Nie umiała ukryć wzruszenia. Przytuliła kwiatki do twarzy, a spod okularów wypłynęły łzy. Cieszyła się. - Widzisz jaka Iwonka dzisiaj radosna, Od godziny wypatrywała cię przez okno - powiedziała jej matka. - Wózek już uszykowany.
Szybko zniósł wózek i wrócił po Iwonę. Krzyśka nie było. Może miał jakieś zajęcie, a może po prostu...
Schylił się, uchwycił Iwonę swoimi rękami, a ona uniosła do góry swoje wychudzone rączki i oplotła jego głowę.
- Jesteś lekka jak piórko. Trzymaj się mocno, abym cię nie zgubił w biegu - zażartował.
Poczuł przyśpieszone bicie jej serduszka pod kraciastą bluzką. Zszedł ostrożnie po schodach, a za nimi matka z kocem, by przykryć Iwonę.
Nie mógł sobie poradzić ze zjeżdżaniem z krawężników, oraz podjeżdżaniem na chodnik. Ale uczył się szybko. Wkrótce wjechali do parku. Jechali pomiędzy klombami kwiatów. Iwona jak urzeczona, pochylała się z wózka, Tuliła różnobarwne płatki, wsłuchiwała się w brzęczenie owadów, śpiew ptaków. Wpatrywała się w łabędzie podrywające się do lotu na pobliskim stawie.
Chciałaby tak jak one... Ale wózek ją na ziemi.
Gdy ustawił wózek w cieniu wierzby rosnącej nad wodą i przysiadł na ławeczce obok, Iwona uchwyciła jego dłoń, przytuliła do piersi, ucałowała jakby z wdzięczności za daną jej radość...Nie pozostał jej dłużny i pocałował w policzek. Zarumieniła się. Przecież pomimo wszystko była jednak kobietą, o zwykłych kobiecych marzeniach i pragnieniach. Połączyła ich jakaś niewidzialna nić. Może to miłość?...
- Jakie są niezbadane wyroki boskie - wyrwał ich z zadumy głos starszej pani. - Za co cię Bóg pokarał? Taka ładna dziewczyna a taka nieszczęśliwa...
- Podobacie mi się - położyła na kolanach Iwony jakieś pieniądze. -Macie tu, kupcie sobie jakiegoś loda...Więcej nie mam, bo sama jestem na rencie, ale podobacie mi się...
Janusz był zaszokowany. Chciał wziąć te pieniądze, pobiec za kobietą, oddać ale Iwona go powstrzymała. - Zostaw Janusz, ludzie są szczęśliwi jak mogą bardziej poszkodowanym od siebie dać na cukierki. Myślą, że w ten sposób rozwiązują wszelkie problemy. Ale jak dała na lody, to jedźmy!
Uchwycił raczki rączki wózka i pobiegł w stronę wyjścia trąbiąc przy tym, jak straż pożarna na sygnale. A ona jak dziecko, śmiała się i klaskała w dłonie.
- Jak można tak postępować z kaleką. Zgłupiał on? A swoją drogą, jak tam można obnosić się swoim kalectwem-zauważyła przechodząca alejką kobieta do swojej towarzyszki.
- Wiesz, zawiozę Cię do kawiarni...
Do kawiarni broniły dostępu schody. Wszedł więc do środka i poprosił kelnera o pomoc. Ten nie tylko odmówił, ale wręcz zabronił wjazdu wózkiem do lokalu. Gdy wrócił, spostrzegł łzy w oczach Iwony.
- Dobrze, pojedziemy gdzie indziej.
Chwilę później siedzieli w cieniu, obok budki z lodami.
- Wiesz Janusz, jest to najwspanialszy dzień w moim życiu. Zamyśliła się.
- Tak mi dobrze z tobą. Teraz już wiem, że nie można się wstydzić swojego kalectwa. Poproszę mamusię by uszyła mi długą sukienkę w kwiaty, na głowę założę kapelusz i będę się śmiać do wszystkich. Pojadę z tobą na koniec świata...- zamyśliła się znowu. - Ale powiedz Januszku...
Czy wózek może być przeszkodą w miłości?...
Powoli przełamywał nieufność jej matki, niemal każdej niedzieli zabierał ją na spacery, dawał jej radość i dostarczał upokorzeń od ludzi, którzy dawali do zrozumienia, że jej miejsce w domu, pod piecem, z różańcem w ręku w oczekiwaniu na cud. Nawet jego matka dowiedziawszy się o ''jego dziewczynie'', zrobiła mu wykład na temat ogromnych obowiązków i kłopotów związanych z takimi ludźmi. A któregoś dnia, klasowa piękność Ewelina, spytała go, czy nie poszedłby z nią do kina. Tłumaczył, że nie może, bo...
- Tak, on nie może, bo ma dziewczynę. Widziałam, jak ją woził po parku na wózku - zadrwiła Elka i wszystkie wybuchły śmiechem. Miał juz wszystkiego dość, chciał uciec jak najdalej od tego niezrozumienia, ludzkiej głupoty. Zaproponował więc Iwonie ucieczkę za miasto. Miał upatrzone miejsce pod lasem, gdzie postanowił zawieść Iwonę.
Szybkim krokiem dojechał do granic miasta i skręcił w polna drogę. Jechali pośród zieleni łąk mrugającej do nich oczkami różnobarwnych kwiatów, a w dali niczym morskie, kołysały się łany zbóż. Wiatr owiewał ich spocone twarze. W trawie cykały świerszcze, gdzieś pod błękitem nieba śpiewały ptaki.
- Co Januszku, zmęczyłeś się bardzo? Może odpoczniemy - powiedziała gdy zbliżali się do rozłożystego jawora. Poprosiła, aby posadził ją na trawę. Pomógł jej zdjąć sukienkę, aby nie poplamiła się od trawy. Pozostała w bieliźnie i jak jaszczurka zaczęła pełzać za kwiatkami. Z zachwytem, a ona rzucała mu słoneczne spojrzenie. W pewnej chwili usiadła i spytała:
- Januszku, a czy ciężko jest pchać taki wózek ze mną?
Wziął ją na ręce i ułożył pod jaworem. Zaczął gładzić jej ręce i spostrzegł, że przynosi jej to ulgę. Zaczął gładzić jej nogi, czuł w nich jakieś drżenie. A może jeszcze plecy?...
Przekazywał jej cząstkę swojej miłości, a ona chłonęła jej bardzo spragniona.
- A może chcesz spróbować stanąć na swoich nogach?
Bardzo chciała. Uchwycił ją w swoje mocne ramiona. Bezwładne nogi jak z waty, uginały się pod ciężarem jej filigranowego ciała. Trzymał ją mocno , zachęcał, by spróbowała wysunąć jedną nogę i zrobić krok na przód. Wyrzucała do przodu bezwładne nogi, stawała na nich wisząc na ramionach Janusza.
- Ojej, kręci mi się w głowie...
Posadził ją na kocu. Była purpurowa ze zmęczenia, uradowana.
- I co, tak trudno było? Jesteś osłabiona, musisz jeść więcej - powiedział rozkładając prowiant. - Te twoje nóżki jeszcze nie są całkiem do niczego. Na pewno jeszcze nie wszystko stracone. Chodź, spróbujmy jeszcze. Dostaniesz buziaka.
Bardzo chciała zasłużyć na taką nagrodę. W każdy krok wkładała całą swoją energię utajoną w wątłym ciele. Z czoła płynęły stróżki potu, dyszała ciężko, ale chciała zrobić przyjemność swojemu terapeucie. Janusz pocałował ją.
- O jakie słone usteczka, a ja myślałem, że będą słodkie...
- Następny buziaczek będzie słodszy - odpowiedziała zalotnie.
Nagle zrobiło się cicho, a z oddali dobiegły odgłosy zbliżającej się burzy. Szybko posadził Iwonę na wózku, pomógł ubrać sukienkę, na głowę włożył kapelusz, zapakował resztki prowiantu i ruszyli pośpiesznie w stronę miasta .
- Musimy się spieszyć, bo zmokniemy - powiedział.
- Nie Januszku, ja chcę zmoknąć. Chciałabym poznać to uczucie gdy wdziera się on do włosów, pod ubranie... to musi być cudownym...
 
Ulewa dopadła ich na ulicy miasta. Chciał wjechać do jakiejś bramy, przeczekać, ale Iwona uprosiła, by jechać dalej. Uniosła twarz wprost pod padające strugi deszczu, otworzyła usta wdychając orzeźwiający smak ozonu. Niebem krzyżowały się wstążki błyskawic, a ziemią wstrząsały uderzenia gromów.
Chwytała krople deszczu w dłonie, a strugi deszczu wdzierały się do włosów i pod sukienkę.
- Wyglądasz jak zmokła kura, co na to powie twoja mama?
Przeraziła się. Wówczas zaproponował, że pójdą do niego.
Akurat rodzice wyjechali...Pozostawił wózek w bramie i wniósł Iwonę na górę. Pomógł rozebrać mokra sukienkę i bieliznę klejąca się do ciała. Wycierał ciało ręcznikiem ciało aż się zaróżowiło. Rozgrzewał pocałunkami. Początkowo wstydziła się nieco swojej nagości, ale przywykła do niej podczas ogromu różnych badań. Posadził ją owiniętą kocem na tapczanie i poszedł do kuchni zrobić gorącej herbaty.
- Zimno ci? - spytał później widząc jej drżenie.
- Nie, juz nie -odpowiedziała grzejąc dłonie o szklankę herbaty.
- A może chciałabyś wykąpać się w ciepłej wodzie? Nie wiedziała co odpowiedzieć. Zdecydował za nią. Poszedł do łazienki. Gdy uszykował wodę do kąpieli i przyszedł po nią do pokoju, leżała wyciągnięta na tapczanie. Zmęczona usnęła.
Przykrył ja troskliwie i zajął się suszeniem jej ciuszków.
- Niech sobie pośpi, odpocznie po dniu pełnym wrażeń - pomyślał.


powrót do spisu treści


Anna Grzegorczyk

***
          jestem za stary na płacz po porcelanie
          nie ucz mnie płakać po mleku
          powoli zwijam się
          jak orzeł schodzę po drabinie
          łapiąc równowagę ciężkimi skrzydłami
          więc odstąp de mnie
          albo jak anioł bądź
          z dystansu mną kieruj
          rządź oddzielnie sercem i ciałem
          stary jestem jak dąb
          zeszłoroczny snop ziół zżętych o północy
          aniele stróżu mój już przy mnie nie stój tak twardo
          nie wymagaj wiary nadziei
          chroń mi łeb pusty
          ręce zmęczone zawiedzione
          albo mi ukołysz niebo


***

          trzymam się życia jak pijany płotu
          wróble zabijają się o drzwi balkonowe
          dla nich szyba w tym mie
          jscu nie istnieje
          Ania chce mnie zabrać do Kazimierza
          Ciocia Krysia przywiezie mi słonia
          trzymam się liny życia
          jak podczas kataklizmu
          żeby tylko przeżyć
          noc rano do południa dzień
          planujemy z mamą wypad do lasu na jagody
          z wiktem i z dziećmi jak przyjadą
          Robert na grillu poprawił mi kołnierzyk
          rozwinęła liście brzoza za garażem
          i poczułam lekki smak jej soku
          znowu jestem silna prosta - dlaczego?


***

          łudzę się kilka sekund
          widocznie i to konieczne
          zmieniam zdanie
          to nie ma znaczenia w ogólnym bilansie
          jem śniadanie rozsądnie
          nie mam przewodnika
          sił brakuje kilka minut
          przeżywam kombinację lekarstw
          nadal ustawiam się w szeregu
          już zaczynałam protestować
          potrząsnęło mną jak starym psem
          istnienie ma sens jeśli akceptuję związane z nim kłamstwa
          rumiana i szczęśliwa rozmawiam z wyimaginowanym bogiem
          w nerwowym rozbawieniu pozostaję
          jeszcze chwilę po odejściu gości
          chce mnie zmiażdżyć wiekuista ciemność
          na kawałki posortować nieużyteczne
          odpowiadam w żałobnym nastroju:
          "używaj mnie bez lodowatego pragmatyzmu"
          z groźbą śmierci na karku nie mam siły wykonawczej
          zrezygnowałam z dobrodusznego rozumowania
          na sentymenty mam kilka sekund


powrót do spisu treści


Magdalena Kostrzewska

OPOWIADANIE...

Sara powoli schodziła ze schodów. Był środek nocy i starała się zachowywać cicho, żeby nie pobudzić domowników. Nie mogła zasnąć, jak zwykle gdy spała w nie swoim łóżku, więc postanowiła przynieść sobie kilka czasopism z saloniku i nadrobić zaległości w czytaniu o życiu w "wielkim świecie".
Sara skończyła już czterdziestkę, ale nadal była atrakcyjną kobietą. Żyła w ciągłym biegu, jako lekarz, nie mogła sobie pozwolić na odpoczynek. Tylko przez kilka dni w roku, które spędzała, tak jak teraz u siostry, czuła, że jej życie zwalnia swój rytm i choć wiedziała, że to dla niej zdrowa odmiana, nie mogła przyzwyczaić się do lenistwa. Była ordynatorem w małym szpitalu w swoim mieście. Pracowała w tym fachu od prawie dwudziestu lat, ale nigdy nie straciła wiary w sens tego, co robi. Kochała swoją pracę i swoich pacjentów. To była jej pasja. Była jednym z niewielu lekarzy, dla których ten zawód był powołaniem. Podczas, gdy większość kolegów z jej roku przeniosło się do renomowanych, prywatnych klinik, ona nadal tkwiła w małym, obskurnym szpitalu, do którego zgłaszali się chorzy, których nie stać było na opłacenie leczenia. Dzięki wysiłkom i umiejętnościom organizacyjnym Sary, jej szpital leczył za darmo. Zebrała wokół siebie ludzi, którzy tak jak ona wierzyli w przysięgę złożoną niegdyś na studiach. Była dumna z tego, co osiągnęła przez te lata i wiedziała, że żadna posada w ,,hotelu dla bogaczy", jak nazywano prywatne kliniki, nie zastąpi satysfakcji, którą odczuwała za każdym razem, gdy udało jej się uratować czyjeś życie.
Właśnie wzięła krótki urlop i, jak zawsze, nie mogła znaleźć sobie miejsca. Pojechała do siostry, by spędzić z nią kilka dni i pomóc przy dzieciach.
Tara była kilka lat młodsza od siostry, zaraz po studiach wyszła za mąż. Planowała pójść do pracy, ale wyjechali z Danielem w roczną podróż poślubną po Europie, a kiedy z niej wrócili, na świat przyszedł Szymon. Był chorowitym chłopcem, nie nadawał się do przedszkola. Wkrótce urodziła się Daria i Tara nigdy już nie wróciła do pracy. Wydawała się być zadowolona ze swojego życia, z roli żony i matki, którą sobie narzuciła. Jej mąż był przystojnym mężczyzną, zaradnym pracownikiem, prawą ręką szefa. Na początku dobrze im się wiodło, dopóki Daniel nie zaczął pić. Zwolnił się z pracy, uważając, że należy mu się stanowisko kierownicze. Postanowił więc udowodnić szefowi, ile potrafi osiągnąć sam, jednak przeliczył swoje siły. Długo był na zasiłku, w tym czasie stopniały zgromadzone przez lata oszczędności; sfrustrowany Daniel pił coraz więcej, stawał się agresywny wobec żony i syna. Na domiar złego Tara spodziewała się kolejnego dziecka. Gdy było bardzo źle, popadali w długi, żeby tylko jakoś przeżyć. Ostatnio udało się "odbić od dna", Daniel podłapał jakąś pracę. Nie zarabiał dużo, ale przynajmniej starczało na bieżące opłaty, no i Daniel stał się spokojniejszy, nie pił już tyle. Często bywał zamyślony, nadal spotykał się z kumplami, ale nie wszczynali burd, jak dawniej.
Tara czuła się teraz bezpieczniej, dlatego z przyjemnością powitała Sarę w swoim domu. Miały sobie tyle do powiedzenia! Zawsze uwielbiały rozmawiać i nigdy się nie kłóciły. Jedynym tematem, w którym się nie zgadzały, było zachowanie Daniela. Sara od lat próbowała siostrze uświadomić, że pijaństwo Daniela niszczy jej życie; tłumaczyła, że lepiej by dla niej było, gdyby odeszła od męża, jednak Tara broniła Daniela, niczym lwica swoje małe twierdząc, że Daniel się zmienił i przekonując Sarę o tym, jakim dobrym mężem i kochającym ojcem potrafi być, kiedy nie pije. Poza tym, ona go kocha i nigdy nie opuści. Sara nie miała wątpliwości, że gdyby Daniela palono na stosie, Tara wskoczyłaby w ogień za nim.
Właśnie schodziła z ostatniego stopnia, gdy usłyszała przytłumiony głos Daniela:
"Mam plan, broń i samochód. Musi się udać, bo inaczej będzie po nas."
Cofnęła się tak, żeby nie zostać zauważoną. W saloniku paliła się tylko lampka nocna, przy stole siedziało trzech mężczyzn. "To pewnie to jedno z jego kolejnych spotkań 'na wysokim szczeblu'" pomyślała. Zrezygnowała z czasopism i szybko i bezszelestnie wróciła na górę. Położyła się do łóżka i zaczęła zastanawiać się nad tym, co usłyszała. Mówili coś o planie, o broni...Po co im broń? Może planują coś niebezpiecznego, niezgodnego z prawem. Może powinna temu przeciwdziałać? Zerwała się z łóżka, serce waliło jej w piersi. Zadzwoni na policję. Ale co im powie? Że jej szwagier planuje napad.. .Kto jej uwierzy? A nawet, jeśli uwierzą, to Daniel i tak się wszystkiego wyprze, nic mu przecież nie udowodnią. Dowie się, że ona doniosła na niego i tylko zemści się to na Tarze. Tara by jej nie wybaczyła, gdyby doniosła na Daniela. Zresztą i tak nie ma dowodów. Może się przesłyszała, nie zrozumiała dokładnie... "To na pewno nic nie znaczyło" - z tą myślą zasnęła. Minęło kilka dni, które spędziła w towarzystwie siostry i jej dzieci. Daniela nie widziała, ale nie dziwiło jej to - zawsze starał się jej unikać, gdy była gościem w jego i Tary domu. Wyczuwał niechęć Sary, więc "znikał jej z oczu". W przeddzień wyjazdu poszła kupić kilka gazet i tygodników, których lektura miała uprzyjemnić jej drogę powrotną do domu. Na pierwszej stronie lokalnej gazety widniał tytuł: "Napad na konwojenta" i dalej czytała: "W nocy z 15 na 16 września dokonano napadu zbrojnego na furgonetkę z pieniędzmi. 35 letni kierowca zginął na miejscu, druga ofiara, 31 letni Andrzej K. Został przywieziony do szpitala w stanie krytycznym. Sprawcy uciekli z łupem w wysokości..."
Tej nocy spała dziwnie niespokojnie. Obudziła się z bólem głowy. Zeszła na dół, żeby zaparzyć sobie kawę. Tara pojechała z dziećmi do szkoły, w domu było cicho; Sara włączyła telewizor. Na kanale pierwszym nadawano właśnie wiadomości. "Z przykrością informujemy, że dzisiaj nad ranem zmarła druga z ofiar wczorajszego napadu na furgonetkę. Na podstawie zeznań, które złożył Andrzej K, ustalono, że sprawcami. napadu byli trzej mężczyźni w wieku trzydzieści dwa, trzydzieści pięć i czterdzieści pięć lat. Policja sporządziła rysopis jednego z nich. Andrzej K stracił przytomność w nocy i mimo usilnych starań lekarzy, już jej nie odzyskał. Osierocił czteroletnią córkę." Sara stała przed odbiornikiem, czekając w napięciu na to, co miała zobaczyć za chwilę. Po krótkim komentarzu lekarza z oddziału chirurgii Szpitala Okręgowego, pokazano rysopis sprawcy. Nogi ugięły się pod Sarą na ten widok. Upuściła kubek z kawą, poczuła suchość w gardle. Z ekranu wyraźnie spoglądała na nią twarz szwagra. To był Daniel. On był sprawcą. Ale to ona, Sara, czuła się jak morderczyni. Nagle dotarła do niej okrutna prawda. To ona była odpowiedzialna za śmierć tych mężczyzn, była winna tak samo jak Daniel, a może nawet bardziej, bo mogła zapobiec tej tragedii, ale tego nie zrobiła. Ona, która powinna stać na straży życia ludzkiego pozwoliła na to, by życie zostało odebrane. Dwa życia. Gdyby tylko podniosła wtedy słuchawkę i. wykręciła numer, ci mężczyźni żyliby teraz. Ale ona wolała nic nie zrobić, a teraz jest już za późno. Stała się wspólnikiem zbrodni. Na samą myśl zrobiło jej się słabo. Zrobiło jej się ciemno przed oczami, a jej ciało bezwładnie opadło na kanapę (...) (...) "Sara!"... usłyszała nad swoją głową - ocknij się!"
"Co?" - zobaczyła przed sobą zatroskaną twarz przyjaciółki.
"Co się z tobą dzieje? Od miesięcy pracujesz jak wół - po osiemnaście godzin na dobę, a kiedy masz już jakąś wolną chwilę, to zamykasz się w gabinecie i albo siedzisz nad dokumentami albo rozmyślasz, jak teraz."
"Zastanawiałam się właśnie, skąd zdobyć dofinansowanie na przyszły rok" - skłamała Sara. "Dziewczyno, spójrz na siebie! Jesteś blada, przemęczona. Wczoraj znowu wyszłaś stąd po północy, a dziś przyszłaś jako pierwsza. Czy ty w ogóle sypiasz? Zawsze byłaś pracoholiczką, ale wszystko ma swój umiar. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo będziemy musieli położyć cię na oddział."
"Jest tyle rzeczy, którymi muszę się zająć" - jęknęła Sara.
"Ale nie wszystkie wymagają twojego nadzoru. A pacjentom nie pomożesz, gdy będziemy cię ratować ze śmierci głodowej - jadłaś coś dzisiaj?"
Sara pokręciła przecząco głową.
"To może pójdziesz ze mną na lunch?"
"Nie jestem głodna"
"W takim razie zrób sobie przerwę i wyjdź na spacer. Ruch na świeżym powietrzu dobrze ci zrobi. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale mamy piękne lato w tym roku."
Drzwi gabinetu zatrzasnęły się za panią doktor. Sara zamknęła teczkę i wsunęła ją do szuflady biurka, po czym wyszła z pokoju i skierowała się ku wyjściu.
Od miesięcy żyje jak we -śnie. Odkąd wróciła od Tary, nie może sobie znaleźć miejsca. Dlatego rzuciła się w wir pracy, narzucając sobie dwukrotnie ,szybsze tempo niż zazwyczaj. Nie ma czasu i ochoty jeść - nie pamięta, kiedy zjadła jakiś ludzki posiłek - zresztą wraca po północy i jest zbyt zmęczona, by gotować. W nocy nękają ją koszmary, sypia po pięć godzin na dobę, często budzi się zlana potem. Śni jej się kamienna twarz kobiety w czerni i zapłakana buźka dziecka. Widziała te twarze na pogrzebie Andrzeja K, a od tamtego dnia zaczęły prześladować ją we śnie. Odkąd zaaplikowała sobie środki nasenne, koszmary znikły, ale nadal śpi niespokojnie. Do Tary dzwoni od czasu do czasu, by zapytać, co słychać. Na szczęście Daniel nigdy nie odbiera telefonu, Tara mówi, że wyjechał w delegację.. .
Sara szła aleją, pogrążona w myślach, gdy do jej uszu dobiegł płacz. Odwróciła się. Na ławce siedziała kobieta. kołysząc w wózku niemowlę i przemawiając do niego czule. "Jaki słodki widok" - pomyślała Sara. Nagle poczuła ukłucie zazdrości. Ale ona wybrała inną drogę i nigdy tego wyboru nie żałowała.
Następnego dnia również wybrała się na spacer. Odtąd spacer stał się codziennym "punktem programu".
Gdy po raz piąty zobaczyła kobietę z dzieckiem, postanowiła przysiąść się do niej. Zaczęły rozmawiać, najpierw o pogodzie, potem o dzieciach, w końcu o życiu osobistym. Kobieta była samotną matką, ojciec dziecka zostawił ją, gdy była w ciąży. Sara chętnie słuchała zwierzeń młodej kobiety. Anna, bo tak miała na imię, najwyraźniej potrzebowała komuś się zwierzyć.
"Nie wiem, po co pani to wszystko mówię. Pani mnie przecież nie zna. Wydawało mi się, że potrzebuję ciszy i spokoju - dlatego tu przychodzę, zwykle nikogo tu nie ma. A z panią tak dobrze mi się rozmawia. Chyba brakowało mi tego. Odkąd odszedł ojciec Adasia, nie mam z kim porozmawiać."
"Tęskni pani za nim?"
"Bardzo. "
"Nie warto. Skoro panią zostawił w tak ciężkiej sytuacji, to drań!"
"Nie odszedłby, gdyby miał na to wpływ" - oczy Anny wypełniły się łzami. Sara ścisnęła pocieszająco dłoń dziewczyny. "Tamtego dnia miałam mu powiedzieć, re jestem w ciąży. Byłam taka podekscytowana! Czekałam z niecierpliwością na jego powrót z pracy. Ale on już nie wrócił...tak bardzo pragnął mieć syna..." spojrzała na niemowlę w wózku, po czym kontynuowała - "Mówiłam mu, że ma niebezpieczną pracę, bałam się o niego, ale śmiał się ze mnie, twierdził, że przesadzam. To straszne, do czego człowiek jest w stanie się posunąć dla pieniędzy." Sara słuchała w milczeniu. Dopiero teraz zauważyła, że kobieta ubrana jest w czerń. "Biedna dziewczyna, taka młoda, a tyle przeżyła." - pomyślała. A na głos powiedziała:
"Musi pani bardzo cierpieć.
" Anna patrzyła przed siebie martwym wzrokiem.
"Tylko dzieci utrzymują mnie przy życiu."
Nagle spojrzała Sarze w oczy.
"Dziękuję za wysłuchanie, nigdy o tym nie mówię - niektórzy ludzie potrafią być tacy bezduszni. Wykorzystują czyjeś cierpienie do swoich celów lub, by na tym zarobić."
"Zarobić?" - zdziwiła się Sara.
"Tak: .Swojego czasu o napadzie na mojego męża było bardzo głośno. Zainteresowała się nim prasa.
Zrobili z tego "sprawę" na pierwsze strony gazet. A kiedy zainteresowanie czytelników Andrzejem zmalało, "sprawa" ucichła. Media nie liczą się z człowiekiem, są jak hiena - pożerają żywcem." Sara wstrzymała oddech, zanim zapytała: "Kim był pani mąż?"
"Konwojentem" - Anna spojrzała na Sarę z lekkim uśmiechem - "Proszę mówić mi po imieniu. Jestem Anna Kowalczyk. Cieszę się, że się spotkałyśmy."
Drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Sara wbiegła do salonu. Na środku pokoju stał stos kartonów, na podłodze porozrzucane były plastikowe worki i szmaciane torby, do połowy czymś wypełnione. Przy jednej z toreb stała Tara. "Co tu się dzieje?" - zapytała zdziwiona Sara" - "Dlaczego drzwi są otwarte?" "Wyprowadzam się stąd."
"Jak to 'wyprowadzasz się stąd'? Gdzie są dzieci? Gdzie jest Daniel?"
"Dzieci pakują się na górze. A Daniel...kto wie, gdzie on jest...nie widziałam go od miesięcy. Nie dostałam pieniędzy w zeszłym miesiącu - w banku mi powiedzieli, że konto jest puste. Pojechałam więc do jego zakładu pracy, zapytać, co się stało i zgadnij, czego się dowiedziałam? Daniel odpięciu miesięcy już tam nie pracuje! Zwolnił się! Znowu! A ja, głupia, myślałam, że jest w delegacji. Okłamał mnie!... Najpierw pomyślałam, że coś mu się stało, chciałam nawet zawiadomić policję. Ale potem przypomniałam sobie, jak na początku roku Daniel zniknął na jakiś czas. Powiedział; że ma kłopoty z prawem i musi się 'ulotnić'. Bałam się, więc trzymałam buzię na kłódkę...Potem wrócił, mówiąc, że wszystko załatwione i teraz wyjeżdża w sprawach służbowych. Był zrelaksowany, zadowolony, więc uwierzyłam...Od dwóch miesięcy nie odzywa się, pewnie znowu się w coś wpakował. Nie mam czym opłacić rachunków. Oszczędności się skończyły. Nie stać mnie na utrzymanie domu, więc wyjeżdżam...Nie patrz tak na mnie, nie mówiłam ci o niczym, bo się wstydziłam, zresztą ostatnio jesteś taka zajęta...Wiesz, miałaś rację, mówiąc, że nie mogę liczyć na Daniela, chyba nigdy nie mogłam...A właściwie, co się stało, że przyjechałaś? Szymon po ciebie zadzwonił?"
"Nie. Przyjechałam, żeby ci o czymś powiedzieć, Taro..." - Sara chwyciła obie ręce siostry i poprowadziła ją do kanapy - "...usiądź na chwilę i wysłuchaj mnie, proszę. Dawno powinnam była ci to powiedzieć, ale nie miałam odwagi. Coś strasznego wydarzyło się, gdy byłam u ciebie we wrześniu.."
(...) Swoje opowiadanie Sara zakończyła słowami:
"Teraz rozumiesz dlaczego nie powiedziałam ci wcześniej? Nie chciałam odbierać ojca twoim dzieciom, a tobie złudy udanego małżeństwa. Tak bardzo w nie wierzyłaś...Poza tym, wtedy myślałam, że niczego to nie zmieni, a teraz...poznałam tą kobietę. To nie był zbieg okoliczności - to kara za moje grzechy. Nie mogę patrzeć jej w oczy z tą straszną świadomością. Przed tobą też nie potrafiłam udawać, dlatego unikałam cię tak długo. Taro - podjęłam już decyzję, ale chcę cię zapytać...czy pójdziesz ze mną na policję?"
Tara bez słowa potrząsnęła głową, wytarła ręką mokrą od łez twarz i zapytała:
"Czy ona wie... że ty wiesz?"
"Nie. Jeszcze nie. Najpierw chciałam powiedzieć tobie. Ale powiem jej jeszcze dzisiaj, jak tylko wrócimy z posterunku. Powiedz dzieciom, żeby spakowały rzeczy do mojego samochodu. Zamieszkacie u mnie, dopóki nie znajdziesz sobie czegoś innego."
 
"Jak to dobrze, że już nigdy nie będę musiała tu przychodzić" - powiedziała z ulgą Tara, kiedy dwa miesiące później wychodziła z budynku posterunku policji.
"Ja też się cieszę, że masz już to za sobą." - przytaknęła Sara.
Schodziły z wąskich schodów, Tara zderzyła się z idącą z przeciwka osobą.
"Sara!" - wykrzyknęła zaskoczona kobieta - "Co ty tu robisz?"
"Prawdopodobnie to samo, co ty, Anno. Taro, pozwól, że przedstawię - to jest Anna. Anno - to jest moja siostra Tara."
Kobiety przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu, po czym Tara wyjąkała:
"Tak bardzo mi przykro z powodu pani męża. Jest mi ogromnie, niezmiernie przykro i... wstyd." spuściła oczy. Sara, widząc zmieszanie siostry, wyjaśniła:
"Wezwano nas tu dzisiaj, żeby nas poinformować, że Daniel został złapany. Stanie przed sądem za morderstwo pierwszego stopnia. Podobno był tak przestraszony, że przyznał się od razu. Sypnął też swoich kolegów." .
"Kiedyś bardzo pragnęłam zemsty za to, co zrobili mojemu mężowi. Wydawało mi się, że odczuję ulgę, gdy sprawcy zostaną skazani. Ale kiedy na świat przyszedł mój Adaś, zrozumiałam, że zemsta nikomu nie pomoże. Przyczyni się tylko do cierpienia kolejnej kobiety i jej osieroconych dzieci. Nie cieszy mnie pani ból.. .ale miło mi panią poznać - Sara wiele mi o pani opowiadała" - rzekła Anna, wyciągając do Tary rękę.
Tara ścisnęła nieśmiało dłoń Anny.
"Dziewczęta..." - odezwała się nagle Sara - "...nie wiem, czy wiecie, ale w przyszłym tygodniu są moje urodziny . Wezmę sobie dzień wolny. Chciałabym go spędzić z wami - tylko my trzy i dzieci co wy na to? Przyjdziecie?"
"Jak mogłabym odmówić? Nie opuszczę takiej okazji - w końcu jesteś ulubioną ciocią moich dzieci i jedyną" - zaśmiała się Tara.
Sara spojrzała pytająco na Annę.
"Czuję się zaproszona."
"Świetnie!" - przyklasnęła Sara - "No to jesteśmy umówione! A teraz zapraszam was na kawę."
Szły równym krokiem, z podniesionymi głowami maszerowały ku nowemu życiu, ku lepszej przyszłości.. .


powrót do spisu treści


Krystyna Rożnowska

Na sprzedaż
        Jak trudno zdobyć się na współczucie dla takich ludzi
        Jak trudno odnaleźć jakieś wspólne słowa
        przywołane chęcią zrozumienia
        Oni nie podejmą dialogów
        Smagani lękiem o czas przetrwania
        Szukają kryjówek za każdą zasłoną, za każdą cenę
        Strach okaleczył im sumienia
         
        Kiedyś ktoś już powiedział:
        ''Rzuć kamieniem jeśliś bez winy!''
        I wtedy na placu zrobiło się pusto
        Stała tylko postać płaczącej Magdaleny
        Ale Bóg przywrócił uśmiech jej ustom
        Cudem przebaczenia.


Półmetek

        Jakoś jednak dobrnął do tej pięćdziesiątki A teraz z uśmiechem sam siebie nazywa: ''półmetek'' Wszystko pamięta Ale się nie chce z nikim dzielić wspomnieniami Nie liczy na zrozumienie Całe swoje życie szedł na łatwizny Nie stać go było na żadne bohaterstwo Nie wspinał się na szczyty, nie sięgał po zaszczyty, Tchórzył Gdy kazano milczeć siedział cicho Gdy żądano aprobaty, bił brawo Ślizgał się po krawędziach życia jak tancerz na lodzie Ale umiał się zabezpieczyć Bo gdy zmienił się kierunek pierwszy stał na starcie I płynął, płynął jak długo się dało na nowej fali Zawsze gotów do usług.


powrót do spisu treści


***LIST***

xxx

***LIST***

"Wierzby" - olej 50x40 cm
Justyna Kieresińska - Kraków

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska