30-336 KRAKÓW, ul. Nowaczyńskiego 1
|
Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych ISSN 1426-6628 Nr 1(25) 2006 |
Od Redaktora
Tego majowego wieczoru ludne zazwyczaj centrum wypełnione było dziesiątkami tysięcy ludzi czekających historycznego wydarzenia: pierwszej wizyty następcy Jana Pawła II. Na skwerze pod "papieskim oknem" w tłumie, w którym przeważała młodzież, stała starsza, skromnie ubrana pani. - Przyjechałam zza Warszawy, z Płońska - odpowiedziała zagadnięta. - Wszak dziś rano Papież był w Stolicy. - Tak, ale zobaczyć i powitać Ojca Świętego tutaj, to zupełnie co innego - stwierdziła tłumacząc w ten sposób swą daleką podróż. Redaktor
|
Głos dzwonu...
dzwoniąc przypomina dzieje, które przeszły cicho do naszej historii; towarzyszy nam w wielkich kraju wydarzeniach. Głos Jego o mury starego Krakowa dziś nauki odbija się echem, które kąpie się w nurtach Wisły. Fale rzeki niosą go jak skarb wielki, jak dumą przepełnione naszych przodków słowa:
żeście potomkami królewskiego miasta - Krakowa!" *** Miasto najpiękniejsze ze wszystkich na świecie! Gdzie gołębie spacerują asfaltowym traktem, Oglądając wspaniałe budowle co przeżyły wieki... Gdzie dzwon Zygmunta oznajmia uroczyste chwile, a przechodnie noszą w sobie przeszłość, która na starych gzymsach kamienic żyje dla przyszłych pokoleń...
W ciszy wieczornej,
Nad Krakowem fruwa smok,
za nim stróż Wielkanocny otrzepuje wąsy z piór kaleczących się o dachy zabytkowych aniołów, oprócz wieży na rynku, piwnicy pod Wawelem i kamieniczek wszystkich,
i Ona, i Oni wszyscy biegający na wesela wiejskie, zakradający się do sadu, unikający nocnych żandarmów... po bruku stukał zaczarowany koń, upuścił dwie monety, cień zaczarowanych kopyt
Poszedł trzymając się kapelusza zapamiętać taki czas wszystkich naraz spotkanych w jednym miejscu, pod jednym dachem jednego domu takich samych ludzi i słów, gestów po nich.
słoneczne, najpiękniejsze żonkile, kup i zmień sobie to zaczarowane oblicze, bo wpadniesz Panu Bogu w oko!"
Historia Króla Kraka i Wawelskiego Smoka
iż był zły i podły i dręczył gród Kraka. Aż mu Szewczyk owcę z farszem z siarki rzucił w ten sposób gadzinie podłe życie skrócił. Sam dostał w nagrodę królewnę za żonę, żyli długo w szczęściu i legendy koniec. Lecz prawda jest inna, chcę tu ją ogłosić, bo mnie prawnuk smoka bardzo o to prosił. Smok wawelski wcale nie był taki zły, choć miał pysk nieładny, a w nim ostre kły. Mięsa wprost nie znosił, bowiem był jaroszem, jadł marchew, kapustę, brukiew, chleb i groszek. Czasem się złakomił na sery lub jajka, pil jedynie mleko, niekiedy maślankę. Król Krak smoka lubił i cenił go wielce, bo gad by poczciwy i miał złote serce. Żyli w wielkiej zgodzie, lecz nie bez powodu, bo smok stał na straży i zamku i grodu. Tak sobie trwali w przyjaźni uroczej, Krak w swych komnatach, gad w jamie smoczej. Król się nie martwił napaścią wojsk wrogich, gdyż smoka ujrzawszy, brali za pas nogi. Czasem Krak ze smokiem grali razem w kości, czasem smok u króla na komnatach gościł. Gad popijał mleko, Krak zaś dobre wino i mówi do smoka "Ty moja gadzino". Nietypowa przyjaźń dość długa by była, ale się królowi córka urodziła. Kiedy zaś wyrosła na piękną pannicę, to smok po prostu się nią zachwycił. Nie jadł i nie pił, ryczał dzionki całe, że aż na rynku kamienice drżały. Wreszcie gdy zamek zatrząsł się w posadach, król zapytał smoka "No i w czym jest sprawa?" Smok łapą łzę otarł co spłynęła z oka, "Królu powiem prawdę - ja księżniczkę kocham. Proszę daj mi Panie swą córkę za żonę". Na to król zbaraniał, choć miał mądrą głowę. "Widzisz kochanieńki, w tym jest trudność taka, że córka ma wychodzi za mąż tego lata. Mody wszak nie jestem, chcę tronu następcę, a za twe potomstwo raczej nie zaręczę. W tych sprawach mężczyznę musi mieć dziewczyna, a ja w mężu córki będę widział syna". Gdy skończył, posmutniał poczciwe smoczysko. "Panie mój masz rację, na zgodę daj pyska, niech to będzie królu nasze pożegnanie, ponieważ ja teraz tutaj nie zostanę. Serce by mi pękło z okrutnej rozpaczy, gdybym młodą parę gdzieś nagle zobaczył. Albo zmienił nagle gust mojej diety, z młodego księcia zrobił siekane kotlety. Zazdrość zły doradca, chcę mieć czyste serce, polecę hen za morza, nie spotkamy się więcej. Może tam zapoznam jakąś miłą smoczycę i w jej mocnych pazurach ból mój trochę uciszę". "Co ja powiem ludowi, gdy cię tu nie będzie?" "Królu już wymyślisz jakąś świetną legendę. Trochę mnie oszkalujesz, powiesz, że byłem draniem, że raz w miesiącu dziewic na śniadanie żądałem. Porywałem owieczki, bydło, gęsi tłuste, a twój zięć mnie zabił, bo skarbiec był już pusty". Wzbił się smok pod niebo, machnął jeszcze ogonem, i już do tej pory nie powrócił w te strony. Król Krak długo płakał po stracie przyjaciela, lecz gdy wnuk się urodził szybko poweselał. Nadworny bajarz napisał legendę o złym smoku i z taką treścią przetrwała do dwutysięcznego roku. W to co napisałam, niech wierzy kto chce, proszę tylko krakowian, nie myślcie o mnie źle.
Na krakowskim rynku
Jestem z miasta Warszawy, nie znam dobrze Krakowa, ale dawny gród Kraka bardzo mnie się podoba. Te prastare uliczki które wciąż pamiętają, Piastów i Jagiellonów, przeszłość Polski wspaniałą. W tym mieście jest kopiec Wandy która nie chciała Niemca. Tu, na krakowskim rynku, naczelnik Kościuszko przysięgał. Tu jest Kościół Mariacki, w nim piękny ołtarz Stwosza. To na krakowskim bruku, do walki zerwała się kosa. A pośród wąskich uliczek chadzała Królowa Bona... Kraków wciąż sercem Ojczyzny, na wieki tu Polski Korona. WIELKI ZJAZD KRAKOWSKI AD 1555
KRAKOW, miasto o bogatej historii i stolica Polski, przygotowaniami do spotkania królów, monarchów i europejskich wielmożów - żył od dawna. Już wczesną wiosną 1554 roku gród nad Wisłą obiegła wieść, że Król Polski postanowił z wielką oprawą uczcić swoje 35-te urodziny oraz 25-tą rocznicę koronacji, które przypadły w roku następnym. ***
Znajduję... Wawel... Sukiennice Choć deszcz za oknami, Pod pomnikiem Mickiewicza pachnie kwiatami, Myśli krążą... zaduma Tyle wieków historii - istnienia Kraków to skarb, perła Czy uchronią go następne pokolenia.
To widok oszałamiający, obraz doskonały Wawel na wzgórzu, zabytkowe kamieniczki Ze skrzypiącymi okiennicami Patrzą i myślą, że rzecz To niepojęta - tyle historii Cienie wspaniałej architektury Czy pokochają go następne pokolenia.
Budzą się wspomnienia z dzieciństwa Gdzieś tam jest Paryż, Wenecja Unoszę twarz zroszoną kroplami deszczu A tu nad Wisłą na wapiennym wzgórzu Najstarszy, dostojny Wawel Skąpany w jesiennej szarudze Osnuty legendami, wspomnieniami Natchnieniem dla artystów i poetów, malarzy W jego komnatach kładą się cieniem Mijające wieki i lata historii Sukiennice skąpane w symfonii barw I kształtów... stado gołębi, Pomnik Adama Mickiewicza pod nim Krakowskie kwiaciarki, Kościół Mariacki z hejnałem... Wszystko to zmierza w objęcia Roku 2000... Kraków I
Na wieży gra trąbka Ballady wesołe O krakowskich porządkach. Tu hejnał z wieży kościelnej Na Kościele Mariackim Opowiada dawne dzieje O najeździe tatarskim. Tu wesołość życia, Tu parki zielone, Tu kultura obfita, Pomniki sławione. Stare to miasto, Jak płynąca tu Wisła Polskości gniazdo Krakowski kronikarz. Tu ogromny smok zamieszkał Wśród pieczar Wawelu, I tu powstała legenda O złym Kościeju. Duch Krakowian W zamku mieszka, Duch Słowian, Duch Leszka. Tu na trwogę Wielki dzwon sercem rusza. Żałosny jego ton Polaka wzrusza. Król Zygmunt Dzwon odlać kazał. Radość nasza Niech się pomnaża. Jak tu milo Po uliczkach błądzić Zmysły zawile, Nową myśl płodzić. I tyle opowiadania O tym Krakowie. Te dźwięki, te grania, Ten dreszcz, to mrowie.
Bukiet kwiatów. W porannej mgle Budził się Kraków. Na wysokiej wieży Grała trąbka. Unosił się hen wysoko Duch Krakowa w obłokach. Zadzwonił klucz w Sukiennicach. To sklepikarz sklep otwiera. Coraz tłoczniej na ulicach, Jadą stróże na rowerach. Czego oni pilnowali? Przecież Tu nie ma wandali. Tu kultura i rozmowa. Jedna róża z bukietu mi wypadła. Chciałem podnieść, Lecz fala wiatru mi ją ukradła, A ja muszę ją mieć. I znów do Rynku idę, By różę kupić. Tam Lajkonika widzę, Jak w podskokach życie budzi. A krakowskie dziewczyny, Jak czyste lilie Pędzą gdzieś w słodkie krainy, Gdzie kwiaty niewinne. Na Wawelu Dzwon Zygmunta błyszczy, Przetrwał po zmaganiach wielu, Po strasznej nawałnicy, Smocza Jama Jeszcze dymi, Żelazna brama I smok olbrzymi. Długo by tak jeszcze chodzić, Snuć opowieści, Długie jeszcze krakowskie drogi, Legendy, krakowskie wieści.
Milknie ruch, Gasną latarnie Przed klasztorem. W zegarze przeskoczył tryb, Sprężyna jeknęła. Ostatni przechodzień znikł, Została noc ciemna. Uderzył dzwon - Głos popłynął. Żelazny ton Zamilkł, zaginął. Na Wawelu Tańczą duchy. Tańczą na weselu, Wyginają brzuchy. Zasnął zielony park. Zasnęły kwiaty na klombach. W gniazdeczku zmęczony szpak, Nawołuje gdzieś sowa. Szemrze Wisła Koło smoka płynąc. Jej woda czysta Płynie lat tysiąc. Kraków - kolebką działalności Karola Wojtyły - Papieża Jana Pawła II (rozważania na temat Osoby Ojca Świętego)
Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza W ogromny dzwon, Dla Słowiańskiego oto Papieża Otwarty tron" Juliusz Słowacki
Chciałabym podzielić się swoimi refleksjami, które zrodziły się w trakcie piątej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny. Oto znów mieliśmy możliwość przekonać się, że każde spotkanie z rodakami jest dla Papieża źródłem radości i jakby ukojenia.
czy można nie słyszeć potrzeby swego serca? dlaczegóż karać je za istnienie ducha? czyż można zagłuszyć impulsy z wieczności, które ratować chcą nasze człowieczeństwo? czyż wolno nam skasować wrażliwość na prawdę drugim człowieku - tym słabszym? Tekst pochodzi z 1997 roku. Kraków
Przed starym miastem - Krakowem. Ta dawna stolicy siedziba Od lat majestat na swych barkach dźwiga. Ze stoickim spokojem Godzi on przez wieki Tradycję z nowoczesnym człowiekiem. Pospolitość z awangardą I sacrum z profanum... To dzięki krakowskim "klimatom" nieznanym. I potrafi być smutny, i rozbawić okrutnie, I dostojnym nad podziw To hołubca znów utnie. A chętnych do rozmowy Nigdy tu nie brakuje. Spotkać zaś można aktora. Piosenkarza i... szuję... Jak pawie pióro barwna krakowska ulica... Wabi kawiarenkami, reklamą zachwyca. Posażny Kraków w zabytki, Wawel i kaplice, zaułki i podwórka Co rumienią lice. Darzą więc Kraków Szacunkiem bez miary I ci wielce szanowni I ci "małej wiary". Czczą go - choć się go boją Ojcem nazywając... I opatrzność na Kraków popatrzyła tkliwie Za królową nam dając Uroczą Jadwigę. Teraz - nawet w poczet świętych zaliczona Piękna, pobożna, mądra królowa i żona... Każdy chce choć raz jeden Zobaczyć to miasto; Potem wraca i zwiedza I "szpera" bo warto. I przynosi doń dzieci, Ba, a nawet wnuki Zachęcając - by tutaj pobierać nauki. Tak od wieków więc rośnie Miłość do Krakowa... A każdy ja zazdrośnie W sercu swoim chowa... Była sobie Wanda Co Niemca nie chciała... Skoczyła do Wisły, Utonęła w falach. Takie trudne czasy Na panienki przyszły; Chce zostać dziewicą - Rzuca się do Wisły. O Kopcu Kościuszki Dobrze jest nam znany Kopiec Kościuszki Spacerami rozsławił go pan Dulski. Zapolska Kopcem tym Bardzo nas urzekła... A paniom Dulskim - dopiekła... O Barbakanie Bastion obronny przy Floriańskiej stoi Dlatego Kraków wroga sie nie boi. Barbakan bronił - teraz jest natchnieniem wciąż podziwiany z nabożnym skupieniem... O Smoku Wawelskim Postrachem panien byłeś "Jaśnie Smoku" Zamawiałeś sobie Dziewicę co roku. Lecz Szewczyk Dratewka i tobie dał radę. Za co mu w hołdzie - "Szewską pasję" kładę... O Podgórzu i Księżniczce Z bezwzględnością gnębiła lud. Grom z nieba ją ustrzelił. Dla wszystkich był to "cud". Nie zaznasz nieszczęsna spokoju. I tułasz się o pomoc błagając. Widmem błądzisz po Podgórzu W grobie pokoju nie znając... 500 lat to wiele i mało... Może znajdzie się jakiś śmiałek... Powodzenia. Niechby się stało. Duszę zbawić i skarby odnaleźć. O Lajkoniku Gdy Tatarzy Kraków oblegali Włóczkowie Tatarów przegnali. Tatarskiego chana strój przywdziawszy Na koniku Kraków przywitali. Lajkonikiem paradę nazwali. Odtąd tańczy Lajkonik w Krakowie Nie tylko od wielkiego święta, I cieszą się dzieci, panie i panowie, O "Włóczkach: każdy pamięta... O Twardowskim O Mistrzu Twardowskim napisano tomy O jego kogucie i kochanej żonie, O lataniu bez skrzydeł I konszachtach z diabłem... Dla nas jednak najważniejsze Że on był - Polakiem. Pierwszym w świecie kosmonautą, Z Krakowa Polakiem... O Kościele Mariackim Mariackiego Kościoła "historyja" długa Dwaj bracia na wieży i hejnał urwany. I Wit Stwosz - który w drewnie
Kaplice i witraże. Przez wieki budowany Jest dumą Krakowa, A Krakowian chluba... O Sukiennicach Herby i godła zdobią Sukiennice Wciąż handel kwitnie I wciąż gra muzyka. Od lat bywalcom Kraśniało tam lice Gdzie "szał uniesień" Na rumaku bryka. Arkady podcieni i karykatury Galerie sztuki no i...
Frywolnie bawiąc - każdego ośmiesza... SZEŚĆ LEKCJI KRAKOWA Mój, twój, nasz - Czy można nauczyć się Krakowa? - zagadnął mój synek. - Naturalnie. wytłumaczyłem - Zupełnie tak samo jak bajki o smoku wawelskim albo legendy o Wandzie i Kraku. - Jeśli tak, no to opowiadaj mi jak byłeś mały. chytrze chwycił mnie za słowo. Lubił te opowieści, więc gadałem dosyć często. Innego wieczora, dość niespodziewanie moja córeczka zapytała: - Tata? Czy twój komputer jest nieczynny? - Ależ skąd! Wszystko działa w jak najlepszym porządku. - odparłem. - No to idź i popisz trochę o tym jak byłeś dzidziusiem. Ona zajęła się sekretnymi zabawami, na które nie powinien spoglądać żaden dorosły a mnie nie wypadało zrobić nic innego jak tylko zasiąść do klawiatury. Choć urodziłem się gdzieś, daleko nad Renem a od kilkunastu lat mieszkam na Górnym Śląsku - do Krakowa ciągnie mnie jak do rodzinnego domu. Wybiegam z pociągu i obok Barbakanu przemykam na Szpitalną, Floriańską lub św. Jana. Czasem dla urozmaicenia, aby dojść do Rynku idę w esy-floresy, od Szpitalnej do Sławkowskiej, przechodząc przez Solskiego albo św. Marka. Przystaję, nasłuchuję i usiłuję wywołać coś, co istnieje chyba w mojej podświadomości. Mam pewność, że byłem tu bardzo dawno, jeszcze na progu mego dzieciństwa. Jako owoc miłosnych westchnień rodziców pojawiłem się na świecie, mniej więcej w dwa miesiące po zakończeniu wojny. Chociaż mogli wyjechać za Atlantyk, to jednak zdecydowali powrócić nad Wisłę. Przez Pragę czeską przyjechali do stacji Dziedzice - buforowego przyczółka odzyskanego terytorium, gdzie przyjął ich gościnnie Państwowy Urząd Repatriacyjny. Wkrótce potem wylądowałem na Wrzesińskiej w Krakowie. Kolejnym moim lądowiskiem były Planty. Tutaj spędzałem sporo czasu na "maminych rączkach" lub w wózku. Gdy pewnego słonecznego poranka, zmęczona rodzicielka postawiła rozwrzeszczanego bobasa na zielonym skwerku, niespodziewanie ruszył przed siebie. Kroniki rodzinne podają, że były to moje pierwsze kroki. Widać nieźle się rozchodziłem, bo jakoś niedługo potem kopiąc dopiero co sprezentowaną piłkę, potłukłem kobaltowy serwis cioci Hani. Rodowa relikwia, przewieziona z jakiegoś szlacheckiego dworku w Radomskiem, miała dla krewniaczki niebagatelne znaczenie. Jeszcze w cztery dziesięciolecia później, gdy dobiegała schyłku życia, przypomniała "przeszywającą serce" katastrofę, z uśmiechem głaskając czuprynę starego już konia. Stołowa zastawa z biedermeierowskiego kredensu była najważniejszą świętością, bo w czasie wojny podawano na niej Kornelowi Makuszyńskiemu i jego małżonce, którzy ukrywali się w ciocinym mieszkaniu. Wkrótce potem - wcale nie za karę lecz dlatego, że Ziemie Odzyskane robiły wrażenie krainy z przyszłością - tata, mama i ja - wyjechaliśmy z Krakowa na Dolny Śląsk i zamieszkaliśmy w Strzegomiu, u podnóża Sudetów. Rodzice otrzymali piękne, słoneczne mieszkanie a ojciec podjął pracę w tutejszym kamieniołomie granitu. Działo się to mniej więcej wtedy, gdy z pobliskiego wyrobiska wydobywano ogromny kamienny blok na obelisk pod warszawską kolumnę Zygmunta. Byłem już przedszkolakiem. Wszystkich, łącznie z babcią Klementyną gryzła tęsknota za Wawelem, Najświętszą Marią Panną i dziesiątkiem innych zakamarków krakowskiej Starówki. Tata jakoś dziwnie często wspominał wieczory u Hawełki i barwne tetmajerowskie malowidła. Moja siostra Sabina miała prześliczny serdaczek z cekinami. Wszyscy cieszyli się, że po domu chodzi chociaż jedna Krakowianka. Gdy po latach zostałem ojcem, przy najbliższej okazji poszedłem na stragany w Sukiennicach i taki sam zafundowałem mojej córeczce. Synowi dostała się barwna krakuska z wstążeczkami. Na ścianach naszego strzegomskiego domu wisiało kilka portretów. Najbardziej intrygujący był wizerunek uśmiechniętego juhasa z ciupagą. W niesfornej, dziecięcej wyobraźni, wbrew prawdzie i pouczeniom dorosłych, utrwalał się jako symbol podwawelskiego grodu choć nawet w Bronowicach musiałby należeć do osobliwości z importu. Szlagierem mojego przedszkola był "ptaszek z Łobzowa". Jak powszechnie wiadomo, usiadł na rynku Krakowa a na tym rynku w Krakowie domy stanęły na głowie i do tego zatańczyły raz, dwa, trzy. Patrzył i nie mógł wyjść z podziwu, asa, tada rassa! Dopiero po osiągnięciu wieku zdecydowanie męskiego, gdy zasiadłem u Michalika przy tokaju i z pewną Moniką zacząłem studiować przeciwległą ścianę pełną obrazów, akwarel i karykatur, zrozumiałem całą groteskowość i absurdalność humoru Krakusów, no i oczywiście genezę "łobzowskiego ptaszka". W rozproszonym świetle kinkietów i kryształowych luster imć Twardowski na kogucie szybuje prosto do księżyca. Namiętni kochankowie obsypują się pocałunkami, których nie powstydziłyby się dziewczyny z agencji towarzyskiej. Pijana i zataczająca się wieża kościoła Mariackiego staje się konfidencjonalnie bliska, szczególnie po kilku "adwokatkach II a mężczyzna karmiący własną piersią rozwesela prostotą i bezpretensjonalnym wdziękiem. Nic więc dziwnego, że właśnie w krakowskiej kolebce wykołysali swoje najlepsze utwory Żeleński, Gałczyński, Mrożek, Sztaudynger, Załucki i wielu innych lubujących się w humorystycznym deformowaniu świata. Najpierw z wypiekami na twarzy rozczytywałem się w tych autorach a nawet niektórych uczyłem na pamięć. Po jakimś czasie zrozumiałem, że ich pisanie jest takie fajne dlatego, bo ma w sobie coś "mojego". W moim rodzinnym albumie do dziś zachowała się fotografia malucha lamentującego na kocyku wśród murawy. Przy różnych okazjach, szczególnie gdy przychodzili goście, pokazywano obrazek i wtedy dowiadywałem się, że ten zapłakany to ja, piesek obok to Asik a skwer to krakowskie Plantacje. Nostalgia dawała się we znaki wszystkim domownikom a najbardziej babci Klementynie i cioci Gieni. Na jakiś bal pierwszoklasistów przebrały mnie za Krakowiaka. O zgrozo, trochę niekompletnie. Nie potrafiły zdobyć rogatywki, to prowizorycznie wystroiły w kapelusik z piórkiem. W niedzielne poranki ojciec stawał przed marmurową toaletą z lustrem. Podobno, razem z nami przyjechała z podwawelskiego grodu. Celebrował odświętne golenie przy pomocy pędzla oraz dużej ilości mydlanej piany szczelnie oblepiającej jego policzki, wąsy i podbródek. Potem przychodziła kolej na majestatyczną i groźną brzytwę. Wszystkim maluchom imponował męski rytuał toteż wytrwale asystowałem, choć czasem, dla żartu dostało mi się mokrym pędzlem po nosie. Nadto była to dobra okazja dla podsłuchania ulubionych szlagierów tatusia. Szczególnie często śpiewał:
czapkę wicher niesie, róg huka po lesie ostał ci się ino sznur." O porannej scence z mydlinami i śpiewką przypomniałem sobie podczas rozmowy z Anną Rydlówną, gdy jako dorosły już człowiek odwiedziłem ją w Bronowicach. Sam jestem zaskoczony, że nigdy nie skojarzyłem tego w czasie obowiązkowej lektury dramatu, którego znajomością musiałem się wykazać przed polonistami mojego ogólniaka. Rodzinka żyła wspominkami. Ja raczej tym co chłopaki robiły na podwórzu, .aż tu nagle moja podstawówka zorganizowała wycieczkę do Krakowa. Dziwna sprawa. Nie wiele pamiętam z tej ekskursji. Głównie to, że byliśmy w cyrku. Gdyby nie zdjęcie w albumie, na którym można rozpoznać całą moją klasę ustawioną na tle Kaplicy Zygmuntowskiej, pewnie nie uwierzyłbym, że zwiedzałem Wawel. Ta fotografia miała jednak duże znaczenie dla mojej wiedzy o świecie. Charakterystyczna kopuła była tak dobrze ujęta, że po latach, gdy studiowałem różne podręczniki z jej widokiem, zawsze byłem dumny, że tam byłem, osobiście ją poznałem, no i w ten sposób, zwyczajnie stała się moja. Właśnie ona a wcześniej jakiś skrawek krakowskich Plantów zostały zaanektowane przez moją wyobraźnię i stały się nie mniej ważne niż strzegomskie zaułki wśród których z podobnymi do mnie urwisami toczyliśmy wojny o miejsce do beztroskiej zabawy. Lata biegły a gród Wandy i Kraka wciąż był pokusą dla moich marzeń. Gdy tylko dorosłem okazało się, że jest jednym z najbardziej atrakcyjnych i pociągających miejsc na ziemi. Najpierw z Dolnego Śląska a po przeprowadzce z Katowic - przy byle okazji i pod jakimkolwiek pretekstem podróżowałem do fascynującej krainy mego niemowlęctwa. Zatrzymywałem się tuż za Floriańską Bramą aby posłuchać małego Cygana grającego na skrzypcach. Wtedy posługiwałem się - już białą laską. Przy akompaniamencie nastrojowych melodii, moja przewodniczka Monika opowiadała co dziś pod murem wystawiają krakowscy malarze. Potem szliśmy Pijarską do Czartoryskich aby postać przed "Damą z łasiczką". Jej miniaturka w gipsowej ramce zawsze wisiała nad moim łóżkiem. Wciąż uśmiechała się do nas inaczej ale zawsze z życzliwością dobrej znajomej. Fascynowała jak sam Leonardo da Vinci i cała słoneczna Italia, którą tak często odnajdowałem w renesansowych budowlach Krakowa. Zanim późnym wieczorem zapadliśmy w puchowe piernaty hotelu Francuskiego czy Polskiego, oglądaliśmy spektakl w Słowackim lub Starym. W latach sześćdziesiątych przepadałem za Mrożkiem. Potem był Michalik, w najgorszym wypadku przy mineralnej z pisingerem. Gdy tu zachodzę zaglądam do reprodukcji zabytkowego zaproszenia na słynne kabaretowe bale w jamie. Wśród organizatorów odnajduję moje nazwisko. Chcąc nie chcąc czuję się przez chwilę krakowskim mieszczuchem i kompanem dekadenckiej bohemy. Swoje i moich krewnych nazwisko odnajduję na krakowskich murach. Lubię te place i ulice bo ich nazwy upewniają, że moi antenaci spędzili tu trochę życia. To też coś znaczy. Nawet wtedy, gdy po przodkach otrzymuje się w spadku jakiś jeden pokój, choćby gdzieś na Krowodrzy. Kiedyś wybraliśmy się do Collegium Maius. Było już późno. Mogliśmy tylko pomyszkować po korytarzach. W jakimś ciemnym zakątku trafiliśmy na gipsową replikę Wenus z Milo. Oczekiwała zapewne na spotkanie ze studentami Akademii. To było moje najbardziej intymne spotkanie ze sztuką. Nigdy i nigdzie nie mógłbym tak swobodnie i tak bezczelnie badać jej wdzięków przy pomocy ciekawskich dłoni. Tej nieokiełznanej ciekawości nie mógłby usprawiedliwić nawet brak wzroku. Gdy przekraczałem próg ciasnawego przedsionka kościoła św. Jana, wydawało mi się, że jeszcze przed chwilą była tu ze mną moja mama i trzymała mnie w beciku na rękach. Patron tej świątyni był też jej patronem. Chodziła tu na Msze św. a i w letnie popołudnia zabierała mnie z sobą aby się pomodlić. Mieszkając w Katowicach miałem okazję przekonać się, że Kraków istnieje także poza Krakowem - w sercach i wspomnieniach podobnych do moich. O tym, że Kraków jest mój wiedziała Irena Lewińska. Ja wiedziałem, że on również do niej należy. To wystarczyło abyśmy się zawsze dobrze rozumieli i mieli o czym pogadać. Podczas takich rozmów okazywało się, że każdy z nas jest posiadaczem jakiejś innej cząstki Krakowa, ukrytej we wspomnieniach lub przeżyciach, które dla drugiego są zupełnie nowe. Potwierdzała się stara prawda - miasto żyje w sercach ludzi. Budowle, pejzaż i ulice to tylko oprawa., ważna tak jak gustownie skrojone ubranie. "Znawców. i wykładowców" kolejnych lekcji Krakowa zacząłem szukać z premedytacją. Okazało się, że "wszechnica" wiedzy o Podwawelskim Grodzie składa się z licznego grona żyjącego w diasporze. Są nimi ci, którzy mówią "Kraków to moje miasto". Myślę, że nie mylą się, nawet wtedy, gdy nie zapamiętali o nim nic ponad bajeczkę o smoku i szewczyku Skubie. Znakomita śpiewaczka, Irena Lewińska mieszkała na pię trze stylowej kamieniczki przy ul. Dąbrowskiego w Katowicach. Stąd miała nie daleko do akademii muzycznej. Lubiła ten zakątek bo trochę przypominał krakowskie zaułki z czasów jej młodości. Do końca życia uważała je za najpiękniejsze. W saloniku pełnym kwiatów i słońca prowadziła lekcje śpiewu. Tutaj odwiedzali ją adepci wokalistyki i akompaniatorzy. Urodziła się w Sosnowcu, w parafii Wniebowzięcia NMP, słynącej z pięknych tradycji i wielkich talentów śpiewaczych. Pochodziła z rodziny pielęgnującej najlepsze zwyczaje katolickie i patriotyczne. W domu państwa Lewińskich, przy ul. Pańskiej, zawsze znajdował się jakiś instrument a ojciec Ireny Aleksander śpiewał imponującym basem. Na krótko przed wybuchem wojny zdobyła dyplom w Śląskim Konserwatorium Muzycznym w Katowicach. Mimo okupacji kontynuowała naukę. Od 1940 r. była uczennicą prof. Bronisława Romaniszyna w Krakowie. Młoda śpiewaczka uczy się i podejmuje pracę na krakowskiej poczcie. W ten sposób unika wywiezienia do Niemiec a także przymusowego zatrudnienia w fabryce konserw. Wraz z rodzicami i rodzeństwem zamieszkuje przy ul. Kazimierza Wielkiego 142. Studiuje w konspiracji i bierze udział w wielu tajnych recitalach oraz koncertach organizowanych w domach i salonach patriotycznie nastrojonej inteligencji. Występuje w kościołach i nowo otwartym Domu Plastyków. Regularnie, każdej niedzieli śpiewa w kościele Mariackim wraz z chórem pod kierunkiem Stefana Profica, wieloletniego dyrygenta chóru od Najświętszej Marii Panny. Był wtedy, niestrudzonym organizatorem życia muzycznego Krakowa - w kościołach i polskich towarzystwach śpiewaczych. W chórze śpiewa także jej ojciec. Tutaj wielokrotnie wykonywała" Modlitwę" z " Mocy przeznaczenia " Giuseppe Verdi'ego. Udział w " koncertach mariackich ", w których śpiewała najważniejsze partie solowe był dla krakowskich patriotów okazją do zamanifestowania polskości i podkreślenia swej niezależności kulturalnej. Do uczniów prof. Romaniszyna należeli też m.in. Iza Wicińska, śpiewaczka, malarka oraz aktorka i jej późniejszy mąż Franciszek Delekta. Z Ireną Lewińską łączyła ich długoletnia przyjaźń. Właśnie w tym domu, na jakimś noworocznym spotkaniu, miała okazję poznać osobiście kardynała Karola Wojtyłę. Potem, każdego roku podczas opłatkowych spotkań metropolity z artystami krakowskimi odbywającymi się w pałacu biskupim była obecna i zawsze śpiewała. Trudno byłoby opisać wzruszenie jakie musiało jej towarzyszyć, gdy po latach znalazła się na Placu św. Piotra, kilka dni po zamachu na życie papieża. Wtedy po raz ostatni zaśpiewała Ojcu Świętemu" Ave Maria ". Słuchał jej śpiewu gdy walczył o życie w klinice Gemelli. Doc. Irena Lewińska zmarła w maju 1992 r. Pogrzeb odbył się w Krakowie, na cmentarzu Rakowickim. Wielka artystka została pochowana w grobie rodziny Lewińskich, nie opodal grobowca Matejków. Postanowiłem odnaleźć Krakowianina z krwi, kości i metryki. Długo nie mogłem trafić, aż wreszcie powiodło się. Spotkałem go na progu Wieży Zygmuntowskiej. Był to DZWONNIK WAWELSKI - Wojciech Bochnak we własnej osobie. Zanim, wspólnie ze swą kompanią rozkołysał kilkanaście ton dostojnego spiżu, powiedział: - Dzwonię 32 lata. Przywykłem już do tej roli ale -każde. bicie budzi we mnie dreszcz emocji i dostarcza nowych przeżyć. Głos Zygmunta jest za każdym razem inny. Z dużym napięciem oczekuję pierwszego uderzenia. Potem to już idzie jak koncert z partytury. Wciąż jeszcze mam tremę choć pierwszy raz chwyciłem za linę jako osiemnastolatek i od tamtej pory zmuszam Zygmunta do koncertowania, przeciętnie 20 razy w roku. Dzwoniłem z różnych okazji. W czasie wizyt Jana Pawła II, bywało, że i po trzy, cztery razy dziennie. Zdarzyło mi się dzwonić na królewskim, symbolicznym pogrzebie Kazimierza Jagiellończyka, na tysiąclecie Chrztu Polski a także podczas uroczystości pogrzebowych generała Władysława Sikorskiego. Wraz z ekipą p. Wojtek wystąpił w kilku filmach. W "Królowej Bonie" przebrali ich za mnichów. Długie habity, szkaplerze i kaptury niemiłosiernie utrudniały robotę. - Jeszcze lepiej ubawiliśmy się - dodaje mój rozmówca - gdy przebrano nas za Krakowiaków. Dostały mi się portki na okropnie grubego chłopa. Weszłoby do nich trzech takich jak ja. Kostiumernię mieliśmy w koszyku a krawca daleko. Nie można było grymasić. Filmowcy przewiązali mnie sznurkiem i poszedłem do swojej liny. Pod Zygmuntem rozbłysły flesze. Kamery poszły w ruch. Filmowali gdy wraz z liną szybowałem porywany do nieba. Wtedy pękł sznurek od moich spodni i żałośnie zawisły na kostkach. Podobno, wciąż widać to na ekranie. Złośliwi powtarzają, że do powiedzenia "Wojtek bez portek" - nie da się znaleźć lepszej ilustracji. Wojciech Bochnak, z ZYGMUNTEM jest związany od kolebki. Urodził się na Wawelu i to na trzecim piętrze. Najwyżej, jak można było w Krakowie, no i niemal w bezpośredniej bliskości królewskiego spiżu. Jego ojciec, będący wówczas wicedyrektorem Państwowych Zbiorów Sztuki miał tam mieszkanie służbowe. - Od dziecka - opowiada pan Wojtek - myszkowałem po wzgórzu. Nie omijałem żadnego zakamarka. Jako ciekawski szkrab poszedłem za tatą na wieżę i wtedy zobaczyłem ZYGMUNTA. Od razu wpadł mi w oko. Od tej pory biegałem na każde dzwonienie a potem naturalną koleją rzeczy zacząłem praktykować. Do grona stałych dzwonników wchodzili najwytrwalsi. Miejsc było tylko 12 - co ściśle odpowiadało liczbie konopnych powrozów przymocowanych do huśtawki. W czasie akcji wszystkie liny muszą być zajęte przez dzwonników. Wolne byłyby niebezpieczeństwem dla pozostałych. Około 6 metrów konopnego powrozu o przekroju 3 cm., kłębi się pod stopami aby po chwili ze świstem wymotać się z bezładnego stosu i poszybować w górę.
- Gdyby taka lina - zauważa mój rozmówca - złapała człowieka mogłaby go powiesić lub rzucić o ścianę. Każdy szef dzwonników dba o to aby przed wejściem na wieżę prócz stałej ekipy wyczekiwali kandydaci. Byłem w ich gronie przez szereg lat. Rówieśnicy wykruszali się po kilku niepowodzeniach. Mnie się udało i pewnego razu dostąpiłem zaszczytu. Wtedy pozwolono mi tylko trzymać linę i czuwać aby nie zagrażała innym. Wchodząc do krakowskiej bazyliki Św. Trójcy trzeba zejść kilkoma stopniami w dół. Mam wrażenie, że piaskowiec na progach świątyni ugiął się pod milionami stóp orantów i pątników. W ciągu ponad siedmiu wieków nawierzchnia ulicy, po której dziś pędzą hałaśliwe pojazdy, była nadsypywana i systematycznie rosła ku górze. Przy klasztornej furcie i w dominikańskiej księgarence co chwila pojawiają się interesanci. Ojcowie i bracia nieustannie są potrzebni. W kościele, w kruchcie i w klasztornych korytarzach panuje głęboka cisza. Dostojnie milczące mury, sklepienia, sztukaterie i obrazy opowiadają dzieje stuleci. Sercem i duchem sędziwej budowli jest szesnastowieczna kaplica św. Jacka, założyciela krakowskiego klasztoru i propagatora reguły św. Dominika na ziemiach Królestwa Polskiego. Kaplica znajduje się na wysokości chóru, obok ołtarza głównego. Z kościoła prowadzą do niej marmurowe schody. Legenda głosi, że w tym niewielkim pomieszczeniu, w którym obecnie spoczywają relikwie, dawniej znajdowała się jego cela. Życzliwy i pogodny, brat Sławomir Brzozecki, wielkim kluczem odryglowuje ciężką, ozdobną kratę pełniącą funkcję furty i wchodzimy do wnętrza wypełnionego półmrokiem. Prezentuje jego dostojne eksponaty, zapomnianych twórców, wydarzenia i daty. Dolne partie kaplicy zostały wykonane w manierze wczesnorenesansowej. Są podobne do tych, które znam z Kaplicy Zygmuntowskiej. Kopuła o nieregularnych podziałach stanowi klasyczny. przykład architektury barokowej. Wyszła z warsztatu samego Baltazara Fontany. Na środku stanął sarkofag z relikwiami Świętego. Wokół jego postaci umieszczonej w nagrobku skupiają się obrazy, rzeźby i dekoracje. Przedstawiają alegorie cnót misjonarza Słowian. Wieńczy je grupa ośmiu aniołów wymalowanych przez Tomasza Dolabellę. Głoszą apoteozę św. Jacka. Niosą wieniec, koronę, palmę i relikwiarze: ręki oraz głowy. - Na stałe - szepcze mój cicerone - Święte szczątki przechowujemy w klasztornym skarbcu. Kaplicę zaprojektowano na modłę Odrodzenia. W każdej ze ścian znajdują się trzy arkady - centralna większa i dwie mniejsze po bokach. Wypełniają je obrazy Dolabelli przedstawiające m.in. sceny z życia świątobliwego Dominikanina nawracającego Rusinów. W pendentywach pod kopułą znajdują się barokowe postacie cnót wykonane przez Fontanę. Jego dziełem jest także marmurowa konfesja, która zastąpiła starą wykutą z ciężkiego granitu - przeniesioną do kościoła św. Idziego. Składa się z mensy ołtarzowej, za którą złotoskrzydli Aniołowie podtrzymują trumnę. Nad nią płynie obłok ze św. Jackiem wstępującym do nieba. Jego pełnowymiarowa postać jest zwiewna i lekka. We wzniesionych dłoniach trzyma hiacynt i różaniec. Obrazy w kopule przedstawiają niebiańską wizję "apostoła Północy". Oglądamy go w otoczeniu aniołów i świętych. Ich treści nawiązują do objawień błogosławionej Bronisławy. Autorem obrazów jest Karol Dankwart, którego liczne dzieła zdobią świątynie Krakowa, Wrocławia i wielu pomniejszych miejscowości Śląska. Dla Ślązaków to jeszcze jeden powód do tego aby w Krakowie czuli się jak u siebie. Dla brata Sławomira, tak jak dla innych konfratrów św. Jacek jest Ojcem polskiej i czeskiej prowincji, wielkim misjonarzem, odważnie podejmującym wyzwanie czasu. Wniósł ogromny wkład w dzieło chrystianizacji Europy. Wraz z bratem błogosławionym Czesławem głosił słowo Boże wśród ludów znad Odry, Wisły, Niemna i Dniepru. Na zawsze związał się z Wiślanami. Nie opodal wawelskiej katedry, pod kierunkiem stryja biskupa Iwona Odrowąża rozpoczął działalność religijną. Tutaj otrzymał święcenia kapłańskie i tu powierzono mu godność kanonika miejscowej kapituły. Stąd wyruszył na studia w Paryżu i Bolonii, stąd także wyprawiał się na wschodnie i północne rubieże ziem piastowskich aby nawracać pogan. Do królewskiego miasta przybył ze" Śląska, z niewielkiej kasztelani o nazwie Kamień, leżącej kilkanaście kilometrów na północ od Góry św. Anny. Tam przyszedł na świat, w rycerskiej rodzinie Odrowążów. W owych czasach Kraków był stolicą królestwa z obiecującą przyszłością. Sławą i wielkością pociągał śmiałków i najwybitniejsze indywidualność. Wielu z nich przybyło tu aby wszystkie siły i zdolności, na zawsze związać z dziejami tego grodu. Jak w tyglu alchemika przetopili swoje talenty na kruszec, którego wartości nie da się przecenić nawet po wiekach. Kraków asymilujący przybyszów na urodzajnej glebie rodzimej i europejskiej tradycji, do dziś emanuje niepowtarzalnym klimatem - kusi, zachwyca, oczarowuje a czasem wciąga i zabiera na zawsze. Lśni blaskiem ich sławy ale i oni jego imieniu dodają splendoru. Jedną z gwiazd tej plejady jest św. Jacek z Kamienia. Od wielu dziesięcioleci jest głównym patronem archidiecezji katowickiej i opolskiej. Przysparza chwały Kościołowi i Krakowowi, z którym związał całe dojrzałe życie." Od ponad trzech stuleci jest także patronem prowincji ruskiej. W świecie jest czczony niemal na każdym kontynencie, Szczególną popularnością cieszy się w obydwu Amerykach. Jedno z miast kanadyjskich nosi jego imię. Świętość tej postaci opiewali wybitni pisarze, z Miguelem Cerwantesem na czele. Niewielka miejscowość o nazwie Kamień i dawne włości Odrowążów leżą na skraju Wyżyny Śląskiej. W tej okolicy przycupnęła też - tylko trochę mniejsza Paczyna. Tutaj spotkałem starszego pana, któremu na dźwięk słów MÓJ KRAKÓW, serce uderza żywszym rytmem. Pojechałem tam gdy jesień wyzłociła już wszystkie liście. Było słonecznie a wiatr kołysał zwiewne mgiełki babiego lata. W gościnnie otwartych drzwiach stanęła srebrnowłosa pani Elżbieta Cyrulikowa i poprosiła do saloniku. Pokazywała mężowskie rysowanie, wycinki prasowe i pożółkłe fotografie. Napełniała filiżanki kawą i częstowała wybornym kołaczem. Jej niewidomy i schorowany małżonek, gdy był jeszcze młodzieńcem stał się bohaterem książki Mariana Brandysa zatytułowanej "Początek opowieści". Występujący na jej kartach inżynier Jędrzejczak to Alojzy Cyrulik z Paczyny. Dotrwał do końca budowy Nowej Huty. Przeżył najbardziej dramatyczne chwile jej dziejów. Zawiesił ostatnią wiechę. Po 11 latach ujarzmiania tej okolicy, w r. 1960 objął stanowisko zastępcy głównego energetyka ds. inwestycyjnych. Był prawdziwą lokomotywa przedsięwzięcia. Od 1957 r. przewodniczył radzie zakładowej kombinatu. Obowiązki służbowe nigdy nie po zbawiły go ciągot do ołówka, węgla i piórka. Na szkice i rysunki zawsze znajdował chwilę czasu. Kredką lub ołówkiem utrwalał wznoszone budowle, zmieniający się pejzaż i odchodzący w przeszłość folklor podkrakowski. Lubił patrzyć na krowy' i pastuchów pędzących stado na łąkę. Jednym z zadań służbowych inż. Cyrulika było także prowadzenie kroniki "wielkiej budowy socjalizmu". Do nowohuckiego archiwum przekazał 90 prac wykonanych w tuszu. Kolekcja ilustruje kolejne etapy wznoszenia kombinatu i miasta. Kraków i Nowa Huta mają szczególną rangę w jego życiorysie. A oto jak zapamiętał wybór miejsca pod sławetną budowę. Decyzja zależała od grupy radzieckich doradców. Działo się to jesienią roku 1949. - Dotarliśmy aż do Krakowa, pod kopiec Wandy. - opowiada Alojzy Cyrulik - Dla rozprostowania nóg wyszliśmy na szczyt. Tutaj jednemu z radzieckich towarzyszy zapatrzonemu na podkrakowską równinę zaczęło się coś podobać. - Horoszaja płoszczadka. Tu postroim bolszoj zawod. Już wtedy, na pszennych i buraczanych zagonach między Mogiłą a Pleszowem, wskazywał ręką miejsca, w których staną poszczególne oddziały Nowej Huty. Polscy inżynierowie, nieco znużeni wyprawą, zaklepali wstępnie pomysł. Tak się zaczęło. To było poczęcie późniejszej Huty im. Lenina, która klerykalno-inteligencki Kraków miała przebarwić na czerwień bolszewizującego proletariatu. W tamtych czasach decyzje zapadały szybko.. Dyscyplina służbowa w zabrzańskim Biprohucie niewiele różniła się od wojskowej. Dyrektor Anioła wydał polecenie. Inżynier Cyrulik został szefem pierwszej brygady budowniczych Nowej Huty. Składała się z 9 Ślązaków. Dokonali inwazji mimo woli. - Na początku 1950 r. wyjechaliśmy z Gliwic do Krakowa. - przypomina sobie pan Alojzy - Pierwszy raz byłem tu jako mały chłopiec na pogrzebie marszałka Piłsudskiego. Mój ojciec, walczący dawniej w Powstaniach Śląskich, udział w ceremonii uważał za swój i mój patriotyczny obowiązek. Tym razem dotarliśmy późną nocą. Akurat odtrąbiono hejnał z wieży kościoła Mariackiego. Nie mogłem jednak pozwalać sobie na wzruszenia. Pora była mroźna a czasu niewiele. Pieszo pomaszerowali na Oleandry, gdzie wyznaczono im kwaterę. Potem dowiedzieli się, że przed laty stacjonował tu sam Piłsudski z "pierwszą kadrową". Podwawelski gród przyjął ich niechętnie. Na Oleandrach nikt o nich nie wiedział. Do budynku musieli wchodzić przez płot i wyważać drzwi. Przez pierwsze noce spali na podłogach. Potem bezskutecznie "kolędowali" po urzędach kwaterunkowych. Odmawiano im i przepędzano, besztając i złorzecząc. Krakowianie uważali, że kolaborują z "ruskimi". Wciąż słyszeli: - Niech sobie idą skąd przyszli. - Zupełnie zrezygnowany poszedłem do wiceprezydenta miasta. mówi p. Cyrulik - Po wielu godzinach dość upokarzającego wyczekiwania przed gabinetem, zniecierpliwiony sforsowałem majestatyczny próg i stanąłem przed obliczem dystyngowanego dygnitarza pana Tora. Nie był zaskoczony. Wiedział, że miałem przyjść ale żył nadzieją, że zrezygnuję. Polecenie już otrzymał. Nie kwapił się jednak z jego realizacją. Dostali wreszcie samochód i pojechali w kierunku Mogiły. Szukali kwatery. Ani sołtys ani gospodarze nie chcieli słyszeć o wynajmowaniu noclegów dla "ruskich", co chcą budować jakąś fabrykę. Wciąż słyszeli: - Niech sobie idą skąd przyszli. Do Ślązaków odnosili się z niechęcią. Nie chcieli im sprzedać nawet jajka. Dopiero w PIeszowie, zdeterminowane chłopaki znalazły starą, drewnianą chałupę krytą słomą. Nikt jej nie używał bo była pamiątką po Tadeuszu Kościuszce. Naczelnik kwaterował w niej i kuł kosy w pobliskiej kuźni przed wymarszem pod Racławice. Tutaj komandosi industrializacji zamieszkali i otworzyli biuro polowe budowy Nowej Huty. Byli osaczeni wrogością. Nie umieli zwerbować żadnego człowieka. Ludzie masowo bojkotowali obcą i nieprzyjazną inwestycję. Dyrekcja mieszcząca się w Zabrzu angażowała wykonawców z odległych stron kraju. Liczba oddelegowanych do pracy pod Krakowem rosła jednak z tygodnia na tydzień. Ich kwatera zaczynała trzeszczeć w szwach. - Nocą, miejscowi niszczyli to co zrobiliśmy w ciągu dnia. - mówi inż. Cyrulik - Gdy mieliśmy przystępować do budowy bocznicy kolejowej zbuntowani chłopi zaczęli wygrażać widłami. Przydzielono nam kompanię Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wtedy z nieoczekiwaną pomocą przyszedł przeor mogilskich Cystersów. Porozmawiałem z nim jak katolik z katolikiem. Na moją pokorną prośbę odstąpił stary, nie używany budynek. Wkrótce budową Nowej Huty zaczęła żyć cała Polska. Teren przeznaczony pod zabudowę zamienił się w ogromne koczowisko. W namiotach, wokół głównego placu zamieszkało 20 tysięcy ludzi. Brakowało wody. Piętrzyły się kłopoty aprowizacyjne i asenizacyjne. Studnie wyschły a do maszyn dostawał się piach. Na pezetpeerowskim zebraniu oskarżono Alojzego Cyrulika o sabotaż. Kilku agitatorów dowodziło, że on bezpartyjny i ze Śląska, wspólnie z innymi "szwabami" dosypuje piasku do smarów aby unieruchomić maszyny. Nowohuckie perypetie Alojzego Cyrulika są barwne i demaskatorskie. Ujawniają nieznane dotąd sekrety nie tak dawnej przeszłości. Cechuje je subiektywizm. Czasem kłócą się z treścią popularnych opracowań historycznych. Nie grzeszą jednak nadmierną skłonnością do idealizowania przeszłości i własnej biografii. Wzruszają i budzą życzliwość. Tym bardziej, że ich autor jest daleki od bezkrytycznej gloryfikacji swoich czynów i afirmacji czasów PRL, w których wypadło mu rozpoczynać dojrzałe życie a były przecież okazją do uwikłań i dramatu człowieka ulegającego ale i opierającego się pokusom. Jesteśmy w Paczynie. Willę państwa Cyrulików otacza niewielki ogród. Zapach kwiatów i warzyw dociera przez otwarte okno gabinetu pana Alojzego. Przeglądamy teki i albumy. Trafiamy na fotografię mego rozmówcy w towarzystwie słynnego, polskiego pianisty. Inżynier Cyrulik przywołuje sympatyczną opowiastkę o fortepianie i surówce. Pod koniec lat pięćdziesiątych był przewodniczącym rady zakładowej Huty im. Lenina. Wtedy, wkrótce po "październiku", z koncertem dla metalurgów przyjechał sam Witold Małcużyński. Po zakończeniu recitalu i owacyjnym przyjęciu w nowohuckim domu kultury zażyczył sobie pokazania spustu surówki z wielkiego pieca. Tego gospodarze nie zwykli odmawiać. Nazajutrz przed bramą huty zatrzymała się limuzyna mistrza. Naprzeciw wyszli mu hutnicy w kombinezonach i wiwatując wzięli na ręce niosąc aż pod piec nr 1. Tutaj na wirtuoza czekał fortepian. Zdjęto z niego frak, biały szal i melonik. W ochronnym fartuchu i fioletowych okularach zbliżył się do Martena. Wtedy rozpoczęto spust surówki. Trysnęła złocista struga rozżarzonego metalu. Małcużyński nie posiadał się z zachwytu. Z radości bił brawa. Zrzucił ochronny uniform i podszedł do instrumentu. Grał "Mazurka" Dąbrowskiego. Wielkopiecownicy bisowali. Entuzjazm był tak wielki, że zatrzymali artystę do zakończenia wytopu. Z czoła pianisty płynęły strumienie potu. Gasił pragnienie napojami podawanymi wytapiaczom. Gdy piec został opróżniony zamilkły ostatnie takty etiudy Szopena. Znów znalazł się na ramionach melomanów w kombinezonach. Ze śpiewem i oklaskami zanieśli go do samochodu. Czy gdziekolwiek poza Krakowem można by sobie wyobrazić taką ceremonię? Przed ponad 700 laty, ksiądz Reinhold, proboszcz kościoła Mariackiego, wydał akt lokujący wieś Bronowice na prawie magdeburskim. Aż do połowy ubiegłego wieku była własnością duszpasterzy słynnej fary oraz zakonu 00. Franciszkanów. Barwne i strojne orszaki ślubne Bronowiczan, którzy parafię mieli "u Panny Marii", przeszły do legendy podwawelskiego grodu. Wraz z chłopską sukmaną i modą na młodopolski styl życia, weszły na karty historii i literatury. Minęło też ponad 100 lat od wybudowania bronowickiej Rydlówki, która stała się powszechnie znana, głównie, dzięki. słynnemu "Weselu" Stanisława Wyspiańskiego. W dworku stylizowanym na wiejską chałupę zostało otwarte regionalne Muzeum Młodej Polski. Jego kustoszem jest wnuczka autora "Zaczarowanego koła", Anna Rydlówna. Nie znała osobiście swego dziadka bo zmarł młodo w 48 roku życia. Pani Anna jest jednym z pięciorga jego wnuków. Ona, dom i pamiątki to jeden z bardziej autentycznych zakątków wczorajszego Krakowa. - Ten dworek - mówi - jest moim domem rodzinnym. znałam go od najwcześniejszych lat. Przed wojną mieszkaliśmy w śródmieściu, na Loretańskiej a tutaj gospodarzyła babcia Jadwiga, która zmarła w 1936 r. Wróciliśmy tu na stałe w czasie okupacji, gdy Niemcy wprowadzili restrykcje lokalowe. Ograniczyli metraż i zmusili nas do wyboru. Bronowice były bliższe sercu. Nie udało się jednak uchronić domu przed obcymi. Okupanci ciągle kwaterowali nam nowych lokatorów z różnych stron kraju. Jeszcze wiele lat po wojnie na naszej parceli mieszkali ludzie "z przydziału". Dopiero od 1985 r. pozostali tylko Rydlowie i muzeum - prócz mnie - bratanek z rodziną. W dawnej bibliotece dziadka znajduje się galeria obrazów namalowanych przez artystów młodopolskich podczas "plajnerów" w Bronowicach. Dają wyobrażenie o kolorycie, krajobrazie i życiu tubylców przed kilkudziesięciu laty. Ocalała spora część księgozbioru Lucjana Rydla, liczne portrety i fotografie. Izby zostały zaaranżowane tak jak opisał je Stanisław Wyspiański w "Weselu". W tych pomieszczeniach odbywały się tańce, poczęstunek i czepiny. Był to jeden z trzech dni weselnych. Pierwszego dnia bawiono się w pobliskiej karczmie Hirsza Singera, rozebranej dopiero w latach sześćdziesiątych, a później w domu Jacka Mikołajczyka, ojca panny młodej. "Rydlówkę" od "Tetmajerówki" dzieli niecałe 200 metrów. Klasycystyczny dworek kryty gontem, z gankiem i kolumienkami jest malowniczo usytuowany na zboczu jednego ze wzgórz. Przez kilka stuleci mieściło się tutaj gospodarstwo dworskie krakowskiego klasztoru 00. Franciszkanów. Na początku naszego wieku, folwark kupił Włodzimierz Tetmajer. Po latach, rodowa własność wróciła do spadkobierców. Dziś opiekuje się nią prawnuczka wybitnego malarza i polityka, Elżbieta Konstanty oraz jej syn Marcin. Odrestaurowali zabytkowy obiekt i zgromadzili liczne pamiątki po swych antenatach oraz wielu znakomitych osobistościach, bywających w tych progach. Marcin Konstanty, praprawnuk współautora Panoramy Racławickiej prezesuje Fundacji im. Włodzimierza Tetmajera, patronującej szeroko rozumianej twórczości kulturalnej i społecznej popularyzującej polskie tradycje artystyczne w kraju i za granicą. Jego mama absolwentka UJ jest chemikiem z zawodu. Prowadzi firmę produkującą eucerynę wykorzystywaną przy produkcji leków i kosmetyków. Pamięta jeszcze swoją prababkę Annę Tetmajerową z Mikołajczyków. Drugą wojnę światową spędziła na Syberii, Do kraju wróciła dopiero w 1948 r. Wywieziono ją wraz z córką Krystyną Skąpską, która straciła tam męża, dwoje dzieci i teściową. Zostały skazane na zsyłkę za inteligenckie pochodzenie i antybolszewicką działalność rodziny. - W tym domu - mówi pani Elżbieta - Włodzimierz Tetmajer spędził znaczną część życia. Bywali u niego Piłsudski, Daszyński, Witos i Haller. Odwiedził go młody de Gaulle. Mój pradziad był energicznym działaczem społecznym i politycznym. Jest współzałożycielem Polskiego Stronnictwa Ludowego. W pofranciszkańskim dworku składał wizyty Gierymski, Sienkiewicz, Reymont a także młodszy brat malarza Kazimierz Przerwa-Tetmajer. W salonie stoi biurko przy którym pracował dziadek Włodzimierz, poseł do sejmu aus-triackiego a potem czołowy rzecznik niepodległości Ojczyzny. W 1918 r., pełnił funkcję szefa wydziału wojskowego Polskiego Komitetu Likwidacyjnego. Uczestniczył w pracach Konferencji Wersalskiej. Stare fotografie i portrety przypominają przyjaciół domu i członków rodziny m.in. zacnego szlachcica z Ludźmierza - ojca przyrodnich braci Tetmajerów. Sekretarzyk, kanapa i kominek pamiętają początek naszego stulecia. Domowym sanktuarium pamiątek rodzinnych stała się, odrestaurowana, pracownia malarza. Dzięki staraniom państwa Konstantych i Fundacji powróciło tu sporo przedmiotów, np. strój krakowski Anny Tetmajerowej i epolet marszałka Piłsudskiego. Pisząc o moim Krakowie, doszedłem do wniosku, że opis tego co moje w podwawelskim grodzie, byłby nie kompletny gdybym pominął wizerunek Krakusa w domowych pieleszach. Ów znajomy, mieszkający przy jednej z krowoderskich ulic, jest emerytowanym inżynierem. Wyraziście zapisał się w moich wspomnieniach. Dzielny i zdeterminowany do ostatniej chwili, jest KRAKOWIANINEM PRAWDZIWYM. - Jestem ograniczony barierami architektonicznymi mego mieszkania. - zwierzał się pan Adam - Rzadko je opuszczam. Czuję się bezsilny. Nie mogę być więźniem zakutym w okowy kalectwa i bezwładu. Moją bezradnością nie powinienem obciążać innych. Rezygnacja i ciche wyczekiwanie na śmierć byłoby złą alternatywą. Lepszą jest poprawianie sprawności i zdrowia - choćby odrobinę każdego dnia. Mimo 70 roku życia wypowiedziałem wojnę chorobie. Najpóźniej za 3 lata muszę stanąć na własnych nogach. Mieszka w ciasnawym M-4 z lat siedemdziesiątych. Pomiędzy meblami i w drzwiach niedużych pomieszczeń tego lokalu nie mieści się standardowy wózek inwalidzki. Zaczął więc szukać jakiegoś rozwiązania. Najpierw okiełznał przestrzeń we własnym pokoju. Wymyślił krzesełko na kółkach. W zwykłym meblu, wyprodukowanym kilkanaście lat temu, tylko trochę wzmocnił konstrukcję, umocował 5 kółek, przemontował silniczek dawniej napędzający wycieraczkę w "Polonezie", zainstalował coś w rodzaju drążka sterowniczego i pojazd był gotowy. Od czasu do czasu wymaga uzupełnienia akumulatora. Wehikuł jest zwrotny i jak typowe krzesełko może swobodnie przemieszczać się po całym mieszkaniu. Kierownica drążkowa została umieszczona na wysokości kolan. Wystarczy ją lekko przytrzymać palcem aby pojazd ruszył w wybranym kierunku. Wózek inwalidzki spełniający wszystkie te funkcje, w sklepie kosztuje przeszło 5 tysięcy złotych. Na początku choroby, przez większą część dnia, dłonie pana Adama spoczywały na kolanach, tak jak je ułożyła żona - po porannej toalecie i posadzeniu na krześle. Nie był w stanie poruszyć niczym więcej poza kilkoma palcami. Jego małżonka jest osobą raczej filigranową. Sama nie przeniosłaby go z łóżka na krzesło i z powrotem. Zaprojektował więc specjalny wyciąg. Wykonawcami oryginalnych pomysłów byli jego serdeczni przyjaciele - Czesław, Kamil i Tadeusz. Z pomocą przyszedł także syn. Pan Adam mógł tylko mówić słabym głosem. Ręce miał sparaliżowane. - Trudno powiedzieć, że robili to według mego projektu. - uśmiecha się zacny majsterkowicz - Rysunki usiłowałem szkicować na krawędzi stołu. Moje koślawe dłonie wspomagane przez innych docierały tylko na tę wysokość. Co umiałem - wykreśliłem. Resztę dogadałem. Oni dobrze to zrozumieli. Nad łóżkiem pana inżyniera, na wysokości około 2 m. zamocowano w ścianach stalową szynę. Po niej przesuwa się wózeczek z wielokrążkiem żeglarskim. Jeździ na kółkach z łyżworolek wnuka. Przez wielokrążek przechodzą mocne linki zakończone karabinkiem stosowanym w alpinistyce. Do niego przypina się uprząż opinającą bezwładne uda i od tej pory pracuje już tylko niewielki silniczek elektryczny, wymontowany ze starej kserokopiarki. Pasażer unosi się w górę lub zjeżdża w dół a potem szybuje nad łóżko lub krzesło. Domową suwnicę można łatwo zdjąć i przenieść do łazienki. Tam na analogicznej prowadnicy zamontowanej nad sedesem zmyślne urządzenie wykonuje podobne czynności. Wynalazek chwali sobie żona. Bez niego byłaby bezradna. Uprząż i dodatkowe linki dają też możliwość wykonywania pewnych ćwiczeń usprawniających mięśnie. - Wszystkie urządzenia zostały zrobione domowym sposobem. - mówi inżynier -To takie majsterkowanie, w którym wykorzystaliśmy różne antyki i rupiecie. Aby ten wzór popularyzować, trzeba byłoby jeszcze popracować nad detalami a szczególnie nad wyglądem. To dopiero prototyp. Zauważmy, że koszty podobnych adaptacji pomieszczeń zamieszkiwanych przez inwalidów, finansowane przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych sięgają kilkunastu tysięcy złotych. "Inwestycja" łebskiego emeryta została zrealizowana niezwykle tanio. W pieniądzach było to około 100 zł. Reszta nakładu to pomysłowość, uczynność i ludzka dobroć. - Przed pięcioma laty doszło niespodziewanie do jednostronnego zatoru mózgu i paraliżu. - wspomina p. Adam - Przez 17 dni leżałem jak kłoda. Potem powoli zacząłem wstawać, odziewać się i chodzić. Najpierw ubierałem się jedną ręką. Nie pozwalałem nikomu pomagać. Po dwu latach intensywnych ćwiczeń znów mogłem zasiąść za kierownicą i prowadzić samochód. W międzyczasie gdy odzyskałem sprawność jednej ręki wróciłem do gry na skrzypcach. Pewnego dnia, w gabinecie mego lekarza zagrałem "Ave Maria" Gounoda. Trudno mu było uwierzyć, że najgorsze mam już za sobą. Tymczasem przyszedł kolejny zator. Skończył się szpitalem i zaburzeniami widzenia. Po miesiącu pogorszyło się. W ciągu 8 tygodni dochodził do siebie. Był całkowicie sparaliżowany. Intensywnie ćwiczy, ściśle przestrzega diety i wierzy, że dopnie swego - będzie znów chodził. W czasie naszej rozmowy miał już za sobą długie miesiące zwycięskich zmagań z bezwładem. Żmudnie i cierpliwie usprawnianą rękę wznosił na wysokość czoła. Sam potrafił się podrapać po głowie. To był już znaczący wyczyn. Ceni sobie skromność. Chce być anonimowy. Prosi aby nie ujawniać jego nazwiska. Należy do ludzi z poczuciem humoru. Potrafi rozśmieszać i żartować. Swych gości obdarowuje pogodą ducha i optymizmem. Prawie przed pół wiekiem zdobył dyplom elektromechanika na krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Jeszcze w czasie studiów zainteresowały go sprawy chłodnictwa. Należy do najwybitniejszych specjalistów w tej dziedzinie. Z jego wiedzy i doświadczenia korzystają eksperci Polskiej Akademii Nauk. Jest autorem kilkunastu wynalazków i patentów. Wybudował kilkadziesiąt obiektów. Specjalizował się w chłodniach gigantach. Poza pracą miał swoje pasje. Z natury jest romantyczny. Na skrzypcach gra od 4 roku życia. Gdy podrósł, z aparatem fotograficznym "ganiał za chmurkami". Jako muzyk trafił nawet do orkiestry krakowskiej Opery Robotniczej. Z dawnych upodobań pozostało mu pisanie na komputerze. Nie rozstaje się ze starym "Amstradem" choć może go obsługiwać tylko jednym palcem. Z iście benedyktyńską cierpliwością wklepuje do jego pamięci osobiste "zwierzenia rekonwalescenta". Zapisał tam m.in.: "W dobrze wyremontowanym samochodzie, to i z 10 lat, da się jeszcze pojeździć. Nie na wyścigach ale przynajmniej na defiladzie starych automobilów. Podejmuję się kapitalnego remontu własnej osoby. Będę głównym inwestorem. Roboty wykonam własnymi rękoma i wedle osobistego pomysłu. Lepsze to niż hospicjum".
Przepasany lazurową wstęgą Wzywa rzesze w swoje progi Gdyż kultury jest potęgą Tu się godnie kłania Wawel Zaprasza w gościnę Tu jest Ratusz a nie Babel Tu też strażak ginie Tu Cię teatr wzywa skromnie Premierami pieści Tutaj Zygmunt patrzy dumnie Zna o sobie pieśni W nocy błyszczy neonami Ciszę i sen zapowiada W dzień przyciąga muzeami Gdzie historię kustosz opowiada Ukochane jest to miasto Dla rodaków i ojczyzny Tu Jagiełło był od Kraka Tu się skończył ród tak silny Bądź nam muzą wieczną weną Tu historii czas nie kłamie Niech się władcy z czasem mienią Nam niech Kraków pozostanie.
Przybądź do tego miasta Gdzie legend i mitów tak wiele Usiądź w parku na Plantach Gdzie wiewiórka orzeszek miele Spójrz na fontanny deszczyk Tak skromny i kolorowy Zatrzymaj zapach kwiatów Magicznie migdałowy Pojedź później na Wawel Odwiedź królów mieszkanie Tu poznasz i zrozumiesz Trudne władców zadanie Odwiedź też Dom Matejki Gdzie próg i kąt cię wzruszy Tu poznasz dzieła twórcy O nieśmiertelnej duszy Tu każde muzeum kościół czy zamek Powiedzą ci o sobie piękne opowiadanie Przyjedź gościu tu, nie zwlekaj Tu odnajdziesz przeszłości cień Tu jest Wisła piękna rzeka Tu odpoczniesz miło spędzając dzień. |
GALERIA | O FUNDACJI | AKTUALNOŚCI | WOJCIECH TATARCZUCH | STRONA GŁÓWNA |
Webmaster: Justyna Kieresińska |