|
/td>
|
Andrasiewicz Jarosław
Przerwany hejnał (legenda krakowska).
Maria ze zmęczenia zasypiała nad klawiaturą komputera. Zanosiło się na kolejną nieprzespaną noc. Jednak miała przeświadczenie, że wyzwanie, któremu zamierzała sprostać jest nie tylko sprawdzianem jej zawodowych kompetencji, ale posiada większe znaczenie. Jako wschodząca gwiazda instytutu socjologii opracowała najnowsze heurezy - poparte rzetelnymi i gruntownymi badaniami - związane z postawami reprezentowanymi przez młode pokolenie. Za kilka godzin powinna zaprezentować ich wyniki na ogólnokrajowym sympozjum. Tymczasem rozdała je recenzentom i czekała na opinie.
Jako pierwszy zatelefonował kolega z działu, człowiek życzliwy i bezinteresowny, do którego Maria żywiła głęboki szacunek i wysoko ceniła jego wyważone poglądy.
- Cześć, Mario, myślę, że powinnaś dać sobie na wstrzymanie - powiedział bez zbytnich wstępów. - Twoje opracowanie sprawia wrażenie, jakbyś szykowała grunt pod jakieś mesjańskie wystąpienie. Za dużo w nim nachalnej dydaktyki, a za mało rzetelnej socjologii...
- Słuchaj, kiedy to wszystko są fakty - wtrąciła Maria.
- Fakty, fakty - przerwał jej zniecierpliwiony. - Kogo dziś interesują fakty? Fakty, moja droga, mają miejsce wtedy, gdy wykreują je media albo gdy jest na nie polityczne zapotrzebowanie... A i wówczas są to tylko subiektywne interpretacje zdarzeń narzucane motłochowi.
- Co ty opowiadasz?! - zdenerwowała się. - Fakty są zawsze obiektywne.
- Tak, pod warunkiem że dostarczane są nagie, co w naszym uroczym kraju nie występuje zazwyczaj nigdy. Zawsze znajduje się jakiś podręczny autorytet moralny, który swoją powagą i naukowym tytułem tak je ubiera, iż gawiedź wie, co ma sądzić. I jest szczęśliwa, bo sama nie musi myśleć. Cześć, Mario, dobrej nocy.
Maria wyszła na balkon, spojrzała na śpiący Kraków i zastanowiła się nad tym, co przed chwilą usłyszała. Czy w istocie kolega miał rację? Powiedział, że ludzie są szczęśliwi otrzymując gotowe recepty na życie... Postanowiła, że jednak się zdrzemnie. Zażyła lekarstwa i zasnęła.
Rano obudził ją telefon szefa.
- Koleżanko - zaczął urzędowo. - Wszyscy ogromnie cenimy sobie pani dotychczasowe dokonania oraz zaangażowanie w powierzone zadania. Podziwiamy profesjonalizm i solidność, ale mam nieodparte wrażenie, iż te, hm..., najnowsze pani dociekania, z którymi właśnie miałem okazję się zapoznać, są nieco fatalistyczne...
- Ależ, panie profesorze, to przecież... - Maria usiłowała oponować.
- Proszę zrozumieć, droga koleżanko - kontynuował rozmówca. - Prezentowanie tych wyników na tak szerokim gremium może zostać odebrane jako chęć demonizowania rzeczywistości. Sytuacja nie przedstawia się chyba aż tak źle, prawda? My jesteśmy tylko skromnym zakładem badawczym o lichym budżecie, który i tak co roku jest nam sukcesywnie obcinany. Wie pani, że gros naszych dochodów to darowizny od sponsorów...? Poza tym stanowimy placówkę neutralną światopoglądowo i nie czujemy się predestynowani, by snuć wnioski o charakterze moralnym. Proszę to sobie przemyśleć, droga koleżanko, zwłaszcza w kontekście tej części pani wystąpienia, która związana jest z projekcjami filmowymi i późniejszymi wnioskami. Do zobaczenia na auli...
* * *
Maria patrzyła na powoli zapełniającą się salę wykładową. Jeszcze nigdy nie występowała przed tak dużym audytorium. Onieśmielali ją dziennikarze, kamery telewizyjne i widok tylu znanych socjologów. Uporządkowała płytki CD, na których miała przygotowaną część własnej prezentacji multimedialnej, jeszcze raz przejrzała notatki. Po raz kolejny zaczęła czytać program sympozjum, gdy poczuła rękę na ramieniu. To był asystent dyrektora. Uśmiechał się niepewnie.
- Bardzo przepraszam - zerknął na jej identyfikator, aby się upewnić, czy zwraca się do właściwej osoby. - Pan dyrektor chciałby zamienić z panią kilka słów.
W gabinecie została posadzona na skórzanym fotelu. Sekretarka przyniosła kawę. Po chwili pojawił dyrektor instytutu. Usiadł po drugiej stronie biurka.
- Wracam właśnie z działu kadr - zaczął. - Przejrzałem dotychczasowy przebieg pani pracy i muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Rzadko się zdarza, aby ktoś w tak młodym wieku posiadał na tyle imponujący dorobek naukowy. Wydaje mi się, że warto inwestować w talenty. Dlatego powziąłem pewne postanowienie. Otóż, tak się składa, że lada chwila będzie wakat na jednym z kierowniczych stanowisk w naszym instytucie. Myślę, że pani doskonale nadaje się do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji. Wszak potrzeba nam osób, które potrafią wpisywać swoją pracę w nowe realia i wiedzą, że fundamentami rzeczywistości są tolerancja i demokracja...
Maria wróciła na aulę. Uporządkowała pozostawione materiały i zerknąwszy na zegarek stwierdziła, że powinna przyjąć lekarstwa. Jednak w tej samej chwili rozpoczęło się sympozjum . Nie mogła skupić się na wystąpieniach, niespokojnie postukiwała ołówkiem w notatnik nie mogąc zapisać niczego konkretnego. Wreszcie prowadzący zapowiedział jej prezentację: Ewolucja pojęcia szczęścia wśród pokolenia postkomunistycznego.
Maria weszła na skomputeryzowaną katedrę. Rozpoczęła od filozoficznego zarysu teorii szczęścia. Nawiązała do Sokratesa, Arystotelesa, Marka Aureliusza i podsumowała wywód myślą Pascala: Wszyscy ludzie pragną być szczęśliwi: nie ma tu wyjątku; mimo różnych środków, wszyscy dążą do tego celu. To, że jedni idą na wojnę, a drudzy nie, wynika u obydwu z tego samego pragnienia, skojarzonego z odmiennym sposobem patrzenia. W tym kontekście przedstawiła genezę swoich badań i rozpoczęła prezentację multimedialną, która krok po kroku obrazowała przeprowadzone studia. Na sali zgaszono światła. Padały szeregi liczb, pojawiały się kolumny zestawień. Wreszcie nadszedł czas na przedstawienie filmów.
Pierwszy obraz zatytułowany "Proste pieniądze" przedstawiał dworcowy peron. Obraz nie był udźwiękowiony. Milcząca kamera najpierw skierowała się na zegar pokazując trzydzieści minut po północy. Później systematycznie wyławiała trzynasto-czternastolatkow - dziewczyny i chłopców - nagabywanych przez rozmaite osoby, w towarzystwie których znikali w dworcowych czeluściach..
Kolejny film stanowił relację z rozmowy przeprowadzonej w jednym z gimnazjów na temat tego, czy w osiąganiu kariery dozwolone są wszystkie chwyty. Młodzież bez żenady - patrząc w obiektyw kamery - konstatowała, że nie widzi niczego niestosownego w korzystaniu ze znajomości, czy dawaniu łapówek.
Ostatni obraz podejmował problem języka młodzieżowych mediów. Jedna ze studentek socjologii dokonała gruntownej analizy słownictwa prezentowanego w tych publikatorach. Zwroty usprawiedliwiające praktycznie każdą słabość lub błąd pojawiają się tam nagminnie. Nie mówi się już o złodziejach, ale o uczciwych inaczej, nie pisze się o kłamstwie, lecz występuje prawda inaczej lub częściowa prawda, nie ma dewiantów, są inaczej kochający.
Maria zakończyła prezentację. Teraz miała nastąpić najważniejsza cześć całego wystąpienia - synteza i prognoza rezultatów zdiagnozowanych postaw oraz propozycja konkretnych działań naprawczych. Na sali panowała cisza. Maria włożyła ostatnią płytkę do czytnika CD. Kliknęła. Nic się nie stało. Pomyślała, że po ciemku musiała pomylić pudełka. Zapaliła lampkę przy katedrze Nie, to była ta płytka, ale...Maria jeszcze nie wierzyła. Poczuła ucisk w krtani.. Leki, zapomniała o lekach! Nerwowo wyszarpnęła fiolki z torebki i połknęła kapsułki. Wiedziała co się stało. W czasie, gdy była u dyrektora zostawiła swoje materiały na pulpicie. Wtedy wymazano wszystkie dane. Maria kurczowo chwyciła blat katedry. Ktoś zauważył jej stan, zapalono światła. Brakowało jej tchu. Zapowiadał się jeden z cięższych ataków astmy. Spojrzała w górę. Na galerii ponad widownią stało trzech mężczyzn i wpatrywało się w nią bez wyrazu.
powrót do spisu treści
Sława Bednarczyk
MODLITWA
dziękuję ci
złota rybko
za
niespełnione
marzenia
i człowieczeństwo
darem pokory
usłane
za las zielony
i maki czerwone
za siłę trwania
w czystości
intencji
za biało-czerwoną
która jeszcze
żyje
za pszczół bzykanie
i niegłupią
starość
za to
że trwam
mimo i przeciwko
za ludzi
z ulicy
i witryny sklepów
za pacierz
żebraka
z wyciągniętą ręką
za bóle
w nodze
i cierpki łyk
wina
za obłok różowy
i asfalt uliczny
dziękuję ci... Złota
nie proszę
o więcej
powrót do spisu treści
Maksymilian Kozłowski
Każdy ma swój biegun
Paweł zachwiał się, bezwolnie potoczył się, znowu stopa jego coś tam nie wyczuła w odpowiednim momencie, ale nie przewrócił się będąc natychmiast wsparty przez Gawła. Paweł wyprostował się i ostrożnie stawiając krok za krokiem rozpoczynał uparcie marsz na nowo. Tak zawsze ubezpieczali się nawzajem. Paweł i Gaweł byli posiadaczami innych imion - Danet i Elg. Ale skoro je wypowiadali, czuli niechęć u słuchających. Bo jakże to, takie imiona do ludzi mających widoczne felery - to jest zgroza. Danet amant filmowy, Elg książę Lapagonii to i owszem pasuje jak ulał. Ale półślepiec i ten drugi z poskręcanymi nogami i z garbem na plecach. Mianowali się więc na Pawła i Gawła. Zostało to przyjęte przez ogół z uśmiechem. Pawła ani Gawła to nie bawiło. Wszak wszyscy jesteśmy równi na naszej planecie. Tematu o równości nie podejmowali między sobą ani z nikim. Równość jest w książkach i na sztandarach i koniec na tym. Ostatnio Gaweł często stał w oknie i pilnie wpatrywał się w daleką przestrzeń. Daleko na widnokręgu majaczyła się góra. Ta góra nęciła wielu. Dotarcie na szczyt tej góry nie było takie łatwe. Góra na mapie majaczyła się niewielkim punktem. Ale piętrzyła się dumnie nad miastem. Wędrówka na szczyt tej góry nigdy nie była niedzielnym spacerem. Były tam znikome ścieżki wijące się serpentyną wokół i wokół góry aż na szczyt. Ścieżki znikały i pojawiały się ponownie. Istniały i nie istniały. Wspinaczka mogła być zdradliwa. Były tam małe i większe niespodziewane zapadnie i wszechobecna wilgoć. A poślizgnięcie się groziło upadkiem w przepaść. Tym bardziej było to kuszące dla śmiałków, których taki czyn zdobycia góry powszechnie ogłaszano jakby to było zdobycie bieguna naszej Ziemi. To była chluba miasta na cały kraj. U Pawła i Gawła poczęła nurtować myśl, że i oni mają prawo na tej planecie do spełniania się jak każdy mieszkaniec Ziemi. Czemu nie, przecież mają prawo do uczestniczenia we wszystkim w pełnym majestacie, oni są równi i pełnoprawni na tym padole ziemskim.W tym milczeniu rodziło się postanowienie, o czym jeszcze nie śmieli mówić głośno, ale decyzja kiełkowała nieuchronnie. Nie było to łatwe. Wchodziły tu w sukurs sprawy materialne jako, że nie grzeszyli nadmiarem środków finansowych. Musieli posiadać sprzęt, wprawdzie niewielki, ale jednak. Na pomoc drugich liczyć nie mogli. Z reguły bywa tak, że pomoc nieraz i można uzyskać, ale w sytuacji gdy dający pomoc zyskuje więcej od obdarowywanego. Jest to być może sprzeczne w rozumowaniu, ale tak jest. Darczyńca zbiera środki i jedynie część środków przekazuje we właściwe godne pomocy ręce, pozostałą pulę pozostawia sobie i jeśli ta pula jest wystarczająca dla jego kieszeni to działalność kontynuuje. Inaczej dalej takiej chwalebnej czynności nie prowadzi. Paweł i Gaweł zresztą niczym nie wyróżniali się. Gdyby malowali obrazy, pisali wiersze albo haftowali obrusy to być może prędzej czy później by coś tam pozyskali. Nie potrafili nic z tych rzeczy. Wsparcia finansowego ze strony licznej armii urzędników państwowych nie mogli brać pod uwagę. Jest to jedyna armia na świecie, która nigdy nie toczy żadnej bitwy, ale jest zawsze zwycięska na polu walki. Paweł i Gaweł utrzymywali się z minimalnych rent, stale się zmniejszających na wskutek działania profesorów dzielnie działających na ministerialnych pozycjach. Paweł i Gaweł prowadzili swoje wydatki pod ścisłą wspólną kontrolą. Obliczali dokładnie czy mogą pozwolić sobie na kupno dwóch buraczków do zupy albo tylko jednego. Przystawali na jednego, bo kolor zupy czerwony był zachowany. I tak na przykładzie buraczków działo się z każdym ich zakupem. Byliby wyśmiani, bo i po co im włazić na górę. Chodzenie po schodach mieszkania powinno wystarczyć w całej pełni. Muszą być jeszcze bardziej oszczędni. Nie mówili nikomu jeszcze o zamierzeniu zdobycia góry. Przecież to byłaby dla nich kosztowna wyprawa. Ale ta góra to jest jak biegun, który muszą zdobyć. Muszą stać się ludźmi równoprawnymi i w pełni sprawnymi, nie takimi za których są uważani, za kaleków. A kalekami dziewczęta interesują się raczej rzadko albo i nigdy.
- Dlaczego zrezygnowaliśmy z należnych nam odszkodowań - westchnął Paweł.
- Góra tamta nęci, przyznaj się ?- spytał Gaweł - Zrezygnowaliśmy świadomie...
To były smutne wydarzenia z dawnych lat Pawła i Gawła. To one przyczyniły się do powstania kalectwa u Pawła i Gawła. Kiedy Polska na węglu stała Paweł pracował w kopalni. Nawet jedna tona wydobytego węgla podnosiła w górę dobrobyt narodu. Dziesięć ton węgla przerzucanego łopatą dla Pawła nie było żadną nowiną. Podczas pewnej dniówki skała nad jego głową rozerwała się i kawały skalistego łupku uderzyły w hełm. Dobrze, że tylko w hełm poszło nieoczekiwane uderzenie, które hełm wytrzymał. Ale zadany znienacka cios był silny tak, że Pawłem rzuciło w kamienisty spąg. Bolał kark, zadek i w oczach zakrwawiło. Mątliło się w głowie Pawła tysiącem świetlistych gwiazd. Sztygar nieprzydatnego ładowacza kazał odtransportować na powierzchnię. Dyżurny lekarz obejrzał rannego z lewa i z prawa. Nakazał poruszać nogami i rękami. Oczami przykazał zamrugać. Paweł mrugał i poruszał. Lekarz napisał - zdolny do pracy - Wszak następnych ton węgla dla szczęścia narodu nie mogło zabraknąć. Paweł poszedł nazajutrz do codziennej harówki. Na randki do swojej Anity nie chodził dwa tygodnie wstydząc się zaplamionych krwią oczu. Po pewnym czasie oczy powróciły do swojego młodzieńczego blasku. Po latach oczy Pawła poczęły szwankować. Pewna lekarka pisząca doktorat dociekała przyczyn powstania u Pawła choroby oczu. Genetycznie w rodzinie Pawła niczego złego o oczach nie było wiadome. Dziadek mając lat dziewięćdziesiąt ustrzelił jelenia jednym celnym strzałem. Babka mając setkę na karku dziergała na szydełku szal ślubny dla prawnuczki. Wujowie byli snajperami u Piłsudskiego, który nie znosił papraczy w strzelaniu.
- A może był pan niespodziewanie silnie uderzony w głowę? - spytała lekarka. Paweł opowiedział górnicze zdarzenie. Lekarka o więcej nie pytała. Paweł jednoznacznie określił fakt nie dociekania dalszych przyczyn powstania jego choroby jako obciążenie winą za wszystko lekarza z kopalni, który nie posłał na badanie do okulisty. Lekarze okuliści i wtedy istnieli. Ale Paweł musiał ratować wnoszącą się w górę dźwignię bytu narodowego. Paweł znienawidził tamtego lekarza kopalnianego. I zapłonął zemstą. Odszuka i spojrzy tamtemu lekarzowi prosto w twarz. Cała reszta przyjdzie później sama. Wystąpi o odszkodowanie. Paweł odszukał miejsce pobytu winnego lekarza. Stanął przed jego drzwiami z silnym postanowieniem wygarnięcia gorzkiej prawdy, że przez umyślne działanie lekarskie Paweł stał się kaleką i to z każdym dniem coraz większym. Usłyszał :
- Ten lekarz już nie przyjmuje pacjentów. Jest niewidomym. On ratował górników podczas pożaru. To jest bohater! - rzekła do Pawła nieznajoma kobieta za jego plecami i oddaliła się. Paweł także odszedł. Niech ten lekarz żyje w przekonaniu, że Pawłowi nic złego nigdy nie uczynił. Tak będzie najlepiej. Paweł był z siebie niezadowolony, co z niego za zbrodniczy mieszkaniec Sparty, co to chciałby niedołężnych zrzucać w przepaść. Paweł zrezygnował z oskarżenia i dochodzenia odszkodowania do którego miałby prawo dochodzić na drodze sądowej z pozytywnym finałem. Choroba Pawła zaistniała, bo zaistnieć musiała. Taki jest jego los. On urodził się pod taką gwiazdą, która tylko słała Pawłowi choroby i ubóstwo. U Gawła powstanie kalectwa miało odmienny przebieg z niemniejszym gorzkim finałem. Gaweł swego pięknego ongiś okresu życia był młodzieńcem, któremu kłaniał się do stóp cały świat. Nie pracował, a pobierał apanaże w firmie, której nazwy dokładnie nie znał. Podpisywał listę wypłat i to na ogół w kolejnym luksusowym hotelu z gabinetem odnowy biologicznej, siłownią i salą gimnastyczną. Był znanym kajakarzem. Gaweł wygrywał zawody jak chciał. Leniwą ręką jakby od niechcenia rozdawał autografy. Dziewczęta pchały się niemiłosiernie z wypiekami na policzkach jedna przez drugą. Nieraz kaprysił i odmawiał podpisu pamiątkowego. Niech łzy ronią. Rozsławiał wynikami sportowymi swój kraj na cały świat. Ostatnie swoje zawody pamięta po dziś. Miały to być zawody najsławniejsze od jednego bieguna Ziemi po drugi biegun. On taką już sławę posiadał. Dla niego samego uczestnictwo w takich zawodach więcej sławy nie mogło przysporzyć. Ale jego kraj w rywalizacji dwóch odmiennych systemów ustrojowych mógł przez dobry wynik punktowy na zawodach uzyskany wyprzedzić ten drugi system. Wieczorem masażysta spostrzegł, że z Gawłem jest coś nie tak. Muskuły Gawła dziwnie zmiękły.
- Jak się czujesz? Jutro ważne są zawody. Muszę wezwać lekarza .
Masażyście Gaweł nie odpowiedział. Muskuły ma stalowe. Masażysta pobiegł po lekarza. I od tego momentu świat zawirował i nic z tego zawirowania Gaweł nie pamięta. Za lekarzem krok w krok biegał sam szef od wielkiego sportu nazywany także sekretarzem mającym pieczę nad sportowcami. Ten coś tłumaczył, potem rozkazywał, że Gaweł musi startować , że należy uruchomić pełną chemię dla zagwarantowania startu Gawła. Potem była szumna gala zawodów na torach regatowych w samym środku miasta. I był start Gawła i było zwycięstwo Gawła, którego Gaweł nie pamiętał. Podobno przed metą Gaweł nie wiosłował. Kajak rozpędem dopłynął do mety bez wiedzy kajakarza. Tłum szalał z zachwytu. Nie wiedziano, że Gawła świadomie na świecie już nie było. Z zawodów zabrano Gawła do szpitala, gdzie z każdą godziną gasło zainteresowanie Gawłem i w końcu zmalało do tego stopnia, że przed szpitalem , kiedy opuszczał szpital nikt na niego nie czekał. Gaweł nie miał gdzie zamieszkać. Do hotelu go nie wpuszczono. W zakładzie pracy gdzie pobierał wynagrodzenie wyśmiano go i nie chciano z nim rozmawiać. Ten sekretarz sportowy był ciągle za granicą. W urzędzie sekretarza milczano na widok Gawła i odwracano się jakby Gaweł był trędowaty, a może i był, bo wyrosła na jego plecach góra mięsa, pomieszana dziwnie kościami w lewo i w prawo. Nogi miał dziwnie poskręcane i rękoma w powietrzu dziwnie wywijał. Począł Gaweł przebywać na dworcach, trzymał się śmietników, ratując się resztkami wyrzucanej żywności. Jego wesele życia skończyło się. Był bezradny i nie potrafił wyjść z tego beznadziejnego dołka. Nikt go nie znał i nie chciał znać. Pewnego razu Paweł potknął się o nogi Gawła. Gaweł siedział na pierwszym schodku potężnej uczelni. Nikt nie zwracał na niego uwagi, chociaż przechodził tłum. Paweł swoją resztką widzenia ocenił sytuację Gawła. Zaprosił do swojej niewielkiej izdebki i tak już pozostało. Przy duchowym wsparciu Pawła Gaweł uzyskał niewielką rentę. Zakład gdzie fikcyjnie pracował Gaweł nie był w stanie zmienić dokumentów o pracy Gawła. Gaweł począł poszukiwać sekretarza sportowego, co to zmusił lekarza i trenera, aby Gaweł startował po aplikacji mnóstwa leków, które i tak powstałej infekcji u Gawła w tempie ekspresowym zwalczyć nie mogły. Gaweł odszukał miejsce pobytu winowajcy. Były sekretarz stał się kapitalistą na kilka powiatów. Korty tenisowe, kryta pływalnia, boisko koszykówki , limuzyny z Anglii rodem - oto obecna wizytówka byłego sekretarza. Przycisnął dzwonek u bramy. Głuche milczenie, ktoś poinformował Gawła, że ten nowożytny bogacz jest w Tajlandii i jest tak bogaty, że nikt nie jest w stanie cokolwiek żądać, gdyby był komuś coś winien. I Gaweł zrezygnował od wnoszenia pozwu o odszkodowanie, chociaż drań zasługiwał na poniesienie odszkodowania na pewno. I takie oto były przyczyny powstania kalectwa u jednego i drugiego. Byli inwalidami uczynionymi przez drugiego człowieka. To była okrutna prawda.
- Wiem, tamta góra za miastem nie daje ci spokoju. Pójdziemy tam. To jest nasz biegun. Musimy ten biegun zdobyć. Jesteśmy równi wobec każdego. Będą na nowo na nas patrzeć kobiety i nastanie wesele życia. Media wiele dobrego czynią. Media to potęga! Wyniosą nas na piedestał! - rzekł Paweł. I rozpoczęli przygotowania. Kupno sprzętu ograniczyli do minimum. Pragnęli wędrówki dokonać w jeden dzień tak jak inni wspinacze. Nie mogli być gorsi. Nie uszły uwadze mieszkańcom ich przygotowania. Opinia była jednoznaczna, że pokraki powinny siedzieć w domu, a nie zdobywać góry i jakieś tam bieguny na górach, utopia i niedorzeczność albo i wariactwo. Tam chłopcy z pierwszą kategorią wojskową miewają trudności. Paweł i Gaweł odważnie jednak ruszyli na zdobycie swojego bieguna. Szli jak w zaprzęgu. Byli związani grubą liną przytroczoną do solidnych pasów. Gaweł szedł pierwszy, Paweł podążał za Gawłem. Był to swoisty rodzaj zaprzęgu, który uwzględniał ich wzajemny niedobór sprawności. Gaweł posiadał poprawne widzenie, ale był słaby w nogach i w rękach i dlatego podpierał się w marszu dwoma mocnymi kosturami. Paweł miał jeden kostur i jedną wolną rękę, zdolną pochwycić Gawła w momencie niebezpiecznym. Paweł szedł za Gawłem krok w krok. Tak jak idzie rosyjska piechota na defiladzie. W sumie stanowili jednego sprawnego wspinacza nie lękającego się ledwo widocznych ścieżek ani zdradliwej wilgotności, co groziło niespodziewanym upadkiem z nieobliczalnymi konsekwencjami. Wilgoć biła z licznych źródeł, będących początkiem wielu strumieni, tworzących następnie rzekę. Na podmokłym terenie Gaweł zachwiał się, ale idący tuż za nim Paweł czuwał i pochwycił Gawła swoją pewną ręką. Stali się bardziej ostrożnymi i mocniej wbijali kostury. Spotykane źródła nazwali - Wiara - Nadzieja - Miłość. To przecież były wartości przez nich zdobyte na stałe. Dotarli na górę i wiernie przekroczyli środek szczytu góry będący biegunem stanowiącym cel wyprawy. Chwilę Gaweł i Paweł rozkoszowali się widokiem ze szczytu zdobytej góry i z miejsca zdobytego bieguna i na skale wpisali swoje imiona prawdziwe - Danet i Elg. Teraz mieli do swoich imion niepodważalne prawo. Zanim słońce dotknęło się krańca horyzontu Danet i Elg, już nie Paweł i Gaweł, wyłonili się z gęstwiny, co jak wawrzynem owijała ścieżkę prowadzącą na szczyt góry i ujrzeli tłum wiwatujący na ich cześć. Była telewizja, rój dziennikarzy z wielu gazet, kilku posłów i były dziewczęta wpatrzone w Daneta i Elga. Powrócili tym swoim wyczynem jakby z powrotem na łono cywilizacji.Późnym wieczorem ktoś zapukał do ich mieszkanka. W drzwiach stał dawny opiekun sportowy Gawła.
- Witaj druhu! Czemu nie odezwałeś się do mnie !? Widziałem w telewizji, widziałem! - przybyły miał głos swobodny i nie czekając na zaproszenie przekroczył próg skromnej izdebki Daneta i Elga. Elg chciał wyprosić intruza. Ale spostrzegł, że przybyły unika spojrzenia prosto w oczy Elga jakby wina w nim istniejąca na takie patrzenie nie pozwalała. Były sekretarz sportowy, a obecnie kapitalista, sypał gratulacjami i zaproszeniem do siebie . Niech przybędą razem. On przyśle samochód. W końcu uścisnął dłonie Daneta i Elga tak jak to czyni się przy podaniu znaku pokoju. Zachęcał na wspinaczkę na inne góry. On sfinansuje wszelkie koszty. Wybiegł jakby czegoś się wstydził, może ich ubóstwa widzianego w każdym kącie. Danet i Elg stanęli w oknie i spostrzegli, że za ich zdobytą górą jawią się następne góry, być może ciekawsze od tej zdobytej i z pewnością istnieją i inne bieguny godne zdobycia przez Daneta i Elga.
powrót do spisu treści
Piotr Stanisław Król
KONESER
Wiosenny spacer po warszawskiej Starówce w niedzielny poranek ma dla mnie szczególny urok. Nie ma jeszcze tłumów przelewających się przez wąskie uliczki, malarze niespiesznie rozstawiają swoje obrazy na stelażach, słońce dopiero wprasza się w zacienione, chłodne zaułki łaskocząc w ogony przeciągające się leniwie koty. Wszystko wokół tchnie świeżością, wiosenne zapachy odurzają i wprawiają w jakiś szczególny, trudny do opisania nastrój.
Pawlakowa, moja sąsiadka z parteru, mawiała w takie dni: "wiosenka na całego, bo chłopy i ptaki głupawki dostają!". Była już mocno wiekową osóbką i swoją znakomitą wiedzę ornitologiczno-socjologiczną opierała na wieloletnich obserwacjach zza pelargonii, stokrotek i bratków buchających ze skrzynek na jej parapecie. Nic nie ukryło się przed jej bystrym wzrokiem - ani ptaszysko, ani tym bardziej otumaniony wiosną na amen chłopina.
Tego dnia, wchodząc od strony Placu Zamkowego w ulicą Świętojańską, byłem w takim właśnie trochę "głupawkowatym" nastroju. Wiecie, jak to jest - nie wiadomo, czemu cieszysz się z byle czego, gęba rozanielona, za dziewczynami oczy latają, że mało zeza nie dostaniesz. Nawet drań gołąb, który radośnie nasrał na moją nowiutką koszulę, wdzięcząc się i popisując przed zgrabną gołębicą celnością strzału spod ogona, nie był w stanie wyprowadzić mnie z doskonałego nastroju.
To na szczęście, ja też spotkam dzisiaj kogoś wyjątkowego - pomyślałem z nadzieją, że będzie to na przykład urocza i zgrabna blondynka, też na tyle wiosennie otumaniona, że zwróci na mnie uwagę. A w ostateczności jakiś stary, niewidziany od lat kumpel, z którym wypiję piwo i powspominamy czasy, kiedy blondynki zwracały na nas uwagę. Nawet te nie otumanione. Jeśli myślicie, że tego dnia trochę mi odbiło wiosennie, to macie całkowitą rację! Stara Pawlakowa wiedziała, co mówi...
Na Rynku przywitałem się grzecznie z zadziorną dziś Syrenką. Musiała to opatrznie zrozumieć, bo zamachnęła się na mnie swoim mieczem. Nie trafiła, bo schyliłem się, by zmoczyć w fontannie chusteczkę i zmyć ślad popisowego strzału rezolutnego gołębia.
Rozejrzałem się po rynku. Od strony Wąskiego Dunaju pojawił się kataryniarz. Wolnym krokiem poszedłem w jego kierunku. Pchał przed sobą oryginalny instrument na czterech kołach, wyposażony w liczne mosiężne okucia, wichajstry, tajemnicze pokrętła. Oczywiście była i bajecznie kolorowa papuga w ogromnej klatce, śmiesznie się kłaniająca i przekrzywiająca łepek, jakby zaglądała dziewczynom pod sukienki. Zapewne był więc to papug, jeden z tych ogłupiałych wiosną okazów ornitologicznych, o których wspominała Pawlakowa. Po bokach wehikułu zawieszone były liczne półeczki z najróżniejszymi bibelotami, pamiątkami. Artysta świetnie pojął nie tylko arkana muzyczne, ale i handlowo-menedżerskie. Wskazywała na to też tabliczka z napisem: "fotografujcie, filmujcie - dla mnie stawka 2 razy".
Kataryniarz powoli, jakby stopniując napięcie, jedną ręką ujął mosiężną korbę, a drugą ze znawstwem przestawił kilka wichajstrów na oryginalnym, muzycznym "panelu sterowniczym". Po chwili popłynęła czysta i pięknie nagrana muzyka wiedeńskiego walca. Ustawiłem się twarzą do słońca, zamknąłem oczy i zasłuchałem, zapominając o Bożym świecie.
- Artysta, mówię panu, prawdziwy artysta! - usłyszałem obok zachrypnięty głos. Otworzyłem powoli oczy. Obok mnie stało jakieś oryginalne indywiduum. Facet był, jakby to powiedzieć, lekko nieświeży. Na twarzy trzydniowy ciemny zarost, lekko wklęśnięty i zakrzywiony nos boksera "po przejściach", usta asymetrycznie zakrzywione z sinoniebieską blizną nad górną wargą. Ubrany w zielonkawe, sztruksowe spodnie i wypłowiały, szary sweter w niebieskawy rzucik, spod którego sterczał ku górze jeden róg kołnierzyka koszuli w kolorze wściekłego fioletu w żółte groszki. Na głowie miał naciągniętą wełnianą, czerwoną czapeczkę, spod której wystawały długie, szpakowate kosmyki dawno nie mytych włosów. Ten facet się nie poci na tym słońcu? - zdumiałem się, przyglądając się jego zimowemu nakryciu głowy. Instynkt samozachowawczy nakazał mi w tym momencie dyskretny odwrót. Zrobiłem dwa, niewielkie kroki, odsuwając się na bok.
- Pięknie zasuwa te muzykie, zgadzasz się pan? - "nieświeży" kontynuował rozpoczętą rozmowę.
- Tak, urocza muzyka - przytaknąłem, jednocześnie cofając się jeszcze o pół kroku. Osobnik nie budził zaufania.
- To fachowiec - stwierdził pokasłując.. - Nie fałszuje!
Zastanowiłem się, jaka jest możliwość zafałszowania na katarynce. Kręcąc korbą w drugą stronę? Ale moje rozmyślania nad tą kwestią przerwał dalszy wywód osobnika:
- Patrz pan i podziwiaj, jak to trzeba temi gałkami manipulacje uskuteczniać, by dźwięk odpowiedni z instrumenta wydobyć. Mówię panu, to artycha jest!
Kataryniarz rzeczywiście, co i raz przestawiał mosiężne gałki, ale moim zdaniem, robił to dla podniesienia "efektu wizualnego" swojego występu.
- A wisz pan, że to "Marsz Rakossiego"? - przysiągłbym, że nie był to "Marsz Rakossiego", ale wolałem nie wdawać się w dyskusję. Przytaknąłem głową.
- A jesteś pan w grubem błędzie! Widać, żeś pan muzycznie nieobyty jesteś, czyli ucho masz pan na klasykie muzyczne wypaczone! A na oko powiedziałbyś nawet - inteligent! - pokiwał głową z politowaniem, lustrując mnie uważnie. Zakrzywiona usta wygięły mu się jeszcze bardziej tworząc zapewne coś na kształt i podobieństwo uśmiechu.
Cholera! Wyrolował mnie ten "nieświeży" - zakląłem w duchu i postanowiłem być ostrożniejszy. Dziwne, ale ten człowieczek w czerwonej czapeczce na swój sposób zaintrygował mnie i wzbudził ciekawość. Pochylony do przodu, patrzył z nieskrywanym podziwem na kataryniarza i przez dłuższą chwilę kontemplował wiedeńskiego walca, który rozpłynął się po staromiejskim rynku i pofrunął w tanecznych pląsach dalej, w wąskie, zacienione uliczki.
- "Marsz Rakossiego"... - powiedział niespodziewanie, jakby nagle coś sobie przypomniał. - Uwielbiał go rotmistrz Kizior-Kiziorowski... Znasz pan go zapewne?
Jezu! Nie znam! - pomyślałem z rozpaczą. Spojrzał na mnie z jeszcze większym politowaniem, widząc moją niepewną minę.
- Historycznie też pan mało oblatany jesteś. A na oko - inteligent, wydawałoby się!
- Kizio-Kiziowski? W jakiej wojnie walczył? - zapytałem niepewnie, podłamany wyraźnymi lukami w wykształceniu, starając się jednocześnie ratować swój nadwątlony prestiż inteligenta.
- Nie denerwuj mnie pan, z szaconkiem do bohatera. Eustachy Kizior-Kiziorowski, rotmistrz. Czerwonoarmyjca w dwudziestym w dupę tak walił, że dopiero pod Kijowem się zatrzymał. Stary rotmistrz na Hożej zamieszkiwał i słynne na całe Warszawe zakrapiane galopady ułańskie u niego się odbywały. Kiedyś na dębowych krzesłach w rytm Rakossiego taką szarżę ze swoimi starymi wojakami uskutecznił, że z pierwszego piętra po schodach na parter się wygruził. A na pogotowiu, jak go w gips wkładali, to nadal komenderował - Do mnie psubraty! Łeb Moskalowi trza rozpirdolić! A wisz pan, osiemdziesiątkę miał na karku. Z fantazją był gość.
- Niesamowite! I co dalej było, no... po tej szarży - zapytałem z ciekawością.
- Potem to go prosto z pogotowia na komendę zawieźli. Komuna była i Moskala nie wolno było już oficjalnie rozpirdalać. Razem z moim starym w areszcie wylądowali. On też w tej kampanii uczetniczył. Stąd wim detalicznie, jak było i edukację historyczną nabywszy, mogę panu ją niniejszym nawinąć.
Rozbawił mnie ten "historyczny" epizod w życiu rotmistrza. Przed oczami miałem, jak żywe, dramatyczno-komiczne sceny na pogotowiu i na komendzie. Kizior-Kiziorowski, czy jakby tam się nie nazywał ten gość, miał fantazję! Warszawa słynęła kiedyś z takich barwnych postaci. Sam znałem przed laty pewnego majora, który kazał sobie salutować milicjantom na ulicy i strzelał, na szczęście z korkowca, 11 listopada na wiwat. W czasach komuny było to poważnym, politycznym przestępstwem. Wiwatowanie tego dnia oczywiście, a nie strzelanie z korkowca. Za każdym razem major lądował w pace, co systematycznie zwiększało jego prestiż i pozwalało pić darmową wódkę stawianą przez patriotyczny naród.
Przez jakiś czas obaj milczeliśmy, przyglądając się kataryniarzowi, który w przerwie koncertu sprzedawał chętnym pamiątki, karteczki z wróżbami i najprzeróżniejsze bibeloty. Spojrzałem na mojego rozmówcę, który coraz bardziej mnie intrygował. W tej mało ciekawej, wręcz odpychającej posturze, krył się ktoś nietuzinkowy. Postać wręcz żywcem wyjęta z opowiadań nieodżałowanego Wiecha. To jeszcze tacy są w tym mieście - zdumiony zapytałem sam siebie. Oto stoi przede mną żywy relikt starej Warszawy. Może to, co opowiadał było po części zmyślone, może Kizior-Kiziorowski nie był żadnym rotmistrzem i pod Kijowem nikt go nie widział? Ale jak on to barwnie przedstawiał! Przyglądałem się dyskretnie mojemu rozmówcy. Posmutniał, pochylił się jeszcze bardziej do przodu. Czoło pod czerwoną czapeczką pokryło się jeszcze większą liczbą zmarszczek. Najwyraźniej coś go trapiło.
- Błąd, jaki ja panie, popełniłem błąd! - przerwał nagle milczenie. Kataryniarz w tym czasie zakończył transakcje handlowe i zajął się muzyką, kręcąc korbą i efektownie manipulując wichajstrami.
- Przepraszam, jaki błąd pan popełnił? - zaniepokoiłem się.
Smętnie pokiwał głową i na jakiś czas znów zatopił się w rozmyślaniach. Najwyraźniej "popełniony błąd" wymagał głębszej refleksji. Gdy już myślałem, że postanowił zachować swą tajemnicę dla siebie, uraczył mnie taką oto, dramatyczną historią swojego życia:
- Widzisz pan, ja ogólnie od pacholęctwa niezwykle uzdolniony muzycznie byłem. Jako małoletniego pętaka do szkoły gry na akordeonie mnie rodzice posłali. Na Ząbkowskiej się mieściła. Do profesora Alfreda Kasiuka. Znasz pan zapewne to słynne nazwisko?
Chryste Panie! Nie znam! - wpadłem w popłoch.
- No tak... a pozornie inteligent z facjaty pan jesteś. - Litość była temu człowiekowi obca. Przynajmniej dla mnie.
- Miałem taki talent, wisz pan, wrodzony - kontynuował po chwili, w której pojęcie o mojej inteligencji rozpadło się, jak domek z kart. - Na imieninach to mnie na stole stawiali i kazali grać. I jak posunęłem obertasa, to ciotka Hela, co kulawa na jedne noge była, fikała niczem jaka baletnica. A normalnem razem to na pierwsze piętro po schodach wdrapać się nie mogła. Wszyscy mówili, że daleko zajdę...
Przerwał i zatopił się w dłuższej zadumie nad swoim dzieciństwem.
- I co było dalej? - zapytałem z zaciekawieniem.
- Dalej? Wisz pan jak to jest - pokiwał głową ze smutkiem. - Kobitki, wódeczka, karcioszki! Ech, co tam mówić, zmarnowało się taki talent... A profesor Kasiuk... wisz pan o kim mówię? - przytaknąłem natychmiast z zadowoleniem, że wiem o kim mowa!
- No, szybko się pan uczysz - pochwalił mnie. Powoli zacząłem odbudowywać swój nadwątlony prestiż człowieka rozumnego. - A więc profesor Kasiuk mawiał tak - Maniuś, bo ja Maniuś jestem. Tyś zabawowy chłopak, żebyś talenta w pokera i na kurwiszony nie przetracił!
Popatrzył na mnie przez te swoje wąziutkie, zapuchnięte szpareczki z takim smutkiem, że zrobiło mi się go autentycznie żal.
- Widzisz pan tego artystę - kiwnął głową w stronę kataryniarza. - On to wyszedł na ludzi. A ja, co? Zmarnowałem się i tyle! A tak, to bym panie, teraz artycha był. Grałbym sobie, o tam - pokazał palcem w okolice Krzywego Koła. - I szaconek w społeczeństwie by był i kapitał w kieszeni też. A teraz, o! Dziadyga miejski jestem, zmarnowany talent, mówię panu. Przez te kobitki, wódeczkę.i karcioszki, żeby je tak nagła i niespodziewana kurwa nędza pokręciła! - zaklął siarczyście i zakaszlał, aż mu coś zaczęło gwizdać w płucach.
Zadumałem się nad losem nieszczęśnika. Kolejny Janko Muzykant się nam, cholera, zmarnował. Wzruszył mnie ten mały, szary człowieczek w wełnianej czapeczce. Ujrzałem w nim człowieka wartościowego, a jeszcze piętnaście minut wcześniej, odsuwałem się od niego z lekką odrazą.
- Mam osiemdziesiąt groszy - powiedział ściszonym głosem. - Nie poratowałby mnie Pan dwoma złotymi? Na śniadanie...
Wyjąłem portfel i po chwili wahania podałem mu banknot dziesięciozłotowy. Powoli i bez słowa wziął go w dwa palce i wsunął do kieszeni spodni. Muszę przyznać, że mi zaimponował. Miał swój honor i dumę. Nie zginał karku za parę groszy więcej. Nie ruszył też zaraz z miejsca po swoje "śniadanie". Staliśmy nadal w milczeniu obok siebie, słuchając kolejnego walca. Czekałem, co zrobi, co powie.
- Talent może i zmarnowałem - powiedział zachrypniętym trochę bardziej niż wcześniej głosem. - Ale na muzyce się wyznaję. Konieser jestem... rozumisz pan?
Przez chwilę nie mogłem pojąć znaczenia tego słowa. Koneser! - olśniło mnie nagle. Chciałem go poprawić, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język.
- Oczywiście! Jest pan konieserem! -zaakcentowałem i zmiękczyłem to słowo po warszawsku, chyląc jednocześnie głowę z szacunkiem. - Jest pan prawdziwym konieserem!
Rozstaliśmy się jak starzy znajomi. Uścisnęliśmy sobie dłonie, a ja uznałem to wręcz za zaszczyt. W końcu to był ktoś wyjątkowy, z innej rzeczywistości. Przedstawiciel starej Warszawy, która odeszła już w przeszłość. On jeszcze trwa, choć w biedzie, pełen porażek i klęsk życiowych. Ale z honorem i godnością.
Maniuś, zmarnowany artysta, syn kawalerzysty spod komendy rotmistrza z Hożej, znawca muzyki klasycznej. Prawdziwy koneser. Przepraszam za przejęzyczenie! On jest przecież kimś o wiele bardziej znaczącym. To prawdziwy warszawski - konieser!
powrót do spisu treści
Krystyna Miga-Szindler
***
Kazali staremu człowiekowi
budować pałac
z piasku
jak dziecku
Dziecko się cieszy
stary człowiek płacze
wie, że pałac
runie
jak jego nadzieje
Stary wagon
Na bocznym torze brudny, obdarty
stoi samotny wagon osobowy
płaty rdzy spływają jak krople łez
skrzypią niedomknięte drzwi
jęczą popękane szyny,
Stary, niepotrzebny wagon
z siedliskiem myszy
niegdyś piękny i pożądany
jak człowiek,
co dziś stary i niepotrzebny
wypłowiałym wzrokiem
usiłuje dostrzec w czyiś oczach
choć trochę sympatii.
Schody
powrót do spisu treści
Anna Muzyka-Walawender
Ostatnie zejście hrabiny Thortein
Hrabina Thortein związana jest z naszą biblioteką od zawsze. Przychodzi tu od niepamiętnych czasów. Swoją zasuszoną żywotnością przeżyła wielu dyrektorów, archiwistów i bibliografów. Odkąd sięgam pamięcią, a pracuję w tej świątyni książki już czterdzieści lat, pojawia się tego samego dnia, o tej samej porze, w tej samej staroświeckiej sukni. Jest to piątek, godzina siedemnasta.
Suknia, niegdyś zapewne głębokozielona, urozmaicona wstawkami z grubej, reńskiej koronki, przypomina teraz barwą sok z niedojrzałego kiwi, a koronki są brudnoszare, co nie przeszkadza hrabinie obnosić stroju z nieposzlakowaną godnością.
Jej jednej wolno korzystać ze zbiorów umieszczonych na antresoli. Są tam starodruki i reprinty, pierwsze wydania klasyki i czasopiśmiennictwo od 1793 roku.
Punktualnie o siedemnastej wychodzę przed drzwi, podaję rękę hrabinie T. i podprowadzam ją do schodów, które mimo upływu lat, pokonuje bez niczyjej pomocy i choć trwa to coraz dłużej, udajemy, że nie zauważamy tego. Stoję przy poręczy tak długo aż ucichnie szelest jej skórzanych bucików. To rytuał, który narodził się nie wiedzieć kiedy i który przejąłem po moim poprzedniku Stefanie S.
Przez te czterdzieści lat nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, ograniczając się do przestrzegania niezmiennego układu:
ukłon, polegający na ledwie zauważalnym skinieniu głowami, podprowadzenie do schodów, przystanięcie, odczekanie, odejście.
Hrabina z gracją primabaleriny zajmowała miejsce w najdalszym kącie i do czasu zamknięcia biblioteki siedziała na stylowym krześle wyprostowana, przerzucając kartki kolejnych dzieł ostrożnie jak by miała do czynienia z jedwabnymi skrzydłami motyli. Na brzegu inkrustowanego stolika( rękodzieła Polaka S. R.) spoczywały jej cienkie jak odchodząca mgła rękawiczki i miniaturowa torebka z satyny.
Nigdy nie interesowałem się, co czyta i kto przygotowuje dla niej lektury. Wszystko działo się jakby samo. Frapowało mnie jedno: jej buciki z delikatnej skóry. Właśnie buciki, kryjące zgrabne, nieduże, szczupłe, prawie dziewczęce stopy( gdybym nie był homoseksualistą mógłbym się w tych drobnych stopach zakochać).
Były wypłowiałe i znoszone, jak jej prześwietna niegdyś suknia. Nie miały już żadnego koloru. Składały się z mnóstwa drobnych pęknięć tworzących tajemniczy fresk. Podeszwy były tak cienkie, jak płótno solidnie naciągnięte na blejtram. Tyle lat w tych samych bucikach!? Czy to możliwe, żeby miała tylko jedną parę? A może z jakiegoś powodu lubiła je najbardziej? Albo wiązała się z nimi tajemnicza historia? Snułem niestworzone domysły na ich temat, a ilekroć spojrzałem, jak choć liche, to wiernie obejmujące nogi właścicielki, nie potrafiłem skupić się nad moją żmudną pracą kustosza.
Jako dżentelmen z urodzenia nie mogłem przecież zapytać wprost: pani hrabino czy ciągle nosi pani te same buty? Zwłaszcza, że nigdy nie zamieniliśmy ze sobą słowa i nic nie upoważniało mnie do takiego nietaktu. Przerywałem więc pracę i medytowałem nad bucikami hrabiny T.
Czy była w nich, kiedy jednym zdaniem przekreśliła swoje małżeństwo?
Ta historia obrosłą już legendą. Odnotowały ją wszystkie kroniki towarzyskie wszystkich ważnych gazet tamtych czasów: rozstanie arystokratycznych asów.
Młodzi Thorteinowie żegnali towarzystwo po kolejnym głośnym i udanym balu, na którym bywali wyłącznie wybrańcy, gdyż hrabina bardzo dbała, aby nie dochodziło do żadnych skandali.
Jej mąż słynął z niefrasobliwego języka i pochopnego wydawania sądów. Ona miała opinię kobiety stanowczej i nader powściągliwej.
Stali właśnie u szczytu schodów rozdając ukłony, uściski, pocałunki i przyjmując podziękowania za, jak zawsze, świetną zabawę, kiedy przez towarzyski szum przebił się głos jej męża:
- Ależ, moi drodzy, Hitler to bardzo zabawny człowieczek.
Hrabina przeszyła męża chłodnym spojrzeniem, jej twarz stężała. Powiedziała tylko jedno zdanie:
- Proszę, abyś wyszedł razem z gośćmi i już tu nie wracał.
Słowa przypieczętował dyskretny trzask wachlarzyka spadającego na piękny, modrzewiowy parkiet, który w nagle zaległej ciszy, zabrzmiał niczym wymierzony policzek. Był rok 1933 ( w 1953 roku można było w Londynie obejrzeć sztukę "Proszę abyś wyszedł razem z gośćmi").
Czy od tej pory właśnie bała się schodzić po schodach sama, czy po prostu przywykła, że zawsze wtedy towarzyszył jej lokaj?
Dokładnie na kwadrans przed zamknięciem biblioteki, nasza najwierniejsza czytelniczka, delikatnie stukała szczupłym palcem w blat stolika. Był to znak, że powinienem wejść na antresolę i dokończyć rytuał dnia: podanie ręki, aby hrabina mogła bezpiecznie pokonać schody, otwarcie dębowych drzwi z mosiężną klamką, ukłon, zamknięcie drzwi. Za nimi już ktoś inny przejmował filigranową, starą damę o smutnych, przyblakłych oczach.
Moja ciekawość hrabiny nigdy nie wyszła poza biblioteczne drzwi. Nie wiem, kto ją odbierał i dokąd odwoził. Z półszeptów wynikało, że zajmuje w swojej posiadłości zamienionej na turystyczną atrakcję, pokój na parterze z widokiem na oranżerię, która do dziś nie straciła swej świetności i ściąga ogrodników z całego świata.
Tęga Betty twierdziła, że lady Thortein jest pensjonariuszką "Timothy House" (tęga Betty przychodziła przed wszystkimi i rozpalała w zabytkowych piecach w bibliotece).
Wychodząc z założenia, że po stokroć ciekawsi są ludzie niedopowiedziani od tych z dokładnie opracowanymi biografiami nie dociekałem prawdy o hrabinie. Jakkolwiek by było, ona istniała dla mnie przede wszystkim w piątki, od godziny siedemnastej: majestatyczna, nieodgadniona i piękna w swej starości, jak zgromadzone na antresoli zbiory.
Tego piątku wszystko przebiegało jak zwykle. Odniosłem tylko wrażenie, że jej oczy nieco dłużej spoczęły na moich a pochylenie głowy było cokolwiek głębsze i pokorniejsze.
Obserwowałem jej wyprostowane plecy, rozmyślałem o freskach na jej bezbarwnych bucikach, coraz bogatszych w nowe pęknięcia- wzornictwo godne Michelangela. Przez moment miałem wrażenie, że hrabina przywołuje mnie dyskretnym ruchem ręki. Wpatrywałem się jak zaczarowany w drobne, smukłe palce uniesione do góry, na których skupiły się refleksy płynące z witrażowego okna.
Uniosłem się z krzesła gotów podążyć na górę, ale ręka hrabiny powróciła do wertowania kartek. Nie byłem potrzebny. Szkoda. Byłoby zaszczytem wyjść poza ustalony rytuał.
Powróciłem do swojej pracy. O dziewiętnastej czterdzieści pięć cicho odsunąłem krzesło i skierowałem się w stronę schodów. Ledwie to uczyniłem, zamarłem z przerażenia. Hrabina T. stała u ich szczytu i zatrzymując mnie ruchem ręki stanowczym, nieomal władczym, powiedziała głośno i wyraźnie:
- Proszę się nie fatygować. Dzisiaj zejdę sama.
Wpatrywałem się w nią urzeczony, zaskoczony i wystraszony, że nie pokona samodzielnie zbyt rozłożystych schodów. Ale ona szła mocnym, pewnym krokiem, pozbawionym zwykłego zmęczenia. Buciki bezszelestnie pokonywały stopień za stopniem, budząc we mnie przekonanie, że starość może być dostojna, dumna i pozbawiona starości, jeśli rozumiecie, co chcę przez to powiedzieć. Byłem pod wrażeniem- tyle liryki w zwyczajnym na pozór schodzeniu po schodach.
Wreszcie stanęła przede mną. Teraz byłem pewien jej ciepłego, odrobinę filuternego półuśmiechu. Swoje cienkie, jak odchodząca mgła rękawiczki położyła na bogato zdobionym filarze wieńczącym schody. Czułem, że moja rola dobiega końca.
Hrabina T. minęła mnie i skierowała się w stronę drzwi. Zanim nacisnęła na klamkę, skinęła mi głową nie odwracając się i wyszła.
Nabrałem pewności podszytej lękiem, że...
W poniedziałek ustawiłem biurko tyłem do schodów wiodących na antresolę.
W piątek nie mogłem się skupić nad praca, więc sięgnąłem po tomik Eliota.
Punktualnie o siedemnastej mój wzrok spoczął na słowach:
"oto tak kończy się świat,
oto tak kończy się świat,
Przerwałem czytanie i zacząłem natrętnie wpatrywać się w drzwi.
powrót do spisu treści
Aleksandra Ochmańska
PRAGNIENIE
Wtłoczona w szpitalną biel
wśród wystygłych
cudzych snów
na przechodnim łóżku
wmodliła się spojrzeniem
w blednącą gwiazdę
przylepioną do szyby
chciała by Bóg
przemówił do niej
ciepło
końcem palców
miękko wnikających
w kasztan włosów
i skórę dojrzewającą
świeżością jabłka
prosiła o ramiona
niosące ukojenie
obolałym łzom
i płomienny szelest słów
pragnęła
żeby Bóg...
a to tylko świt
zrzucił gwiazdę
i przysiadł na łóżku
powrót do spisu treści
Jan Polkowski
W poszukiwaniu prawdy
Nie wiem czy wierzę Panie
ale na pewno
potrzebuję Twego wsparcia
cicho prosząc o pomoc
Czasem buntuję się
przeciw Tobie
a jednocześnie poszukuję
drogi zbawienia
Światła wśród ślepców
echa pośród głuchych
stojąc w tłumie martwych słów
czekam na apokalipsę
A Ty pochylony nade mną
wspierasz mnie miłością
pozwalasz przeżyć
małe zmartwychwstanie...
powrót do spisu treści
Krzystof Salak
CAŁY Z PŁACZU
Obudziło mnie szczekanie psa za oknem. W celi panował półmrok. Wieczór czy poranek? Wieczór. Zdrzemnąłem się po kolacji. Po wejściu do celi nikt nie pytał mnie ani skąd ani za co. Tylko czy grypsuję. Widocznie wyglądałem na tak zmęczonego, że dano mi na razie spokój. Ktoś mi wskazał żelazne łóżko przy oknie. Jedzenie, ciepło i spokój rozluźniły mnie. Rzuciłem koce na gondole i nie wiem kiedy odpłynąłem pod powieki. Która to godzina? Gdzieś w głębi korytarza zadzwoniły klucze. Dwóch skazanych grało w szachy lub w warcaby na taborecie ustawionym pomiędzy łóżkami. Nad nimi zwisała noga trzeciego więźnia, noga bosa, naga, bezbronna, noga ruchem regularnym wtórująca odgłosom chrapnięć wydobywających się z owiniętego kocami zarysu postaci, leżącej na trzecim łóżku od podłogi, na wysokości siatki chroniącej dostępu do okna. Przez dłuższą chwilę patrzyłem bezmyślnie na ten chwiejny giczał. Przyzwyczajałem się do łóżek, ścian, okien i sufitu. Po chwili usłyszałem drzewa. Platany rosnące wzdłuż ulicy Kaszubskiej w pobliżu więziennego muru. Szept zanurzonych w wietrze liści. Gdzieś przy oknie, może na parapecie zagruchał gołąb.
Z kranu kapała woda. W pobliżu gadało radio. Pewnie w wojskowych koszarach stojących po drugiej stronie ulicy. Z celi obok dobiegły mnie słowa piosenki fałszywie nuconej zachrypłym nieco głosem, przechodzącym chwilami w chłopięcy dyszkant: "...Że bez ojca i matki spędza tu długie lata, ojcem jego jest beton, matką więzienna krata..." Na ulicy kroki. Samotne stąpnięcia kobiecych nóg obutych w wysokie trzewiki. Odgłos twardych obcasów odbijający się spiczastym echem od chodnika, więziennego muru i ścian pobliskich kamienic wspinał się po parapetach, uderzał w blendy okien, rezonował pomiędzy kratami i pobudzał wyobraźnię widokiem młodych, rozkołysanych bioder sunących tam, za ścianą i zasiekami, wzdłuż opustoszałej ulicy w stronę Śródmieścia. Dziewczyna. Młoda, ładna dziewczyna, spieszy na spotkanie, na przytulanie, całowanie, na ramion i ust zapodzianie... W celi obok umilkł śpiew i po chwili ktoś zaskowyczał z okna ku tym krokom na ulicy a następnie zaskomlał i posłał w dół, ku chodnikowi, krzyk, na poły rozpaczliwy, na poły błazeński: "Lala, zrób mi laskę z dala!". Z innego okna zawtórował mu drugi głos: "Hej tam na dole, jak masz na imię? Przyjdź z alkoholem to cię wydymię!" Samochód... Jeden, drugi... I znowu cisza. Która godzina? Nie mam zegarka. W depozycie. Mniejsza. Dobrze mi tu. Ciepło, czysto, bezpiecznie. Nareszcie bezpiecznie. Jutro... Jutro? Jutro nie istnieje. Zawsze jest tylko dzisiaj. Dzisiaj jest dobre. Jest duże lepsze niż wczoraj. Ból obitych pałami pięt i pośladków, twarde kojo, gołe dechy osłonięte jednym kocem. Drugi koc do przykrycia. To już za mną. Za murem. Za bezpiecznym murem. "Wczoraj" nie ma tu przepustki. Ani pozwolenia na widzenie. - "Jaką chcesz pałą oberwać, - czarną czy białą? Żadną? No to dostaniesz wpierdol czerwoną". Czerwona pała. Szturmówa. Skąd oni ją wzięli? Nie wiedziałem, że takie w ogóle mają. - "I módl się kutafonie, żeby ekspedientka przeżyła, bo jak nic zaliczysz piętnastaka". Nie musieli mnie straszyć. Sam się modliłem. Każdego wieczora, w każdej wolnej chwili, - to znaczy, gdy mnie akurat nie przesłuchiwano - prosiłem Boga o litość, o szansę jedną, o zdrowie dla sprzedawczyni. Bo gdyby ona nie przeżyła... A doznała podobno ciężkiego wstrząśnienia mózgu i nie odzyskała jeszcze przytomności. I ten kac. Kroplówki, tabletki uspakajające wyżebrane u siostry oddziałowej, witaminy, mleko z bułeczką na śniadanie... Nie wierzcie w takie rzeczy. Nic nie pomaga. Alkohol sam się musi do końca wypalić a z ciężkiego zatrucia, takiego na granicy śmierci, nie wraca się do zdrowia wcześniej niż po 4-5 dniach. Mundurowi wywęszyli mnie jeszcze w szpitalu. Pilnowali. Później w karawan i na komendę.
Ten pies za oknem. To szczekanie złowieszcze jakieś. Dlaczego mnie to ujadanie tak wkurza... Jasne! To bydle przypomina mi moją śmierć tam, w sadzie u Domańskich. Tak. Tak ją nazywam, - Śmierć. Moja śmierć. Moja własna, wierna, zachłanna, choć cierpliwa. Cierpliwa... Nie ona nie musi być cierpliwa. Cierpliwość to cecha niecierpliwych, którzy umieją panować nad swoją gwałtownością. Cierpliwość to umiejętność obcowania z bólem czekania. Śmierć nie musi być cierpliwa. Śmierć jest zamyślona. Bo sprawiedliwa. Sprawiedliwość musi być nieco zamyślona. Smutna nawet. Nie gwałtowna, nie namiętna, krwi, życia końca, duszy z ciała uwolnionej spragniona, ale zamyślona i przecież smutna. A smutna najbardziej. Bo Śmierć to królowa smutku. Ona wszelkie troski w siebie nabiera i - gdy już przychodzi - to płacze cała. Taka ona w zawłaszczaniu nami poważna jest. Wiesz, że konasz i myślisz, że płaczesz.
W trwodze, w przestrachu, w bezsile swojego umierania jak niemowlę nagie przed nią już leżysz i myślisz sobie: "Łzom jeszcze zaufam, modlitwie strach oddam" a nie wiesz, że to Ona w tobie łzy najbardziej roni i że Ona odmawia w tobie pacierze. Bo to w śmierci najwięcej jest potrzeby życia i to ona właśnie jak nikt na świecie rozumie życia cenę. Życie nawet i w tym nie jest przeciw śmierci, że jest dla niej. Bo bez życia i ona istnieć by nie mogła. Śmierci nie chcemy a ona najwierniejsza; Śmierci lękamy się a ona najsprawiedliwsza; śmierci zaprzeczamy a ona wszystkiemu w nas wartość nadaje. I sens jedyny. A wszak, pomimo to, że dobra i sprawiedliwa, walczyć z nią potrzeba. Bo jest i tak, że ona przyjdzie i tylko spróbuje czy chcemy dalej, czy naprawdę potrzebujemy dalej żyć, czy jest w nas dość miłości, dość potrzeby i miłości życia i potrzeby kochania, dość spraw, które powinniśmy, które koniecznie załatwić na świecie jeszcze chcemy i gdy na opór natrafi wystarczająco mocny, odstępuje od nas jeszcze na czas jakiś.
I mnie, tam, w sadzie, ona także wtedy odstąpiła. I później, na stacji odstąpiła po raz drugi. Spróbowała i odstąpiła. Westchnęła tylko ku mnie. Bo chociaż po nią szedłem, nie dość jej wtedy jeszcze chciałem. Żyć chciałem a nie wiedziałem o tym. Więc tylko jej oddech we mnie pozostał. O wie ona teraz, że ja jej gardła mojego łatwo nie oddam. Sprawy mam jeszcze do załatwienia. I że oddam jej się wtedy tylko, gdy poznam, że to ona, prawdziwa i prawdziwie moja. Nie podróbka, fałszywka, na zwiady jedynie wysłana. Ale potrzeba mi będzie wtedy tej jednej sekundy zrozumienia i jednej chwili pewności, zanim w cieniu jej ciepłym i bliskim i kojącym jak dłonie matczyne się ułożę. O to się także modlę. Abym czas miał ją zaakceptować i w ciszy serca, objąć się jej cały pozwolił. Bez rozpaczy, rzężenia i poniżenia. I aby pójść z nią tam, gdzie wszystko się zaczyna i ku czemu zmierza. Do boskiej robotnicy, Posłannicy Pana lub robaczywej Dziewicy-Próchnicy. Wszystko jedno. Lepiej być niedowiarkiem a przy tym starać się postępować w miarę godnie. No, może nie zawsze, bo to i niemożliwe, aby zawsze godnie a i nudne strasznie, ale w każdym razie starać się. Napsuć nieco, nagrzeszyć i naprawić. Ubabrać się i obmyć. Tak, aby ostatecznie być na plusie. Cokolwiek to zresztą znaczy. No, może nie tak aby psuć z rozmysłem, ale przecie nie da się żyć, nie da się iść do czegoś tam, co się wymyśli i postanowi i przedsięweźmie bez napsucia komuś czegoś, kto akurat w poprzek. Ludzie są, ludzie muszą być sobie w poprzek. Różne mają potrzeby, ścieżki, plany nadzieje i upodobania. Więc muszą.
Ten pies... Niech go szlag...
Ależ pochlałem. I to była ta pierwsza kostka domina, która następne kości powalać zaczęła. Zresztą klocków to mi się w ciągu lat ostatnich kilka kompletów już wywróciło. Tylko co jakiś murek, płotek, ściankę ustawię, wyrównam, - już jedna cząstka leci a po niej inne. To już tak pewnie być musi, bo ja cały jakiś przewrócony jestem. Geny mam w domino poustawiane. Psia ich mać.
A ten tam wyje jakby diabła miał za skórą.
Przyjechałem na kilka dni do babci na Marysin. Nie piłem już od dwóch miesięcy, chociaż kłótnie w domu ciągle trwały. Nie mogłem sobie miejsca znaleźć. Trochę pisałem, trochę czytałem, ale w sumie nie umiałem oddać się niczemu do końca. A może i nawet w połowie nie umiałem. Rozdrażniony byłem, niedobry. Gorszy niż wtedy, gdy wracałem do domu po dwóch, trzech dniach pijaństwa, skruszały, pokorny, zdołowany fizycznie i moralnie, cały przepraszający. Bożena w ciąży, w siódmym miesiącu a ja psychicznie rozchwiany, niezdolny - poza chwilowymi porywami czułości - do pomocy, do opieki nad nią. Wreszcie postanowiliśmy oboje, że wyjadę na dwa tygodnie na wieś, aby dojść do siebie, poukładać w sobie, być może pozbierać co niegdyś czułe a co teraz rozpłynęło się niemal całkowicie w rzece alkoholu podczas moich wypadów na "starą dzielnicę". To miało być coś w rodzaju próby. Próby co możemy a raczej co ja mogę jeszcze jej zaproponować. I czy umiem odnaleźć w sobie czułość, i - co może ważniejsze jeszcze - dorosłość. Dorosłość czułości. Tak, tak właśnie; - dorosłość czułości. Jeżeli mam ją. Jeżeli słowa, które wymyślam, które przeżywam, gdy pochylam się nad wierszami są moje. Chyba, że ulepiam je, te słowa, nad którymi i płakać niekiedy przychodzi, no chyba, że z obcych uczuć, z podsłuchu, z podpatrywania, z przeczytania je biorę i ukręcam im głowy i nóżki obrywam, i twarze im deformuje, aby przyswoić, nazwać i uwierzyć, że one moje, że ze mnie wyrosłe. Jak zboże co podnosi się z pola roku każdego. A jednak - czy zboże jest własnością pola? A nie bardziej gospodarza, co je spulchnił całe, osiał i co mu - polu temu - deszcz i słońce modlitwą u Pana Boga wyważył? Temu, co, każdą zaoraną skibę potem swoim serdecznym urosił? A ja, czy polem jestem słowom moim, czy ich gospodarzem? Glebą jedynie, miejscem wzrostu, czy urobnikiem ich, co to myślą je otacza, uczuciem serdecznym kształtuje, w sercu na pył rozciera i bada uważnie ich zapach, kształt i barwę?
A może zboże należy także do motyli i do pszczółek i do robaka, co korzeniom glebę spróchnia i umaszcza? Więc jakie słowa - pytam - moje są i moje jedynie? I czy w ogóle mogę jakieś słowo w sobie urodzić, co by było ono tylko moje? Tak, mogę takie słowo w sobie pomyśleć i ożywić je na własny użytek, ale, aby żyło ono poza mną, muszę je ku ludziom wydobyć i nauczyć ich go i przekonać, że ono, to słowo, coś znaczy i że to, co ono znaczy dla mnie i im przydać się może bo inaczej nazywa coś, co oni już od dawna inaczej nazwane znają. A wtedy wystarczy takie słowo w sobie dość mocno wyznać, aby mieć do niego prawo. Takie prawo jak do kłosa żyta na polu wspólnym bo wraz ze słońcem, robakiem, wiatrem i deszczem urobionym. Tak pewnie trzeba powiedzieć, że słowa nakazane jest nam współdzielić pomiędzy siebie. Aby rozumieć świat i nas w nim jeszcze nieco, jeszcze odrobinkę choćby inaczej.
Ojciec czekał już na mnie na peronie. Miał flaszkę. I kubek. I słoik ogórków z babcinej spiżarni. Poszliśmy na trawę za ogrodzeniem. Tuż przy stacji. Tam, gdzie ta zardzewiała pompa. Tam jest taka polanka pomiędzy brzózkami. Idealne miejsce na przywitalną i pożegnalną wódkę. Podczas jazdy stałem w oknie i czułem jak wiatr wywiewa ze mnie resztki etanolu, a zapach wchodzących w zieleń zbóż okraszonych wysepkami maków i obrzeżonych ciemnym kołnierzem lasów na horyzoncie, przenika skórę i poprzez płuca wdziera się w krwiobieg faliście, przejrzyście, soczyście. A teraz miałem to ubabrać? Zdeptać i zaprzeczyć? Zaprzeć się przy tej starej pompie całej tej radości świeżego umysłu i zdrowego ciała? Ale co tam. Szklanka jedna nie zaszkodzi. Dlaczegóż by nie? Nic mi przecież nie grozi. Tak byłem pewny siebie, że bawiłem się myślą o własnej obawie. Wypiję jedną, podpuszczę cug a potem spokojnie odmówię następnej kolejki. Jedna i do babci. Do domu. No bo gdyby wcale, to widać, że ta odmowa z naprężenia i że w strachu cała i słaba bardzo. Bo tak wcale, tak zupełnie nic, to jakieś takie niemal histeryczne. Tak gwałtownie to słabość i niepewność bronić się lubi. O, wiedziałem, że tak będzie, że ojciec flaszkę sprowadzi. Nie wiedziałem jednak, że wylezie po mnie aż na stację. Ale dobra, co mi tam, może i lepiej. Wciągnę setkę i powiem mu jakby nigdy nic: "Dobra, na dzisiaj wystarczy, wrzucę coś na kocioł i połażę po wsi. Chcesz wywalić resztę to zawołaj stryja, on ci w trymiga pomoże glasa rozpracować". Tak mniej więcej kombinowałem. Wtedy pokazałbym jaki silny już jestem. No i prawie się udało. Tylko... no, podpaliłem się rozmową. Być może ojciec mnie trochę podprowadził. Tak teraz myślę. Wiedział gdzie szarpnąć, jakie słowo pod nogi cisnąć abym wpadł w poślizg. No i wystarczyło o jeden raz za dużo podnieść. Sam zacząłem nalewać kolejną lufę. A on zwlekał, droczył się, a przy okazji prowokował. Może zresztą trochę to wyczuwałem. Może dawałem się tak na tych słowach wozić jak na skórkach od banana. Dość, że u pobliskiego gospodarza kupiliśmy jeszcze jedną flaszkę a później jeszcze jedną. Miałem za sobą noc w pociągu. Byłem głodny a przy tym złakniony gadania. Później nie pamiętam. Dopiero ten pies. Nie wiem skąd tam to bydle i skąd ja. Dość, że ocknąłem się, gdy już leciał za mną, leciał na mnie a ja, w sadzie jakimś zarośniętym, a wkoło jeżyny i kury mi spod nóg na boki. Najpierw myślałem, że to sen. Że śpię i może w pociągu jeszcze jestem. Miewałem takie sny, podczas których uświadamiałem sobie w pewnym momencie, gdy strach paraliżował mnie już na całego, że to, co mnie otacza, dzieje się jedynie w mojej głowie i że wystarczy przetrzeć oczy, aby wyrwać się ze szpon zmory. Pamiętam nawet, że w pewnym majaku skoczyłem jakiegoś z wieżowca, gdyż wiedziałem, że stać mi się nic nie może. Ale to z psem było zbyt realne. Tak realne jak jeżyny, które darły mi spodnie i rozdzierały łydki gdym przedzierał się przez nie z sercem, które całe w ustach czułem. Nic nie rozumiałem, nie pamiętałem tego, co zdarzyło się przedtem. Świadomość wskoczyła na mnie nagle, potworna zdziczałym sadem i psem w nim diabelskim. Sadem pełnym psa i psem sadzącym za mną z prędkością lokomotywy. I nagle upadłem. A wtedy pies skoczył mi do gardła. Ledwie zdążyłem szyję ręką osłonić, gdy poczułem zęby na nadgarstku.
I coś jeszcze poczułem; złość ogromną. I żal. I ten żal większy był jeszcze od złości.
I od strachu. I nie wiem do kogo żal ten i tak gwałtownie. Do psa, do siebie, czy do ojca może. Albo do Boga Ojca samego. Bo zewsząd on mnie - ten żal - napadł. Także i z tej gwiazdy, którą tam, nad głową, w momencie jednym, gdy upadłem, kątem oka ujrzałem, a może i z jeżyn i jeszcze z trawy w której zginąć miałem jak zdybana w sidła kuropatwa, i pewnie jeszcze z domu babcinego, co tam, za polem, ciepłym oknem drodze wiejskiej świecił. A może także z książki, którą przed wyjazdem pozostawiłem w domu na stoliku przy łóżku otwartą. A najpewniej zewsząd naraz i ze mnie jeszcze. A ze mnie być może i najbardziej. W każdym razie miałem go, ten żal, miałem go w sobie i na sobie i cięższym mi on był ponad tego psa co śliną chlapał mi po twarzy.
I z tego żalu, z niego właśnie krzyczeć zacząłem. A wrzeszczałem całym jakby życiem.
I śmiercią całą. I żal ten i wódka i babcine ogórki wraz z tym krzykiem, na tym krzyku wyjechały ze mnie prosto w ten rozziajany, śmierdzący, zaśliniony pysk i w te czerwone, mordercze ślepia. Jakoś tak to przecież bywa, że człowiek na samej krawędzi rozpaczy, gdy już nadzieje wszystkie na ratunek z niego opadną i gdy w jednym momencie uświadamia sobie bezskuteczność jakiekolwiek walki, w tej jednej chwili, w jednym miejscu, prostuje się nagle, unosi jakby, potężnieje i staje naprzeciwko grozy, która go przed chwilą jeszcze paraliżowała. A tak mocno, tak pewnie i z takim spokojem nagle staje, że grozie odbiera jej grozę, obezwładnia ją, umniejsza i ku własnemu zaskoczeniu - powala niekiedy. Tak myślę sobie teraz, że wtedy, w tym jednym, momencie, gdy życie moje całe w psim pysku truchlało, że wtedy - a prawie to pamiętam - najbardziej żal mi się zrobiło drugiego tomu Braci Karamazow leżących w momencie mojej zapsianej śmierci na stoliku przy łóżku. No, że już nigdy końca książki nie doczytam. Tak, tego żal mi było najbardziej. I wtedy właśnie oni - Karamazowy mnie uratowali. Bo ich tak żałowałem. I za to mnie uratowali. A Alosza najbardziej mnie uratował, bo modlił się za mnie wtedy całym sercem, gdy leżałem tam, na trawie, pośród jeżyn i psem przygnieciony z kostuchą się bratałem. Bo - teraz tak myślę - gdybym krzyczał ze strachu i samym strachem tylko, gdybym przerażeniem tylko samym krzyczał, - zwierzę strach by mój najpewniej wyczuło. I nabrałoby jeszcze pewności do podjętego mordu. Ale żal? Najpewniej taki pies nie potrafi żalu odczuwać, w każdym razie takiego żalu, w jaki popada, jaki napada niekiedy ludzką istotę, ale i, być może, właśnie obcość tego uczucia wyrzucona z całą mocą z mojego gorącego już mu gardła, jego niestosowność w tym momencie i w tym miejscu, zdezorientowały, przeraziły psa na tyle, że odskoczył ode mnie jak sprężyna i ze skowytem przypadł pod pobliskie drzewo. Zgoda, rzygnąłem mu także w mordę, ale dopiero wtedy, gdy już ogon pod siebie kulił. A wtedy ja obróciłem się na bok i całą resztę z trzewi w trawę z siebie wydarłem. Później przykląkłem i czepiając się gałęzi pobliskiego drzewa wyprostowałem nogi i ruszyłem w stronę pola. Gdy wytaczałem się z sadu, uchwyciłem się jakiegoś zeschłego płotu i spojrzałem na miejsce swojej kaźni. Ten Który Mnie Przed Chwilą Zagryzł pochylał się nad tym, co przed chwilą pozostawiłem w krzakach. Machał ogonem. Był ostatecznie zadowolony. Później szedłem przez pole. A była to droga jakby wskroś siebie podjęta. Przez te wszystkie nierówności, doły, zakręty i kamienie.
Szedłem a krajobraz podsuwał mi przed oczy to miedzę wąską, to fragment nieba zachodem już pociemniałego, to kawałek lasu z tej lub z tamtej strony, tudzież strzechę wynurzającej się zza pagórka chałupy. Wszystko wokół przesuwało się, tańczyło, kołysało, a ja z trudem wbijałem się w grunt nogami i odpychałem do tyłu to całe rozchybotane pole, dążąc ku drodze, która miała mnie doprowadzić do babcinego domu. Setki razy spadałem z miedzy waląc się w młode zboże, pomiędzy maki lub kapustę i po każdym upadku leżałem dłuższą chwilę, łapiąc oddech i walcząc zaciekle z nieubłaganą potrzebą snu. "Babciu - szeptałem - Babciu, wyjdź po mnie z lampą na pole. Wyjdź po mnie i uratuj bo, co psu odebrałem, ziemi oddać będę musiał. Babciu Antosiu. Babciu uratuj". Gadałem tak do siebie i było to gadanie jak modlitwa, cała gorąca łzami, które mi po gębie usmarkanej ciekły nieustannie. I nagle pole się skończyło a ja wylazłem na sklep. Taki wiejski, ogólno spożywczy, gdzie i wiadra i piwo i ogórki i mięso kupić można. I ja w ten sklep z rozpędu, wprost z pola, przez drzwi z hurkotem wjechałem.
I rozpoczął się film drugi. Albo drugi odcinek. Z marszu, bez czołówki, zwiastuna, bez zapowiedzi. Była to kolejna kostka domina. I ja sam byłem tą kostką gdy tak z pola wpadłem do sklepu.
A tam nikogo. I tylko sprzedawczyni coś na półce ustawia. Obejrzała się i aż krzyknęła a po chwili z przestrachem pyta: "Co się panu stało? Czy ktoś pana pobił?" A ja, że nie, tylko, że się trochę zmęczyłem tym spacerem z psem po polu, ale jak wypiję nieco wódki to pójdę spać i do jutra wszystko się ułoży. Tak do niej. A ona pyta jaką wódkę chcę. A ja jej, że Gorbaczowa. I z lodówki koniecznie. Więc ona dalej ile, no niby jakiej flaszki potrzebuję, a jej, że krowę, tzn, 3 litra. I Żywca z bąblami. Wodę znaczy się czystą. A w tym samym czasie stoję z boku, słucham tego, co mówię i zastanawiam się czy mam kasę na dużą flaszkę. Kobieta stawia butelki na blat a ja proszę o płatną reklamówkę. A wszystko po to, aby zyskać nieco na czasie i przemyśleć ile kasy powinno mi jeszcze zostać po porannym nalewaniu. Sprzedawczyni ładuje butelko do folii a ja biorę kirę i wychodzę. Bo już postanowiłem, że jej nie zapłacę. No więc ona do mnie, że nie dostała pieniędzy, a ja, że przed chwilą pobrała ode mnie 50 zł. Mówię też, że reszty nie trzeba i zmierzam do drzwi a ona za mną i łaps za torbę i odebrać mi chce zakupy. Wtedy złapałem ją dłonią za twarz i pchnąłem do tyłu na ladę. Brzęk, rumor jak cholera. Wychodzę i przed sklepem otrzepuję spodnie. I nawet się nie oglądam.
Droga pusta. Ktoś przejeżdża na rowerze więc staję i leję na pobliski płot. Idę dalej. Najpierw to chciałem zajść do babci, do stodoły i tam nadźgać się do końca. Tak, żeby stracić rozeznanie i zasnąć. Ale później się rozmyśliłem i postanowiłem odnaleźć ojca. Żeby zrewanżować mu się za poranne przyjęcie. Ale po drodze - a miałem zamiar okrężną drogą, wzdłuż szosy powrócić na stację - musiałem przejść obok babcinego domu. Więc, gdy go mijałem, zakradłem się na podwórze i na palcach podszedłem do okna. Zaglądam i widzę, że babcia stoi przy kuchni i dokłada szczapy do paleniska. Na kuchence gar duży się waży. Babcia miesza w saganie i nagle wyjmuje zeń pieroga. Próbuje czy dogotowany. Myślałem, że zemdleję z głodu, ale i od razu rzygać mi się zachciało. Cofnąłem się w podwórze i wtedy zauważyłem rower stryja Władka oparty o płot przy oborze. Ale nim wziąłem rower, wyszukałem na podwórzu kawałek kija i przed wejściem do chałupy, na ubitej ziemi wydrapałem słowa: "DZIEŃ DOBRY BABCIU". Potem położyłem się na ziemi i ucałowałem drewniane schody przed drzwiami. Nie wiem pod którą chałupą udało mi się wreszcie usiąść na siodełku. Kierownica wymykał mi się z rąk, rama wyjeżdżała spod siedzenia a koła kręciły się w różne strony, więc jechałem raz do przodu a raz do tyłu. Wreszcie zakręciłem mocniej i poniosło mnie przez ciemną wieś, ku szosie i ku stacji. Wódka wisiała w torbie na kierownicy jeszcze w jednym kawałku a ja modliłem się aby nie upaść na szosę, co skończyć musiałoby się dla fatalnie dla Gorbaczowa. Póki co zgubiłem tylko flaszkę z wodą mineralną. Po drodze przejechały mnie ze cztery samochody osobowe i jedna ciężarówka, która najechała na mnie z przodu wciskając mi w twarz łańcuch od roweru i wgniatając mnie w asfalt jak żabę. Raz także wpadłem pod motocykl a innym razem spadłem z mostu do rzeczki, w której utopiłem się do imentu, po czym zasnąłem na twardym żwirze, pomiędzy starą oponą rowerową i kilkoma srebrnymi kapslami od piwa, które mrugały do mnie w wodzie jak gwiazdy. Wreszcie stacja wyjechała mi jak kołem ratunkowym na ratunek pasiastym szlabanem na którym przez moment, wyczerpany, nie schodząc z roweru, wisiałem przerzuciwszy ręce i głowę na drugą stronę. Stacja stała w światłach, ale milcząca, porzucona, bezludna, zapomniana jakby. Przeszedłem wreszcie pomiędzy pasiastymi ramionami metalowych rur, ustawiłem rower przy płocie i idę na polanę gdzieśmy z ojcem wódkę rano pili. Nikogo nie ma. Światło z lampy nad peronem odbija się blado w słoiku po ogórkach i w pustych butelkach po Krakusie. Penetruję przez chwilę pobliskie krzaki. Na próżno. Siadam i wyjmuję z torby Gorbiego. Gdzieś we wsi szczeka pies. Lampy zawieszone na drutach wzdłuż peronu kołyszą się miarowo na wietrze. Drzewa wzdychają chłodnym wiatrem. Unoszę butelkę do góry i widzę gwiazdy, które po chwili spływają we mnie razem z wódką. Ulga. Kilka głębokich oddechów i następny, długi, chłodny haust. Gorzała leci we mnie jak kompot, i tylko, gdy celuję dnem ku niebu, gwiazd nade mną przybywa.
Czułem, że jestem peronem, torami i semaforem. Rozpływałem się w drzewach, byłem wiatrem, liściem, ptakiem, księżycem i słupem trakcyjnym. Uśmiechałem się do gwiazd, drzew i latarń i one śmiały się do mnie i mrugały. Akceptowały mnie. Las mnie akceptował i stara pompa zrzędziła coś przyjaźnie. Opróżniłem butelkę chyba w niecałe pół godziny. Tak teraz myślę. Później patrzyłem na jej gładkie, pozbawione mocy ciało i płakałem z czołem opartym o nią; pustą, milczącą i obojętną. Wreszcie uniosłem ją za szyjkę i uderzyłem dnem o leżącą w pobliżu butelkę po Krakusie. Pękły obie. Przytknąłem ostrą krawędź do przegubu lewej ręki. Gwiazdy skrzypiały nade mną przymocowane do słupów nad torami i tańczyły wraz z gałęziami lasu wiszącego ciemno ponad stacją. Wszystko tańczyło. Nic nie było poza tańcem. Ścisnąłem lewą rękę kolanami aby nie wymykała mi się na wszystkie strony. Prawą ręką wbiłem szkło poniżej dłoni i pociągnąłem ku sobie. Prawie nie bolało. Przez moment leżałem w trawie twarzą do góry, widząc jak Wielki Wóz zjeżdża z góry do mnie, cały wypełniony migotaniami, które wkrótce poczęły biegało mi po rzęsach jak zimne ognie. Za dużo tego tam - myślałem - Za dużo i za obco. Kilka świateł, komin, okno i basta. Po tam te wszystkie miasta? Po co? Jeżeli bezludne to po i komu? Tak mniej więcej jakoś myślałem, ale leniwie, spokojnie. Nic mnie nie obchodziło i nic nie bolało. Uniosłem nawet lewą dłoń do góry aby sprawdzić, czy wystarczająco mocno przejechałem szkłem przez rękę i wtedy poczułem krew na czole. Odetchnąłem z ulgą. Z oddali zabrzmiał gwizd lokomotywy. Wydawało mi się, że śnię sen dawny a niedokończony w którym najeżdża na mnie pociąg a ja - przywiązany do kolejowych podkładów - czekam bezsilnie na mające mnie zmiażdżyć za moment żelazo. I dlatego uświadomiłem sobie teraz, że sen to tylko, że zaraz za tym, gnającym na mnie Wielkim Wozem, biegnie do mnie także przebudzenie, bezpieczne, ciepłe, zaplątane całe w przytulenia i, że, słyszalne już przy stacji sapanie parowozu, to oddech Bożenki na poduszce obok, tuż przy mojej twarzy. Śmiech mnie ogarnął. Uniosłem się na dłoniach i na czworakach podążyłem w stronę przejazdu. Czkając ze śmiechu minąłem siatkę i zaraz za nią, na pierwszej szynie położyłem głowę. To traciłem świadomość, to ją odzyskiwałem. Chłodny metal dzwonił mi przy skroni i nie wiedziałem czy to moje tętno szynę porusza czy lokomotywa zza zakrętu już ku mnie wyjeżdża. No dalej, dalej! Szeptałem ironicznie zanosząc się kpiącym śmiechem w dudniącą ciemność. Dalej, konserwo! Śmiało! Pobudka panie Paprykarzu! Pobudka!
I wtedy usłyszałem płacz dziecka. Wyraźny, bliski, realny. I zobaczyłem Bożenę. To nie był sen. I to nie była jawa. Nie wiem co to było. Być może sam Pan Bóg tak dzieckiem we mnie zapłakał i obraz taki ku mnie z góry posłał. Widziałem jak Bożenka tuli niemowlę w ramionach i oboje - ona i dziecko - patrzą na mnie. Dziecko płacze a Bożenka gładzi je po główce. Patrzy mi w oczy i milczy. I milcząc staje się - wraz z dzieckiem bledsza coraz, dalsza, przeźroczyścieje, niknie, ubywa... I nagle przeraziłem się tego przebudzenia na które czekałem. I śmiechu swojego się przeraziłem. Nie w przebudzenie już chciałem uciekać, ale w sen się cofnąć. Sen nimi bezpieczny, ten sen zatrzymać. I wtedy zobaczyłem, że mgła w której obie giną wydobywa się spod brzucha wyjeżdżającej zza zakrętu lokomotywy.
Gdy dostrzegł mnie jeden z wysiadających z pociągu pasażerów, leżałem wciśnięty całym ciałem w siatkę odgradzającą mnie od przejścia dla pieszych, niecały metr od torów,.
Bo jeszcze nie czas na mnie. Może jutro. Nie, nie jutro, a nawet nie pojutrze. Jutro napiszę długi list.
Powiem Bożence, że już ją umiem kochać.
powrót do spisu treści
Sven Hajman
Spotkanie
Była zima. Zielony wilk wyruszył na polowanie. W pewnej chwili zobaczył śnieżnego królika, których pełno było na białych pustkowiach nedinotckiego barren. Zbliżył się do niego i nagle usłyszał szczęknięcie metalu, a coś zacisnęło się na jego prawej przedniej łapie. Poczuł straszny ból. Próbował odskoczyć do tyłu, żeby wyrwać się z pułapki, lecz na nic się to zdało. Żelazna obręcz trzymała zbyt mocno. Był w potrzasku. Wiedział co go dalej czeka, gdyż w trakcie swych wędrówek nie raz obserwował z ukrycia ludzi zakładających i opróżniających sidła. Zrezygnowany i obolały przeleżał tak kilka godzin, aż zobaczył zbliżającą się na trzcinowych nartach postać. Kiedy przyjrzał się jej dokładnie, stwierdził, że jest to chłopiec - drobny szatyn, który nie był już dzieckiem ale nie wyglądał jeszcze na dorosłego mężczyznę. I co najważniejsze, zupełnie nie przypominał myśliwego. Nie miał bowiem łuku, ani strzał, ani żadnej innej broni. Endi (tak bowiem miał ów chłopiec na imię) przystanął zszokowany widokiem, gdyż zorientował się, że przed nim leży w sidłach zielony a właściwie ciemnooliwkowy wilk. Ponieważ według niego takie wilki nie istniały, uznał, że musi być to bardzo niezwykły przedstawiciel tego gatunku zwierząt. Nie wierzył w przypadki, więc pomyślał od razu, że to przeznaczenie ściągnęło ich obu w to miejsce. W jakiś sposób ich losy są ze sobą splecione. Dzięki temu, że jego chrzestny ojciec, czarnoksiężnik cesarza Ryszarda .. Gwenolt, nauczył go porozumiewać się ze zwierzętami, przekazał zielonemu wilkowi w myślomowie:
" Nie bój się. Spotkałeś mnie i odtąd wszystko będzie dobrze"
Wilk nie odpowiedział ale spojrzał przyjaźnie na chłopca.
"Teraz cię uwolnię" - mówił dalej w myślomowie Endi - " tylko mnie nie zjedz".
Chłopiec magiczną mocą rozerwał sidła. Zielony był na tyle ranny, że nie tylko nie mógł zjeść swojego wybawcy, ale w ogóle nie mógł się ruszyć, gdyż jego łapa krwawiła i bardzo bolała.
" Widzę, że muszę się zabawić w uzdrowiciela zwierząt" - powiedział do wilka chłopiec ściągając narty.
" Dziękuję za pomoc" - tym razem odpowiedział w myślomowie zielony.
Endi magicznymi zabiegami zasklepił mu rany i dodał energii, tak że ten mógł wstać. Chłopiec
pomyślał, że jak najszybciej powinni oddalić się od legalnej przecież linii sideł, zanim zaskoczy ich myśliwy.
"Chodź" - powiedzia1 w myśli Endi, biorąc narty na ramię - "zabieram cię ze sobą". Wilk był mile zaskoczony tą propozycją -
"Dobrze, więc chodźmy" - odpowiedział. Ruszyli w drogę, w trakcie której chłopiec opowiedział zielonemu pokrótce swoją historię...
Po godzinie dotarli do lasu. Tam wilk doprowadził Endiego do miejsca, gdzie rozbili obóz. Była
to piękna polana otoczona jodłowym 1asem i ukwiecona czerwonymi przetrwańcami, którym nawet sroga zima nie przeszkadzała w kwitnięciu. Rpiło się tam od siwych kolibrów unoszących się nad kwiatami. Chłopiec wziął się za rozpalanie ognia, przekonując spłoszonego wilka, że ognisko wcale nie jest tak niebezpieczne jak to się zielonemu wydawało. W końcu zwierzak dał się przekonać. Zapłonął ogień. Do wilka dotarło przyjemne ciepło. Chłopiec zebrał śniegu do kociołka i zawiesił go nad ogniskiem na niby wieszaku zrobionym z dwóch patyków. Następnie powrócił do uzdrawiania zielonego. ,,zaraz będą zioła" - przekazał mu w myślach.
Podczas, gdy chłopiec leczył go swoją magią, wilk opowiadał mu o swoim życiu. Endi czasem przerywał, zadając pytanie, które pozwalałoby mu lepiej poznać szczegóły opowieści. Poza tym słuchał z zainteresowaniem. Gdy jego "pacjent" skończył chłopiec rzekł:
"Po pierwsze potrzebna ci kilkudniowa kuracja".
"Po drugie od tej pory wędrujemy razem, bo nie wierzę w przypadkowość tego spotkania".
Zielony wilk, którego wilcza brać skazała na samotność za inny kolor sierści przeżył chwilę wielkiego wzruszenia. Polubił Endiego - bardziej niż chciał się do tego przyznać nawet przed sobą i czuł do niego wielką wdzięczność za pomoc, której ten mu udzielił, dlatego nie namyślając się długo odpowiedział:
"Dobrze".
"Wspaniale, że się zgadzasz !" - ucieszył się chłopiec i przytulił wilka jak psa. Dla wilka było to kolejne miłe zaskoczenie. Nie zaznał do tej pory bliskości.
"Od teraz jesteśmy przyjaciółmi" - mówił dalej Endi - "i nadaję ci imię Kethalig"
"Bardzo ładne imię" pomyślał Kethang a chłopiec odebrał impuls, że imię się podobało. "W życiu nigdy nie wiesz czy coś jest dobre, czy złe" - myślał dalej zielony wilk - "kiedy dzisiaj wpadłem w sidła to bolało nie do wytrzymania, ale dzięki temu zdarzeniu poznałem przyjaciela" .
powrót do spisu treści
Tomasz Wandzel
MATYLDA
Już po raz piąty słuchałem zapisu rozmów z Matyldą i nadal nie znajdowałem pomysłu jak jej pomóc. Jak zwrócić tej niespełna dwudziestoletniej dziewczynie to wszystko, co utraciła, a właściwie zostało jej podstępem odebrane. W moim przekonaniu nie można było z własnej woli rzucić się w żywioł, którego skutków nie jest się w stanie przewidzieć. Tak właśnie było z Matyldą. Postanowiła zmierzyć się z żywiołem, którego nie znała i z którym nie mogła wygrać. Sądziła, że poradzi sobie z rolą jaką przyjdzie jej grać. Nie wiedziała jednak, że jej rola już dawno została zaplanowana z drobiazgową precyzją i jedyne co jej pozostało, to być nieświadomą odtwórczynią. Matyldę poznałem w połowie września. Na początku myślałem, że jest to jeszcze jedna rozpieszczona córeczka bogatych rodziców, która wymyśliła sobie zaburzenia osobowości tylko po to, by spędzić kilka godzin u terapeuty, który oswobodzi jej umysł od tych wszystkich wymyślonych koszmarnych snów. On zainkasuje swoje honorarium, a ona będzie się mogła chwalić wśród przyjaciółek cudownym przywróceniem do świata normalnych. Matylda była jednak inna. Po pierwsze, nie była rozpieszczoną córeczką bogatych rodziców, a po drugie autentycznie potrzebowała pomocy. Na naszym pierwszym spotkaniu spytałem, czy mogę nagrywać nasze rozmowy. Wyraziła zgodę tak, jak by było jej już wszystko jedno, czy to co mówi umrze w otaczającej ją ciszy, czy też przerodzi się w wielki krzyk. Krzyk, który uświadomi tym milionom ludzi, którzy wpatrywali się w ekran telewizora, że oni też ponoszą winę za to co ją spotkało. To przecież dla nich zrobiono ten program, to oni kupowali tanią rozrywkę kosztem czyjegoś losu. W zalegającej mój dom ciszy wrześniowej nocy odsłuchuję jej matowy głos, który bez żadnych emocji opowiada wszystko, co ją spotkało.
14 września.
- Jak mam się do pana zwracać? - zapytała Matylda zaciskając dłonie na kubku z kawą.
- Tak jak będzie pani chciała.
- Dobrze, więc będę mówiła panie Wojtku.
- Nie mam nic przeciwko - odpowiedziałem spoglądając na jej szczupłą sylwetkę.
- Panie Wojtku, wie pan kim jestem, ale nie wie pan kim byłam i jak stałam się tym kim jestem. Dlatego też chciałabym, aby najpierw wysłuchał pan mojej historii, a dopiero później odpowiedział mi na jedno pytanie: Czy może mi pan pomóc?
- Dobrze - odpowiedziałem.
- Gdy teraz myślę o tym wszystkim, co wydarzyło się w moim życiu w ciągu ostatniego roku to mam wrażenie, że to tylko najbardziej koszmarny sen jaki mógł mi się przyśnić. Kiedy zaś uświadamiam sobie, że to nie sen, to chciałabym śnić o tym co było przed rokiem. Kwiecień w małych miejscowościach jest zupełnie inny niż w dużych miastach. Tu na każdym kroku widać wiosnę, słychać wiosnę i czuć wiosnę. Właśnie w takiej małej miejscowości mieszkałam z rodzicami i dwójką starszego rodzeństwa. Wtedy moje marzenia nie wykraczały poza zdaną maturę. Chociaż coraz częściej zahaczały o studia. Zawsze interesowała mnie sztuka, więc mgliste plany związane ze studiowaniem krążyły wokół ASP. Mój chłopak chciał zostać prawnikiem, tak więc razem uczyliśmy się do matury, a w wolnych chwilach zatapialiśmy się w marzeniach, jak to będzie za kilka lat, gdy będziemy już małżeństwem, ile będziemy mieli dzieci i jakiej rasy będzie nasz pies. Co do planów związanych z dziećmi było to o tyle komiczne, że nawet nam do głowy nie przyszło aby uprawiać seks bez ślubu. Czas matur był dla nas łaskawy i oboje bez żadnych problemów zdaliśmy maturę. Przyszła pora, aby zacząć poważnie myśleć o studiach, ale tydzień odpoczynku po maturach nie był na to właściwym momentem. To właśnie wtedy w jednej ze stacji telewizyjnych ogłoszono nabór do nowego programu. Tak dla żartów oboje wysłaliśmy swoje zgłoszenia, a po tygodniu już żadne z nas zajęte szukaniem uczelni nie pamiętało o tym. Mój chłopak zdał na prawo, ale ja miałam mniej szczęścia. Postanowiłam poświęcić rok na solidne przygotowanie się do przyszłorocznych egzaminów.
Panie Wojtku chyba minął już czas przeznaczony na nasze spotkanie - stwierdziła Matylda wciąż trzymając w dłoniach kubek z nietkniętą kawą.
- Tak rzeczywiście - potwierdziłem spoglądając na zegar tykający na kominku.
- To jesteśmy umówieni na środę - potwierdziłem odprowadzając Matyldę do drzwi.
17 września
- Wiadomość o zakwalifikowaniu mnie na kasting do programu była takim zaskoczeniem, że mnie najtrudniej było w to uwierzyć. Wszyscy mi mówili, że powinnam pojechać i chociaż spróbować. Ja nie byłam tego wcale taka pewna. Najbardziej jednak przekonywał mnie mój chłopak. Wiedzieliśmy, że jeśli stanie się tak, że dostanę się do tego programu, to przez trzy miesiące nie będziemy się widzieli. Ale cóż znaczyły trzy miesiące wobec możliwości wygrania bardzo dużych pieniędzy, które zapewniłyby nam doskonały start w dorosłe życie. W końcu stanęło na tym, że pojadę. Na eliminacjach kłębiły się tłumy młodych ludzi. Większość z nich nie miała więcej niż dwadzieścia lat. Pochodzili z różnych zakątków Polski, a z ich zachowania można się było domyślić, że są wśród nich dzieci profesorów, taksówkarzy, górników i rolników. Na początku każdemu z nas wręczono do wypełnienia ankietę. Była bardzo długa i szczegółowa. Niektóre pytania wydały mi się dziwne. Były tam pytania o wyznanie, o to czy jest się dziewicą, czy próbowało się narkotyków i wiele innych. Po wypełnieniu ankiety ponad cztery godziny czekałam na wejście do pokoju, gdzie prowadzono rozmowy indywidualne. Siedziały w nim dwie dziewczyny i jeden chłopak wszyscy niewiele starsi ode mnie. Przejrzeli wypełnioną ankietę, zadali kilka pytań i powiedzieli, że jeśli przejdę do następnego etapu, to zostanę o tym powiadomiona. Po trzech tygodniach powiadomiono mnie, że przeszłam do kolejnego etapu. Znowu była wizyta w Warszawie, ale tym razem ludzi było znacznie mniej, a i rozmowy były dłuższe. Tak było przez pięć kolejnych etapów. Na ostatniej rozmowie powiedziano, że jeśli przejdę dalej to będzie to już półfinał i znajdzie się w nim dwadzieścia osób, które wyjadą na dwutygodniową sesję do Zakopanego. Z tej dwudziestki zostanie wybrana dziesiątka, która weźmie udział w programie. Tym razem znowu miałam szczęście i w połowie sierpnia wyjechałam do Zakopanego. Razem ze mną było tam dziewięć dziewcząt i dziesięciu chłopaków. Dwa tygodnie spędziliśmy na poznawaniu siebie i swoich charakterów, na rozmowach z ludźmi z ekipy. Wyjeżdżając każde z nas otrzymało kopertę, którą mieliśmy otworzyć dopiero po powrocie do domu. Tym samym pociągiem co ja jechał też Adam - jeden z dziesiątki chłopaków. W trakcie naszej rozmowy okazało się, że on także startował na ASP i też się nie dostał. Dlatego też postanowił startować do tego programu. Osiem godzin w pociągu minęły tak szybko, że aż było żal się rozstawać. Jadąc autobusem do mojej miejscowości uświadomiłam sobie, że Adam jest bardzo do mnie podobny. Interesuje nas to samo, jego spojrzenie na rzeczywistość było podobne do mojego. Po przyjeździe do domu pierwszą rzeczą było uroczyste otwarcie koperty. W środku znajdowało się zaproszenie do udziału w programie.
21 września
Program realizowano na żywo w luksusowo wyposażonym domu. Wszędzie umieszczone były kamery i mikrofony, co z początku mnie trochę onieśmielało. Zasady programu były dość proste. Na początku mieliśmy się podzielić na pięć dwuosobowych zespołów. Każde z nas miało napisać na kartce imię osoby, z którą chciało by się być w zespole. Jeśli wytypowana przez nas osoba napisała nasze imię wtedy stawaliśmy się zespołem, jeśli zaś nie kartka trafiała do koszyka, z którego później miano losować pary. Na mojej kartce widniało imię Adama, który także brał udział w programie. Ja miałam pokazać kartkę jako przedostatnia. W trakcie pokazywania karteczek dobrały się już trzy pary, ale Adam nadal był wolny. Przyszła jego kolej i ku mojemu zadowoleniu na jego kartce widniało moje imię. W ten sposób razem z Adamem stworzyliśmy zespół. Nasze zadanie było bardzo proste, ale też niezwykle trudne. Chodziło o to, aby osoby z zespołu jak najlepiej się poznały, ponieważ w trakcie programu miały być organizowane różne testy sprawdzające znajomość drugiej połowy zespołu. Jednak o pozostaniu lub odejściu z programu decydowali widzowie. Być może wtedy miałam jeszcze szansę się wycofać, ale wizja głównej wygranej chyba mi tę szansę przesłoniła. Najgorsze było to, że byliśmy zupełnie odcięci od świata zewnętrznego. Nieobecność mojego chłopaka stawała się coraz bardziej dokuczliwa. Adam jednak zawsze mnie pocieszał, że trzy miesiące to nie tak wiele. A czas, który był wypełniany różnymi zajęciami nie pozwoli mi tęsknić. Słowa Adama stały się prorocze, a nawet mogę rzec, były złą przepowiednią. Po miesiącu przyłapywałam się na tym, że wcale nie myślę, ani też nie tęsknię za moim chłopakiem. Po dalszych dwóch tygodniach doszło do tego, że bardziej myślałam o Adamie, niż moim chłopaku. Wspólnie spędzany czas, długie rozmowy o sobie, oraz fakt że stanowiliśmy jeden zespół i to zespół, który był najlepszy sprawiły, że zakochałam się w Adamie. Któregoś wieczoru, gdy już wszyscy poszli spać, a ja z Adamem nadal w salonie oglądaliśmy film on spróbował mnie pocałować, a ja ku mojemu zdumieniu nie protestowałam. Zaczęłam też zauważać, że przejmuję od Adama poglądy na niektóre sprawy. Po tygodniu postanowiłam mu powiedzieć, że go kocham. Nie wiedziałam jak on na to zareaguje, czym innym jest jeden pocałunek, a czym innym wyznanie miłości. Jakież było moje zaskoczenie i zdziwienie, gdy Adam powiedział, że zakochał się we mnie już w Zakopanem. I że specjalnie pojechał moim pociągiem tylko po to, by pobyć ze mną tych kilka godzin sam na sam. Powiedział też, że jego marzeniem było to, by tworzyć ze mną zespół, ale nigdy nie sądził, że go pokocham. Wtedy po raz pierwszy Adam przyszedł do mnie w nocy i całą noc przytuleni do siebie szeptaliśmy wyznania, snuliśmy plany i wystarczyło, że tu jest i że mnie przytula. Z programu odpadły już dwa zespoły i konkurencja stawała się coraz większa. Wszystko wskazywało, że do finału programu powinniśmy dojść, ale był jeszcze zespół, który tworzyły Justyna i Kasia, i wcale nie byłam pewna, że zdołamy je pokonać. Na początku trzeciego miesiąca Adam zaproponował, abym przeprowadziła się do jego sypialni. Nie bardzo wiedziałam jak na to zareagować. Przecież znaliśmy się dopiero trzy miesiące. To prawda, że go kochałam, ale nie znaczy to, że byłam gotowa na wspólne łóżko. Adam przekonywał mnie, że wspólna sypialnia niekoniecznie musi oznaczać seks. Po tygodniu się zgodziłam i wtedy odkryłam, że zaczyna na nas głosować coraz więcej ludzi. Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że od momentu, gdy zaczął się program bardzo się zmieniłam. Już nie krępowały mnie kamery i mikrofony śledzące każdy mój krok i każde słowo. Nie gorszyło mnie to, że Monika z Rafałem, którzy jako pierwsi odpadli, kochali się pod prysznicem, ani też to, że setki tysięcy ludzi widzą jak całuję się z Adamem. Ten program uświadomił mi, że można żyć zupełnie inaczej bez więzów obyczajowych, stereotypów, które krępują naszą cielesność. Zastanawiałam się jak to możliwe, że nigdy prędzej nie odczuwałam pragnienia bliskości drugiej osoby tak mocno jak to było z Adamem. Do końca programu zostały tylko dwa tygodnie i tak jak się spodziewałam w finale byliśmy ja z Adamem i Justyna z Kasią. I choć nadal wszyscy żartowaliśmy, wspólnie przygotowywaliśmy posiłki, braliśmy udział w testach sprawdzających, które traktowaliśmy raczej jak dobrą zabawę, to gdzieś w nas narastało pragnienie zwycięstwa, chęć pokonania przeciwników.
26 września
Nadszedł wreszcie dzień rozstrzygnięcia. Wszyscy byliśmy spokojni, opanowani i wyluzowani, ale tylko na zewnątrz. W środku panowała prawdziwa burza. Tylko jeden zespół mógł otrzymać główną nagrodę. Prowadzący przedłużał chwilę ogłoszenia wyników, tak że miałam wrażenie jakby trwało to kilka godzin podczas, gdy minęło dopiero 40 minut. Wreszcie odczytał wynik. Jakież było nasze szczęście, gdy okazało się, że to właśnie ja i Adam wygraliśmy program. Ogłoszono koniec programu, oddaliśmy mikrofony, które zawsze nosiliśmy przy sobie i po raz pierwszy przestały nas śledzić kamery. Justyna i Kasia z wyraźnym wysiłkiem pogratulowały nam wygranej i jeszcze tego samego wieczoru opuściły dom. Zostaliśmy sami w tym ogromnym domu, a nazajutrz mieliśmy załatwiać sprawy związane z odebraniem nagrody. Po raz pierwszy od trzech miesięcy zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Jutro wrócimy do rzeczywistości, która na pewno nie będzie już taka sama. Będę musiała porozmawiać z moim byłym chłopakiem. Uważałam, że to mu się należy. Ta ostatnia noc w domu gdzie poznałam prawdziwą miłość miała być wyjątkowa. Oboje tego chcieliśmy i oboje wiedzieliśmy, że to się stanie właśnie tej nocy. Adam był bardzo czułym kochankiem. Wiedział, że jestem dziewicą i nie robił nic na co nie miałam ochoty. Noc była tak wspaniała, że w ranek który nastał po niej nie mogłam uwierzyć. Po śniadaniu po raz pierwszy od trzech miesięcy włączyłam telewizor. To co zobaczyłam było dla mnie jak uderzenie kamieniem, po którym brakuje tchu. Na wszystkich programach dyskutowano na temat naszego programu, a raczej na temat ostatniej nocy jego zwycięzców. Gdy zapytałam Adama czy widzi to samo, ze spokojem odpowiedział że tak. Ale jak to się mogło stać? Dopytywałam go próbując jednocześnie to wszystko co się wydarzyło poukładać w jakąś logiczną całość. Przecież program został zakończony wczoraj i kamery miały być wyłączone. Niestety zgodnie z umową kamery przestają pracować w momencie opuszczenia domu przez ostatnich uczestników programu - powiedziała stojąca w drzwiach Ewa, która była producentem. Przecież te sceny oglądało pół Polski! - zaczęłam protestować. Czy ty jesteś lepsza od Moniki i Rafała? - zapytała Ewa siadając naprzeciwko mnie. Można by powiedzieć, że nie - odpowiedziała za mnie nie dając mi dojść do głosu. Jedyna różnica polega na tym, że oni za swój numerek nie dostali miliona. Tu są dokumenty do podpisania. Po ich podpisaniu pieniądze zostaną przelane na wasze konta. Podpisałam leżące na stole dokumenty i wybiegłam do łazienki. Wymiotowałam długo chcąc pozbyć się z siebie tego wszystkiego, co zalegało we mnie jak zgniłe jabłko. Gdy wróciłam Ewa właśnie zbierała dokumenty. Wychodząc powiedziała do Adama: Świetna robota, szef mówił, że za ten program masz premię. Spojrzałam na Ewę i Adama. Co to ma znaczyć? - zapytałam wpatrując się w Adama. Nic kotku - powiedział Adam wstając od stołu. Może jeszcze tyle, że ty musiałaś to ze mną zrobić. To był najważniejszy punkt programu.Po czym wyszedł razem z Ewą.
29 września
- Następnych kilku tygodni nie pamiętam. Dni upływały na płaczu i alkoholu. Po miesiącu postanowiłam pojechać do rodziców. Moja matka powiedziała tylko tyle, że nie tak mnie wychowała. Ojciec dodał tylko, że nie chce znać córki, która jest dziwką. Do chłopaka, z którym planowaliśmy przyszłość nie miałam odwagi pojechać. Wróciłam do Warszawy. W końcu miałam na koncie sporo pieniędzy. Rzuciłam się w wir wydawania. Po miesiącu miałam już dom, kilka samochodów, cztery pokoje ubrań, kilku mężczyzn na kilka nocy, ale nie miałam ani jednej chwili szczęścia. Po trzech kolejnych miesiącach takiego życia postanowiłam coś zmienić. Byłam już u trzech terapeutów, ale żaden nie mógł mi pomóc. Oto cała moja historia panie Wojtku.
***
Schowałem ostatnią kasetę do pudełka i wpatrzyłem się w światła śpiącego miasta. Już wiedziałem jak mogę pomóc Matyldzie. Nie wiedziałem, czy ten sposób na pewno jej pomoże, ale wiedziałem, że muszę spróbować. Następnego dnia spodziewałem się Matyldy, ale o umówionej porze nie przyszła. Nie martwiło mnie to, ponieważ już kilka razy nie przyszła w umówionym terminie. Czekałem około godziny, po czym postanowiłem pojechać za miasto. Popołudnie było ciepłe, przesiąknięte jesiennymi dymami. Las zmieniał się już w barwny liściasty dywan. Prócz mnie spacerowało jedynie kilkoro ludzi. Wracałem powoli, nie miałem się do czego, ani do kogo spieszyć. W radiu podawano właśnie wiadomości. Spiker spokojnym głosem podawał sytuację polityczną i gospodarczą świata i kraju. A oto wiadomość z ostatniej chwili: przed godziną znaleziono zwłoki Matyldy Woch. Jak informuje policja, Matylda Woch popełniła samobójstwo. Matylda Woch była znana z telewizyjnego Reality Show. Pozostałe informacje docierały do mnie jak przez ścianę. Tylko echem odbijały się słowa popełniła samobójstwo.
Na okładce : "Kompozycja pasowa" - technika mieszana 24x21
Stefan Świtała - Gorzyce
|