|
|
Małgorzata Nowak
I nagroda
Pierwsza gwiazda
Droby śnieg przysiadał miękko na jego ubrani. Edward szedł ostrożnie swoją znajomą trasą. Z roku na rok wydawała mu się dłuższa. Tak naprawdę. to wiedział, że droga była ta sama tylko on coraz starszy i słabszy. Już niedługo odpocznę - pomyślał. Czuł jednak, że będzie mu tego wszystkiego brakować. W czasie swej wieloletniej pracy listonosza poznał kawałek historii domów; ludzi którym dostarczał pocztę, ich radości i smutki. Z niektórymi się zaprzyjaźnił. Przechodził właśnie obok
domu państwa Budzyńskich. Niegdyś często przy furtce wyczekiwała ich córka Marylka - dziś już Maria, na listy od Mateusza, obecnie męża.
Kilka domów dalej kiedyś mieszkali lekarze Adam i Ewa Krutkowscy. Bardzo ich Iubił. Pamięta jak pan Adam nagle zachorował i zmarł. To był rak. Pani Ewa sprzedała dom i wyjechała z dziećmi do większego miasta. Teraz mieszka tu młode małżeństwo.
- Panie listonoszu! Panie listonoszu!
Z domu wybiegła mała Bronia w niebieskim płaszczyku i czapce w paski.
- Wyglądałam na pana oknem bo mam coś dla pana - to pierniczki. Piekły je moja mama z babcią, ja też pomagałam. Bronia w uśmiechu pokazała niepełne uzębienie, co czyniło go jeszcze bardziej uroczym.
- Są pyszne, osobiście próbowałam.
- Dziękuję a ja też mam coś dla Ciebie i brata od gwiazdora.
Edwad wyjął z torby czekoladowe Mikołaje.
- Dziękuję, a to naprawdę od takiego prawdziwego z brodą?
- Tak, spotkałem go niedawno po drodze; spieszył się bardzo.
- A, to pewnie przygotować prezenty, babcia mówiła, że przyjdzie do nas wieczorem. Pomachała Edwardowi na pożegnanie i pobiegła do dou. w podskokach. Szedł dalej wrzucając do skrzynek listy i karlki z życzeniami świątecznymi. Było ślisko więc zwolnił jeszcze kroku. Pasek od torby coraz bardziej uwierał go w plecy. Ostami dom - zielony z białymi okiennicami należał do pana Kazimierza i pani Marty Pieczyńskich. Lubił tu zaglądać. Pani Marła zawsze częstowała go swoimi wypiekami. Dziś również wybiegła do niego niosąc paczuszkę. z pachnącym makowcem.
- Wszystkiego dobrego na święta panie Edwardzie.
- Dziękuję, wzajemnie. Dziękuję również za placek, na pewno jak zawsze będzie smaczny.
Mimo upływu lat odczuwał niegasnącą radość dawania komuś wyczekiwanego, uwiecznionego na papierze słowa.
Cieszył się, gdy widział radość innych. Dziś są komórki, komputery..., ale to nie to samo, co prawdziwy list w kopercie pisany od serca. On nigdy nie dostawał listów. Nie miał rodzeństwa. Rodzice dawno nie żyli. Był zupełnie sam, właściwie już od dziecka. Rówieśnicy nie chcieli się z nim przyjaźnić, uciekali od niego.
Był inny niż wszyscy - miał garb. Urodził się zdrowym chłopcem. To stało się później. Dzieciaki w szkole śmiali się z niego i wołali - Edzio garbus, po co nosisz ten plecak. Dokuczano mu bardzo. Wieczorami zawsze płakał do poduszki. Wstydził się o tym powiedzieć rodzicom, by nie mówili o nim mazgaj. Stał się przez to małomówny, zamknięty w sobie. Unikał towarzystwa. Kiedyś na gwiazdkę dostał farby - akwarele. Zaczął malować. To stało się jego azylem i jakby spowiedzią duszy, ucieczką przed światem.
Skończył swój obchód i wracał do domu. Dziś wigilia. Ubrał jak co roku od wielu lat małą, sztuczną choinkę, a na jej czubku zawiesił gwiazdę, którą dawno temu dostał od Zosi w szkole. Choć minęło już tyle lat i była trochę zniszczona, zawsze wzruszał się gdy wyjmował ją z pudelka.
Zosia nigdy się z niego nie śmiała. Nosiła takie śmieszne warkoczyki i miała najpiękniejsze oczy jakie kiedykolwiek widział. Bardzo się oboje przyjaźnili.
Pamięta - to było na lekcji zajęć plastycznych. Robili wtedy ozdoby choinkowe.
- Edwardzie - powiedziała. Zawsze tak ciepło i dostojnie wypowiadała jego imię - to dla Ciebie, by ta gwiazda przypominała Tobie o mnie.
Choć była tylko wycięta z tektury i pomalowana złotolem, czuł się wtedy tak jakby otrzymał prawdziwą gwiazdkę z nieba. On zrobił dla niej aniołka. Była tak szczęśliwa, że z radości pocałowała go w policzek, a on czuł jak się rumieni.
Zosia krótko po tym zginęła pod kołami ciężarówki.
Rozchorował się wtedy. Ponad tydzień nie chodził do szkoły. A później... wszystko bez Zosi było inne.
Rozejrzał się po mieszkaniu. Wydało mu się bardziej puste niż dotychczas. Oczy napełniły się łzami. Założył odświętne ubranie. Pójdzie do kościoła. Ksiądz zorganizował wigilię dla samotnych, a później będzie pasterka i jakoś przetrzyma.
Przeszedł ulicę i wszedł do oświetlonego latarniami parku. Było trochę mroźno i pięknie. Drzewa oszronione, ziemia pobielona śniegiem, w oddali maleńkie światełka domów, jeszcze dalej rozpromienione wystawami sklepowymi miasto. Skręcił w alejkę i nagle poślizgnął się na stopniach i stoczył na dół uderzając głową o krawężnik. Poczuł straszny ból w plecach, a ciepła krew wypływała mu z rozbitej głowy w rytm tętna. Nie miał siły się podnieść, ani krzyczeć o pomoc. Przez moment odczuwał lęk. Poruszał ustami łapiąc powietrze. Robiło się coraz zimniej. Nie było nikogo. Gdzieś jakby z oddali, później coraz wyraźniej słyszał zbliżający się do niego cudowny, chóralny śpiew z nieznaną mu dotąd pieśnią.
Spojrzał w niebo. Na czarnym tle rozbłysła pierwsza gwiazda. Nagle dostrzegł znajomą twarz pochyloną nad nim. Uśmiechnął się. Poczuł taki błogi spokój. Odetchnął. Nie czuł już bólu i zimna. Wyciągnł dłoń.
- Zosiu jak dobrze, że przyszłaś.
powrót do spisu treści
Hanna Domańska
2 nagroda
Chorzy
Uwięzione między światłem
a cieniem,
w wąskiej ścieżce bólu,
już niepewne
czy z nami pozostać
ślą nam jeszcze
przedostatni, lśniący promień,
Drżące płomyki świec
Nadzieja
Minie
powrót do spisu treści
Stanisław Herzog
3 nagroda
Razem
Może tego lata
usiądziemy na ławce przed domem wieczorem -
medytując nad losem
uczynimy cud
wpatrzeni w niebo
rozbłyśnie gwiazda super nowa
w nas
i uśmiechniemy się do siebie zdziwieni
że możemy być szczęśliwi
aż tak -
naszą przyjaźnią
choć źle na świecie
Bruderszaft
Chłód ulicy
powrót do spisu treści
Stanisław Skrzypek
Wyróżnienie
10 lipca 2002
Romantyzm szpitalnych korytarzy
Mój dom który znam jak mało kto,
lepiej niż personel który tylko tu pracuje. Twarze ludzi
wchodzących i wychodzących znam lepiej niż ochrona;
- pan do żony?
A pani córkę przyszła odwiedzić?
Witam pana w śmiesznym kapeluszu
z zapodzianym piórkiem.
Zamyśleni, roztargnieni
wbiegający jak do sklepu
by odfajkować z listy zapomnianą usługę
Szpital zasypia,
tylko po korytarzach snują się lunatycy cierpiący na bezsenność.
Czasem przemknie lekarz
brutalnie wyrwany ze snu na dyżurze
- do pacjenta. Co jakiś czas ciszę przeżywania choroby przerywa dźwięk
zbliżającej się karetki z człowiekiem,
któremu właśnie zawaliło się całe życie.
Smak kofeiny z automatu
i wygnieciona pościel na łóżku, rozmowy pacjentów.
Poznałem każdy metr korytarzy
i każdy ceramiczny czworokąt na posadzce.
Romantyzm szpitalnych korytarzy...
06 grudnia 2000
Szósty grudnia
dzień świętego
od nie spełnionych marzeń.
Rozsypane słowa
świętego w hipermarketach
zachęcają do wydawania
pieniędzy.
Ofiaruj dziś serce
samemu sobie,
...uśmiech koledze
...chwile uwagi bratu
przy rozwiązywaniu zadania.
Bądź dziś Święty.
6 lutego 2002
Plażą idzie Goliat
Plażą idzie Goliat
a gdzie Dawid?
Zostały na ziemi
tylko kamienie i proca.
Nowy człowiek
wielkiego biznesu
spogląda z góry
zastanawiając się
czy zatrzymać olbrzyma,
zanim zniszczy miasto
i czy się to opłaca
Wtem zauważa z przerażeniem,
że to ON!
A Dawida wciąż niema.
Dawid urósł
i skończył studia
zarządzanie i marketing,
poznał nowych przyjaciół
. . .
i pracując
wciąż chciał mieć więcej...
Aż został Goliatem.
powrót do spisu treści
Krzysztof Salak
OKNO Z WIDOKIEM NA PARK
CZWARTEK - POŁUDNIE
- Wiesz co? Potarzałbym się w takiej świeżo skoszonej trawie. Nawet jeżeli mokra, jak teraz, po deszczu. W samych majtach, albo i na golasa - westchnął Janek.
Stefan podniósł głowę i spojrzał z drugiego końca sali na okno, przy którym leżał jego szpitalny towarzysz, a później na Janka, który zawieszony ramionami na szerokim parapecie patrzył przez szybę, pijąc przedobiednią kawę, zalaną wodą zaparzoną za pomocą prywatnej grzałki.
- Zaraz by cię zwinęli za obrazę czegoś tam - mruknął niechętnie, poprawiając jednak poduszkę, aby swobodniej obserwować Janka.
- Tak. I nie wymigałbym się od sądowej sprawy za publiczne molestowanie trawy
podchwycił Stefan jego lekko mrukliwy ton.
- Ja ostatni raz tarzałem się w trawie, a raczej staczałem się po trawie, jak leciałem ze skarpy do jeziora - podjął temat Stefan. Zamyślił się na moment. - Piliśmy wtedy jakieś zbyt lekko zamknięte browary, bo kapsle sypały się jak surówka z Martena. Oj, poszło wtedy tego,. poszło... Wiesz co? To było niemal dokładnie przed dwoma laty. Tak, w czerwcu. Jerzyk Steciuk dostał wtedy kasę za jakiś remont przedszkola i pojechaliśmy z nim i z Adamem, takim kolesiem z sąsiedniej bramy, do Leśniczówki. No, ale że tam był tłok jak w igloo podczas upału, to wzięliśmy skrzynkę w sklepie obok i bach nad Goplanę, to znaczy nad takie jezioro w Lasku Arkońskim, na obrzeżu Szczecina, nieco dzikie, ale o to chodziło, żeby bez tłoku pobajerzyć. No i wiesz jak to jest; bajera, bajera i nagle okazuje się, że bez drugiej skrzynki gadulec utknie w najciekawszym punkcie. Kasa była, więc w trymiga poleciały następne bereciki. Nie wiem ile tego wtedy wywaliłem, ale gdzieś przy dziewiątej albo dziesiątej butelce założyłem się z Adamem, że wypiję cały browar bez dotykania szkła rękami. Wiesz, łapiesz flaszkę samymi ustami i przechylasz, aż piwsko znajdzie się w żołądku. No i prawie mi się udało. Miałem jeszcze ze dwa łyki, ale odchyliłem się za mocno do tyłu i fajt ze skarpy do jeziora. Jaja jak sombrera! Wyobraź sobie, jak mnie wyciągali, to wszyscy byli nie mniej ode mnie umoczeni, bo tam brzeg śliski i nie ma krzaków. Ty, ale najlepsze było, że jak mnie już na brzeg wywlekli, to okazało się, że w ręku trzymam ciągle flaszkę z browarem. Wiesz, jak mnie zakręciło, to ja łaps witą za szkło i trzymam, aż do końca. I nic się nie wylało. To pewnie jakiś ojcowski odruch, tak ściskać dzieciaka przed upadkiem. Chociaż być może w takiej sytuacji byłoby lepiej, żeby bachora na brzeg wyrzucić? Jak myślisz?
Jego pytanie trafiło na milczenie współtowarzysza, który patrzył w okno z wyrazem twarzy zupełnie niezgodnym z lekkim tonem opowieści Stefana. Wzrok Janka, utkwiony w szybie, daleki i nieobecny, wyrażał smutek, a nawet - jakby - ból. Ból zagnieżdżony pomiędzy nim a czymś za oknem, wysoko ponad tym, co opowiadał Stefan. Ból daleki, obcy, obojętny słowom, nieobecny innym klimatom, poza własną ciszą zapadłą nagle na dno melancholii.
Stefan przez chwilę łapał oddech, zmęczony przydługim nieco, jak na jego stan zdrowia, opowiadaniem.
- Te... nie słuchasz mnie - odezwał się po chwili, bez wyrzutu jednak. - Wiem, że ciebie takie bajery nie rajcują.. Nigdy pewnie nie piłeś bałagana w bramosce, tak jak nie rzygałeś w tramwaju do rękawa. Książkami żeś się, panie belfer, karmił i poił. A jak już musiałeś rzygać, to waliłeś pawia barwnego, regulamego, symetrycznego i z sensem. A może nawet i elegancko spointowanego. Inteligentnie i taktownie. Ale dobra, co mnie to... Ostatecznie obaj wylądowaliśmy na jednym oddziale: ty z dyplomem magistra-germanistra, ja ze świadectwem z zawodówki i ze zwolnieniem z więzienia. Ja pozostawiłem krempel w rzecze, a ty przyniosłeś tu guza w czerepie. Ale, jak powiedziałem, co mnie tam... Każdy ma swoje choróbsko i sam musi je nosić, i do takiego czy innego końca donosić. I nigdy nie wiadomo czy to, co dźwigasz pod czaszką, to kara jakaś, przypadek, mutacja którejś komórki, spowodowana przypadkową konfiguracją związków chemicznych w organizmie, czy też boski plan podjęty względem ciebie, żebyś coś pojął, zrozumiał albo zdumiał do reszty. Ale wiesz, tak sobie myślę, że jeżeli moje życie nie warte było dotychczas funta kłaków, bo to i alkohol, i więzienie, i mienie cudze się niekiedy przywłaszczyło, a i inne krzywdy ludziom tu i tam się poczyniało, no to twoje życie powinno być przez Pana Boga szczególnie chronione. Ty wiesz, co dobre i co złe. Po to kończyłeś szkoły, aby lepiej niż ja to wiedzieć, by więcej rozumieć. Chociaż i ja swój móżdżek mam i niekiedy wiem, że robię źle. Tylko, że widzisz... Ja nie umiem się przed tym zatrzymać. Wiem, a robię. Brzydzę się sobą, a grzeszę. Takie nieopanowanie jakieś, niepokój, emocje, gwałtowność... Wiesz, czego ci zazdroszczę? Czego wam - tym po studiach, tym z dyplomami magistrów - zazdroszczę? No, może i trochę wiedzy, bo z nią łatwiej o robotę i kraść nie trzeba, może wiedzy trochę, tego papierka, który zaświadcza, że tę wiedzę macie. Tego też. Ale przede wszystkim, przede wszystkim zazdroszczę wam spokoju, opanowania, tej samokontroli, jakiej mnie brakuje. To się z jakiejś dyscypliny, z ćwiczeń bierze, z pracy nad sobą - ten spokój, spokój w ruchach, w oczach, w głosie... Taki spokój wzbudza ludzkie zaufanie. To was cechuje, może nie wszystkich, ale większość. No i dzięki temu umiecie kłamać. Spokojnie, chłodno, przekonująco. Ja tak nie potrafię, bo jak mnie coś wkurza, to walę prosto z mostu i koniec. To jest bardziej szczere i ludzie prosto myślący, tacy jak ja, uważają, że to zaleta, tak bezpośrednio nadawać, co akurat leży na wątrobie, ale ja wiem, wiem, że to wada, cholerna wada, bo prawdę powinno się ważyć i oszczędzać. Tak, żeby nie za dużo jej naraz. Ot, tyle, ile trzeba, aby wszyscy byli uśmiechnięci. A nabluzgać lepiej komuś dopiero wtedy, gdy już go nie widzimy, a i to po cichu, pod nosem, albo i w myślach. Tylko, że ja tak nie umiem. Obiecuję sobie, że dam radę, że się powstrzymam, ale gdy przychodzi co do czego, pękam i jadę na ostro, i walę, co czuję.. Tak mnie wychowano, a raczej nie wychowano. Zawsze walczyć musiałem, zawsze przekonywać innych w pośpiechu, że jestem cwany, sprytny, silny... Żeby się utrzymać. Tak sobie myślę... Ależ to wszystko powalone, no, to życie całe. No, bo ty na przykład...Masz dyplom, dom, młodą żonę, dzieciaka w wózeczku. No to dlaczego ciebie Bozia takim paskudnym wrzodem karze? A i żonę karze, która cię na pewno kocha, i dzieciaka waszego, który nie wie, że tata czeka na operację i że to operacja raczej niebezpieczna. Ach, popierdzielone to wszystko, pokręcone... Powiedz lepiej, co tam za oknem. Czy Anka już przechodziła? Co się dzieje w parku?
Janek powoli odwrócił głowę od szyby i spojrzał na zegarek.
- Nie, dopiero dwunasta. Dzisiaj czwartek, Ania kończy zajęcia o 13.30. Jeszcze czas.
Wiesz, patrzę, bo ktoś wyprowadził na spacer owczarka Collie. Wcześniej go tu nie widziałem. To znaczy nie widziałem psa, bo dziewczynka... Tak, tak, to ta mała z warzywniaka. Pewnie
mama kupiła jej pieska. Trochę ich znam... Przed kilku laty jej ojciec wyjechał do pracy w Niemczech i ślad po nim zaginął. Dziewczynka ma chyba ze dwanaście lat. Pomaga mamie przy sprzedaży. Dzielna ta mała. A jeszcze ma babcię, którą się opiekuje. Lubiłem u nich kupować. Wszystko zawsze domyte, no i niedrogie. Ładny pies, ale szkoda go tu trochę. Wiesz, te psy powinny przebiec dziennie około 5 kilometrów, aby utrzymać kondycję. Męczą się także z powodu klimatu. Zbyt ciepło u nas. W górach, to co innego.
- Racja. Ludzie kupują sobaki przeważnie do zabawy albo w prezencie. Jak maskotki.
A taki Rex, Azor czy nawet zwykła Funia też przecież coś czuje - dodał refleksyjnie Stefan. Janek, powiedz, trawa w parku już wszędzie wykoszona? Podobają mi się takie gęste, niskie trawniki, z których wyrastają krzewy i drzewa. Jak z dywanu. To takie eleganckie, takie... szukał odpowiedniego słowa - takie angielskie - dokończył wreszcie, zerkając, czy aby Janek
się z niego nie śmieje.
Ale tamten znowu patrzył zamyślony w okno.
- Jak wygląda park... - powtórzył, zdając się wsłuchiwać w pytanie Stefana. Codziennie od dwóch miesięcy ci o tym opowiadam i gdybym miał brać za te opowieści, jak ty to mówisz, kasiorę, dawno wyremontowałbym cały nasz oddział, a i kuchnie wspomógłbym jakimś bardziej wyszukanym menu. Dzisiaj pewnie znowu pomidorowa i mydłkowate kopytka.
- Dobra, daj spokój z kopytkami! Pobajeruj lepiej jeszcze o parku. Ty tak umiesz opowiadać, że jak zamknę oczy, to wszystko widzę. Mógłbym po tym waszym parku już z zamkniętymi oczami i po ciemku swobodnie spacerować.
Janek uśmiechnął się lekko. Codziennie słyszał tę samą prośbę o relację zza okna i wiedział, że jej nie odmówi, że nie może odmówić. Stefan nie znał miejscowości. Przywieziono go tu prosto znad rzeki odległej o jakieś 7 kilometrów od miasteczka. Z nieco chaotycznych opowieści swojego szpitalnego towarzysza wiedział, że Stefan, po wyjściu z więzienia, przyjechał w tę okolicę na zaproszenie kolegi spod celi. Ktoś do nich dołączył, nieco wypili, a że było lato, postanowili ochłodzić się w rzeczce, nad którą przysiedli. Najpierw skoczył do wody Andrzej, ten miejscowy. Wypłynął na powierzchnię i zaczął zachęcać do skoku Stefana. Ten zrzucił spodnie i skoczył, jak mu się wydawało, w to samo miejsce, co kolega spod celi. Niestety, to nie było to samo miejsce. Tam, gdzie skoczył Stefan, w wodzie tkwiła stara belka. I on w tę belkę. Głową. Całkowity paraliż od pasa w dół. Dwa miesiące na oddziale. Właściwie bez szans na chodzenie.
- No dobra. Słuchaj. Trawa w całym parku jest obcięta. Pewnie z samego rana ją kosili, bo wczoraj jeszcze sporo było przy niej do zrobienia. Słońce przeciska się przez gałęzie i kładzie na trawę i na pnie drzew żółte plamy, które poruszają się w zależności od tego jak wiatr rozchyla liście w górze. Boczną alejką jedzie jakaś dziewczynka na czerwonym rowerku. Za nią biegnie mały, śmieszny piesek. Dziewczynka ma przymocowany do kierownicy niebieski balonik, który drży i podskakuje. Piesek chce pewnie pochwycić balonik i zapewne szczeka, ale tu tego nie słychać. Balonik jest tak niebieski jak niebo... Widzisz swój kawałek nieba?
Stefan pokiwał głową i dopiero wówczas otworzył oczy, aby popatrzeć na tę część okna, gdzie
w górnym fragmencie szyby dostrzec mógł wąski pasek pogodnego nieba.
- OK - ciągnął Janek. - W głębi parku, za skarpą z klombami, rośnie duży platan. Mówiłem ci już o nim. To największe drzewo w tym parku... Mam opowiadać? - zawahał się, widząc, że jego współtowarzysz leży z zamkniętymi oknami, nieruchorno i oddycha regularnie, jakby właśnie zasnął.
- Mów, mów! - szepnął Stefan. - Widzę je, to drzewo. Jest ogromne.
- No, więc pod drzewem zebrała się gromadka dzieci. Patrzą na coś do góry. Pewnie
zauważyły wiewiórkę na gałęzi. Tak. A tu bliżej jacyś starsi państwo idą powoli główną aleją. Pan ma jasny kapelusz i białą laskę; jego żona (bo to pewnie jest jego żona) ciemny kapelusz i czarną chustę wokół szyi. Wygląda jakby była w żałobie. Może oboje wracają właśnie z pogrzebu? Wiesz, bardzo ładnie wyglądają oboje, gdy tak idą ręka w rękę. Tacy spokojni i eleganccy. Chciałbym iść tak kiedyś przez ten park ze swoją żoną. Chciałbym pobiec tam teraz i ucałować oboje staruszków, tak bez powodu. Za to choćby, że są i że są razem. A starszej pani podarowałbym bukiet kwiatów.
Janek zamilkł na chwilę. W zupełnej ciszy przez salę szpitalną przeszło w milczeniu dwoje staruszków. Za nimi przejechała na rowerku mała dziewczynka, z jej kierownicy oderwał się niebieski balonik i zawisł u sufitu, obok starej lampy upstrzonej przez muchy. Na oknie przycupnęła przestraszona wiewiórka, na którą szczekał przywiązany za nogę do łóżka owczarek. Ze ściany w rogu sali wyrosły grube konary platana, jego pień wspiął się z podłogi poprzez sufit i kolejne piętra, aż przebił dach i zaszumiał nad Szpitalem Miejskim kaskadą liści.
NOC
Bo jest taka chwila, taki wspólny, wszystkim ludziom dany czas, gdy na bezświadomość snu czekając, odsłonięci są najbardziej i bezbronni, i samotni, sam na sam z życiem swoim
jasno pomyślanym. Wtedy dostrzec mogą kim są lub kim stać się mogą. Nie osłonięci gwarem, nie okutani setkami powinności, nie zakryci towarzyską zgrywą, leżą nieruchomo przed lustrem własnej ciszy, w dolinie, która dźwięki najsłabsze do szczytów ust podnosi i wzmacnia odgłosy życia, dniem pracowicie zagłuszane i skrywane. I wtedy trzeba mieć siłę w sobie, by tak okiem w oko przed własną twarzą milcząco wytrwać, i by tamto spojrzenie jako bliskie przyjąć i wrogością lub strachem na nie nie odpowiedzieć.
Bo do zasypiania przystępować trzeba z godnością. I w taki sposób, by mieć jeszcze czas dzień przeszły pomyśleć i jakoś się z nim ułożyć.. Tak by dzień odchodzący "wykręcił" się do końca i jak dziecięcy bąk oddał całą swoją energię w przestrzeń snu. Noc to inne niż dzień wydarzenie w życiu człowieka i pomiędzy nimi, tj. pomiędzy dniem a nocą, potrzebny jest choćby niewielki przedsionek, westybul stanu pośredniego. Miejsce, w którym możemy do końca uwolnić westchnienia.
Śniło mu się, że idzie przez park. Jest dzień, słoneczny i pewnie świąteczny, bo wokół niego pełno ludzi i dzieci, i psów, i rowerków, i baloników. W pewnym momencie dochodzi do ławki, na której siedzi dwoje staruszków i nagle, gdy mija ich ławkę, uświadamia sobie, że zamiast się przemieszczać, stoi w miejscu. Wysila się więc coraz bardziej, aby pójść dalej
tym bardziej, że staruszkowie, ku jego zdumieniu, nagle zaczynają się całować - ale nie może się ruszyć z miejsca. I nagle spostrzega, że dziadek nie ma twarzy, a jedynie białą czaszkę, i że patrzy na niego pustymi oczodołami. Przerażony i zawstydzony próbuje oderwać nogi od ziemi, ale nic z tego nie wychodzi. I wtedy widzi, że staruszek wyjmuje zza ławki laskę i zaczyna bić go tą laską po kolanach i po łydkach. Bólu jednak nie czuje i to właśnie przeraża go najbardziej. Krzyczy więc z przerażenia i nagle czuje, że nogi pod nim rosną.. Patrzy w dół, a to nie nogi, tylko dwie sosny, które wynoszą go ponad park. I gdy przerasta już wszystkie drzewa w parku i wyższy jest ponad dachy szpitala, nogi-sosny zaczynają go nieść poprzez pole w stronę lasu. A kiedy, niesiony jak manekin, dobiega do skraju drzew, widzi, że to nie las, a ogromne kule inwalidzkie obrośnięte gałęziami. Pędzi więc bezwolnie na ten dziwny, protetyczny las i gdy ma już wpaść weń twarzą, nogi-sosny uginają się nagle pod nim i wyrzucają go wysoko ponad przeszkody. I oto szybuje ponad kulami i dolatuje do jeziora, które znajduje się za lasem. Zaczyna spadać do wody, więc wyciąga przed siebie ręce, aby przebić się bezpiecznie przez taflę jeziora, ale w ostatniej chwili - gdy już ma uderzyć dłońmi w wodę - spostrzega tuż pod jej powierzchnią ogromny pień, w który zaraz walnie rękoma i głową. Chce uniknąć zderzenia, miota się, ale nie ma już szans na zmianę toru upadku. Czuje na ustach chłodne fale i wtedy budzi się zlany potem, nieprzytomny z przerażenia.
Zimne światło księżyca kładzie się długimi smugami na pościeli łóżka przyoknie, rozlewa się na podłodze. W białej poświacie ukazuje się co chwila twarz Janka. Janek charczy, przewraca się z boku na bok, szarpie kołdrę i poduszkę. Wyciąga także rękę w kierunku dzwonka ?Iarmującego dyżurną pielęgniarkę, ale ręka na próżno stara się dosięgnąć plastykowego przycisku. Zsuwa się po ścianie, paznokciami żłobiąc w farbie długie rysy. Jedna z rys znaczy ścianę na czerwono. Pewnie krew z zerwanego paznokcia.
Stefan patrzy przez moment na tę smugę, po czym podrywa tułów do góry i kładzie palec na przycisku swojego dzwonka. Nie naciska jednak. Patrzy na Janka, później na okno nad nim. Zaciska wargi. Ręka na dzwonku drży jak w febrze. Janek rzęzi. Jego ciało wygina się w łuk. Usta z trudem łapią powietrze. Obok szpitala przejeżdża samochód, który na moment zagłusza rzężenia. Stefan opada na pościel i przyciska twarz do zagłówka, a następnie zakrywa głowę.
SOBOTA RANO
Tak jak myślał. Z przeprowadzką pod okno nie było problemu. Lekarze uznali jeg. do większej ilości światła i powietrza. Siostry przeniosły go na łóżko Janka, a jedna z nich - na jego prośbę - uchyliła nieco okno. Odczekał, aż obchód zejdzie na piętro pod nim. Był sam. Sam na sam z oknem. Tylko on i okno.
Dłuższy czas leżał bez ruchu, aż wreszcie uniósł głowę i spojrzał tam, gdzie w górnych szybach widać było fragment nieba. Niemal pionowo nad twarzą dostrzegł ptaka, który, ledwie widoczny, kołował nad szpitalem. I nad parkiem. Czas, już czas.
Uchwycił się parapetu i z najwyższym wysiłkiem podciągnął ramiona do góry. Bezwładne ciało stawiało duży opór. Chwycił się mocniej i podwoił wysiłek. Dotknął czołem szyby chwilę łapał oddech, po czym uniósł zaciśnięte wysiłkiem powieki i spojrzał przed siebie.
Za oknem był mur.
Stara, poniemiecka, ceglana ściana.
Wyższa niż szpitalne okna.
powrót do spisu treści
Aleksandra Ochmańska
Wyróżnienie
NOWA ZELANDIA
Bóg
nie mieszka już
w dusznych
od modlitw
kamieniach gotyku
jest pielgrzymem
po nadwiślańskiej Itace
wylęknionymi dłońmi
żebrzącym
o żytni erzac egzystencji
tuli się płocho
do chromego wózka
przy nieczułym krawężniku
czwartej przecznicy
zgarbionym spojrzeniem
kulawej Madonny
z peronu drugiego
wczepia się
zieloną samotnością
w przemijające tłumy
wsparty o tęsknoty
opuszczonej latarni
czeka
i nie wyławia uczniów
lecz
głosi ewangelię
z powszedniości
UBOGIE ŁZY
Dworcowy bufet
zanurzony
w popiele mroku
nędza modli się
wygiętymi w miseczkę
rumuńskimi dłońmi
o napełnienie
plastikowego kubka
miedzianym współczuciem
przechadza się
falującym krokiem
Marii Magdaleny
nagim
jabłkiem piersi
kusząc
splątanym bełkotem
prosi
by Miłosierny Bóg
pełną butelkę
podarował
bufet
osnuty smutną posoką
skaleczonych tajemnic
jak depozyt
kryje ubogie łzy
SZAFIROWA SUKIENKA
Moja ojczyzna
wtoczyła się
do Europy unijnie
pod rękę
z Doktorem Hiszpanem
Beethoven
rozwiesił strzeliście
IX-tą Symfonię
na przepoconych skwerach
mojego miasta
a dama z rodu Piastów
biało-czerwoną sukienkę
przykryła szafirem
i tylko chodnik
wydreptany nędzą
wie że rano
głodne usta
bezrobotne dłonie
i kalekie wózki
wplotą się uniżenie
w łaszący się ogon
po zapomogę
powrót do spisu treści
Józef Wawroń
wyróżnienie
Ławeczka
Staszek szedł powoli stawiając ostrożnie nogi. Resztki wzroku nie pozwalały iść szybkim sprężystym krokiem. Na chodniku było dużo nierówności, które czyhały na nieostrożnego piechura aby spłatać mu figla ostrymi kantami, nierównością chodnika lub dziurą wypełnioną wodą. W takim przypadku tylko biała laska stanowiła punkt oparcia choć nie zawsze, bo woda stwarzała złudę równości. Przystanął na chwilę nasłuchując szumu przejeżdżających samochodów, następnie przeszedł na drugą stronę jezdni kierując się do niedużego parku. Trasę tę przemierzał prawie codziennie przez wiele już lat. W parku miał swoją ulubioną ławeczkę na której lubił przesiadywać. Tu mógł oddawać się rozmyślaniom, gdyż ta część była mało nawiedzana przez przechodniów i rozkoszować ciszą tylko dalekim odgłosem wielkomiejskim i śpiewem ptaków. Słoneczko przygrzewało mocno, gdyż było to lato w pełni, więc wystawiał twarz ku słońcu a myśli jak ptaki biegły własnym torem. Był mężczyzną, który miał większość życia poza sobą. Były w nim wzloty i upadki jak to zwykle bywa w życiu. W zasadzie miał pogodne usposobienie, poczucie humoru i łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Lubił swoją pracę i wypełniał ją sumiennie do czasu jak to pewnego dnia wszystko się zawaliło. Coś zaczęło się dziać z jego wzrokiem choć nie zdawał sobie jeszcze sprawy z grożącego niebezpieczeństwa. Dopadła go jaskra i to jej odmiana złośliwa, której nie można było operować. Widząc, że coś niedobrego dzieje się ze wzrokiem po wielu staraniach znalazł się w szpitalu. Tam diagnoza była jednoznaczna. Prawego oka już panu nie uratujemy, orzekli lekarze. Należy wszystko czynić, aby uratować lewe, no i oczywiście żadna praca, trzeba przejść na rentę. A więc żegnaj praco, koledzy i przyjaciele. Teraz należało poświęcić tę pozostałą część życia sobie. Ale pierwsze dni nie były łatwe, raptowny zanik światła w prawym oku tworzył nowe niebezpieczeństwa. Wychodząc z założenia, że jeżeli nie widzi to nie ma nic w zasięgu wzroku stale natrafiał na jakąś przeszkodę, wiszące szatki, otwarte drzwi czyhały na niego, aby dać odczuć swą obecność. Więc chodził stale z poobijaną i porozcinaną głową, zanim nabrał nawyku skręcania głową w prawo, aby zasięg wzroku był większy również w tym kierunku. Jednak nie robił z tego jakiegoś wyolbrzymionego problemu. Starł nauczyć się z tym żyć i w miarę możliwości unikać zderzeń z przedmiotami. Gdzieś się znowu tak urządził, pytali przyjaciele. Ano miałem drobną różnicę zdań z żoną, odpowiadał z humorem i pytania się kończyły. Ale jaskra nie poprzestała na tym i zaatakowała lewe oko. Pole widzenia zaczęło gwałtownie maleć, pojawiały się w nim much i pająki, które wędrowały jakby rzeczywiście tam istniały. Najgorszy był czas, gdy kończył się dzień i zaczynał powoli stępować zmrok. Wówczas wszystkie przedmioty stanowiły jedną całość a schody tworzyły jedną płaszczyznę. O tej porze należało poruszać się bardzo ostrożnie by nie polecieć głową w dół po schodach, ale jakoś sobie radził. Tylko musiał ograniczać w tym czasie spacery do rejonu, który znał bardzo dobrze. Kiedyś poszedł do miasta i trzeba było przejść na drugą stronę jezdni, ale znaków świetlnych nie mógł już odróżnić. Słysząc obok siebie przechodniów odwrócił twarz w tamtą stronę i zapytał.
Przepraszam, czy już jest zielone światło?
Jeden z nich odwrócił głowę w jego stronę i odburknął: Czy pan jest śle.. - tu urwał w pół zdania, spostrzegłszy białą laskę.
Przepraszam pana bardzo już się zapaliło zielone i może pan swobodnie przejść.
Nie ma za co, rzekł z uśmiechem Staszek, już zdążyłem się przyzwyczaić do reakcji ludzi na moje pytania.
Jeszcze raz pana przepraszam, rzekł przechodzień i szybko przeszedł na drugą stronę.
Myśli jego urwały się nagle pod wpływem głośnej rozmowy niedaleko jego ławeczki. Odwrócił wzrok w tą stronę i ujrzał dwoje młodych dyskutujących ze sobą zaciekle. Uśmiechnął się, ot młodość mruknął. Po czym wstał z ławeczki, bo słońce przestało ją już oświetlać i powoli poszedł w stronę domu. Przez kilka następnych dni nie mógł korzystać ze spacerów. Pogoda była zła, siąpił drobny deszcz i podmuchy porywistego wiatru nie zachęcały do przechadzki. Niecierpliwie też wyglądał poprawy, bo czytanie sprawiało mu już trudność a przed telewizorem też nie mógł ciągle siedzieć, bo wzrok na to nie pozwalał. Z radością też powitał świecące słońce, bo już tęsknił za swoją ławeczką. Popatrzył na pogodne niebo, wyciągnął z kąta białą laskę i ruszył do parku. Ale jakież było jego zdziwienie, gdy na jego zawsze pustej ławeczce zauważył postać starszej już kobiety. Zawahał się przez chwilę, ale przyzwyczajenie wzięło górę, przecież to jest jego ławeczka, na której spędzał czas od wielu już lat. Dlaczego ma ją teraz zostawić jakiemuś intruzowi. Jakiś czas nie odwracał głowy w kierunku siedzącej, ale jednak ciekawość wzięła górę i zaczął dyskretnie przyglądać się siedzącej. Była chyba już w tym wieku, gdzie młodość i wiek dojrzały zostały tylko wspomnieniem, ale twarz nosiła jeszcze ślady dawnej urody. Srebrne pasemka włosów otaczały twarz, na której błądził jako relikt dawnej świetności zagadkowy uśmiech. Oczy zakrywały grube szkła okularów z czego wywnioskował, że ma problemy ze wzrokiem. Na jej kolanach spoczywało jakieś czasopismo, raczej chyba by dodać sobie pewności niż do czytania. Raz jeszcze popatrzył na nią uważniej i naraz sam nie zdając sobie z tego sprawy wybuchnął głośnym śmiechem.
Siedząca odwróciła twarz w jego stronę i surowo spytała:
Z czego się pan śmieje?
Staszek jeszcze przez chwilę chichotał mimo jej ostrego spojrzenia, następnie rzekł:
Proszę mi wybaczyć, ale nagle przyszło mi takie skojarzenie do głowy, że nie myśląc o tym mimo woli roześmiałem się. Jeżeli zrobiłem pani przykrość to bardzo przepraszam.
Nic nie szkodzi odparła, choć zaskoczył mnie pana śmiech mam nadzieję, że to nie ze mnie. Oczywiście, że nie z pani, tylko taka myśl przemknęła mi przez głowę, że roześmiałem się. A cóż to za skojarzenie tak pana rozśmieszyło?
Staszek zamiast odpowiedzi zanucił dawną piosenkę z czasów młodości oczywiście trochę ją przekręcając.
Dwa gołąbki się spotkały
Jeden srebrny drugi biały
I czy to ze względu na przekręty, czy też mimo woli fałszował tak bardzo, że nieznajoma roześmiała się głośno i rzekła:
No Kiepurą to pan nie jest.
Spojrzał na nią śmiech dodawał jej uroku jakby przywracając jej twarzy dawną młodość. Rzeczywiście nie jestem, ale przyzna pani, że skojarzenie było kapitalne. Pani ze swymi srebrnymi włosami i ja z resztą białej czupryny, czyż nie kapitalne to porównanie. Rzeczywiście uśmiechnęła się, dwa gołąbki na jednej ławeczce.
Wie pani mnie trochę speszyła pani obecność, tę ławeczkę uważam od kilku lat za swoją. Nikt tu mi nie zakłóca spokoju i raptem widzę na niej jakąś obcą osobę.
Przepraszam jeżeli wbrew panu ją zajęłam, ale nie wiedziałam, że sprawię tym komuś przykrość.
Ależ nie zawołał Staszek po prostu jestem przyzwyczajony do samotności i dlatego byłem zaskoczony, że ktoś tu jeszcze trafił. Proszę tego nie brać do siebie i korzystać z ławeczki kiedy będzie pani chciała, bo przecież nie jest ona moją własnością. Będzie mi przyjemnie, że ktoś odważny przerwał tą trwającą kilka lat samotność.
No skoro tak pan stawia sprawę, uśmiechnęła się to będę z niej korzystała, bo rzeczywiście jest usytuowana w ładnym miejscu. A śpiew ptaków działa bardzo kojąco.
Tylko ptaków, zawołał, a moje popisy wokalne się nie liczą.
Znowu się roześmiała, no bo ten popis jakoś panu nie wyszedł.
Bo to trema, przecież każdy występ niesie za sobą tremę, a ten przed panią szczególnie.
No, no nie wygląda pan na takiego, który ma tremę przy spotkaniach.
A właśnie, że mam i to wielką, bo widzi pani gwarzymy sobie już ładną chwilę a ja nawet się nie przedstawiłem. Wstał z ławeczki i podszedł do niej.
Staszek jestem, rzekł z lekkim ukłonem.
Róża, odrzekła wyciągnąwszy do niego rękę, którą on skwapliwie pocałował.
Piękne imię rzekł i rzeczywiście pasujące do pani.
Tak, uśmiechnęła się jakoś smutno, Róża która już bardzo przywiędła.
Ależ proszę pani zaprotestował naprawdę pasuje ono do pani i wiek tu nie ma znaczenia. Dziękuję odparła, ale niech pan nie stoi tak nade mną, proszę usiąść.
Staszek usiadł obok niej i dopiero teraz z bliska mógł się jej przyjrzeć. Była postawną wysoką osobą, z pewnością blondynką w młodym wieku. Twarz miała pogodną, rysy łagodne, nawet te wielkie okulary nie zdołały ukryć wyrazu cierpienia, który gościł na jej twarzy.
A więc pierwsze lody zostały przełamane, a ona znowu się uśmiechnęła.
Przepraszam, że pytam ale tyle lat siedzę na tej ławeczce, że nie obrażę chyba pani jeśli zapytam skąd się tu pani nagle wzięła.
Oczywiście, że się nie obrażę, winna jestem panu kilka słów wyjaśnienia. Mieszkałam na południu kraju, ale gdy pochowałam parę lat temu męża zaczęła ciążyć mi samotność i przyjechałam jakiś czas temu do córki, która tu mieszka. Zwiedzając okolicę zobaczyłam ten park no i ławeczkę, która jakoś przyciągnęła mój wzrok, więc podeszłam i usiadłam na niej. Po jakimś czasie zauważyłam, że pan podąż w stronę tej ławeczki waha się czy na niej usiąść. Wtedy zrozumiała, że zajęłam ją komuś kto może tak jak i ja pragnie samotności.
Rzeczywiście tak było odparł, ale teraz jestem wdzięczny losowi, że ktoś odkrył moją samotnię.. Mam nadzieję, że jeszcze spotkamy się na tej ławeczce, prawda zapytał. Oczywiście, odparła. Potem spojrzała na zniżające się słońce i zawołała. O Boże jak już jest późno. Córka na pewno jest niespokojna co się ze mną dzieje. Przepraszam pana bardzo, ale straciłam rachubę czasu, musze już wracać. Do widzenia.
Do widzenia. Mam nadzieję, że jutro spotkamy się na ławeczce, rzekł.
Skinęła tylko głową i już jej nie było.
Popatrzył za nią przez chwilę, westchnął mimo woli i pomaszerował do domu.
Róża, gdy tylko wróciła do domu nie zdążywszy się jeszcze rozebrać rzekła podekscytowana do córki.
Wiesz córuchno, ale miałam dziś spotkanie. W parku poznałam starszego pana, któremu
przez przypadek zajęłam ławeczkę. Bardzo kulturalny pan. Tak byliśmy zajęci rozmową, że straciłam rachubę czasu. Przepraszam, że tak późno wróciłam, ale ten pan.
Dobrze już dobrze, przerwała córka. Niech mama tak się nie denerwuje, bo serce nie znosi gwałtownych reakcji więc musisz uważać na nie.
Tak, tak odparła Róża ale widzisz ten pan przez wiele lat sam siadywał na tej ławeczce i raptem wtargnęłam w tę jego samotność. Ale chyba nic złego nie zrobiła, a może on też ma
już dosyć samotności, bo pytał czy jutro też przyjdę na ławeczkę. Jak myślisz czy to wypada. Przecież park jest miejscem publicznym i każdy może tam przebywać, rzekła córka. Ale musisz uważać, bo przecież nie wiadomo co to za mężczyzna. Teraz takie czasy, że nikomu nie można ufać.
No rzeczywiście czasy to mamy nie najlepsze, tylko agresja i przemoc, ale przecież nie można zamknąć się w domu, bo to nie uzdrowi sytuacji.
Rób jak uważasz mamo. Ja tylko ostrzegam.
Staszek z niecierpliwością czekał następnego dnia. Przyjdzie czy nie przyjdzie, chodziło mu po głowie. Marudził trochę przed wyjściem z domu, aby odwlec tę chwilę niepewności. Wreszcie zdecydowany na wszystko choć sam zaczął się sobie dziwić powędrował do parku. Idąc patrzył z natężeniem w kierunku ławeczki. Wreszcie dojrzał siedzącą postać. Jest, jednak przyszła szepnął do siebie i uradowany przyspieszył kroku.
Dzień dobry pani Różo. Bardzo się cieszę, że raczyła pani przyjść.
Nie wiem czy powinnam, odparła podając mu rękę, którą on z uszanowaniem ucałował.
A to dlaczego, zapytał.
Bo widzi pan, tyle jest okropności, rozbojów, że córka niechętnie przystała bym znów poszła do parku.
Proszę pani. Chodzę tu przecież już parę lat i właściwie wszyscy, którzy tędy przechodzą, znają mnie, starsi i młodzież, którą pamiętam jeszcze dziećmi. Ale nikt mnie jeszcze nie zaczepił.
Ale zawsze może być ten pierwszy raz . A jesteśmy w takim wieku, że nie poradzilibyśmy sobie.
Ma pani rację, odparł. Zawsze może coś się wydarzyć. Ale z tego powodu nie można odizolować się od reszty społeczeństwa.
Mówmy sobie po imieniu, zaproponowała. Jesteśmy po półmetku i to grubo, więc konwenanse nas nie obowiązują.
Bardzo chętnie odparł i z tej okazji zapraszam cię na herbatkę. Jest tu obok parku mała kawiarenka, w której teraz w zasadzie nie ma nikogo. Więc nie będzie problemu ze znalezieniem miejsca.
Bardzo chętnie napiję się dobrej herbaty.
No to chodźmy.
Rzeczywiście kawiarenka była pusta. Usiedli przy stoliku, Staszek skinął na znajomego kelnera.
Panie Janku proszę dwie herbaty z cytryną i porządne ciasto. Proszę nie protestować, rzekł do Róży, która chciała coś powiedzieć. I czy nie będzie nietaktem, jeżeli zaproponuję lampkę wina. To na okazję mówienia sobie po imieniu.
No widzę, że działasz błyskawicznie odparła, ale rzeczywiście lampka dobrego wina nie zaszkodzi.
Kelner skłonił się i w mig na stole znalazła się lampka wina, a później herbata i ciastko. Rozmawiali już teraz całkiem swobodnie. Pewna sztuczność narzucona pierwszym spotkaniem minęła i czuli jakby się znali od bardzo dawna.
Przepraszam cię, czy nie mogłabyś zdjąć na chwilę okularów. Chciałbym cię zobaczyć bez nich.
Spojrzała na niego uważnie a następnie zdjęła grube szkła, które zasłaniały część jej twarzy. Jesteś piękną kobietą, rzekł.
Uśmiechnęła się melancholijnie. Gdybyś powiedział to jakieś pięćdziesiąt lat temu, uwierzyłabym, ale teraz, potrząsnęła głową.
Nie zawsze liczy się piękno, które widzimy na pierwszy rzut oka. Ty emanujesz tą pięknością i harmonią wewnętrzną, która wypływa z ciebie.
Czy ty aby mnie nie podrywasz, zapytała ze śmiechem.
A jeśli tak - to co w tym złego, odparł.
No, bo mogłoby być kiepsko z twoją wolnością.
Patrz, rzekł w zamyśleniu, jaka ta nasza planeta jest mała. Przecież mogliśmy się w ogóle nie spotkać krążąc jak dwa meteory po jej orbicie. Jednak los zetknął nas ze sobą. Czy to nie wspaniałe?
Tak, odparła. Meteory, które lada dzień mogą zakończyć swą egzystencję i spłonąć nie pozostawiając żadnego śladu po sobie.
Nie waż się nawet tak myśleć zawołał. W moim sercu pozostaniesz na zawsze.
Dziękuję ci i uśmiech opromienił jej twarz.
Rozmawiali i śmieli się, ale czas nieubłaganie leciał, trzeba się było zbierać do domu.
Od tamtego czasu byli razem prawie codziennie, nie licząc dni, w których aura nie pozwalała na spacery i siedzenie w parku na ich ulubionej ławeczce.
W czasie jednego z tych spotkań Staszek pomimo swego słabego wzroku zauważył zmianę nie tylko w jej zachowaniu, ale też na twarzy.
Co ci jest, zapytał z troską. Źle się czujesz, a może jesteś chora.
Nie odparła, to tylko chwilowe niedomaganie, z pewnością po kilku dniach minie i będzie wszystko jak dawniej. To serce daje znać o sobie.
Ale nic już nie było jak dawniej. Nadchodziła jesień, dni pogodnych ubywało, nastały deszcze połączone z wiatrami, które uniemożliwiały spacery po parku. Jednak, gdy tylko pogoda się poprawiła znów byli razem na swej ulubionej ławeczce. Staszek starał się humorem rozwiewać powstający niepokój. Opowiadał różne historyjki, zdarzenia ze swego życia, aby wlać trochę optymizmu w jej serce.
Róża śmiała się z jego perypetii, prawdziwych czy zmyślonych, ale to już nie była ta sama osoba z początku ich znajomości.
Pewnego dnia po powrocie ze spaceru trochę bardziej ożywiona niż zwykle, Róża rzekła. Słuchaj córeczko, gdyby mnie coś się stało to daj mu jakoś znać, aby nie czekał na mnie daremnie.
Córka odwróciła głowę, by matka nie zauważyła śladów łez, które spływały jej po policzkach l odrzekła.
Dobrze mamo, zawiadomię.
Dziękuję ci, odparła matka. Wiesz te parę miesięcy, które spędziłam z nim na ławeczce to był najszczęśliwszy okres w moim życiu, choć u schyłku życia ktoś mnie szanował i adorował tak iak bym była najważniejsza na świecie.
Nastała złota jesień . Chociaż dnie były coraz krótsze spotykali się na jedną , dwie godziny. Róża była ożywiona, powrócił jej humor, wszystko wskazywało na to, że powróciła do zdrowia już całkowicie.
I znów nastała pogodowa huśtawka, ale uspokojony Staszek ostatnimi spotkaniami cierpliwie czekał na jej ustabilizowanie. Po kilku dniach z niecierpliwością i pewnym niepokojem szedł na spotkanie do parku. Spojrzał na ławeczkę, była pusta. Serce mu zamarło, ale uspakajał sam siebie, że to przecież nic nie znaczy. Posiedział trochę i powlókł się do domu. W nocy spał źle. Śniły mu się jakieś koszmary. Rano wstał, zrobił sobie herbatę i szybko pobiegł do parku.
Ławeczka była pusta. Usiadł ciężko na niej i straszna myśl przyszła mu do głowy, że może jej już nie zobaczy. Ale zaraz odegnał ją od siebie, to jest nie możliwe, szepnął. Nazajutrz po nie przespanej nocy ubrał się szybko i jakby go coś gnało poszedł do parku. Z dala zobaczył, że ławeczka jest pusta. Już miał zawrócić, gdy jego uwagę przykuł jakiś przedmiot leżący na ławeczce. Szybko podszedł do niej i zobaczył leżącą czerwoną różę.
Już nie miał złudzeń wiedział, że Róża odeszła na zawsze.
powrót do spisu treści
Krystyna Miga-Szindler
wyróżnienie
Na Kazimierzu
ADONAJ . . . ADONAJ
Cicho wokoło - wokoło świat miniony
i tylko wiatr szalejący po zaułkach
opłakuje Wasz los. . .
W katedrze
Ciemno w wawelskiej katedrze, drzemią kamienni królowie,
z cierpieniem wieków na ramionach Czarna Twarz Chrystusa
Deszcz gra błagalne nokturny
wiatr niesie echa wołań
błagań, rozpaczy, niespełnionych nadziei
Chrystus słucha
Chrystus cierpliwy Chrystus miłosierny
Pamięci dzieci Zamojszczyzny
Na chudych nogach dziecinne ciała
wtłoczone w ciemność bydlęcego wagonu
i oczy otwarte z niemym zapytaniem
i usta z zamarłym okrzykiem - MAMO!
Wagony pełzną po krętych szynach
przygięte do ziemi tragicznym ładunkiem,
wyrwane z objęć matczynych,
od domu, zabawek, psa, kota
jadą spełnić swe przeznaczenie
męczeńskie dzieci Zamojszczyzny
powrót do spisu treści
Stefania Maniura
wyróżnienie
Spełnione marzenia
Ten dzień wydawał się bardzo udany i szczęśliwy jak na kogoś, kto pierwszy raz wyjeżdżał na wakacje za własne, zarobione pieniądze. Agata obudziła się w momencie, gdy jej matka weszła do pokoju.
- Czy nie masz zamiaru dzisiaj wstawać?- zapytała Eugenia odsłaniając okna - Już prawie jedenasta, przecież za kilka godzin masz wyjeżdżać.
- Oj , mama! Przecież jestem spakowana. Daj mi jeszcze trochę poleżeć - uśmiechnęła się dziewczyna i przewróciła się na drugi bok.
Jednak kobieta nie dała za wygraną i zaczęła ściągać kołdrę ze swojej córki.
- Co za okropność !- zawołała Agata - Nawet nie mogę sobie pospać w spokoju. Przecież wyjeżdżam dopiero późnym popołudniem i nie mam już nic do roboty.
- Co za okropny śpioch!- zawołała pani Eugenia.
Agata, nie zwracając uwagi na jej słowa, pobiegła do łazienki, żeby przygotować resztę rzeczy do podróży.
Agata przez cały rok opiekowała się małym dzieckiem swojej znajomej, żeby w ten sposób zarobić na wakacje, na które miała wyjechać ze swoim kolegą, ale niestety tego nie powiedziała swoim rodzicom. Okłamała ich, że wyjeżdża z dwiema koleżankami.
Od dawna marzyła o wakacjach za granicą, a kilka miesięcy temu jej kolega Łukasz zaproponował Agacie, żeby z nim spędziła trzy tygodnie we Włoszech. Oczywiście ta propozycja bardzo jej zaimponowała i od razu zgodziła się na to, tylko zastanawiała się ,jak to powie rodzicom.
Jeżeli się dowiedzą, że jedzie z chłopakiem, to w ogóle jej nie puszczą i wtedy Łukasz doszedł do wniosku, że rodzice nie muszą wcale o nim wiedzieć. Powiedział jej, że po prostu wyjeżdża z koleżankami.
Kiedy jednak Agata powiedziała o swoich planach rodzicom, nie byli tym zachwyceni, a szczególnie ojciec, który zrobił jej małe kazanie na temat przygód za granicą.
Po kilku dyskusjach zgodzili się, żeby ich córka wyjechała chociaż na trzy tygodnie.
Minęło ponad pół roku, jak Agata, wychodząc z łazienki przypadkowo usłyszała rozmowę swoich rodziców na temat jej wyjazdu.
- Nie wiem ,czy dobrze robimy, pozwalając naszej córce jechać do Włoch ?- powiedziała
pani Eugenia do męża.
- Daj spokój Geniu! - odpowiedział jej mąż - Przecież Agata ma już dwadzieścia dwa lata i
jest dorosłą osobą. Ma prawo robić, co zechce.
-Przecież ona czekała na ten wyjazd - dodał po chwili.
-Tak, masz rację- odpowiedziała mu małżonka-Przecież jedzie z koleżankami i może niepotrzebnie się martwimy.
W tym momencie Agata weszła do kuchni i zrobiło jej się głupio, że ich okłamała. Spełnione marzenia.
- O jesteś nareszcie !-zawołała matka- Siadaj i zjedz śniadanie!
- Dziękuję mamo, ale wystarczy tylko kawa, bo w ogóle nie jestem głodna, a po drugie muszę jeszcze spakować drobne rzeczy- uśmiechnęła się do matki.
- O której wyjeżdżacie?- zapytał ojciec.
- Autokar ma wyjechać z głównego dworca punktualnie o osiemnastej! - zawołała radośnie dziewczyna.
-Dobrze, to ja cię odwiozę na dworzec wraz z mamą- zaproponował jej ojciec.
W tym momencie Agata zawahała się i poczuła, jak jej się uginają nogi, chociaż siedziała na krześle
- O Boże! - pomyślała wystraszona-Co ja teraz zrobię? Teraz się wszystko wyda? Całe moje kłamstwo pójdzie na marne.
Po chwili zastanowienia powiedziała
- Dziękuję tato, ale nie musisz się fatygować, bo umówiłam się z koleżankami , że przyjedzie po mnie ich znajomy.
Jednak ojciec nie chciał ustąpić i zaczął nalegać. W tym momencie weszła pani Eugenia. - Co się dzieje?- zapytała.
- Nic się nie dzieje - uspokoił ją mąż - po prostu zaproponowałem naszej córce, że odwieziemy ją na dworzec, ale niestety odmówiła.
- O tato! Wybacz, ale ja już nie jestem małą dziewczynką- odparła dziewczyna i zarzuciła ręce na szyję Ojca.
- Ona ma rację - poparła ją matka - może rzeczywiście pozwólmy jej, żeby w końcu mogła o wszystkim sama decydować.
- Dziękuję, mamo! - zawołała radośnie Agata i wybiegła z pokoju.
O godzinie piętnastej dziewczyna już była całkowicie spakowana i gotów do podróży.
Nagle do pokoju wszedł pan Stanisław i spoglądając na bagaż zapytał:
- Czy jesteś całkowicie pewna, córeczko ,że nie musimy Cię odwieźć na dworzec?
-Tak, tato. Przecież wam mówiłam, że dam sobie radę. A po drugie - przed chwilą dzwoniła do mnie koleżanka i powiedziała mi, że będą po mnie za niecałą godzinę.
- A gdzie jest mama? - zapytał nagle, żeby zmienić temat.
- Jestem, jestem - zawołała Eugenia wchodząc do pokoju córki.
Siadając na fotelu podała jej reklamówkę.
- Co to jest? - zapytała zdziwiona Agata?
- Nic takiego - odparła matka-Zrobiłam ci tylko trochę prowiantu na drogę.
- Ach, dziękuję - uśmiechnęła się dziewczyna do matki i położyła reklamówkę obok swojego bagażu. W czasie czekania na taksówkę, która miała przyjechać w każdej chwili i odwieźć Agatę na dworzec państwo Kwiatkowscy rozmawiali z córką, upominając ją między innymi żeby dała znać, kiedy dotrze na miejsce.
Lecz dziewczyna w ogóle ich nie słuchała, myślami była gdzie indziej. Myślała o mężczyźnie, z którym ma spędzić trzytygodniowe wakacje za granicą, którego bardzo kocha.
Niestety nie powiedziała o tym swoim rodzicom, bo dobrze wiedziała, że oni nigdy nie zaakceptują tego związku, ponieważ Łukasz był od Agaty trzynaście lat starszy.
Poznała go kiedyś przypadkowo, jak wracała do domu autobusem. Od razu oboje przypadli sobie do gustu i od czasu do czasu spotykali się w tajemnicy przed wszystkimi.
Te potajemne spotkania trwały prawie pół roku, lecz Agata ciągle nie mogła zdobyć się na odwagę ,żeby powiedzieć o tym rodzicom.
Gdy rodzice tak rozmawiali z córką, nagle rozmowę przerwał dzwonek do drzwi. Wszyscy troje aż podskoczyli na jego dźwięk.
- Ja otworzę - oświadczył ojciec Agaty i wyszedł z pokoju.
- No cóż, na mnie już pora- uśmiechnęła się dziewczyna do matki, pocałowała na pożegnanie i wybiegła z pokoju.
Nagle stanęła jak osłupiała, bo zobaczyła Łukasza rozmawiającego z jej ojcem.
- Co się stało?- zapytała matka, która wyszła za nią.
- Ależ nic, mamo. Zastanawiałam się, czy wszystko spakowałam- skłamała Agata i dodała: -To jest właśnie Łukasz, znajomy od mojej koleżanki.
Po krótkim pożegnaniu oboje wyszli z domu.
- Dlaczego nie powiesz im prawdy? Jak długo jeszcze będziesz ich okłamywać?- dopytywał się mężczyzna -Przecież wiesz, że cię bardzo kocham i nie zrezygnuję z ciebie.
-Tak, wiem - odparła dziewczyna przytulając się do niego.
Parę minut po osiemnastej Agata i Łukasz odjeżdżali autokarem do Włoch. Dziewczyna wprost nie mogła uwierzyć, że spełniło się jej marzenie. Jedzie za granicę z mężczyzną, którego bardzo kocha.
W czasie podróży autokarem Agata i Łukasz siedzieli przytuleni do siebie, a Łukasz zapewniał ją o wielkiej miłości, jaką do niej żywi. ona zaś o niczym innym nie marzyła, jak tylko o tym, że spędzi z nim resztę swojego życia. Niestety, kiedy pomyślała o powrocie do domu i o tym, że rodzice mogą go nie zaakceptować, to od razu poczuła, jak łzy płyną jej po policzkach.
- Co się stało, kochanie? Dlaczego płaczesz? - zapytał Łukasz.
-To nic takiego. Po prostu o czymś sobie przypomniałam-odparła Agata.
Nazajutrz ,w niedzielę po południu ,autokar dojechał na miejsce i zatrzymał się przed jednym z włoskich hoteli. Jego pasażerowie zaczęli wysiadać i zabierać swoje bagaże. Na końcu wysiadła Agata i Łukasz. Gdy tak oboje stali w recepcji po klucze, nagle mężczyzna przytuliwszy ją, zapytał:
- Kochanie ,może weźmiemy jeden pokój?
- Ależ oczywiście - zgodziła się z radością dziewczyna i spojrzała mu w oczy.
Okazało się, że Agata i Łukasz dostali pokój z widokiem na morze. Oprócz tego w pokoju znajdowała się szafa, stolik z dwoma fotelami i do tego szerokie łóżko.
Po dłuższym odpoczynku Agata dopiero późnym wieczorem zadzwoniła do domu, żeby uspokoić rodziców. Powiedziała, żeby się nie martwili ,ze dojechała szczęśliwie.
Mieszka w luksusowym hotelu i ma wspaniały widok z okna. Na koniec dodała, że zadzwoni za kilka dni.
Przez dwa tygodnie pobytu za granicą Agata i Łukasz, trzymając się grupy, zwiedzali różne miasta Włoch. Byli m.in. w Asyżu, Padwie, Wenecji i na Monte Cassino. Na koniec pojechali do Rzymu, gdzie zwiedzili Bazylikę i Plac Św. Piotra, Koloseum i siedzieli na Hiszpańskich Schodach, a nawet wrzucili do fontanny dwa grosze, żeby spełniło się ich marzenie.
Wieczory spędzali na plaży, kąpiąc się w Adriatyku i podziwiali zachody słońca. Chociaż wieczory i noce spędzali razem, to jednak im było tego za mało. Tak więc w ostatnim tygodniu Agata i Łukasz postanowili się całkowicie odłączyć od grupy i mieć te kilka dni wyłącznie dla siebie. Przez ten czas, jaki pozostał, oboje byli tak zajęci sobą, że Agata zapomniała zatelefonować do domu ,a najgorsze było dla niej to, że trzeba było już wyjeżdżać.
W dniu poprzedzającym wyjazd Agata pakowała swoje rzeczy i była bardzo smutna, miała w oczach łzy. Tak dobrze jej było z Łukaszem ,więc nie miała ochoty wracać do domu. Przede wszystkim myślała o tym, jak powiedzieć rodzicom, że bardzo kocha Łukasza i chce z nim być.
- Co się stało, kochanie? - zauważył Łukasz i podszedł do niej, żeby ją przytulić.
- Nic mi nie jest - odpowiedziała dziewczyna i przytulając się do niego, rozpłakała się.
- Proszę, nie płacz skarbie. wszystko będzie dobrze. I tak będziemy razem - próbował ją uspokoić mężczyzna i przytulił ją do siebie mocniej.
Kiedy Agata i Łukasz wracali autokarem do domu, to niewiele ze sobą rozmawiali. Ona była bardzo smutna i ciągle miała zaczerwienione oczy od słońca. Łukasz zaś ,widząc to, nawet nie próbował jej uspakajać, tylko tulił ją do siebie ,a od czasu do czasu całował. W pewnym momencie Agata zaczęła się w duchu modlić, żeby ta podróż trwała jak najdłużej i żeby ona mogła być jak naj dłużej przy nim. Tak bardzo go kochała, że nie chciała nawet na chwilę go opuścić. niestety nawet się nie obejrzała, jak autokar przyjechał na miejsce.
Wysiadają z autokaru Łukasz spojrzał na dziewczynę i zapytał:
- Może pójdę z tobą do twoich rodziców i od razu im powiemy o nas. Będzie po wszystkim. I co ty na to?
- Oj, nie! Nie dzisiaj! Ty nie znasz moich rodziców- prawie wykrzyknęła Agata
- -A szczególnie mojego ojca - dodała zdenerwowana.
- No dobrze. Uspokój się - odparł Łukasz i po suchym pożegnaniu rozeszli się.
Państwo Kwiatkowscy bardzo się ucieszyli na widok córki.
- Nareszcie jesteś. tak się cieszę! - zawołała pani Eugenia i wzięła dziewczynę w objęcia
- Tak mamo. Ja też się cieszę, że wróciłam- skłamała Agata ledwo powstrzymując się od powiedzenia prawdy.
- Na pewno jesteś zmęczona- powiedział ojciec- I chciałabyś odpocząć -dodał po chwili.
- A wiesz tato, że nie bardzo, bo spałam w autokarze- uśmiechnęła się córka- Może wezmę kąpiel, a później możemy porozmawiać.
- Tak! - zawołała Eugenia- Musisz nam wszystko opowiedzieć.
Po tych słowach mama Agaty poszła do kuchni, aby przygotować posiłek dla córki.
Agata siedząc w swoim pokoju zaczęła o wszystkim opowiadać rodzicom. oni zaś byli zachwyceni tym, co usłyszeli. W pewnym momencie ojciec spojrzał na nią i zapytał:
- Pewnie zrobiłaś dużo zdjęć?
- No właśnie - poparła go żona -Trzeba je jak najszybciej wywołać.
- Owszem, już niedługo wszystko zobaczycie, ale teraz pozwólcie, że się położę, bo jestem
już zmęczona - uśmiechnęła się Agata i zamknęła za nimi drzwi.
Ledwo się położyła, nagle usłyszała dźwięk komórki. Od razu się domyśliła że to on.
- Co się stało? - zapytała - Dlaczego dzwonisz?
- Dzwonię, żeby ci powiedzieć "dobranoc" i że cię kocham.
Dziewczyna była tak szczęśliwa, że usłyszała jego głos, jak gdyby nie słyszała go od wieków. Zaraz po tym telefonie zasnęła z uśmiechem na ustach.
Minęły prawie dwa tygodnie od powrotu Agaty z Łukasze z wakacji. Przez ten czas ona parę razy była w jego mieszkaniu, a on prawie co wieczór do niej dzwonił, żeby jej powiedzieć "dobranoc" i zapewnić ją o swoim uczuciu do niej. Podczas kolejnego spotkania Łukasz spojrzał na dziewczynę i zapytał
- Kochanie, kiedy w końcu powiesz swoim rodzicom o nas? Przecież dobrze wiesz, że nie możemy tak długo się ukrywać.
- Owszem, masz rację i obiecuje ci, że niedługo im o wszystkim powiem- odparła Agata. -Tyko boje się, jaka będzie ich reakcja.
- Przecież ci mówiłem, że pójdę do nich porozmawiać- odpowiedział mężczyzna.
- Niestety wybacz, ale to by było najgorsze- powiedziała zdenerwowana Agata i spoglądając na zegarek wyszła od niego zrozpaczona.
Pewnego deszczowego wieczoru, kiedy Agata wracała od Łukasza do domu ,postanowiła, że zaraz o wszystkim powie rodzicom.
-Tak, powiem im. Niech się dzieje, co chce-pomyślała dziewczyna wchodząc do mieszkania.
- O, już jesteś. właśnie przygotowałam kolację- zawołała do niej matka, która akurat wychodziła z kuchni.
-Tak, mamo. Dziękuję, ale nie jestem głodna- uśmiechnęła się do niej córka i poszła do swojego pokoju, zamykając za sobą drzwi. Po krótkiej chwili zastanowienia wyszła i zawołała:
- Mamo, tato! Czy możecie przyjść tutaj, chciałabym z wami porozmawiać?
- Co się stało? - zapytał ojciec wchodząc do pokoju córki, w którym siedziała już jego żona.
- Agata ma nam chyba coś do powiedzenia- oświadczyła pani Eugenia spoglądając na męża. - Tak mamo, masz rację.. To, co chcę wam powiedzieć jest bardzo ważne- powiedziała z powagą dziewczyna.
- A może, jak byłaś za granicą, to poznałaś jakiegoś cudzoziemca i zakochałaś się, co ?- roześmiał się pan Kwiatkowski spoglądając na córkę.
- Daj spokój! Jeszcze tego brakuje, żeby nasza córka wyjechała na koniec świata- zganiła go żona.
- Uspokójcie się, proszę! - zawołała zdenerwowana dziewczyna patrząc na swoich rodziców.
- Co się stało, Agatko? Dlaczego jesteś taka nerwowa? - zapytała matka.
- Wybacz mamo - odpowiedziała córka i po chwili spojrzała na ojca.
- Tak, tato. Masz rację. jestem zakochana, ale nie w obcokrajowcu- i podała mu zdjęcie, na którym była razem z Łukaszem.
- Co się stało? - zapytała pani Eugenia widząc minę męża.
- Sama zobacz - odparł jej mąż podając zdjęcie.
Kiedy Eugenia wzięła do ręki to zdjęcie, to aż ją zamurowało.
- To przecież ten mężczyzna, który był po ciebie, żeby odwieźć cię na dworzec.
-Tak mamo - odpowiedziała stanowczo Agata- To z nim byłam we Włoszech. Z nim spędziłam trzy tygodnie wakacji. I chcę wam powiedzieć, że bardzo go kocham.
Po dłuższej chwili milczenia rodzice spojrzeli na córkę.
- Dlaczego nas okłamałaś mówiąc, że jedziesz na wakacje z koleżankami? - zapytała urażona matka.
- No właśnie, dlaczego? - poparł ją mąż.
- Ponieważ dobrze wiedziałam, że jak powiem prawdę, to nigdy nie pozwolicie na to, żebyśmy razem spędzili wakacje- odparła stanowczo Agata.
- A żebyś wiedziała, że nigdy byśmy się na to nie zgodzili, a na dodatek całe wakacje siedziałabyś w domu! - wykrzyknął zdenerwowany ojciec i zaczął chodzić po pokoju.
- Chwileczkę, tato. Przecież już raz powiedziałam, że nie jestem dzieckiem i mogę robić, co chcę - spróbowała bronić się dziewczyna.
-Tak, rzeczywiście, nie jesteś dzieckiem, ale to nie znaczy, że możesz nas okłamywać!
krzyczał nadal pan Kwiatkowski.
Pani Eugenia, która siedziała w fotelu i wciąż patrzyła na zdjęcie Agaty i Łukasza, nagle podniosła głowę i spojrzała na męża
- Proszę, uspokój się trochę. musimy wszystko przemyśleć na spokojnie.
- A co tu jest do przemyślenia? - odpowiedział jej mąż-Przecież dobrze wiesz, że to niemożliwe, żeby nasza córka wyszła za takiego starego faceta.
-Ten facet ma na imię Łukasz ,jest najfantastyczniejszym mężczyzną na świecie i oboje bardzo się kochamy - oświadczyła Agata.
- Jesteś pewna tego, co mówisz?- zapytała ją spokojnie pani Eugenia.
- Tak, mamo. Jestem pewna i wiem, że bardzo go kocham-odpowiedziała cicho dziewczyna.
- To przecież niemożliwe, żeby nasza córka była taka głupia i kochała takiego mężczyznę powiedział do żony wciąż zdenerwowany pan Kwiatkowski.
Było prawie po północy, jak rodzice wyszli z pokoju Agaty. ona zaś położyła się do łóżka i długo nie mogła zasnąć. myślała o Łukaszu, a jej poduszka cała była mokra od łez.
Mijały dni i tygodnie. Agata spotykała się z Łukaszem, chociaż rodzice jej tego zabronili. szczególnie ojciec, który chciał ją zamknąć w pokoju. Tylko żona powstrzymała go od tego mówiąc:
- Daj spokój. przecież dziewczyna jest dorosła i nie będziesz jej zamykać jak nie wiadomo kogo.
- I znowu jej bronisz-powiedział pewnego dnia pan Kowalski.
- Ja jej nie bronię. tylko to byłby wstyd, gdyby sąsiedzi się dowiedzieli, że nasza córka jest pod kluczem.
- Co ty robisz? - zapytał pewnego dnia pan Kwiatkowski wchodząc do pokoju córki.
- Nic takiego, tato. Pakuję się -wzruszyła ramionami córka.
- No to akurat widzę, ale po co? Czy gdzieś wyjeżdżasz? - zdziwił się mężczyzna.
- Nie! Nigdzie nie wyjeżdżam-odparła obojętnie Agata.
- Wyprowadzasz się? Dokąd? Na pewno do tego... ! Co! Chyba oszalałaś! - wykrzykiwał ojciec.
-Tak, tato. masz rację. Idę do Łukasza ,a jeśli oszalałam, to tyko z miłości-uśmiechnęła się do niego córka. Pani Eugenia, która krzątała się po mieszkaniu, nagle usłyszała krzyki męża dochodzące z pokoju Agaty.
- Co tam się dzieje? Dlaczego on krzyczy? - zastanawiała się i postanowiła to sprawdzić.
Gdy kobieta weszła do pokoju, zobaczyła bardzo zdenerwowanego męża, który chodził w kółko.
Córka nie zwracała uwagi na ojca i dalej pakowała swoje rzeczy.
-Co tu się stało? Dlaczego tak krzyczysz? - Eugenia spojrzała na męża
- Jak możesz o to pytać? - odpowiedział - Czy nie widzisz, co ona wyprawia? Powiedziała mi, że idzie do niego.
- Mnie już wszystko jedno- odparła Eugenia-Niech robi, co chce. Jak ułoży sobie życie, to tak będzie miała.
- No tak, to oczywiste. Ty znowu idziesz za nią! - wykrzyknął jej mąż.
Minął już prawie miesiąc, odkąd Agata wyprowadziła się z domu. Przez ten czas ani razu nie zadzwoniła do nich i nie dała znaku życia Jednak pani Eugenia idąc na zakupy ciągle miała nadzieję, że spotka gdzieś na ulicy córkę. niestety, ta nadzieja ja zawiodła.
- Co ci jest? - zapytał pewnego dnia mąż, gdy zobaczył, że jest zamyślona.
- Nic - odpowiedziała - Po prostu myślę o naszej córce, gdzie się podziewa, co się z nią
dzieje i w ogóle.
- Żebyś wiedziała - odpowiedział pan Kwiatkowski-ja też się o nią martwię. Niekiedy myślę, że to moja wina, że ona wyprowadziła się z domu.
- Nie, to nie twoja wina, lecz nasza-powiedziała smutna Eugenia - Uważam, że gdybyśmy jej pozwolili spotykać się z Łukaszem, to by do tego nie doszło.
-No ,tak. masz rację - poparł ją mężczyzna ..Usiadł obok niej i objął ją ramieniem -ale mogłaby chociaż zadzwonić.
- Ja każdego dnia od rana do wieczora czekam na jej telefon- przyznała się Eugenia - Ciągle
mam nadzieję, że zadzwoni i powie, że wszystko w porządku.
- Obyś miała racje - uśmiechnął się mąż i pocałował ja w policzek.
Był niedzielny wieczór, Kwiatkowscy oglądali telewizję, gdy nagle zadzwonił telefon. Eugenia, która siedziała obok swego męża, aż podskoczyła i natychmiast pobiegła, żeby go odebrać. Po krótkiej chwili Kwiatkowski, słysząc radość żony, domyślił się, kto dzwoni.
-To była Agata, prawda? - zapytał ja po powrocie do pokoju.
-Tak -odpowiedziała uradowana Eugenia- Nareszcie zadzwoniła.
- No i co u niej słychać? Czy powiedziała, kiedy przyjdzie? - dopytywał się mężczyzna.
- Tak, powiedziała -uśmiechnęła się do niego Eugenia.
- Ale muszę ci coś powiedzieć-dodała.
- No ,jestem bardzo ciekawy - zainteresował się - Słucham, mów!
Eugenia spojrzała na małżonka i powiedziała:
- Wiesz co? Niedługo będziemy dziadkami.
- Co takiego?- zdziwił się - Chyba się przesłyszałem.
- Niestety nie przesłyszałeś się. Agata oświadczyła mi, że jest w ciąży.
- Ta dziewczyna chyba oszalała- zawołał nieco podenerwowany ojciec.
- No trudno, uspokój się. stało się i już-powiedziała Eugenia - Pobiorą się i będzie wszystko w porządku - dodała.
- No, tak. Jak zawsze próbujesz załagodzić sytuację - zawołał.
- A co mam robić w takiej sytuacji- uśmiechnęła się do niego małżonka.
- No dobrze, już dobrze! - zawołał mąż - Jak przyjdzie Agata, to trzeba będzie wszystko obgadać, żeby jak najszybciej wzięli ślub- powiedział zatroskany ojciec.
- Wiedziałam, że w końcu wszystko zrozumiesz i się pogodzisz- uśmiechnęła się Eugenia i pocałowała do w policzek.
Minęło kilka tygodni, odkąd Kwiatkowscy pogodzili się z sytuacją swojej córki. nawet Agata zaczęła ich regularnie odwiedzać, ale zawsze przychodziła do nich w towarzystwie Łukasza, bo znała dobrze swojego ojca i ciągle się bała, że zrobi jej jakieś kazanie, a ona była taka szczęśliwa.
- Kochanie, nareszcie będziemy razem dzięki naszemu maleństwu -powiedział pewnego dnia Łukasz do Agaty kładąc ręce na jej brzuchu i całując je jednocześnie.
- Wiesz, chciałabym ,żeby to była dziewczynka podobna do ciebie- dodał po chwili.
-Tak, tak - uśmiechnęła się Agata- A jeśli będą dwojaczki, to co powiesz na to?
- Chyba żartujesz? - uśmiechnął się Łukasz i znowu przytulił ja do siebie.
- Ja w ogóle nie żartuję. jestem całkowicie poważna !- zawołała radośnie dziewczyna.
- Po prostu jestem bardzo szczęśliwa i bardzo cię kocham- dodała i zarzuciła mu ręce na szyję.
Mijały dni, Agata i Łukasz byli coraz bardziej szczęśliwi i zakochani tak, że nie mogli bez siebie wytrzymać chociaż chwili. Najgorsze było, jak Łukasz szedł do pracy, a ona zostawała w domu, ale i on nie umiał bez niej wytrzymać. Dzwonił kilka razy do domu, żeby spytać, jak się czuje i żeby usłyszeć jej głos.
Pewnego dnia Eugenia, wykorzystując nieobecność Łukasza, spojrzała na córkę i zapytała:
- Skarbie, czy jesteś pewna tej miłości? Przecież on jest o parę lat od ciebie starszy. Czy pomyślałaś o tym, co będzie za kilka lat?
- Proszę cię, mamo. Przestań! - zdenerwowała się Agata- Już tyle razy mówiłam ci, że bardzo kocham Łukasza, a on mnie. A teraz jeszcze noszę jego dziecko.
- Dobrze, już dobrze ,córeczko. Nie denerwuj się- próbowała uspokoić ją matka.
- Tak? Jak mam się nie denerwować? To się ciągnie parę miesięcy. Najpierw tata, a teraz ty - powiedziała cicho dziewczyna.
- Przecież ja nic takiego nie powiedziałam - broniła się matka.
- Po prostu tak sobie zapytałam, bo oboje z ojcem bardzo się o ciebie martwimy - chyba nas rozumiesz? Mamy tylko ciebie i chcemy, żeby ci się ułożyło jak najlepiej.
-Wiem mamo, że chcesz dla mnie jak najlepiej - uśmiechnęła się do niej Agata.
Mijały dni, Agata była coraz bardziej szczęśliwa i zakochana, a najbardziej nie mogła się doczekać, kiedy nadejdzie dzień, w którym zostanie żoną Łukasza. Jej rodzice zaczęli przygotowania do ślubu. Wszyscy czworo postanowili, że to będzie małe przyjęcie.
- Wiesz mamo -powiedziała kiedyś dziewczyna - Widziałam bardzo ładną sukienkę w niebieskim kolorze i postanowiłam, że do ślubu pójdę ubrana na niebiesko.
- No dobrze, jak sobie chcesz - uśmiechnęła się matka - To przecież będzie twój ślub.
Już tyko dwa tygodnie zostało do ślubu, a dla Agaty była to cała wieczność. wydawało się, że czas stanął w miejscu i nie ma ochoty iść dalej. Chociaż rodzice namawiali ją, żeby na ten czas przyszła z powrotem do domu, to ona z tego zrezygnowała, bo nadal nie ufała swojemu ojcu. Po prostu bała się, że zmieni zdanie w stosunku do Łukasza. Kiedyś przypadkowo podsłuchała ,jak rozmawiali z matką i z tej rozmowy wynikało, że oni mogliby wychować jej dziecko, a ona mogłaby pracować. Agata od razu powiedziała to Łukaszowi, a on zabronił jej powrotu do domu, nawet na jeden dzień.
Nadszedł dzień 20 sierpnia. To właśnie na ten dzień Agata i Łukasz zaplanowali swój ślub. Dziewczyna sama zdecydowała, że ten dzień spędzi u rodziców, chociaż ślub miał być po południu.
Gdy Agata była prawie gotowa, tylko miała założyć sukienkę, usłyszała pukanie do drzwi. - Agatko! Pospiesz się, bo wszyscy już czekamy! - zawołał jej matka.
- Zaraz wychodzimy! - zawołała przyjaciółka dziewczyny, która pomagała jej przy makijażu i fryzurze.
Kiedy dziewczyna wyszła, to wszyscy byli zachwyceni, a szczególnie Łukasz.
- Kochanie, jak ty cudownie wyglądasz!- powiedział do niej i podał jej mały bukiecik róż.
W czasie przyjęcia, które było bardzo udane, wszyscy doskonale się bawili. Agata i Łukasz oświadczyli rodzicom, że nazajutrz wyjeżdżają na dwa tygodnie w góry.
- Dlaczego dopiero teraz o tym mówicie? - zapytała Eugenia.
- Wybacz mamo, ale ja też nie wiedziałam - odparła dziewczyna - Dopiero parę minut temu Łukasz mi o tym powiedział.
- Tak - uśmiechnął się mężczyzna- Już dawno to zaplanowałem, ale chciałem, żeby to była niespodzianka dla mojej żony.
- To rzeczywiście jest dla mnie niespodzianka!- zawołała Agata i pociągnęła go na parkiet, gdzie wszyscy się bawili.
Nazajutrz późnym popołudniem Agata wraz ze swoim mężem jechała w góry. Przez te dwa tygodnie ,jakie oboje spędzili w górach, Agata bardzo dobrze się bawiła, jakby była w siódmym niebie. Któregoś dnia po powrocie do domu spojrzała na Łukasza i powiedziała:
- Wiesz, chciałabym być taka szczęśliwa przez całe nasze życie.
- Oczywiście kochana, że będziesz, a raczej będziemy - zapewnił ją Łukasz.
- Oby twoje słowa się sprawdziły- uśmiechnęła się do niego dziewczyna.
Lato minęło bardzo szybko, Agata nawet się nie spostrzegała, a już nadeszła jesień. W tym roku była wyjątkowo ciepła i słoneczna - po prostu złota. Dziewczyna korzystając z tego dużo przebywała na świeżym powietrzu. W soboty i niedziele, kiedy Łukasz nie musiał iść do pracy, oboje spacerowali po parku i podziwiali jesienne widoki.
Minęło kilka miesięcy od dnia ślubu Agaty z Łukaszem. Pewnego grudniowego dnia, gdy dziewczyna wracała od lekarza, postanowiła wstąpić do rodziców.
- Cześć mamo! - zawołała radośnie już od drzwi.
- O! Witaj córeczko-ucieszyła się Eugenia - Co u ciebie słychać? Jak się czujesz?-
zainteresowała się matka.
- Taka jestem szczęśliwa - odparła córka i po chwili dodała:
- Byłam u lekarza i jest wszystko w porządku.
- Tak się cieszę córeczko, już nie mogę się doczekać dnia, kiedy zostanę babcią. Ciekawa jestem, czy to będzie wnuczek, czy wnuczka.
- A ja w ogóle nie jestem ciekawa- odparła dziewczyna- Jest mi to obojętne Ale jeśli to będzie dziewczynka, to dam jej na imię Marzena.
Kiedy dziewczyna wychodziła od rodziców, matka zatrzymała ja w drzwiach i zapytała: - Skarbie, jak zamierzacie spędzić Święta Bożego Narodzenia. czy gdzieś wyjeżdżacie?
- O nie! Nigdzie nie wyjeżdżamy. Myślę, że spędzimy je razem z wami - uśmiechnęła się Agata zamykając drzwi.
Święta i Sylwester był bardzo udany. Cała czwórka spędziła je w bardzo miłej atmosferze. Któregoś dnia Eugenia spojrzała na swojego męża i powiedziała:
- Wiesz, tych świąt nie zapomnę do końca życia.
- Masz rację - poparł ją mąż - ja też nie zapomnę.
Na początku lutego, w jednym z warszawskich szpitali Agata urodziła swoją upragnioną i wymarzoną córeczkę. Dziewczynka była bardzo do niej podobna. Łukasz nie mógł od niej oderwać oczu, gdy wziął ją pierwszy raz na ręce.
- Jaka ona jest śliczna i taka podobna do ciebie, kochanie- uśmiechnął się Łukasz do żony całując ją czule.
Po kilku dniach, kiedy Agata wraz z córeczką wróciła ze szpitala, jej rodzice nie mogli się nacieszyć swoją wnuczką, szczególnie pan Stanisław. Nie odstępował małej na krok, ciągle stał przy jej łóżeczku, a nawet brał ją na ręce i chodził z nią po całym pokoju.
Pewnego razu Agata powiedziała:
- Wiesz tato, zastanawiam się, czy moja córka nie będzie rozpieszczona, jak tak dalej
pójdzie.
- A co? Może jesteś zazdrosna?- zawołał roześmiany ojciec-Przecież ty też byłaś rozpieszczana przeze mnie.
- Tak, dużo możesz powiedzieć, bo ja tego nie pamiętam - odparła wesoło dziewczyna i pocałowała go w policzek.
- Co wam tak wesoło? - zapytała pani Eugenia wchodząc do pokoju - Może ja też się przyłączę do was, co?
- Jak myślisz, córeczko? Powiemy mamie, o co chodzi, albo nie ?- zażartował pan Kwiatkowski.
- No nie wiem - odpowiedziała radośnie dziewczyna i usiadła pomiędzy nimi.
- Wiesz córeczko, tak się cieszę, że wszystko ci się ułożyło, że jesteś szczęśliwa.
O tak, mamo! Jestem bardzo szczęśliwa i mam nadzieję, że będę z nim szczęśliwa do końca życia.
Pewnego dnia, gdy Agata rozmawiała z matką, spojrzała na nią i powiedziała
-Wiesz mamo? Oboje z Łukaszem postanowiliśmy, że jak nasza córeczka urośnie, to zawieziemy ją do Włoch, a szczególnie do Rzymu, żeby mogła wrzucić do fontanny grosik.
Żeby spełniły się jej marzenia, tak jak nam.
powrót do spisu treści
Beata Krawczyk
Wyróżnienie
Na białych chmurach
się kołysać
w błękicie nieba
płynąć znów
i tylko palcem
wiatr uciszać
i już nie budzić się
...ze snów...
Szpitalne okno
szpitalne drzwi
szpitalne korytarze
a między nimi
strapione ludzkie twarze
i w okno zwrócone spojrzenia
- może właśnie stamtąd
nadejdzie nadzieja........?
Kiedy zamykać
będę drzwi
na wszystkie zamki
- ostatni raz...
wtedy przypomnę
sobie sny
i już spokojnie
- odpłynę w dal
powrót do spisu treści
Hanna Siškowska
Wyróżnienie specjalne
ZOSIA
W małym miasteczku - Czempiniu, mieszkała Zosia, która zawsze marzyła o tym aby mieć psa. Rodzice nie pozwalali jej na to. Zosia była sparaliżowana i od dzieciństwa jedziła na wózku inwalidzkim, dlatego że jak była mała i zaczęła chodzić to spadła ze schodów. Lekarz powiedział rodzicom, że dziewczynka nigdy nie będzie już chodzić.
Pomimo tego, że Zosia miała wielu przyjaciół oraz kochajšcš jš rodzinę, czego jej brakowało. Chciała aby spełniło się jej marzenie, żeby rodzice kupili jej psa. Prosiła ich o to, ale oni nie zgadzali się, twierdzili iż jest to obowišzek. Zosia nie poddawała się, postanowiła że w przyszłoci pójdzie na studia i zostanie weterynarzem, gdyż jest to jedyna szansa aby mieć kontakt ze zwierzętami.
Rodzice nie byli zachwyceni tym pomysłem, ale zgodzili się. Studia nie były łatwym okresem dla Zosi, ale ona nie patrzšc na trudnoci zwišzane ze swojš niepełnosprawnociš, ukończyła je z wynikiem dobrym.
Ku zdziwieniu innych dziewczyna otworzyła lecznice dla zwierzšt w której pomagała swym małym pacjentom. Rodzice przekonali się, że Zosia doskonale
sobie radzi więc pomagali jej gdy tylko mogli. Postanowili, że w nagrodę kupiš jej psa, ale po wielu poszukiwaniach nie znaleli nic odpowiedniego.
Pewnego popołudnia przywieziono do lecznicy młodego psa ze złamanš łapš. Zosia jako weterynarz orzekła, że pies musi pozostać na leczeniu kilka dni. Zajęła się nim odpowiednio, gdy na niego spoglšdała serce biło jej jako radoniej, wydawało się jej że zna go od dawna. Gdy minęły dni leczenia okazało się, że nikt nie przyszedł po psa, a na jego miejsce czekały już inne zwierzęta. Dziewczyna postanowiła, że na parę dni zabierze psa do siebie do domu, aż kto nie zgłosi się po niego. Mijały dni, Czarek (tak go nazwała Zosia) czuł się coraz lepiej a nikt się po niego nie zgłaszał. Dziewczyna postanowiła odszukać właciciela, rozwiesiła ulotki informacyjne, dzwoniła do różnych ludzi, jednak bezskutecznie. Po pewnym czasie pomylała ze ten bardzo miły pies o imieniu Czarek do którego się już przyzwyczaiła i z którym spędza tak wiele czasu zostanie u niej już na zawsze. Tak też zrobiła, pies został u niej na stałe. Ta decyzja była dla niej bardzo ważna i niesłychanie jš ucieszyła .Pies żył jeszcze wiele lat i miała z nim jeszcze wiele wspaniałych wspomnień które pamiętała do końca życia.
powrót do spisu treści
Stanisław Leon Machowiak
Wyróżnienie
Kamień
BĘDZIESZ POWRACAĆ
Odfrunęłaś wiatrem
za rozległy ocean
Czy na innym kontynencie
serca biją tak mocno
jak na ziemi Norwida
czy chleb smakuje
jak w rodzinnym domu?
Długo będziesz powracać
światłem
które mi przynosiłaś
kroplami łez
wygasisz niebo
Na wyspach serc zostanie
nasza miłość
Stworzenie świata
Nad bezmiarem wód
królował chaos mgieł
I rzekł Bóg
"Niech się stanie światło"
Ten który jest
napełnił sobą wszechświat
W obliczu słońca
zrodził się dzień
Na granicy światła
błękit nieba
noc zaiskrzyła gwiazdami
W Ogrodzie człowiek
ważył dobro i zło
Zdecydowanie
wybrał bunt
Tylko człowiek
Zmaga się uparcie
żeby dorównać Bogu
na granicy rozumu
zobaczył własną nagość
Adamie gdzie jesteś
echo niosło wołanie
Tylko człowiek usilnie
zakrada się po owoc życia
zakazanego drzewa
I po drabinie kosmosu
wspina się by pokonać
milczenie Boga
Do granic zniweczenia
powrót do spisu treści
Joanna Stańda
wyróżnienie
Most w Bordeaux
Nie zauważył, kiedy zmęczone nogi poniosły go na Place de la Bourse. Nad miastem powoli zapadał wieczór. Ciepły letni wieczór, który był uwieńczeniem każdego, gorącego o tej porze roku, dnia. Choć na ulicach Bordeaux ciemniało, to wielkomiejski zgiełk nie ustępował ani na chwilę. Przeciwnie promenada, którą szedł wzdłuż rzeki Garonne, wypebriła się roześmianymi spacerowiczami mówiącymi do siebie w różnych językach świata. Młoda, niska dziewczyna o azjatyckich rysach śmiała się niezwykle głośno, odwrócił głowę z ciekawości. Ubrana w kolorową sukienkę ściskała w drobnej dłoni gałkowe lody i chichotała się radośnie w odpowiedzi na dziwaczne gesty towarzyszącego jej przystojnego bruneta w ciemnych binoklach wetkniętych we włosach. Chłopak o typowej włoskiej urodzie szczerzył białe zęby, kolorowe gałki lodów rozpływały mu się w dłoni niczym kipiące mleko. Wyglądał żałośnie, ale sytuacja ta wyraźnie go bawiła.
Niewielki pasażerski statek płynął wolno po wodach Garonne. Turyści machali wesoło zza burty do spacerowiczów na Place de la Bourse. Wszyscy wokół wydawali się być szczęśliwi. Stylowe latarnie zaczęły z wolna rozświetlać miasto. Wkrótce cała promenada jaśniała złotym blaskiem.
Gdyby był malarzem lub pisarzem na pewno umieściłby w swoim dziele to miejsce jako jedno z najbardziej romantycznych na ziemi.. Urzeczony pięknem otaczającej go wokół aury zatrzymał się bezwiednie. Po prawej stronie, w poprzek rzeki, rozciągał się wieloprzęsłowy most. Potrójne latarnie pochylały się nad kamienną barierką i oświetlały wysokie tunele piętrzące się pod mostem. Długi łańcuch półobręczy chował się u swej podstawy w delikatnych falach pobudzonej nieco Garonne. W oddali granatowego horyzontu, za konstrukcją dziewiętnastowiecznego mostu, wznosiła się strzelista wieża gotyckiego kościoła pod wezwaniem St. Michaele. Smukła sylwetka sakralnej budowli wyglądała uroczyście w blasku migocących latarni garbiących się na moście de Pierre.
Właściwie zatrzymał go strach przed wspomnieniami związanymi z tym romantycznym miejscem. Lękał się ponownego wzruszenia, gorzkie słowa ojca, które wypowiedział piętnaście lat temu do matki właśnie na tym na moście, wracały w pamięci jak bumerang:
- Kocham inną kobietę... Ma na imię Medeleine... Mamy syna Jacques'a.
Wówczas jako dziesięcioletni chłopak nie zdawał sobie sprawy z powagi słów ojca. Nie rozumiał dlaczego mama nagle zaczęła płakać. Byli przecież na wycieczce we Francji. Tata tyle opowiadał mu o tym kraju. Jako architekt jeździł do Francji co roku na kilku miesięczne kontrakty. Z każdego wyjazdu przywoził mu fajne prezenty. Cała klasa w szkole zazdrościła mu oryginalnego piórnika, długopisu czy super kalkulatora.
Wówczas nie tylko nie mógł zrozumieć łez mamy, nie mógł również zrozumieć o jakim synu mówił jego ojciec. Przecież to on był jego synem, a nie jakiś Jacques.
Tamtego dnia wrócił do hotelu tylko z mamą. Nazajutrz na tym samym moście pożegnał się z ojcem przed wyjazdem do kraju. To był ostatni raz, kiedy go widział, ale tamtego dnia po raz pierwszy ujrzał Jacques'a. Nie wiadomo dlaczego ojciec pragnął, aby jego dwaj synowie (z różnych matek) poznali się.
Gdy ujrzał jasne piegi na nosie malca uśmiechnął się. Chłopiec nie mógł mieć więcej niż pięć lat. Jacques nieufnie spoglądał mu w oczy. W duchu przyznawał," że byli do siebie uderzająco podobni.
Mieli takie same proste, rude włosy, stalowoniebieskie oczy i liczne piegi na twarzy. Od razu polubił tego malca. Owego dnia stojąc na moście de Pierre poczuł, że wiąże go jakaś niewidzialna, acz silna więź z małym z Jacques'em. Gdy pasażerski statek zatrąbił z oddali obaj niemal w tej samej chwili przywarli nosami do kamiennej barierki i zaczęli machać do pasażerów statku. On krzyczał swoje radosne "CZEŚĆ!", a Jacques"AU REVOIR"
Po powrocie do Polski nic nie było takie jak poprzednio. Na początku mama oświadczyła, że ojciec już nigdy nie wróci z Francji. W miesiąc później musieli wyprowadzić się z pięknego domu i zamieszkać w ciasnym mieszkaniu na obrzeżach miasta. Brakowało mu ojca. Dotąd może nie miał go na co dzień, ale zawsze nadchodził ten piękny dzień, kiedy ojciec zjawiał się w progu domu z prezentem z Francji. Zazdrościł Jacques' owi, że miał ojca tylko dla siebie. W chwilach wielkiej tęsknoty za ojcem szukał pocieszenia u matki, ale ona była albo zapracowana, albo bardzo smutna i płakała długo wieczorami.
Wkrótce zapadła na jakąś tajemniczą chorobę. Odtąd w ich ciasnym mieszkaniu zamieszkała również babcia. Jej stare, zmęczone oczy musiały pilnie baczyć zarówno na leżącą w łóżku córkę jak i na psotnego wnuka, któremu co chwilę przychodziły do głowy szalone pomysły.
Pewnego dnia babcia oznajmiła, że jest już zbyt stara i dalej nie może opiekować się takim łobuziakiem. Poprosiła, aby się spakował. Nazajutrz ruszyli w długą podróż do Francji. W Bordeaux miał czekać na niego ojciec.
- Mama bardzo źle się czuje, niedługo... We Francji pozostaniesz już na zawsze - oświadczyła pochylając nad nim siwą głowę. Bursztynowe jej oczy szkliły się z wilgoci. Potem długo szlochała...
Gdy po raz drugi szedł znajomą promenadą wzdłuż szerokiej rzeki w Bordeaux i oglądał zaciekawionym wzrokiem stare, acz bardzo zadbane kamienice, w duchu bardzo cieszył się na myśl o tym spotkaniu. Umierał z ciekawości czy Jacques go rozpozna, nie widzieli się bowiem od trzech lat. A ojciec? Czy nie pokochał zbytnio Jacques'a i starszy syn nie będzie mu już potrzebny? I znowu
obudziła się w nim ta dziwna zazdrość. Jacques zabrał mu ojca, lecz był jeszcze taki mały, ktoś musiał nim się zaopiekować. Nie potępiał za to ojca, ale miał do niego żal za to, że odszedł od nich na zawsze. Przez trzy lata nie odwiedził ich z matką ani razu.
Skręcili na kamienny most de Pierre, na widok pochylających się w arystokratycznym ukłonie, stylowych latarni serce zaczęło bić mu młotem. Jego dziecięce podekscytowanie nie miało końca.
Na moście nie było prawie nikogo. Słońce świeciło wysoko. Niebieski horyzont za gotycką wieżą kościoła był bardziej widoczny niż poprzednim razem, kiedy stał tu z matką trzy lata temu. Gdy dostrzegł rude włosy Jacques'a zaczął biec w jego kierunku. Jacques poznał go od razu. Rzucili się sobie w ramiona.
- Maman c'est mon frere Maxi.
Dopiero wówczas spostrzegł zakłopotane spojrzenia babci i mamy Jacques'a. ,,Ma na imię Medeleine" - przypomniał sobie słowa ojca wypowiedziane do matki. Spoglądał spokojnie na panią Medeleine.
Dziś jako dwudziestopięcioletni mężczyzna mógł przyznać, że była piękną kobietą, lecz wówczas kobieca uroda nie miała dla niego znaczenia, nawet jeśli odnosiła się do kobiety, dla której ojciec porzucił matkę. Wówczas ważne było dla niego to, że pani Medeleine uśmiechała się do niego życzliwie, choć jej błękitne oczy były bardzo smutne.
- Bonjure! - zwróciła się do babci.
Po kilkunastu minutach rozmowy w francuskim języku, który zawsze wydawał mu się piękny i melodyjny, babcia zwróciła się do niego prosząco:
- Pożegnaj się z bratem, musimy wracać do Polski.
- Nie! Chcę zostać z tatą i z Jacques'em! - po raz pierwszy zaoponował tak stanowczo. Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy sprzeciwiać się babci. Był jej bardzo wdzięczny za to, że troszczyła się o mamę.. Jednak bardzo pragnął zobaczyć ojca, chciał od niego usłyszeć, że kochał ich obu, i jego i Jacques'a. I zawsze będzie ich kochał. Smukłe latarnie stały milcząco niczym kamienne posągi. Gotycka wieża zabrzmiała melodią ciężkiego dzwonu. Garonne płynęła spokojnie, była niemym świadkiem jego dramatu.
Jacques wytrzeszczał szeroko stalowoniebieskie oczy zdziwiony, jego matka też wydawała się
być zakłopotana.
Domyślił się, że nie znali polskiego języka. Jacques był jego bratem, a nie rozumieli nawzajem swojej mowy. "Jakie to dziwne i smutne zarazem" - pomyślał. Poczuł na swoich włosach kruchą dłoń babci, po chwili milczenia wyrzuciła ciężko:
- Twój ojciec nie żyje... Wczoraj wieczorem miał wypadek samochodowy...
Przez łzy spoglądał na oddalającą się sylwetkę Jacques'a, na jego fikuśne dżinsowe spodenki i rudą czuprynę mierzwioną przez wiosenny wiatr. Jacques ściskał kurczowo rękę swojej matki i szedł spokojnym krokiem po kamiennej tafli mostu de Pierre
Przyrzekł sobie wówczas, że kiedy dorośnie odnajdzie brata. To nic, że będą wychowali się w innym kraju, w innej kulturze, mówią różnymi językami i będą mieli odmienne wykształcenie. To nic, że będą zupełnie różnymi, na pozór obcymi ludźmi. To nic... zawsze jednak będą braćmi.
Po powrocie do kraju niedługo było my dane cieszyć się towarzystwem matki i troskliwą opieką babci. Matka zmarła dwa miesiące później w szpitalu, a babcia... trawiona smutkiem zasnęła pewnego wieczoru w fotelu na zawsze.
Tak o to w wieku szesnastu lat pozostał sam na świecie. Nie miał już ani rodziców, ani dziadków. Nie miał też żadnej cioci, czy wujka, bo rodzice po prostu nie mieli rodzeństwa.
Następne trzy lata spędził w domu dziecka, który mieścił się w pięknym pałacu otoczonym przez ogromny, kwitnący każdej wiosny park. Chodził do miejscowego liceum i odliczał dni do końca szkoły. Planował pojechać potem do Francji. Tam obaj z Jacques'em będą nadrabiać stracony czas, powtórzą dzieciństwo, ale już takie wspólne. Wszystkie przygody, te niebezpieczne i te śmieszne będą przeżywać razem. Będą się razem bać i razem śmiać. Będą po prostu razem...
Do dziś zastanawiał się, czy wypadki, które później się potoczyły, były prawdziwe. Miał szczęście. Tamtego lata dyrektor domu dziecka wybierał się z rodziną na wycieczkę do Francji. Wzruszony historią dwóch braci żyjących na dwóch niemalże krańcach Europy zaproponował, aby udał się z nim w długą podróż do Francji.
Do końca życia będzie wdzięczny mu za ten wspaniały gest. Gdy przybyli do pochmurnego Bordeaux nogi niemal same poniosły go na most de Pierre. Z bijącym sercem spoglądał na pusty, kamienny chodnik mostu, na którym raz po raz wzbijały się smukłe, czarne latarnie. Zgięte jakby w pokłonie zdawały się witać milcząco znajomego gościa. T o one i wznosząca się nie opodal gotycka wieża były świadkami jego najgłębszych wzruszeń z dzieciństwa.
Na moście de Pierre widział po raz ostatni uśmiech swojej matki i zatroskane oczy ojca. Tu wreszcie poznał brata. Nerwowym gestem zmazał szybko spływające po policzkach łzy. Był już dorosłym mężczyzną. Poza tym co pomyślałby o nim Jacques, gdyby ujrzał go w tak opłakanym stanie. Trzymając się kurczowo barierki wyczekiwał z niecierpliwością brata. Wilgotny wiatr przenikał mu przez koszulę. Przed wyjazdem z Polski dyrektor domu dziecka po dużych trudnościach znalazł wreszcie numer telefonu do pani Medeleine. Długo musiał ją przekonywać jak ważne było to spotkanie dla obu braci, a szczególnie dla Maxa.
Podniecony i radosny nie mógł skupić myśli. Od czego miał zacząć opowieść, od śmierci babci, od domu dziecka, a może od chwili, kiedy zamieszkają razem, tu w Bordeaux.
Mijały godziny, most de Pierre wciąż był pusty. Pasażerskie statki trąbiły głośno i płynęły przed siebie po Garonne, drobne sylwetki turystów znikały w oddali horyzontu. Przez chwilę zostawał w jego pamięci obraz ich uśmiechniętych twarzy i potem rozpływał się gdzieś w niewidzialnej mgle.
Nazajutrz most nie wyglądał już tak ponuro. Ciężkie, kłębiaste chmury rozgonił wczorajszy wiatr. Niebieskie niebo rozciągało się wysoko. Jasne promienie słońca rozgrzewały kamienną barierkę, tafla wody skrzyła się złotymi kryształkami. Strzelisty heban gotyckiej wieży połyskiwał w słońcu.
Na moście de Pierre roiło się od spacerowiczów. Melodia francuskiej mowy unosiła się ponad ich głowy i jak dżdżysty deszcz we mgle splatała się niepostrzeżenie z ciężkim brzmieniem dzwonu bijącego na wieży kościoła St. Michaele.
Rozglądał się niecierpliwie. Za każdym razem, gdy jego oczy zatrzymywały się na rudych włosach nieznajomych chłopców serce skakało mu do góry. Lecz wkrótce potem ogarniał go niewysłowiony smutek.
- To nie Jacques - tłumaczył sobie po cichu.
Ze spuszczoną głową odchodził od kamiennej barierki i wracał przygnębiony do hotelu.
Dyrektor domu dziecka klepał go po ramieniu na pocieszenie.
Nieobecność Jacques'a tłumaczył sobie w jeden tylko sposób. Jacques nie chciał już go znać.
Ubogi brat z Polski nie był powodem do dumy. Gorzka prawda bolała bardzo.
Na trzeci dzień pobytu w Bordeaux do jego pokoju w hotelu ktoś zapukał. Kiedy zaciekawiony otworzył drzwi zaparło mu dech w piersiach. Nieco zakłopotana pani Medeleine powiedziała swoje: - Bonjour!
Wówczas bez żadnego lęku mógł powiedzieć po francusku nie tylko "Bonjour" , ale i wiele innych słów, których nauczył się na lekcji francuskiego w liceum. Uczył się ich z myślą o Jacques'sie. Pragnął poznać jego kulturę, zwyczaje czy wreszcie poznać jego myśli. Musiał zatem poznać jego język.
W krótkiej rozmowie pani Medeleine wyjaśniła mu, że Jacques nie mógł przyjść na spotkanie bo leży w łóżku. Sześć miesięcy temu spadł z konia i złamał biodro. Długo nie chodził, ale trzy tygodnie temu wsparty o kulach mógł wreszcie pospacerować koło domu. Przedwczoraj jednak zanadto podekscytowany myślą o spotkaniu z bratem z Polski zawadził niepostrzeżenie o kamień podczas spaceru. Po upadku nie mógł podnieść się już o własnych siłach. Do domu pomógł przyprowadzić Jacques'a ich sąsiad.
- Jacques chce cię zobaczyć - szepnęła mu śpiewnym francuskim w progu hotelowego pokoju. - Zobaczyć! - powtórzył ucieszony.
Bez namysłu zdjął z wieszaka kurtkę i podążył zahipnotyzowany za panią Medeleine wtykając
w drzwi małą kartkę z wyjaśnieniami dla dyrektora domu dziecka.
Do hotelu wrócił późnym popołudniem. Był szczęśliwy z powodu tego, że od tylu lat mógł wreszcie porozmawiać tak od serca z Jacques'em. Opowiedział mu o rozstaniu z ojcem na moście de Pierre, o chorobie matki, która do końca nie mogła pogodzić się z odejściem ojca.
Z rozmowy z Jacques'em wywnioskował, że jego brat niewiele rozumiał co właściwie się stało. Nie zdawał sobie sprawy jak bardzo zaszkodziło rodzinie jego brata z Polski pojawienie się pani Medeleine i jego samego w życiu ich wspólnego ojca. Poza tym Jacques nie pamiętał dobrze ojca. Przyznał, że w pamięci miał rozmyty jego obraz. Nie zdążył go dobrze poznać. Najbardziej pamięta natomiast swoją matkę, która wciąż oczekiwała Henriego, jak go nazywała. Czekała na jego przyjazd czy choćby telefon lub list. Święta Bożego Narodzenia spędzali zawsze z matką sami. Nie były to wesołe święta, bo matka wciąż tęskniła. Tylko na moment wstępowała w nią niewymowna radość, gdy Henrii zadzwonił z Polski. Późny wigilijny wieczór ponownie robił się smutny.
- A dziadkowie? - spytał w pewnej chwili Jacques'a.
- Nigdy tu nie przyjdą, ponieważ nie akceptują tego, że kocham twojego ojca! - Jacques powtórzył słowa matki.
- Mama wciąż mi mówi, że na świecie mamy tylko siebie. Dlatego prosi abym nigdy nie zapominał, że mam w Polsce brata - dodał po chwili Jacques.
Było dokładnie tak jak sobie wyobrażał. Opowiadali sobie różne historie z ich codziennego życia. Jacques mówił mu o nauczycielce od francuskiego, która jego zdaniem nie lubiła rudych chłopców i o niejakiej Dominique, która także nie miała ojca. Z modulacji głosu oraz czasu ile poświęcił na jej temat wywnioskował, że Jacques lubił bardzo tę Dominique. Z dumą mu obwieścił, że Dominique powiedziała całej klasie, iż rudzielec z piegami to jej najlepszy kolega. Tylko teraz po wypadku długo leżał w łóżku i tęsknił za jej towarzystwem.
Słuchał z zainteresowaniem każdego słowa Jacques'a. Chciał na następny rok zatrzymać w pamięci obraz jego piegów, błysk jego stalowoniebieskich oczu i dziecięcy jeszcze śmiech z opowiadanych historii. Żałował tylko, że Jacques musiał cierpieć ból z powodu złamanego biodra. Pani Medeleine zapewniała go jednak, że Jacques miał dobrego rehabilitanta.
- Za rok, gdy przyjedzie do Bordeaux Jacques z pewnością przyjdzie na spotkanie na most de Pierre powiedziała mu na pożegnanie. Melodia jej francuszczyzny długo brzmiała mu w uszach.
W następne wakacje skończył osiemnaście lat, był zatem dorosły. Tylko, że on sam w głębi duszy czuł się jeszcze małym chłopcem, dziesięcioletnim dzieckiem stojącym na moście de Pierre w Bordeaux, które spoglądało jak jego ojciec odwrócony plecami podążał na drugi brzeg rzeki. Wciąż był tym dzieckiem, które czekało aż jego ojciec powróci i weźmie go w ramiona. Tego pragnął najbardziej.
Nie mógł wyjechać na zawsze do Francji, do końca szkoły pozostał jeszcze rok nauki. Musiał ją skończyć.. Inaczej niewiele pomoże bratu, gdy nie będzie miał wykształcenia - przekonywał go dyrektor domu dziecka. Zawarli nawet dżentenmeńską umowę. On obieca, że wytrzyma jeszcze rok i skończy liceum, a dyrektor w zamian weźmie go ponownie na wycieczkę do Francji. Z wypiekami na twarzy ściskał dłoń dyrektorowi na znak zgody.
W tamte wakacje wypadki potoczyły się znacznie inaczej niż się spodziewał. Na dwa dni przed wyjazdem do Francji dyrektor domu dziecka z głębokim żalem oznajmił mu, że dzwoniła do niego pani Medeleine.
- Powiedziała, że z powodu choroby nowotworowej jest zmuszona udać się do kliniki. Jacques, który chodzi już o kulach został pod opieką dziadków. Mieszkają w innej dzielnicy Bordeaux, ale gdy Max zadzwoni pod numer, który podała, chłopcy z pewnością będą mogli się spotkać. Nie wie czy uda jej się powrócić z kliniki, ale jej życzeniem byłoby, aby bracia, jeśli to tylko możliwe, zamieszkali razem w przyszłości - relacjonował stłumionym głosem dyrektor. - Tylko... - dodał po chwili długiego milczenia - Qa razie nie jest to możliwe. Dziadkowie Jacques'a, do których dzwonił, nie chcą słyszeć na temat brata z Polski. Zabraniają jakiegokolwiek kontaktu Jacques'a z tobą.
Duże krople spływały mu milcząco po piegowatych policzkach. To były pierwsze łzy dorosłego
mężczyzny.
Tamtego lata dyrektor domu dziecka ponownie stanął na wysokości zadania. W ciągu dwóch dni zmienił wakacyjne plany i wyruszył z rodziną do Włoch. Wychowanek o rudych włosach obowiązkowo musiał mu towarzyszyć.
- Zobaczysz kawałek innego, pięknego świata. Zrobisz trochę zdjęć, które będziesz mógł pokazać bratu w przyszłości! - przekonywał.
Z pewnością jako pedagog wiedział, że nie mógł pozostawić go samego w tym stanie duszy. Zdawał sobie sprawę, że pomimo osiemnastu lat nie był na tyle dojrzały emocjonalnie, aby z powodu rodzinnych kłopotów nie zrobić jakiegoś głupstwa.
Dyrektor domu dziecka nie mylił się. "Inny świat", który ujrzał we Włoszech, był piękny. Wenecja, Florencja, Rzym - zabytkowe miasta przewijały się przed jego oczami jak w kalejdoskopie. Nie wierzył, że był tu naprawdę. Urocze, wąskie uliczki wiły się pomiędzy cudownymi kamienicami, zbudowanymi we włoskim stylu. Potężne fontanny, ozdobione kamiennymi posągami, tryskały po środku skwerków i głównych ulic miasta. Strzeliste obeliska wyrastały nagle i stały milczące na pamiątkę ważnych wydarzeń historii kraju. Dookoła było kolorowo i wesoło. Liczni turyści przemierzali zmęczeni i zauroczeni malownicze zakątki włoskich miast.
Największe emocje wzbudziła w nim architektura włoskich kościołów.. Widok katedry Santa Maria deI Fiore we Florencji zaparł mu po prostu dech w piersiach. Bryła sakralnej budowli była ogromna i zarazem delikatna. Bogata jej fasada wyglądała jak niczym suknia obsadzana drogimi brylantami dla najjaśniejszej królowej. Wieńcząca ją u szczytu kopuła z misterną latarnią po środku do złudzenia przypominała królewską koronę. Stojąca nie opodal Dzwonnica Giotta to berło będące symbolem potęgi i władzy katedry Santa Maria deI Fiore nad wszystkimi, którzy mieli szczęście ujrzeć jej piękno.
W owej chwili, gdy spoglądał zauroczony na słynny florencki kościół postanowił, że zostanie architektem. Być może kiedyś uda mu się stworzyć projekt tak fascynującej budowli.
Dziś już miał w kieszeni dyplom renomowanej polskiej politechniki. Los po raz kolejny związał go z Francją, ale tym razem na płaszczyźnie zawodowej. Na trzecim roku jako jeden z najzdolniejszych studentów wyjechał na dwumiesięczne stypendium do Francji. Swój dyplom poświęcił francuskiej średniowiecznej architekturze. Po studiach zaproponowano mu kontrakt na etat wykładowcy w jednej z uczelni na południu Francji. Z radością i wielką nadzieją w sercu przyjął propozycję.
Przez wszystkie lata studiów próbował skontaktować się z Jacques'em, jego dziadkowie za każdym razem powtarzali jednak swoje:
- Non!
Przed wyjazdem na kontrakt stało się coś nieoczekiwanego. Zadzwoniła do niego młoda kobieta. Śpiewnym francuskim przedstawiła się jako Dominique, dziewczyna Jacques'a. Zdawkowo
opowiedziała jak bardzo chory był Jacques, szczególnie przez ostatnie dwa lata. Miał kilka operacji, ale teraz jest już zdrowy. Dostał się nawet na medycynę! - potok francuskich słów płynął wartko po drugiej stronie słuchawki. Słuchał ich ze wzruszeniem, nie zatrzymywał łez, które raz po raz kapały na kartki francuskiego słownika, z pomocą którego szlifował rozmówki.
Dominique nadmieniła, że Jacques sądził, że jego brat z Polski milczał z powodu jego choroby. Dopiero dziadek niedawno w rozmowie z nią wyjawił prawdę, że ukrywał przed Jacques'em wszystkie próby kontaktu jego brata.
Od razu zadzwoniła, aby powiedzieć mu jak bardzo Jacques za nim tęskni. Umówili się, że nazajutrz wieczorem spotkają się na moście de Pierre.
Smukłe latarnie świeciły jasnym blaskiem. Wieża gotyckiego kościoła rozdzwoniła się nagle przypominając wszystkim spacerowiczom o swojej obecności. Garonne płynęła swoim wolnym rytmem. Ciepły letni wiatr smagał pieszczotliwie mu policzki. W sercu czuł głęboką radość. Rozumiał, że nie zamieszkają razem, ale na zawsze już pozostanie blisko brata. Szeroki uśmiech na piegowatej buzi Jacques'a, który biegł rozpędzony w jego kierunku, to potwierdzał. Od dziś most de Pierre w Bordeaux pozostanie w jego pamięci, jako miejsce najdroższe jego sercu. Miejsce, w którym poznał i odzyskał brata.
1. Maman c'est mon frere Max : Mamo to jest mój brat Max.
powrót do spisu treści
Aleksander Wróbel
wyróżnienie
WIERSZ NA POŻEGNANIE
Przyjechałaś
I już wracasz
Od słów Twoich
Ale jechać z Tobą nie dam rady
Zacząć wszystko
Wszak sens życia
nie w bogactwie przecież leży...
A poza tym
nie chcę zmieniać już mieszkania,
I na mieście mej młodości mi zależy.
Kiedyś chciałem
lecieć z Tobą na kraj świata...
I te chęci
w swoich myślach jeszcze noszę... A tymczasem
rozstajemy się na lata,
Więc o pamięć, tak jak dawniej, Ciebie proszę.
A Ty jakby
wyczuwając ten mój smutek,
Nic nie mówisz
i niepewnie się uśmiechasz,
Bo Twe myśli
także mgłami są posnute...
I żegnając, długie listy mi przyrzekasz.
ZACHÓD SŁOŃCA NAD MORZEM
Stoję na wzgórzu blisko morza
Patrzę z zachwytem w ognistą dal
Zachodzi słońce, płonie zorza,
Łunami barwiąc wstęgi fal.
Ten widok w piersi dech zapiera
Swym pięknem, które stworzył Bóg.
W czerwonych blaskach dzień zamiera,
Gdy słońce z morzem bierze ślub.
Światłami mienią się przestworza,
W których jaśnieje ognia żar.
Ten widok to poezja Boża,
To obraz pełen żywych barw.
I lecą ptaki gdzieś z oddali
Do swoich powracają gniazd,
Jeszcze się morze złotem pali
Gdy zmierzch już wita iskry gwiazd.
***
Dziewczyno najdroższa, słodkie me kochanie,
Weszłaś tak niespodzianie w moje ciche życie,
Jako słoneczna smużka co budzi o świcie
I wesoło rozjaśnia calutkie mieszkanie.
Potem wolno wędrując świetlistym ukosem
Po firankach przejrzystych, po meblach, po ścianie,
Napełnia dom cały ciepłem - jako ty kochanie,
Stając się wszystkim dla mnie i szczęściem i losem.
Chciałbym ten los mój, w twoje ręce złożyć,
Więc zostań mój promyczku, zostań nie na chwile,
Chcę ci o mej miłości opowiedzieć tyle...
I cały zeszyt serca, przed tobą otworzyć.
Chciałbym się tobą nieustannie cieszyć,
I patrząc na ciebie o świecie zapomnieć...
Widzieć cię jak się śmiejesz i jak mówisz do mnie,
Żem nie powinien tak myślami grzeszyć.
Chciałbym wszystko ci oddać, co tylko jest mego,
I nieba przychylić, jak gałąź jabłoni
Ciężką od białych płatków, pełnych miłej woni,
Wierząc, że w miłości mej nie ma nic złego
powrót do spisu treści
Wiesława Dziadul
Wyróżnienie
Na ratunek
Chrząszczu mały
co świecisz
jak wiosenne
liście.
Słowiku co
śpiewasz w lesie.
Polny koniku
co siedzisz w
trawie.
Przytul i śpiesz
na ratunek
Kiedy słońce
zwalnia z
rytmu bicia.
Na ratunek
Śpiesz.
***
Miłość Ziemi
Jesienin
Jesienne mgły jak Serca łzy
Jak jasnej zorzy krąg.
Jesienne złoto szare
pochmurne dni.
Jak blask radości krótki.
Jesienny smutek szarych
drzew. Ostatni ptaków
śpiew wpleciony w wiatr
w jesienną słotę.
Jesienne niebo zapłakane i
mgły wciąż w dal płynące
po niebie.
Jak słowa pożegnania
ciche gorące
kochane jak
smutki. Serca
drżące.
powrót do spisu treści
Zbigniew Krauza
Wyróżnienie specjalne
Niewidomy w Gazie miele ziarna wraz z niewolnikami.
Jest poniedziałek 7 czerwca 2004 roku. Dwa dni wczeniej zmarł były prezydent Stanów Zjednoczonych Ronald Reagan. Dzień wczeniej odbyła się uroczystoć 60-tej rocznicy lšdowania desantu aliantów na plaży w Normandii na terenie Francji. Wydarzenia te wzbudziły we mnie refleksję o kruchoci ludzkiego życia, a jednoczenie o bohaterstwie i męstwie żołnierzy, których tysišce oddały życie w czasie tej bitwy. Kapelan polskich żołnierzy walczšcych we Włoszech czasie II wojny wiatowej wypowiedział się, iż wojna dla człowieka jest moralnym sprawdzianem. Relacja telewizyjna z 60-tej rocznicy desantu wojsk alianckich w Normandii wzbudziła we mnie wspomnienie o zmarłym ojcu, który był żołnierzem wojny obronnej w 1939 roku. Lecz nie te wydarzenia majš być sednem mojego pisma. W roku 1992 przeszedłem kryzys, który polegał na tym, iż zaczšłem rozpaczliwie poszukiwać czego wyższego poza pieniędzmi, zdobywaniem dóbr konsumpcyjnych i zafałszowanym uczuciem kobiety do mej osoby. Żeby zdobyć elementarnš wiedzę kupowałem dziesištki ksišżek, które wydawało mi się dadzš szybko odpowied na nurtujšce mnie pytania. Zaczšłem czytać ksišżki poruszajšce tematykę religijnš, historycznš, filozoficznš, okultystycznš. Po pewnym czasie stwierdziłem, że mimo wiedzy nadal wiele fundamentalnych pytań pozostaje bez odpowiedzi. Mijały lata wypełnione treciš kontemplacyjnš, Duży wpływ na mojš przemianę duchowš wywarły wyspecjalizowane programy radia "Maryja" prowadzone przez wykładowców wyższych uczelni. Powoli, lecz systematycznie zaczšł rysować się kształt zmienionego mojego wiatopoglšdu. W tym czasie poznałem wiele religii, poglšdów filozoficznych, systemów doskonalenia duchowego. Wiele rzeczy, które miały dla mnie znaczenie straciły wartoć, a miejsce ich zaczęły stopniowo zajmować inne. Przystosowanie do rzeczy banalnych pozwala mi funkcjonować w skomercjalizowanym społeczeństwie. Drugš stronę zajmuje mi strona duchowa. Na tej palecie znalazłem czas na życie kontemplacyjne. Przemylenia mych wzlotów i upadków napełniły kielich goryczy. Przyszedł czas na refleksję. Większoci konsekwencji wydarzeń nie mogłem już zmienić. Musiałem żyć dalej z garbem niespełnionego życia lub je sobie skrócić. Jako człowiekowi choremu na schizofrenię przyszło mi podjšć niełatwš decyzję. W sukurs moim problemom przyszły dowiadczenia i wiedza, które nabyłem wczeniej. Wiedza filozofów i mistyków stanowiła dla mnie bazę do samooceny i wywnioskowania czy w perspektywie dalszego życia mogę liczyć na "resztki z pańskiego stołu". Już wczeniej uwagę mš zwróciły nauki i proroctwa Jezusa Chrystusa. Sięgałem po Pismo więte, słuchałem kazań, łšczyłem fakty w logicznš całoć. Pragnieniem moim było zaspokojenie wnętrza duchowego i znalezienie odpowiedzi na fundamentalne pytania. Na drodze moich poszukiwań pomagali mi myliciele, których wiedzę wprzęgłem w kierat doznań. Czy chciałem, czy nie chciałem stałem się niewolnikiem myli. Wielkš satysfakcję przynosiły mi osišgane cele. Wiele przypowieci Chrystusa stało się dla mnie życiowym credo. Uwagę mš zwróciło to, iż przez pryzmat wiary zmienił się u mnie system wartoci. Wiara w perspektywę życia po mierci zmieniła moje podejcie do doczesnej egzystencji. Chociaż obiektywnie rzecz bioršc niejednokrotnie moje postępowanie nie jest uwarunkowane zasadami wyznaniowymi i jest uzależnione złym czy dobrym samopoczuciem. Nauki Chrystusa sš dla mnie wskazówkami, jakie ostatecznie decyzje mam podjšć w życiu. W czasie pokonywania drogi, w czasie wolnym, wielokrotnie kontempluję Chrystusa. Okolicznoci te nie eliminujš mnie z życia w namacalnym, realnym wiecie. Niejednokrotnie miewam chwile zwštpienia i słaboci, bywam surowy dla siebie i przy okazji innych, ale przychodzi czas opamiętania i tolerancji. Tłumaczę sobie, że nawet Pan nie stwierdził, że będzie lekko. Nie czuję się autorytetem z dziedziny psychologii czy socjologii by oceniać czy człowiek niewierzšcy jest lepszy czy gorszy, mnie spotkało to, iż stałem się człowiekiem wierzšcym w wiat duchowy. Wiele innych dziedzin takich jak kosmologia, malarstwo, muzyka, pisarstwo porusza tematykę sacrum.
powrót do spisu treści
".............."
|