Strona FUNDACJI SZTUKI OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH

30-320 KRAKÓW, ul. Nowaczyńskiego 1
tel./fax 267-00-99
konto : BGŻ OW Kraków 20301459-1414-2705-11

strona główna Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 2(19) 2003

Na okładce : "Drzewa" - olej 73x54 cm
Ewa Herniczek - Kraków

Próba (twórczych) sił

Jedna ze starożytnych maksym słusznie głosi, że życie jest walką. W walce potrzebny jest przeciwnik. Nie brakuje ich na ogół, ale okazuje się, że największym przeciwnikiem człowieka jest... on sam. Istotnie, nader często bijemy się - choćby z własnymi myślami.
W twórczości artystycznej również często dochodzi do rozmaitych zmagań tego rodzaju. Sympatyczną i budującą, a nie destrukcyjną próbą sił, okazały się dokonania Ewy Herniczek i Justyny Kieresińskiej. Ewa po wielu latach pracy naukowej uwieńczonej niedawno doktoratem z historii sztuki oraz Justyna - praktykująca jako architekt wnętrz i grafik komputerowy, zatęskniły za "normalnym" malarstwem sztalugowym i postanowiły sprawdzić praktycznie swoje możliwości.
Swoistym katalizatorem okazał się Tigran - Tadeusz Łukasiewicz, artysta plastyk od lat frapujący miłośników sztuk pięknych wizją swojego świata: lapidarną i syntetyczną, ale jakże wymowną. Powędrowały podobną drogą, ale każda na swój sposób.
Na efekty nie trzeba było długo czekać, bowiem okazało się przy okazji, że wnętrze zaprzyjaźnionego Stańczyka - galerii Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych można przekształcić choćby raz w tygodniu w malarskie studio. Przy okazji bywalcy galerii, a nawet przechodnie na ulicy Królewskiej zostali świadkami swoistego reality show: mogą obserwować twórców przy pracy i oceniać niemal każde pociągnięcia pędzla.
Po wielu miesiącach takich działań ilość, a co ważniejsze - jakość prac powstałych w opisanych warunkach pozwoliła na publiczne ich prezentacje. Tak też powstała imponująca, wspólna ekspozycja dzieł całej trójki w salach Muzeum Narodowego w Krakowie, w czerwcu, przy okazji Dnia ze Sztuką festiwalu Kocham Kraków z Wzajemnością. Po niej obrazy zaczęły swą wędrówkę po krakowskich galeriach, prezentowane na wystawach indywidualnych i zbiorowych, zbierając bardzo przychylne oceny.
I wreszcie teraz dotarły na łamy naszego kwartalnika, niestety w formie reprodukcji, które z racji ograniczeń poligraficznych i wymiarów, jedynie w części mogą zdać sprawę z udanej tytułowej próby sił twórczych obu artystek.

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Józef Wawroń - UTRACONY RAJ
Alojzy Podleśny - WIERSZE
Rafał Orlewski - POMROKA
Maria Natasza Solarz - WIERSZE
Anna Rolińska - WÓZKIEM DO EUROPY
Stanisław Herzog - WIERSZE
Kazimierz Sowirko - OCZEKIWANIE
Małgorzata Kaszyńska - WIERSZE
Joanna Stańda - WSPÓLNA ŁAWKA NA WYKŁADZIE
Krystyna Pilecka - WIERSZE
Waldemar Szemat - ULISSES
Krystyna Rożnowska - WIERSZ
Agnieszka Żychalak - WIERSZ

LISTY

Galeria kwartalnika - Ewa Herniczek i Justyna Kieresińska


2 nagroda w 10 konkursie literackim

Józef Wawroń

Utracony raj

Ronio stał w oknie swego pokoju, w pawilonie na drugim piętrze i chciwie chłonął widoki, które roztaczały się przed jego oczami. Bo rzeczywiście widok był piękny. Szpital dla nerwowo chorych w Paciorkowie składał się z kilku trzypiętrowych pawilonów usytuowanych na wzgórzu. W dole od strony południa, na które zwrócone były okna pawilonów wiła się leniwie rzeczka gdzie niegdzie tworząc rozlewiska. Naprzeciw szpitala rozdwajała się okrążając niedużą wysepkę, by znów połączyć się w jedno koryto. Na tej wysepce rosło trochę drzew i krzewów a miedzy nimi nie wiadomo skąd tam przyniesionych kilkanaście półdzikich czereśni. W porze wiosennej cała wysepka zamieniała się w prawdziwy sad okryty kwieciem. Ta właśnie wysepka z jej rozkwitłymi drzewami przyciągała jak magnez wzrok Ronia. Odkąd pamięć jego sięgała był tu w szpitalu, który nazywano sielankowym gajem. Był spokojnym, nie stwarzającym problemów pacjentem, dlatego też dawano mu więcej swobody w poruszaniu się po terenie szpitala. Czasem tylko, gdy dochodziły go nocne krzyki z pierwszego piętra nakrywał głowę poduszką, by nie słyszeć tych nieludzkich wrzasków. Wówczas przez kilka dni chodził milczący i osowiały, lecz potem wracał do równowagi, jakby zapominając o tych nocnych koszmarach. Nie miał chyba żadnych krewnych, bo go nikt nigdy nie odwiedził, jak i jego współlokatora Słapika. Ronio powoli odwrócił się w stronę swego towarzysza i rzekł:
- Słapik, chodź no tu do okna.
- A po co?, odparł Słapik.
- No chodź, kiedy do ciebie mówię, chcę ci coś pokazać.
Słapik nie spiesząc się podszedł do niego pytając:
- No, co?
Ronio wskazał ręką na oddaloną od ich okna jakieś dwa kilometry wysepkę spowitą kwiecie.
- Widzisz tę wysepkę?
- Widzę, rzekł Słapik.
- Piękna, nie?
- No taka sobie.
- Jak to taka sobie? Obruszył się Ronio. Czy widziałeś coś piękniejszego, to jest moja wyspa, bo ja ją odkryłem.
- Jak może być twoja, skoro ty jesteś tu, a ona tam?
- No niby tak, ale poczekaj, pewnego dnia pójdę tam i nikomu jej już nie oddam.
- Ha, jeśli myślisz, że ci się to uda, to może i mnie zabierzesz na tą wyspę? Będziemy sobie podziwiać gwiazdy i księżyc w nocy a w dzień łowić ryby.
- Dobrze, jeżeli będę miał jakiś plan to ci powiem.
Od tej rozmowy Ronio zaczął przemyśliwać, jakby to wyrwać się z "sielankowego gaju" na wyspę. Miał też jeszcze jeden powód do ucieczki. W damski pawilonie była Lolita. Imię to przylgnęło do niej, gdyż lubiła śpiewać przy okazji jodłując na zakończenie. Dziewczyna była wysoka, taka prawie jak on. No i miała wszystko co trzeba, tam gdzie trzeba. Ronio wodził za nią oczami od dłuższego już czasu. czasem udało mu się zamienić z nią kilka słów, więc postanowił wtajemniczyć ją w swe plany. Szukał tylko okazji, by się z nią spotkać. Po kilku dniach, gdy byli na spacerze w parku, udało mu się podejść do jej pawilonu i przez okno zamienić kilka słów.
- Lola, zawołał, Lola.
Lola wychyliła się z okna, popatrzyła na niego i spytała:
- Czego?
- Chciałbym ci pokazać moją wyspę, jeśli masz ochotę pójść ze mną.
- Wyspę, spytała, to ty masz wyspę, gdzie?
- No mam, niedaleko tutaj na rzece i chcę się na nią wybrać, pójdziesz?
- No pewnie, jeśli masz wyspę to jesteś bogaty.
- E, to mała wyspa, ale bardzo piękna zwłaszcza teraz. więc jak?
- Dobrze, odrzekła po namyśle Lola.
- Zatem czekaj na mój znak.
Lola skinęła tylko głową i Ronio pobiegł do swych towarzyszy.
Ale sprawa opuszczenia szpitala nie była taka prosta. Cały teren był otoczony solidnym 2,5 metrowym murem. oprócz tego drzwi pawilonu były zawsze zamykane, więc problem wydostania się nie był taki prosty. ale Ronio nie dawał za wygraną. Korzystając z okazji robienia porządków w parku bacznie obserwował okalający mur. okazało się, że w niektórych miejscach ma on mniej niż dwa metry wysokości, więc można było pokusić się o jego sforsowanie. pozostawała tylko sprawa wymknięcia się z pawilonu. W piwnicy mieściła się kotłownia, która teraz w porze letniej była remontowana. Obserwując pracowników zauważył, że nie zawsze jest ona zamykana a w kotłowni było okienko od strony parku. Pozostawała teraz sprawa wybrania odpowiedniego czasu i powiadomienia Lolity.
- Słapik, rzekł do towarzysza Ronio. Badż przygotowany na wycieczkę, na moją wyspę. Tylko powiadomię o tym Lolitę.
- Co, chcesz brać babę z nami? Ta ucieczka na pewno się nie uda, bo od nich jest wszystko zło, rzekł, Słapik, który był zawziętym wrogiem kobiet.
- Ale Lola jest w dechę. zresztą już obiecałem, że zabiorę ją na moją wyspę.
- To rób jak uważasz, tylko żebyś później tego nie żałował.
Ronio skinął tylko głową i wyszedł przez okienko w kotłowni, by zawiadomić Lolę.
Siedziała jak zwykle koło okna podśpiewując i jodłując.
- Musisz być gotowa, bo lada dzień ruszamy, powiedział Ronio.
Lola z przejęcia przestała śpiewać i tylko z powagą skinęła głową.
W sobotnie popołudnie pogoda była jak na zamówienie. Ronio ze Słapikiem zeszli po cichu do piwnicy i przez okienko wydostali się do parku.
- Idziemy po Lolę, rzekł Ronio.
Podeszli do jej okna, przy którym ich oczekiwała. ronio skinął głową i rzekł:
- Ja stanę przy ścianie, ty przerzuć nogi przez okno i stań mi na ramionach, Słapik cię przytrzyma i zejdziesz na ziemię.
Przemknęli się we troje przez park i podeszli do upatrzonego miejsca. Ronio wskoczył na mur a Słapik podsadził Lolę i sam wdrapał się na niego. Następnie pomagając sobie wzajemnie znaleźli się po drugiej stronie. Najważniejsza sprawa była wykonana, byli wolni.
- Chodźcie ze mną, rzekł Ronio, poprowadzę was do mojej wyspy.
Ruszyli na nim, jakby powierzając się jego opiece.
Lola podśpiewywała jak zwykle, gdy była w dobrym nastroju. Ronio wziął ją delikatnie za rękę, jakby w ten sposób chciał dodać otuchy. Bo przecież nie wiedzieli, czym się to dla nich zakończy. Spacerowicze oglądali się za tą trójką, która tak dziwnie kontrastowała ubiorem i wyglądem z innymi przechodniami. ale oni nie zwracali na to żadnej uwagi, byli pochłonięci własnymi sprawami. tak doszli do rzeki ukrytej między rosnącymi krzakami i ujrzeli wysepkę w całej jej okazałości.
- To jest ta moja wyspa, dumnie oświadczył Ronio.
Lolita aż klasnęła w ręce z zachwytu.
- Ale jest piękna, lecz jak my się na nią dostaniemy?
- Jak to jak , oburzył się Ronio, przejdziemy w bród, bo woda tu nie jest głęboka.
Rzeczywiście głębokość rzeki nie przekraczała jednego metra.
Słapik potrząsnął głową:
- Wy idźcie, ja tu zostanę, gdyż za żadne skarby świata nie wejdę do wody.
Ronio popatrzył na przyjaciela.
- Jeżeli nie możesz iść razem z nami to zostań. Ale pamiętaj, gdy będą nas szukać nie mów, że jesteśmy na wyspie.
Słapik w milczeniu skinął głową.
Ronio zdjął spodnie, podwinął koszulę i tak przygotowany zwrócił się do Lolity:
- Idziemy!
Lolita niewiele myśląc podniosła w górę spódnicę utykając ja za pasek, buty związała sznurowadłem, przewiesiła je przez szyję i stanęła gotowa. Roniowi aż dech zaparło, gdy popatrzył na jej smukłe, piękne nogi, które ginęły pod uniesioną spódnicą. Wziął ją za rękę i ruszyli ku wyspie. Woda nie była głęboka, ale nogi grzęzły w nagromadzonym gdzieniegdzie mule tak, że miejscami sięgała powyżej pasa. I choć mieli podwinięte ubranie i tak było ono zupełnie mokre. Jednak wytrwale szli dalej i po kilku minutach znaleźli się na wyspie. Dopiero teraz mogli podziwiać ten mały zakątek natury, który Ronio widział ze swego okna. Wysp0a była dość rozległa a ponieważ po jednej jak i po drugiej stronie rzeki nie było zabudowań, zachowała swą półdziką naturę. Tylko ta biel kwitnących drzew i unoszący się zapach kwiatów przyprawiał o zawrót głowy.
Lolita patrzyła na to bogactwo z zachwytem. Ronio patrzył z uśmiechem na uszczęśliwioną Lolitę, która zachowywała się jak dziecko, któremu podarowano bardzo cenną rzecz - przedmiot marzeń. Biegając po wyspie popatrzyła na swe przemoczone ubranie i bez żadnej żenady zaczęła zdejmować je z siebie, aż pozostała w samych tylko majteczkach. Potem położyła się na trawie i zaczęła wymachiwać nogami Ronio z pewnym zdumieniem patrzył na te jej poczynania, a gdy zobaczył jej wspaniałe piersi, uwolnione ze stanika, westchnął cicho.
- Raj, mój rak, wyszeptał.
Podbiegł do kwitnących drzew, nałamał sporo gałęzi i tymi ukwieconymi gałązkami otoczył tę część ob.szaru, gdzie leżała Lolita z wystającymi piersiami, jak dwie wysepki. Ostrożnie podszedł do niej i wtulił głowę w zagłębienie znajdujące się między jej piersiami.
Lolita gładziła jego zmierzwione włosy i coś na kształt cichego szlochu wyrwało się z jej ust. Leżeli cichutko przez dłuższą chwilę, lecz pod wpływem emocji i po przebytych przejściach zmęczenie zaczęło brać górę nad zmysłami i powoli spleceni w uścisku pogrążyli się w błogim, beztroskim śnie.
Nagle coś zaczęło nimi trząść, szarpać i jakieś głosy dochodziły do nich z oddali. Powoli z trudem otworzyli oczy. Nad nimi stało dwóch pielęgniarzy tarmosząc ich i wykrzykując. - Ha, wolności wam się zachciało, amorów, mówił jeden przez drugiego. Damy wam amory, że zapamiętacie do końca swych dni. Ubierzcie się szybko i jazda do samochodu.
ronio z Lolitą ubrali się poganiani przez kipiących ze złości pielęgniarzy.
- Mogę cię wziąć na ręce i przenieść przez wodę?, spytał nieśmiało Ronio.
Lolita skinęła głową, więc wziął ją ostrożnie na ręce a ona przytuliła się ufnie do niego.
- Tylko bez zbytnich poufałości, rzekł pielęgniarz, bo kości porachuję.
- Zamknij się, warknął Ronio, bo mnie jeszcze popamiętasz.
Pielęgniarz umilkł zdziwiony trochę reakcją Ronia, który był zawsze potulny i milczący. Podeszli do samochodu, w którym był już Słapik.
- Przepraszam, rzekł, ale tak zaczęli na mnie wrzeszczeć, że musiałem im wszystko powiedzieć.
- Nic się nie stało, i tak by nas znaleźli, ale jednak byliśmy na tej mojej wyspie, rzekł Ronio.
Lolita skinęła głową, uśmiechnęła się i rzekła:
- Były to najwspanialsze chwile w moim życiu, dziękuję ci za nie. Zawsze będę wspominała tę twoją wyspę.
- Cicho tam, nie rozmawiać, już dosyć się chyba nagadaliście.
Zamilkli, tylko ręce Lolity i Ronia spotkały się, jakby w ten sposób chcieli dodać sobie otuchy na długie samotne dni. samochód podjechał pod pawilon Loli, która wysiadła machając ręką na pożegnanie. Później przyszła kolej na Ronia i Słapika.
- Nie myślcie, że wam się to uda po raz drugi, rzekł pielęgniarz. Teraz nie spuścimy was z oczu. Ronio nic nie odrzekł. Powoli poszli do pokoju, a gdy stanął przy oknie łza zakręciła mu się w oku. oto tam prawie na wyciągnięcie ręki pozostał jego Raj. Utracony może na zawsze - Raj.


powrót do spisu treści


3 nagroda w 10 konkursie literackim

Alojzy Podleśny

Kapelusz inwalidy

          na skrzyżowaniu głównych arterii
          w samym przedsionku serca
          pod transparentem z prośbą o datki
          wielki kapelusz na
          dobre słowo
          uśmiech i życzliwość
          Normalność

          czasem wpadnie też człowiek


Przydrożny krzyż
          zwiesił głowę
          przywalony czapą
          brudnego śniegu
          umarł
          czy zrezygnował

          sandały skradli


Bez powrotu
          te drzwi otwierają się
          tylko w jedna stronę
          ludzie wchodzą
          nikt nie wraca
          jedni wskakują bezwiednie
          innych trzeba wpychać siłą
          te drzwi otwierają się
          tylko w jedną stronę
          zza tych drzwi
          nie ma powrotu


powrót do spisu treści


3 nagroda w 10 konkursie literackim

Rafał Orlewski

Pomroka

Wawrzyniec, zamiast do izby, poszedł do obory. wizyta Antośki musiałaby go zainteresować, a niewykluczone - wywołać złość. Nie rozumiał dzisiejszych zachowań młodzieży, a zwłaszcza tego, że pokolenie dorastające zupełnie, w jego ocenie, różni się od młodych z czasów, gdy on był w tym wieku, czyli kilka lat przed powołaniem go do carskiego wojska. Owszem, młodych zawsze nosiło, byli do bitki i wypitki, do tańca i różańca, ale za jego czasów i przez wiele lat później takie zwyczaje się powtarzały, były przejmowane przez kolejne roczniki dziewcząt i chłopców, a nie - zmieniane czy wręcz wywracane. była robota, to się tyrało, była muzyka czy odpust, to się popiło i pohulało. Nikomu się we łbie - jak teraz jego Klarze - nie cniło za jakąś szkołą, nikt do psich zbyrów i psiej krwi buntowców się nie garnął. To się zdarzało młodym na dworach, ale wiadomo, że to nie chłopskie dzieci, a letkiewicze, którym łatwe życie mogło we łbach poprzewracać, żeby się do buntów rwały.
Czy aby na pewno, Wawrzyńcze Kuśmider? czy to raczej ty żyłeś w kręgu skostniałych obyczajów, powtarzanego rytmu codzienności, przetykanego ustalanymi z dawien dawna świętami, odwzorowywanymi obrzędami chrzcin, wesel i pogrzebów - i ani oczu otwartych, ani uszu czujnie, z ciekawością nadstawionych, ni specjalnej wrażliwości nie miałeś? jeśli bywa, że twoje myśli przypadkiem zabłądzą w ten obszar, to wiesz tylko rule, że coś cię gnębi, miejsca sobie znaleźć nie możesz, ani wytłumaczyć inaczej niż jedynie perzy pomocy tego, co jest twoją oraz najbliższego otoczenia codziennością.
Dlatego nie pojmujesz, na przykład, pragnień twej córki - dla ciebie istoty dziwacznej, bo próbującej się wyłamać z tego, co się w tobie i w twoich przodkach, tudzież w innych obok żyjących - utrwaliło, uleżało od niepamiętnych czasów i zastygło w pozornie proste wzorce, wedle których bez łamania sobie głowy wiadomo jak żyć, jak postępować, co jest białe i co czarne, co złe i co dobre. Każda próba odejścia bądź wyrwania kogokolwiek i czegokolwiek spod tej sztancy wydaje ci się bezpośrednim zagrożeniem twojego ograniczonego światka.
Ale... ty nie chcesz, a raczej już nie możesz tak patrzeć, bowiem skutecznie cię omotał ów perz dzikości, perz zła tkwiący w pomrokach duszy - tym głębiej panoszący w twoim mentalnym podglebiu, iż podczas wieloletniej służby w carskim wojsku, w najlepszym dla siebie okresie życia, uznałeś tresurę zła za niewzruszalne i właściwe drogowskazy życiowe. Przyznaj, Kuśmider: padły one na podatny grunt - powielałeś to wszystko, w czym wzrastałeś od urodzenia, nie próbując się zdobyć na choćby zdziebko refleksji. Byłeś i pozostałeś ludzkim zwierzęciem, Kuśmider.
Mówił ci o tym może prościej, ale podobnie, gdy chodzi sedno wywodu - pewien człowiek, z którym los cię zetknął tam, na bezmiernym obszarze carskiego imperium, kiedy to rozpocząłeś sołdacki przymus i już po kilku tygodniach trafiłeś na parę miesięcy do tiurmy. Nie za jakiś świadomy bunt, lecz właśnie nieokrzesany temperament, za skłonność do wpadania we wściekłość z byle powodu i bez powodu. wystarczyło, żeś sobie jakąś, nawet najbłahszą przyczynę wyimaginował, a już ona dla ciebie oznaczała fakt. Cóż dopiero, gdy reżim sołdackiej codzienności, którym większość nie mieściła się w twoim rozumowaniu.
Ale czy rekrut, jeśli jako tako myśli, nie dostrzeże w ogłupiającym drylu więcej niż tylko zamiar osiągnięcia bojowej sprawności - owego kunsztu zabijania? i czy nawet taki jak ty - przybysz z dalekiej, zniewolonej polskiej ziemi nie był w stanie zastanowić się nad tym, co mówił do niego w celi, nie tyle rozmawiając, co monologując, współtowarzysz twojej, Kuśmider, paromiesięcznej, więziennej niedoli?
Prawda - nie od razu go słuchałeś, bo ten człowiek od początku (a wepchnięto go do celi nazajutrz po tobie) wydał ci się dziwny. Przede wszystkim inny niż twój był jego język - zrazu przypominający ci oracje z ambony, gdyś jeszcze dzieckiem i potem jako dorastający osiłek zaglądał do kościoła. Tamże współwięzień najpierw milczał, siedząc nieruchomo na twardej pryczy i zasłaniając twarz dłońmi. Ale nie to cię zastanowiło, ale że był to nie sołdat, a cywili jakiś na co wskazywało jego ubranie, zwyczajne zresztą, zmięte i przybrudzone - ot, jak u któregoś, spotkanego na ulicy poza koszarami, przechodnia.
Potem po swojemu, znaczy burkliwie, zapytałeś go:
- Wy kto?
Nie odpowiedział. Wstał jednak i wtedy, mimo mroku w celi zobaczyłeś jego twarz - pociągłą , bladą i wychudzoną, z której przenikliwie patrzyły na ciebie, a jakby poza ciebie, głęboko osaczone ciemne oczy. Stał przez chwilę, potem zaczął wolno kroczyć wzdłuż tej niewielkiej powierzchni, cztery do pięciu kroków w jedną stronę, podobnie z powrotem. Siedziałeś wtedy na pryczy, bezwiednie przeistaczając się z naburmuszonego prostaka, urażonego zachowaniem się tego dziwoląga ("sterczy, coby z lodu go kto ulepił" - pomyślałeś), a zwłaszcza jego brakiem reakcji na twoje pytanie - w kogoś najpierw onieśmielonego, a następnie zahipnotyzowanego i spojrzeniem, i powolnym, miarowym przemieszczaniem się żywego, lecz wydającego się duchem współwięźnia.
Próbowałeś, chyba podświadomie, otrząsnąć się, wyłączyć się z tej sytuacji, kładąc się na wznak na pryczy i patrząc w obskurny sufit. zamykałeś oczy, wiedząc z doświadczenia, że to najprostszy sposób na przywołanie snu lub drzemki, ale okazało się że bezskutecznie, bowiem także pod powiekami majaczyła ta postać i za nic się nie dało wyłączyć myśli o tym, że w tej klatce jest jeszcze ktoś, kto teraz, bodaj trzeci dzień z rzędu, snuje się milcząco wzdłuż celi tam i z powrotem, tam i z powrotem... prawie bezszelestnie.
W końcu nie wytrzymałeś tego, Wawrzyńcze. Bodaj czwartego dnia, po wieczornym przeżuciu zakalcowatej masy chlebnej i wypiciu kubka gorzkiej zbożówki, huknąłeś swoją sękatą pięścią w stołek. I ryknąłeś po polsku:
- Te, jędrycka! Na co cięgiem łazisz, kiej smród po gaciach?!
Tamten zatrzymał się, odwrócił i pokazał zęby w szerokim uśmiechu, po czym usiadł na swojej pryczy, naprzeciw ciebie.
- Toście wy Polak? - zapytał, także po polsku.
- Polak, ino żem carski sołdat... A na chrzcie dali mi Wawrzyniec. A że łazisz i łazisz, gęby nie rozewrzesz kiej niemota, no tom się rozjuszył...
- Mnie: Maciej. Ale nazwisk nie wymieniajmy. Widzę, żeś chłop krzepki, ale i krewki. Chcesz, to opowiedz o sobie, byle nie o wojsku. Rozumiesz, o tym co przedtem...
Od tej chwili w ponurej celi zrobiło się jakby cieplej. Wyciągnąłeś się na pryczy, obróciłeś twarzą do niego i po swojemu, chaotycznie, relacjonowałeś swoje przedpoborowe, zwyczajne chłopskie życie, klnąc przy tym od czasy do czasu. czas zleciał, jakby z bata strzelił - nawet codzienny rumor przy podawaniu posiłków wydał ci się, wbrew gwałtownemu ssaniu w zgłodniałym żołądku, przedwczesnym intruzem. Może odczułeś obawę, że tamten przestanie cię słuchać? A chciało ci się gadać, oj chciało po iluś dobach przymusowego milczenia!
Jednak słuchacz okazał się chłonny na twój inkrustowany przekleństwami potok słów. Czasem tylko, gdyś tak niewybrednie go ubarwiał, drugi mężczyzna lekko się skrzywił albo kurczył w ramionach. Niemal przez dwa dni byłeś, Wawrzyńcze w centrum obrazów, które słowami kreowałeś z pamięci o życiu w Sutych Mostach, w twojej wsi. Czułeś się przy tym, jakbyś skrzydeł dostał. Na następne dni stopniowo ty zamieniałeś się w słuchacza. Im dalej w czasie, tym szerszy i głębszy stawał się jego wywód - ten właśnie o perzu zła, o podglebiu człowieczym, o mrokach duszy... Nie wszystko zrozumiałeś i czułeś się znowu niepewnie. Ale taki stan nie mógł zawładnąć twoja krewką naturą, toteż zdobywałeś się najpierw na nieartykułowane chrząknięcia i burknięcia, a potem na przerywanie monologów pytaniami. Odpowiadał, wyjaśniał ci krótko i obrazowo, ty kiwałeś głową na znak, że pojmujesz. coraz pilniej słuchałeś, a mniej się w duchu burzyłeś - ten dziwny wykład o świecie myśli i doznań odsłonił w tobie innego Kuśmidra, może twoje alter ego?
W każdym razie, takiego nieznanego sobie Wawrzyńca dopuszczałeś do głosu, kiedyś słuchał tam, w celi, człowieka, który przedstawił ci się imieniem Maciej. Wówczas nie zdziwiło cię jego zastrzeżenie, by nie wymieniać waszych nazwisk. dopiero kolejnego popołudnia...
Przed posiłkiem wieczornym usłyszeliście zza drzwi jakiś zamęt. Hałas, przekleństwa, tupot buciorów mieszały się z jękami bitych, zapewne kolbami i nahajami, więźniów. trwało to niedługo, wystarczyło jednak byś poczuł ciarki na plecach. zawsze, gdy coś zaskakuje znienacka, pierwszy melduje się w nas niepokój. ale przerażenie zmroziło cię, Kuśmider, gdyś spojrzał na twarz tego, no... Macieja była tak blada, że nieledwie biała, odcinająca się wyraźną plamą od mroku celi. Ni stąd ni zowąd skojarzyło ci się to z płaską bryłka wiejskiego sera - z takim białym trójkątem, jaki jeszcze matka twoja wyjmowała z płóciennego woreczka. Zapamiętałeś to, bo zawsze czułeś napływającą ślinę apetytu: uciąć kawałek sprasowanego białego miąższu, poprószyć solą i - niebo w gębie!...
Wspomnienie o serze nie trwało dłużej niż okamgnienie. Maciej podniósł się z pryczy dziwnie ciężko, otarł dłonią twarz, stanął przed tobą leżącym na pryczy, aż bezwiednie usiadłeś. I wyrzekł słowa, po których zdało ci się, że twoje serce stanęło:
- Zabrali paru na rozstrzelanie...
Struchlałeś.
- Nie lękaj się - Maciej oparł dłoń o twoje ramię - ty przetrwasz. Ciebie bóg ochroni!
- Mnie? A ty?
- Nie pytaj. Najdalej jutro...
Załomotało w drzwi celi. Zgrzyt ogromnego klucza w nie mniej solidnym zamku, szczęk odsuwanych rygli. Stanąłeś na równe nogi, nim ciężkie drzwi się nie otworzyły.
- Niech cię Bóg prowadzi - powiedział Maciej i zakreślił w powietrzu przed tobą znak krzyża. Odruchowo się przeżegnałeś.
- Nuże ty, swołocz, polskij pop, rewolucjonier! - wrzasnął strażnik, niedwuznacznie unosząc karabin kolbą do góry. Chodi suda!
Ale to ty, Kuśmider, oberwałeś ten cios, boś zdążył zasłonić Macieja sobą. Nie w ciebie wymierzone narzędzie trafiło w twój bark. Ból poczułeś później, ale ten cios okazał się twoim ratunkiem. oto bezpośredni dowódca wściekł się, kiedy wyszło na jaw, że uderzył cię więzienny zupak; miał widać swoje powody, by nienawidzieć klawiszowych mundurowców. Ponadto, czegoś ty nie wiedział, za dwa dni miałeś powrócić z celi pod jego komendę. Czy mu na tobie zależało, czy może do czegoś byłeś mu akurat potrzebny - tego nigdy się nie dowiedziałeś. Natomiast byłeś świadkiem zeznającym z konieczności, gdy w dwa dni po zdarzeniu w celi stanąłeś przed wąsatym oblicze dowódcy. Rozkazał ci wówczas wszystko opowiedzieć, w trakcie czego złość mu wykwitła na twarzy raz po raz, krztusił się tłumionymi przekleństwami, a gdyś na moment zamilknął, wrzeszczał:
- Nuże ty powoli gowori dalsze! Słyszno, Kuźma? Da, da znaju, czto ty Kuśmider, no dla mienia ty wsiegda Kuźma, ponimajesz? Gowori!
Prężyłeś się, bardziej w sobie niż w żołnierskiej postawie, cały czas stojąc i odnosząc wrażenie, że kipiel złości oderwie się od nabrzmiałych krwią policzków oficera i - niby przypadkiem - obleje ciebie. Jednak mówiłeś dalej, aż zacząłeś się powtarzać. I znów zamilkłeś, bo gdyś zaczerpnął powietrza do dalszej relacji, ukłuła cię nagła myśl. Zdrętwiałeś nie mogąc słowa z siebie wydobyć. Myśl? Raczej przypomnienie sobie jednego słowa Macieja: rozstrzelanie.
Da, chwatit, Kuźma, chwatit - usłyszałeś już niemal spokojny głos oficera. Patrzył teraz nie na ciebie, lecz jakby donikąd. Jego spokój trwał sekundy, choć tobie wydawały się one niepokojąco długie. Dowódca znowu oblekł twarz w purpurę.
Wot swołocz! Sołdafon...- tu wyrzucił z siebie wiązankę plugawych wyzwisk - ili on nie znajet, czto wy mój sołdat?! Mój, mój, mój!! - krzyczał, waląc pięścią w stół. aż się zakrztusił i usiadł, dysząc ciężko. A ty stałeś nieporuszony, choć w tobie wrzało.
Wot i niczewo, Kuźma, charaszo - siląc się na spokój krzyknął w stronę drzwi na stojących za nimi wartowników. Weszli, trzasnęli obcasami, lecz oficer ostrym gestem przerwał im regulaminowe zameldowanie się i rozkazał, by odprowadzili cię do koszar.
Znowu byłeś jednym z sołdatów. I to przez wiele lat. Tyle, że do końca służby tak się starałeś, by już nie zaznać celi. Może dlatego jej nie zapomniałeś?
Z pamięci uciekło wiele, ale nie słowa wykrzyczane przez strażników do Macieja. Te słowa powracały, nieraz się nad nimi zastanawiałeś. Polski ksiądz? Rewolucjonista? Ten dziwny człowiek, w którego monologi się wsłuchiwałeś? Ależ tak mógł być księdzem - ten znak krzyża na pożegnanie... Ale że buntownik, to ci jakoś nie pasowało. Do czasu, gdyż ów szczegół z celi powracał, dręczył cię, więc po upływie czasu zwierzyłeś się z tego kamratowi "kak drug drugu", boś nie tylko z nim się znał, ale i przyjaźnił - na tyle, na ile można się było przyjaźnić z żołnierzem starszym stopniem: jakby nie patrzeć, Iwan Iwanowicz to mładszyj sierżant... Ten, wysłuchawszy wspomnienia o celi i macieju, pozbawił cię złudzeń.
- Da to prawdziwe imię. I nie tylko imię - mówił po rosyjsku Iwan. - Prawda też, że on był księdzem. Jak się tu znalazł? To wiem ze słyszenia, znaczit: pewności nie ma. Wot była w Polszi, no tiepier Priwislinskij Kraj, ponimajesz, była rebelia, wostanije... kak tiebia skazat - wot, borba za swobodu, buntowszcziki. Ty poniał?
- Tak, da, da...ale rzeknij mienia, Iwan, cosik o tym, jak mu tak Macieja.
- Ja uże goworił tiebia: on polskij pop, znaczit po waszemu ksiądz. Toże buntowszczik. Wot i chwatit. A czto s nim? Pogib...
- Nie żyje? Rozstrzelali!
- Da w konce koncow kakaja raznica: rasstrielat, powiesit... wied izwiestno, czto eto prestupnik. Ja goworił: chwatit! Daj czto nibut kakoj stakan, wypijom za służbu i drużbu!...
Gorzałka nie pomogła - byłeś wstrząśnięty i to długo: zrazu wieścią o straceniu Macieja, potem czymś, co w twojej głowie nie potrafiło sensownie się ułożyć. Bo jak to - i ksiądz, i buntownik? Tak zostało. Także wtedy, gdy po latach wróciłeś do Sutych Mostów. Jednak byłeś już inny, bo tam, w dalekiej Rosji, ugruntowano w tobie widzenie rzeczywistości, iż świat, w którym się wychowałeś, wydał ci się "mój, ale nie mój". Jest jak było, tylko nędza jeszcze większa. Przed sołdacką służbą nie szukałeś jej przyczyn, godziłeś się z nią jako z naturalnym stanem rzeczy. Teraz uznałeś, że wszystkiemu, co złe winien jest wielki bunt, a nawet tak durne ciągoty, jak chęć uczenia się twojej córki Klary.
Bo też ty Kuśmider, pomimo swego despotycznego charakteru i cholerycznej wybuchowości, w gruncie rzeczy masz duszę niewolnika, czyli przyznajesz rację sile. Takiej sile, która potrafi dławić wszelkie odruchy sprzeciwu wobec istniejącego porządku, choćby ten porządek dawał ci się we znaki. Dusza niewolnika, przesłonięta zawężonym horyzontem myślowym, szuka winnych swego cierpienia nie tam, gdzie oni się znajdują, lecz jak najbliżej siebie, wręcz w zasięgu ręki.
Taki jest twój, Wawrzyńcze Kuśmider, plon wyrosły z tego podglebia, w którym perz przyrodzonej ci dzikości rozkrzewił się niebywale w symbiozie z perfidią indoktrynacji. Taka też spuściznę fundujesz swoim najbliższym, a może nie tylko im, nie licząc się w zaślepieniu z tym, że macki zła pochłoną również ciebie.
Być może pocieszyłbyś się, gdybyś w swym prostackim zadufaniu choć przez chwilę wyobraził sobie, że nie byłeś wyjątkiem własnego czasu. I... że w żadnym czasie nie zabraknie tobie podobnych.


powrót do spisu treści


3 nagroda w 10 konkursie literackim

Maria Natasza Solarz

Widmo demokracji

          To próba nocy
          to nie wytrzymuje
          próby dnia
          pod kołami
          samochodów
          czerwień sztandarów
          Nie dał jej
          szans
          biało czerwone
          grochy
          sukienki
          płonęły
          Komuniści
          uginali się
          pod ciężarem
          pamięci
          czarne skrzydło
          sztandaru
          płonęło czerwienią
          doskonałą
          po odwrotnej
          stronie
          wschodniego nieba
          namiastka majowego
          pochodu
          w idei fixe
          po tamtej
          stronie
          chińskiego muru
          Otwartość ceremonii
          zakłócał SARS
          a ty podarowałeś
          mi kamienne
          jabłko
          z łzą pestki
          w środku
          To próba nocy
          to nie wytrzymuje
          próby dnia
          Neofaszyści
          uginali się
          pod ciężarem
          pamięci
          Nie dał jej
          szans
          suknia
          w biało
          czerwone
          grochy
          płonęła
          pod kołami
          samochodu


***
          w kraju
          trwa
          rewolucja
          potrzebujecie
          nowych twarzy
          i wartości
          w przedsionkach
          idei
          i estetyczna krew
          płynie z rynien
          naszych plakatów
          na ulice naszych
          domów
          cóż znaczą skrzypce
          bez ludzkich
          dłoni
          i ile trzeba oddać
          wierszy za buty
          Puszkina
          w kraju trwa
          rewolucja
          na futrach kobiet zdychają
          idee zwierząt
          i sto motyli umiera
          na nie wysłanych
          znaczkach pocztowych
          czyjąś głowę
          niosą wysoko
          na łodydze kwiatu
          i estetyczna krew
          płynie z rynien
          naszych plakatów
          na ulice naszych
          domów
          milczą billboardy


***
          W samym sercu
          kawiarni
          zostawiłam
          różę
          jak bezdomnego
          psa
          fragmenty skóry
          i wiersza
          w którąś rocznicę
          wybuchu bomby
          atomowej
          nad Hiroszimą
          uniosły się
          pośpieszne dymy
          niepamięci
          młodzi z Living Theatre
          spółkowali pośpiesznie
          z publicznością
          w kwiecie lotosu
          uniosły się pośpieszne
          dymy niepamięci
          róża pozostała
          jak bezdomny
          pies
          fragmenty skóry i wiersza


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Anna Rolińska

WÓZKIEM DO EUROPY

Znów tak trudno otworzyć oczy. Jakbym zamiast powiek miała dwa ołowiane ciężary, mieszczące cały ból i cierpienie tego świata. Znowu niczym pająk swoją zdradliwą pajęczyną opanuje mnie resentyment i strach przed życiem, a przede wszystkim przed ludzką indolencją, fizyczną i umysłową. Zawsze uważałam, że gorsze od kalectwa ciała jest kalectwo duszy. Teraz jej przykre skutki odczuwałam na własnej skórze i psychice.
Pogrążonym w sennym odrętwieniu rękom, choć mózg wysyłał im potrzebne impulsy, jak nieposłusznym dzieciom nie chciało się w swej pasywności ruszyć. Niezbyt przekonywującym argumentem była odczuwana suchość w ustach i eskalujące szarpnięcie biodra wywołane brakiem leku.
Świdrujący zgrzyt klucza w zamku uwolnił mnie brutalnie ze skorupy mojej samotności, zmuszając do codziennego procesu oczyszczania mojej podświadomości.
Dźwięk jest wrażeniem słuchowym wywołanym falą akustyczną wysyłaną przez źródło drgające ruchem złożonym z drgań harmonicznych o częstotliwościach od około 20 do około 20 000 Hertzów. Wysokość dźwięku zależy od najpowolniejszego z drgań składowych źródła. Im większa częstotliwość tym odczuwamy wrażenie wyższego dźwięku. Barwa dźwięku jest zależna od ilości i charakteru drgań składowych źródła. Natężenie dźwięku jest ilością energii przenoszonej przez falę dźwiękową w ciągu 1 sek. przez 1 cm2 powierzchni prostopadłej do kierunku rozchodzenia się fali i zależy od amplitudy fali oraz jej częstotliwości. Najmniejsze natężenie, które jeszcze wywołuje wrażenie dźwięku nazywa się progiem słyszalności, największe progiem uczucia bólu (fale o największym natężeniu wywołują wrażenie bólu).
Dzięki temu, że dźwięk jest falą, pewna Australijka, mimo, iż w dzieciństwie straciła słuch odbiera go bosą stopą. Stojąc na drewnianej estradzie "słyszy" swoimi stopami wysyłane przez instrumenty perkusyjne dźwięki. Po skończeniu studiów muzycznych została doskonałym muzykiem i wirtuozem grającym na wszelkiego rodzaju cymbałkach i bębnach. Dźwięk, który dla pewnej nie słyszącej kobiety jest w całości źródłem przyjemności, stanowi cel sam w sobie i przynosi środki do życia, dla mnie stał się w połowie cierpieniem, a w połowie lekiem.
Dla mnie dźwięk i muzyka, to potężna, sugestywna siła, która potrafi wyciszyć, ożywić, wprowadzić w stan uniesienia. Dla mnie muzyka, a szczególnie śpiew ma ogromne znaczenie. Kiedy jestem przygnębiona stymuluje mnie do działania. Wyzwala tyle endorfiny, że staje się najlepszym antystresowym panaceum.
Nigdy nie pogodziłam się ze swoim inwalidztwem, tym bardziej, że miałam szansę na prawie całkowity powrót do zdrowia i dawnej rzeczywistości. W geście skorumpowanego ordynatora, który nie otrzymawszy oczekiwanej koperty wyrzucił mnie, pozbawiając praw do rehabilitacji, doszukiwałam się ręki Bożej i Jego wytycznych na nową drogę. Zawsze byłam zbyt aktywna i pedantycznie dokładna, aby nagle zaakceptować swoją ułomność i czyjąś nieporadność. Ale czy można walczyć z racjonalizmem, choćby był najbardziej przykry? To tak samo absurdalne jakby się chciało zawrócić bieg rzeki. Musiałam go smakować i połykać jak łzy, które są nieodłącznym towarzyszem każdego nieszczęścia. Lecz po źle podanej iniekcji moja niesprawność stała się koszmarna. Każdy najcichszy dźwięk, od szelestu kartek, poprzez upadek gazety, stuk łyżeczki, szklanki czy talerzyka, pstrykanie długopisu, pukanie szafkami aż do głośnego trzaskania drzwiami czy ostrego zgrzytu nożyczek lub klucza w zamku powodował eskalację bólu. Wszelkie próby wyleczenia tej przykrej dolegliwości, zwanej przeczulicą dźwiękową, kończyły się jeszcze silniejszym bólem i większą powierzchnią jego odczuwania.
Wejście opiekunki rozpoczynało codzienną, niemal rytualną porcję przykrych doznań. Ona i pomagające mi doraźnie koleżanki dozowały mi je niemal jak leki. W ostatnim czasie z tego powodu opanowała mnie swoista ambiwalencja, kochałam ciszę, którą się wprost upajałam, nienawidząc krzyczącej samotności. Najmilszym stanem był sen i krótki czas natychmiast po przebudzeniu.
Każdy poranek zaczynał się monotematycznie; ćwiczenia bierne, toaleta, samodzielna gimnastyka, rehabilitacja z terapeutką, a kończył nauką chodzenia w aparatach. Czyniłam to raczej z obowiązku i bez specjalnego entuzjazmu, ale ku uciesze mojej fizjologii. Wzdychałam jednak wciąż za lepszym bytem, który mogłabym konsumować z wysokości moich 164 cm, a nie z pozycji wózka. Od kilku miesięcy leżące u znajomych w Essen moje badania RM i CT kręgosłupa pobudzały moją wyobraźnię do tego stopnia, że od czasu do czasu odważyłam się karmić efektami mojej imaginacji. Nie tylko ja żyłam nadziejami na lepsze. Wszyscy moi znajomi przeżywali je na swój sposób przed zbliżającym się referendum integracji z Europą. Wciąż słyszałam:
- Zobaczysz. Jak wejdziemy do Europy poprawi się wszystkim, a niesprawnym w pierwszej kolejności. Moja synowa jeździ do Szwecji, to na własne oczy widzi jak jest Unii.
Największym moim życiowym pragnieniem było to, aby swoją samotność wypełnić kimś kochanym i kochającym. Całe życie cierpiałam na głód miłości. Czekając na swoją rację chleba marzyłam o sutej kolacji. Ale od dziecka udawało mi się wyżebrać jedynie jakieś marne okruchy od najbliższych. Mocnym fundamentem każdej psychiki jest miłość. A ja wciąż byłam głodna i słabłam psychicznie. Karmiłam oczy cudzym szczęściem, ale to powodowało jeszcze większe ssanie mojego serca.
W małomiasteczkowym, pełnym uprzedzeń i perwersji środowisku, gdzie mieszkałam nie było miejsca dla takich połamanych życiem, chorych i kalekich jak ja. Jesteśmy dla dumnych chodzących na dwóch nogach jak egzema, budząc odrazę i nie mając praw do uczuć wyższych jak miłość i radość. Według nich, kto zechciałby kochać takich, co wymagają cierpliwości i pomocy? Wciąż słyszałam zgryźliwe uwagi:
- Za dużo byś chciała! A kim, że ty jesteś?! Trzeba było nie dopuścić do takiego nieszczęścia.
Moja opiekunka przez 13 lat chroniła mnie przed bolesnymi i kąśliwymi jak żmije plotkami. Kiedy jej zabrakło odpędzałam je jak natrętne osy, choć nie raz poczułam na sobie destrukcyjne działanie żądła złego słowa. Ale choć czułam wyobcowanie i ludzką niechęć, w swojej jaźni nie godziłam się z tym. Modliłam się i jak wytrwały podróżnik wyczekiwałam na swój pociąg, w którym będzie mój wytęskniony życiowy współpasażer. Martwiłam się tylko jak ja go spotkam, skoro nigdzie nie bywam.
Ale mój niepokój okazał się być irracjonalny. Kiedy się wreszcie zjawił, w moim własnym domu, czułam, że jest odpowiedzią na wysyłane przeze mnie Opatrzności prośby. Był tak odmienny od otoczenia, że wydawał się być niemal nieprawdziwy. Nie dość, że erudyta, to jeszcze fanatyk poezji. Z łatwością wdrapał się na piedestał moich najwyższych myśli, na sam cokół zachwytu. Odniosłam wrażenie, że będzie lekarstwem na wszystkie moje dotychczasowe dolegliwości. Jego szlachetność jak ptak miała unosić mnie w przestworza, bliżej Nieba. Jego dobroć jak ciepły szal miała mnie chronić przed chłodem ludzkiej hipokryzji. Jego subtelność niczym delikatny motyl dotykający płatków kwiatu, trącając membranę mego serca wprawił ją w ruch. Ta myśl jak ciepła kołderka, choć ofiarowaną przez niego obecnością, skąpą w swym wymiarze, otulała moją zziębniętą brakiem szczęścia duszę.
Od razu zrozumiałam, że jako szanowany przedstawiciel miejskiej elity przełamie stereotypowe myślenie o ludziach niesprawnych, tchnące fałszem i małomiasteczkową dulszczyzną. Nasza przyjaźń rozkwitała z dnia na dzień jak najpiękniejszy ogród. Moja dusza zraszana obficie wyznaniami i słowami zachwytu, wychwalającymi moją mądrość i talent poetycki, odpowiedziała najszczerszą miłością.
- Swoją wiedzą, osobowością i mądrością przewyższasz całe miasto.
- Jesteś cudowna!
- Jesteś mi potrzebna do końca życia i dla mnie najważniejsza!
- Kocham cię!
Która kobieta by nie zmiękła słysząc dźwięczące niczym muzyka słowa, a cóż dopiero ktoś ułomny, skazany na ostracyzm, odrzucany, niepotrzebny i tak spragniony miłości i aplauzu jak ja? Do dziś jak najpiękniejszą fotografię chowam na dnie pamięci jego zachwyt towarzyszący mi podczas mojego recitalu wokalno-poetyckiego w Miejskim Domu Kultury. Składane mi obietnice wspólnych spacerów i wyjazdów za miasto wzmagały euforię, podsycając ogień serca. I nie potrzebne mi było nic więcej. Mogłam nie chodzić, odczuwać największe bóle, ale najważniejsze było to, że wreszcie miałam swoją miłość. Kochając czułam w sobie dobro, emanowałam szczęściem, kipiałam radością. Czując się potrzebna rozdawałam nic nie dostają i nie oczekując
Zostawione przez niego w miejscu pracy moje wiersze niczym uczynne plotkarki zrobiły swoje. Gdy w jego pompatycznym światku lekarskim dowiedziano się o nas, koleżeńskie trywialne żarty, pogarda i cynizm podziałała na wybranka mojego serca jak przysłowiowy kubeł zimnej wody na ognisko. W okamgnieniu zaskwierczał przed ludźmi wstydem za znajomość ze mną, stygnąc w naszych relacjach, aczkolwiek nie chcąc z nich zrezygnować. Usłyszałam wówczas:
- Wiesz, boli mnie, że łączą nas w parę twierdząc, że jestem aż tak zapracowany, że nie stać mnie na normalną kobietę, ulegam patologii i zakochuję się w swoich niesprawnych pacjentkach.
Te słowa były dla mojej duszy jak pociski z pistoletu, dziurawiąc mi i niszcząc wiarę w ostatniego człowieka, który miał mi ją przywrócić i wzmocnić. Jakby w jej agonii zaatakowałam:
- A czy niesprawny jest gorszy od zdrowego i nie ma prawa do miłości?
- Ja wiem, jaka ty jesteś i jaką masz wartość, ale przecież nie będę walczył z całym światem. Dla niego najlepiej było schować głowę w piasek i walczyć, ale z moimi pragnieniami. Nierealne stały się wszelkie spacery i wyjazdy do lasu czy nad wodę. Zrozumiałam, że nie dla mnie są uroki gór, mórz i strumieni, rechotanie żab i śpiew ptaków, nie dla mnie pól i łąk mozaiką przesycone powietrze. To wszystko było dla wybranych jak on i jego znajomi. Podczas, gdy on odpoczywał we Włoszech ja w swoich spółdzielczych czterech ścianach mogłam smakować wierną mi samotność i bóle. I korzystając z bogatej wyobraźni, mając długopis i kartkę, mogłam tworzyć poetyckie arcydzieła, które po powrocie poruszą najczulsze struny serca znudzonego cudami świata turysty.
Budzące zachwyt odczytywane mu słowa były niemym krzykiem zamkniętych w mej duszy dramatów, których opanowana kokonem strachu nie wypowiedziałabym w prozaicznej formie. W jednej chwili ktoś mi najdroższy spadł z wysokości moich wyobrażeń. Dopiero wtedy zobaczyłam, że jest w nim tylko więcej taktu i kurtuazji. Apoteoza pracy i hipokryzja przysłaniała mu wszystko, zniewalała i powoli odbierała rozum. To ja stworzyłam, wykreowałam w sobie i chciałam ubóstwiać ten monolit. Preludium naszych relacji było zapowiedzią Raju, lecz ja jak Ewa zgrzeszyłam dotykając miłości i podając ją swojemu Adamowi na dłoni. I wtedy prysł czar.
Kiedy spróbowałam coś wyjednać za rozkosz chwil, jakie mu dostarczałam oświadczył:
- Twój dorobek literacki jest imponujący i ten dla dorosłych i dla dzieci, to, co wydałaś i to, co czeka na druk. Szczególnie twoje ostatnie wiersze są coraz dojrzalsze i piękniejsze. Powinnaś za nie dostać Nobla. Przyrzekam ci, jeśli dostaniesz Nobla,. Pojadę z tobą po jego odbiór.
- Żeby mieć szansę dostać jakąkolwiek nagrodę, trzeba je wpierw wydać drukiem. Obiecałeś mi w tym dawno pomóc, ale niestety, Twoje skąpstwo cię przerasta.
Uświadomił mi, że mimo całej mojej nietuzinkowości, liczę się tylko wtedy, gdy nas nikt nie widzi, a kiedy on wchodzi się na salony rzeczywistości, lepiej mnie zostawiać za drzwiami, na ulicy. Dziś jeszcze tam moje miejsce. Wówczas poczułam się jak zrzucona z góry i zawieszona w próżni rachitycznego relatywizmu moralnego. Czekając na uzdrawiające remedium, jakim jest miłość, kochałam najmocniej jak potrafiłam licząc, że darowane hojnie uczucie wróci do mnie jak bumerang. Ale zamiast kochania doznałam ran rozczarowania i nigdy nie ginących blizn wspomnień. Miłość zamiast wzbogacać defraudowała mi psychikę. Głód miłości wzmógł się jeszcze bardziej. Ktoś mi bliski jest wciąż leżącym na ozdobnym talerzyku apetycznym kawałkiem tortu, stojącym za oszkloną ladą. Wolno mi sycić nim wzrok i wyobrażać sobie jego smak, ale ja wolałabym kromkę suchego chleba, podaną na dłoni bez zbędnej kurtuazji.
Biegnąc za szczęściem pokaleczyłam duszę jak schwytany w pułapkę kot swoją łapę. Zamiast smakować szczęście, jak on miskę mleka, musiałam odnaleźć w sobie siłę, by jak on lizać rany. Byłam niczym rozbity dzban, który nie potrafił posklejać wszystkich kawałków swojego serca. W pierwszej chwili znienawidziłam swoje, dotknięte traumą ciało, opanowała mnie awersja do ludzi, do mojego miasta i do życia. Jednego nie potrafiłam sobie obrzydzić, własnej miłości i jej obiektu. Bowiem mój pseudomonolit wciąż domagał się spotkań ze mną, moich zamkniętych w rymy i metafory wyznań, oddania i poświęcenia, nie dając z siebie nic, aczkolwiek twierdząc, że nikomu nie poświęca tyle czasu, co mi, 45 minut na tydzień, ewentualnie na dwa. Przez jakiś czas musiał mi wystarczyć ten Ersatz chwil wyżebranych, nominalna, żałosna groteska przyjaźni. Po raz kolejny skazywałam się a surrealistyczne, absurdalne kochanie i na miłość pozbawioną jutra. Tylko prawdziwa miłość wie jak dając można się wzbogacić. Ja bogaciłam się samym kochaniem i ubożałam z każdym rozczarowaniem. Jedynie we dwoje można osiągnąć wielki majątek miłości. Pojedynczo można, co najwyżej stracić wiarę sens w kochania.
Ekstremalną próbą było pokazanie mu na wideo urywków filmu "MOJA LEWA STOPA", o mężczyźnie po dziecięcym porażeniu mózgowym, który mając sprawną tylko jedną, lewą kończynę, tak jak ja, z tym, że ja rękę, a on nogę, malował stopą obrazy i napisał nią książkę. Zachwycona jego niebywale bogatą osobowością opiekunka Mary została jego żoną. Pokazałam mu też książkę Joni Earickson - Tada, amerykanki po tetraplegii, całkowicie sparaliżowanej, która maluje i pisze ustami. Ona urzekła sobą wykładowcę uczelni, z którym od 17 lat jest po ślubie i zwiedza cały świat.
- Widzisz, ani on, ani ona nie są w stanie nic koło siebie zrobić, a znaleźli kogoś, kto ich docenił, pokochał i oddał swoje życie. A ty się wstydzisz wyjść ze mną na spacer i pokazać ludziom jak mnie cenisz. Ja mam dla ciebie wartość tylko tym, co robię i wyłącznie w czterech ścianach, z daleka od świata. To jest obłuda i zwyczajna hipokryzja! Albo przestaniesz się mnie wstydzić, albo koniec naszych spotkań!
Z jego tłumaczeń wywnioskowałam, że nie jest zdolny do tak heroicznych czynów. Nie potrafi kochać naprawdę. Był przyzwyczajony brać i unikać komplikowania sobie życia, ale bezceremonialnie potrafił mnie ranić, znosząc na mój temat najprzeróżniejsze ludzkie konfabulacje i absurdalne pomówienia. Moja duchowość go zachwycała, ale deprymował go mój stan fizyczny. Uwielbiał słuchać coraz to nowych, tworzonych specjalnie dla niego poematów, które dostarczały mu zmysłowej ekstazy, ale wstydził się naszej znajomości przed ludźmi. Nazwałam to duchową prostytucją. Podobnie jak w tej tradycyjnej ktoś lubiłby się spotykać z panienkę lekkich obyczajów, bo dostarczałaby mu niepoślednich uniesień, ale nie daj, Boże, żeby się ktoś o tym dowiedział.
Wreszcie powiedziałam sobie DOŚĆ!!! Walcząc z uczuciami ulegałam mizantropii. Przez moją alienację od miłości oddalałam się od życia i Boga. Gorycz jak ośmiornica mackami oplatała mi duszę. Cofałam się duchowo dalej niż byłam. Przygnębienie jak niekorzystna aura częstowała otoczenie anomaliami pogody, obfitowała deszczem łez, gradem smutku i burzami żalu. Klimat mojej duszy uległ metamorfozie, stał się jeszcze gorszy niż był wcześniej. Dotąd zgodne myśli zaczęły walczyć ze sobą jak najgorsi wrogowie. Jedyni świadkowie, stare meble jakby zbladły przestraszone i ucichły nie wydając żadnego dźwięku. Wyraźnie mi współczująca kołdra jakby chcąc złagodzić mój ból, często tuliła mnie do siebie swoim ciepłem. Tylko nieczuły na mój smutek, wiekowy zegar odliczał radośnie upływający nieubłaganie czas. Pewność, że ktoś cierpiał ze mną chroniła mnie przed obłędem. I wyłącznie to miało znaczenie w tej kosmicznej pustce.
Moja spustoszona ostatnimi doznaniami osobowość, zmęczona kolejnym rozczarowaniem, nie miała już konkretnych marzeń, ale przeraźliwie pragnęła zmiany. Najgorsza była istniejąca rzeczywistość. Ale, żeby to zmienić, trzeba było dokonać cięć i zabiegów operacyjnych we własnej psychice. Największym szczęściem byłoby kochać i być kochaną, ale skoro w fascynującej mozaice ludzkości, choć w dominującej liczbie istot dalekich do ideału, znalazłam tylko kolejny dramat i bardziej krzyczącą samotność, trzeba było wbrew sobie przestać kochać i przeraźliwie pragnąć miłości. Należało jak najprędzej otrząsnąć się skutecznie z tego, na zawsze, jak ze złego snu ocknąć, by nie męczył zmorą, dać wreszcie odpocząć znękanym uczuciom i nie pozwolić się dręczyć zawiedzionym marzeniom. Postanowienia zacisnąć w mocne, silne pięści, zagryźć zęby wiary, by zwątpienia nie wpuścić. Złe wspomnienia wymieść jak śmieci, by nie truły myśli. Nie zapraszać więcej na salony duszy żadnych śmiertelników.
Moim drugim marzeniem było być bogatą. Wówczas nie czekałabym na czyjeś dowody miłości, wychodzącego naprzeciw moim oczekiwaniom wielbiciela, ale było to również nie do osiągnięcia w obecnym czasie. Gdybym żyła w USA, albo, chociaż w Szwecji, czy innym zachodnim państwie, gdzie integracja z ludźmi niepełnosprawnymi jest naprawdę efektywna, realizując w większym stopniu swoje zdolności, zapewniłabym sobie ciekawsze i łatwiejsze życie. Ale na to, jak mi podpowiadano, trzeba było czekać na wejście do Unii.
Ostatnie moje marzenie wiązało się ze zdrowiem, a raczej z jego poprawą. Diagnozą 3 ortopedów i jednego neurochirurga 10 lat temu było to absolutnie możliwe. Dziś czekam na wiadomość z Essen od znakomitego, mieszkającego w Niemczech skandynawskiego neurochirurga, czy jest szansa, aby operacja wyprostowania skrzywionego kręgosłupa, które uniemożliwiło mi normalne funkcjonowanie i przykuło do wózka, przywróciła mi sprawność.
Oczekując niewiadomej spoglądam w lustro i widzę jak oblicze mijającego czasu na mojej twarzy pozostawiło po sobie niezatarte ślady, każde jego niedotrzymane słowo, chorobliwa tęsknota, nie uleczona samotność i wszystkie bóle nią wywołane. Przybyło więcej zmarszczek, jak w ziemi dotkniętej suszą spękań i szczelin. Jest to skutek wieloletniego braku miłości. Tylko ona dostarcza człowiekowi najwięcej piękna. I chociaż wnętrze mam ciągle młode, serce zawsze gotowe do poświęceń, w głowie bogaty sezam mądrości, na ringu życia od wielu lat dostają dla ciała nokaut.
Nachyliłam się nad życiem jak nad stertą starych fotografii. Te najdawniejsze i późniejsze nie noszą śladu najmniejszej radości. Są czarno-białe jak moje życie, ale może te nowe, jeszcze nieznane będą mimo wszystko bardziej kolorowe i żaden żal chmur nie zasnuje horyzontu duszy. Z każdym niepowodzeniem i zawodem, przez prześladującą mnie od dziecka deprecjację uważałam, iż mój genezis powinien mieć zakończenie nim się rozpoczął i niekiedy lepiej pozwolić busoli moralności się skrzywić. Ale dziś jedno jest pewne, choć ktoś, u kogo sumienie jest na bezrobociu, jak u mnie szczęście, swoim egoizmem zatruł mi chęć istnienia i działania, Opatrzność zneutralizuje najgorszą przełkniętą gorycz i przywróci mi apetyt na życie.
7 i 8 czerwca br. odbyło się referendum, dzięki któremu społeczeństwo polskie wyraziło gotowość integracji z Unią Europejską. I prawie jedną stopą jesteśmy w Unii. Zwolennicy, których jest większość cieszą się licząc na zmiany dla siebie.
Rok 2003 ogłoszono rokiem ludzi niepełnosprawnych. Mimo, iż, na co dzień społeczeństwo polskie spotyka się z ogromem nieszczęścia, człowiek dotknięty jakimś inwalidztwem jest często postrzegany jako gorszy gatunek, któremu nic się nie należy. Ja nie raz z tego powodu przepraszałam, że żyję A przecież my tak samo jak sprawni czujemy, mamy pasje i upodobania, też marzymy, tęsknimy, kochamy i potrzebujemy być kochani. Podobnie jak zdrowi potrafimy dać radość i szczęście. Ktoś kiedyś powiedział, że jesteśmy lepsi, bo cierpiąc stajemy się bardziej wrażliwi. Ci, którzy mają wrodzoną empatię i altruizm jeszcze bardziej je pogłębiają, a ci, co nie mieli zdobywają. Rozumiemy innych i pragniemy w miarę swoich możliwości pomagać. Większość niesprawnych wraz ze mną liczyło na to, że podejście do nas uzdrowi wejście Polski do Unii Europejskiej. Ale ja dopiero dziś zrozumiałam, że Europa do nas nie przyjdzie, ani my nie pójdziemy do Europy. To my, tu gdzie żyjemy i jacy jesteś staniemy się Europejczykami. Jeśli każdy indywidualnie, wewnątrz siebie nie utożsami się z nami, widząc siebie na wózkach, z kulami i ze zdeformowanym ciałem, na nic się nie zdają wszelkie akcje i wysiłki integracyjne. Aby ludzkie wnętrze uległo całkowitej metamorfozie pozytywnego postrzegania słabszych od siebie jest możliwe tylko wtedy, gdy popatrzy się na nas oczami Boga. Oprócz barier architektonicznych trzeba usunąć bariery z ludzkich serc.
Dla większości społeczeństwa jestem godną współczucia inwalidką, ale ja w pracowni Niebieskiego Mistrza jestem pełnym rys, ale wciąż szlifowanym diamentem. I może przez to jestem milsza Bogu, bo czując swoją niedoskonałość i marność chylę się przed Nim w swej skrusze. I to jest moją wielkością. Każdy, kto z pokorą i miłością zniża się do smutku i nędzy tego świat w Jego oczach staje się wielkim.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Stanisław Herzog

Widzę
              (Ks. Robertowi Wronowskiemu)

          Idę z wami
          obok was -
          swoim dobrem i złem
          widzę dobro i zło
          wasze

          wy gnani codziennością
          wtopieni w szarość dni -
          ja obok
          na widowni życia
          wasz brat

          gotowy zmienić waszą prozę trosk
          w poezję nadziei -
          szare dni
          rozjaśnić słowem serdecznym


Otwarte niebo
          Pośrodku dnia
          kiedy wiatr kołysał ciszę
          zasłuchaną w śpiew skowronka -
          na sennym rynku w Dobrzycy
          dzwon zaczął bić uroczyście
          że niebo otwarte - czerwcowe
          na Boże Ciało

          dźwięk jego
          unoszony zapachem lata
          poleciał w ojczystą dal

          zachwycony śpiewem ptaków
          zgubił chwilkę
          na kwitnącej łące -
          na leśnej polanie
          zobaczył brzozę śliczną
          w welonie słonecznym

          spóźniony o jedno bicie
          poleciał dalej
          mijając pracujących w polu
          zamieniał się w cichą modlitwę


Czas zapłaty
          Jest czas beztroski dzieciecej
          dorastania
          czas szukania miłości
          dawania życia

          nie ma czasu nienawiści -
          kłamstw
          obłudy
          bo przyjdzie czas zapłaty

          Przyjdzie czas starości
          żniwa czy przednówek


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Kazimierz Sowirko

Oczekiwanie

Matka wyszła do sąsiadki na plotki. Ona zaś wyciągnęła się na tapczanie z myślą, że utnie sobie poobiednią drzemkę, na którą ostatnio brakowało czasu. Wiadomo, matka po ciężkiej operacji usunięcia macicy i przydatków (rak) musiała odpoczywać. Na nią wiec spadły wszystkie obowiązki domowe i dodatkowo opieka nad rekonwalescentką. A tu jeszcze malec na głowie! - Dziecko w tym wieku - trzy latka - potrzebuje dużo opieki; wszystko chce wiedzieć, bo coraz więcej rozumie i szufladkuje w główce wiadomości do encyklopedii o dziecięcym świecie i ludziach dorosłych.
Mamusiu, jak strażacy gaszą pożar lasu? - mały zagadnął matkę, gdy tylko przestała buczeć syrena jego wozu strażackiego, pędzącego widocznie do takiego właśnie pożaru. otworzyła na wpół przymknięte oczy i z wyrzutem w głosie upomniała się o swoje prawa do wypoczynku. Damianku, nie widzisz, że mama zmęczona, chce odpocząć!? - Rozmówca spojrzał wyrozumiale, ale nie dał się zbyć byle wymówką, - Mamusiu - znowu zabrzęczał dziecinny głosik - opowiesz mi później, dobrze, gdy spoczniesz!? - Tak gdy odpocznę - poprawiła berbecia i - niesforne powieki znów opadły na oczy.
Było niedzielne popołudnie, pora poobiednia. Na świecie szalała już wiosna. Kwiecień. Ostatnia niedziela przed Wielkanocą, palmowa. - Słońce i świeże, wiosenne podmuchy zieleni z okolicznych wzgórz wzywały do spacerów. - Później trzeba wyjść z małym na przechadzkę - pomyślała jeszcze i z tym postanowieniem na dobre zapadła w nicość. - Nagle zaalarmował dzwonek telefonu. Początkowo myślała, że to Damian ze swoja strażą znowu wymyślił jakiś pożar i śpieszy doń, a wiec nie reagowała. - Ale telefon wezwał ponownie. Mamusiu, dzwonią! - przypomniało dziecko. - Zaraz - podniosła się z niechęcią, leniwie przeciągnęła. W aparacie znowu zabrzęczało dzwoneczkami kwiecia. - Podeszła, zdjęła słuchawkę i na wpół sennie zgłosiła się do raportu: Słucham! - Cisza. - Naraz z daleka dobiegł przytłumiony, nieco poirytowany głos: Halo! Jest tam ktoś? - Tak jest, słucham -powtórzyła głośniej, zdecydowana odpalić rakietę w stronę niewidzialnego przeciwnika za głupi kawał. - W słuchawce odezwało się wyraźnie: Mówi Ryszard! - W jednej chwili otrzeźwiała, jakby tamten kubeł wody na nią wylał, i - zaniemówiła z niepokoju. - Ryszard Kowalski... Mówię z Poznania... Słyszy mnie pani? - Tak, to on! - serce skoczyło do gardła, pustka w głowie, zaschło w ustach. Halo! - upomniała się słuchawka. - Tak, słucham... Małgorzata Pielecka! - wreszcie wróciła przytomność umysły i sprawność organu mowy. Teraz z Poznania usłyszała przyjazne, przymilne: Cześć, Małgosiu! - Jesteś sama? - Nie - rzuciła w pierwszej chwili słowo ciężkie jak kamień, lecz zrozumiała (tak się jej przynajmniej wydało), że o coś innego, nie o dosłowność, w tym putaniu chodziło, wiec natychmiast poprawiła: Tak, sama. - Kamień pozornie stracił ciężar gatunkowy, gdy plusnął o powierzchnię zachęty, bo tam go dziewczyna wrzucała. - Mężczyzna podjął wezwanie i kontynuował rozmowę: Małgosiu, przepraszam cię, tak wyszło. Gdybyś nie miała nic przeciwko temu, zjawiłbym się u ciebie w drodze do Zakopanego. Porozmawiamy. - Serce zaskoczone, nie uspokoiło się, przeciwnie - spłoszone, gnało łomotaniem kół w skroniach. Dziewczyna zatrzepotała w sidłach, które zastawiła, powodowana tęsknotą, pożądaniem i - oczekiwaniem. Milczała jednak, niepewna czy się nie przesłyszała. Tymczasem Ryszard przypomniał o swoim istnieniu: Halo, Małgosiu! Zgadzasz się? - I nie czekając odpowiedzi, dodał: Będę u ciebie dzisiaj około siódmej. - Po chwili dopiero zapytał: Co, dobrze? - Tak... proszę, przyjedź! - Odłożyła słuchawkę.
W wezwaniu, wypowiedzianym z pokorą, niemal błagalnym, czaiło się pragnienie powrotu do ukochanego człowieka po tylu samotnych nocach, bezsennych, spędzonych na rozmyślaniu, co robi, czy pamięta o niej, dlaczego nie daje znać o tym. Każde z tych pytań przypominało o bólu istnienia, zawierało wyrzut i - przebaczenie.
Czuła się teraz zrazu jak Maria po zwiastowaniu pańskim - z tą różnicą, że tamta bez reszty zaufała słowu anielskiemu, ona zaś miała wątpliwości i drżała na myśl, że Ryszard mógłby nie spełnić obietnicy szczęścia. Nie pamięta już, czy był słownym, czy zawodził. Raz spotkało ją to na pewno! - Na wspomnienie rozczarowania nogi ugięły się pod nią, aż usiadła na tapczanie... Chwilę trwała w bezruchu, ale zaraz zerwała się trwożnie; Boże, która to godzina? Spojrzała odruchowo na zegar. Wisiał na ścianie, za daleko jak dla jej oczu. Więc nacisnęła przycisk swojego - "mówiącego" czasomierza. 14:15 - oznajmił. - Z przechadzki nici - przebiegło przez myśl. Muszę się przecież przygotować! - W roztargnieniu nie mogła sobie przypomnieć, co kryła lodówka, czym można by podjąć gościa.
Nie dosłyszała pytania synka, a raczej nie zrozumiała, o co chodziło. Machinalnie odpowiedziała: Po drugiej... Nie pójdziemy dziś, Damianku, na spacer. - Mamusiu, ja pytałem, kto mówił. Co? - wreszcie dotarło do jej świadomości. - Chwila zastanowienia, co odpowiedzieć, i - wyrzuca z siebie radość Tatuś? Tatuś przyjedzie! - Rozbeczała się nagle. Chwyciła chłopca na ręce i tuląc twarz w jego kruchych ramionkach, szlochała... Powtarzała jak katarynka: Synku, tatuś przyjedzie! Wiesz, Tatuś! - I wycierała zwilgotniały nos jak dawniej za szczenięcych lat - wprost w rękaw podomki. Zmoczyła łzami koszulkę chłopca do tego stopnia, że nadawała się tylko do przeprania. - Gdy uświadomiła sobie wreszcie, co uczyniła i jak sama wygląda, ucałowała chłopaka i zestawiła na podłogę. Nie uspokoiła się jednak od razu; to płakała, raz po raz wycierając oczy z rosy, to śmiała się. - Jak dziewczynka, która osiągnęła coś, na co miała taką ochotę. Długo czekała, aż wreszcie - stało się. - Mamusiu - otrzeźwiło odezwanie się Damianka - kto to jest tatuś? Dlaczego ja nic o nim nie wiem? - Och! synku - znowu porwała dziecko na ręce i obsypała pocałunkami. - Tatuś to ktoś bardzo ważny i kochany. Każdy synek powinien kochać tatusia. - To ten pan, tatuś - poprawił się - którego kiedyś spotkałaś i - znałaś? - Tak, synku, ten sam. Odłożyła malca do remizy strażackiej. Znowu usiadła. - Naraz spłoszyła się na myśl, jak powita tego swojego chłopca? Tatusia? - przeleciało przez pryzmat świadomości i rozszczepiło się na tysiące drobniejszych wspomnień o Ryszardzie, zanim został ojcem jej syna. Stanął przed oczyma obraz niedawnej przeszłości, a na jego tle - portret dwudziestoparoletniego, niepozornego mężczyzny, który był jej kochankiem. Kiedy to było?... Zaraz... Damian ma trzy, a wiec niespełna przed czterema laty! - Boże jak ten czas leci! No, tak - zawyrokowała nagle - przecież ja już dobiegam trzydziestki. - Zamyśliła się. Cofnęła do tamtych dni, spędzonych w Niemczech, w Dortmundzie - u ciotki Luisy. Pojechała w końcu, choć tak długo odkładała wyjazd. Ciągle z braku pieniędzy. - Nie chciała korzystać z zaproszenia nieznanej ciotki, bo odczuła, że kryje się na nim oferta pomocy. Starsza, samotna kobieta proponowała jej wizytę w klinice okulistycznej celem przebadania wzroku i zdecydowania, czy wadę da się zoperować i przywrócić pełnię widzenia. Rozbudziła nadzieję, ale i przeraziła zarazem, że...oto coś się może zmienić. Od dziecka przecież miała słaby wzrok! - Dlatego matka oddała ja do szkoły dla niewidomych i niedowidzących przy Tynieckiej 7, a potem zaczęła tam robić liceum zawodowe. Operator dźwięku - to stwarzało szansę uzyskania intratnego zawodu. - Cieszyła się, że będzie samodzielna, niezależna od mamy. Nadzieje prysły, gdy matka zaczęła chorować na serce! - Przestała pracować! - Skromna renta nie wystarczała dla dwojga kobiet, dziewczyna musiała sama iść do pracy. Zrezygnowała z nauki, trafiła do spółdzielni niewidomych "Sanel".
Damianek bawił się teraz samochodami policyjnymi. W mieszkaniu rozległo się raz po raz wycie ich sygnałów - to wozy patrolowe. - Spojrzała na nie i przypomniała sobie Klarę. Gdyby nie ona - pomyślała z rozrzewnieniem... szlachetna dziewczyna! - Właściwie to koleżanka z "Sanelu". - Stanęła przed oczyma jak dawniej - w pracy. Wiedziała jedynie, że nabyła własne mieszkanie, usamodzielniła się po tym, jak zostawił... ją narzeczony - policjant. Przeżyła! - zmieniła zajęcie. Ale za maż nie wyszła! - Kiedyś wyczytała w rubryce ogłoszeń, że małżeństwo z Dortmundu - on inżynier, ona lekarka - poszukują opiekunki do dziecka. Najchętniej widzieliby młodą Polkę, znającą język niemiecki. - Klara znała go! - Jej rodzice, Żydzi, przyswajali córce znajomość języka swoich ojców. Na możliwość wyjazdu do Niemczech napaliła się - i to bardzo. Mimo że porozumiała się z przyszłymi pracodawcami, jednak obawiała się , czy to nie naciąganie naiwnych. - Tyle się o tym słyszało! - O planach poinformowała koleżankę. - Dortmund - pomyślała Małgosia - toż to miejsce zamieszkania ciotki Luisy! - Zdradziła się z tym przed dziewczyną. Od tego czasu Klara wierciła jej dopóty dziurę w brzuchu, aż zdecydowała się. - Wyjechały obie do Zagłębia Ruhry. - Koleżanka stwierdziła, że anons prasowy nie był bujdą - znalazła świetne miejsce u małżeństwa z dzieckiem, ona zaś rozczarowała się. wprawdzie ciotka zawiozła ją do pobliskiego Essen, w którym mieściła się klinika okulistyczna, a tam zbadali oczy. Ale... Orzekli, że nic się nie da zrobić! - Chciała wracać do domu, by nie nadużywać gościnności zdziwaczałej krewnej. - Właściwie siostry jej matki, z którą pani Luisa (Ludwika) rozstała się w roku 1968; oboje z mężem wyjechali wpierw do Izraela, a stamtąd - do Niemiec, gdzie maż, inżynier, znalazł pracę w dortmundzkiej koksowni. Ciotka nigdy nie chciała odwiedzić kraju ojczystego, który ją tak niegościnnie potraktował. Nawet teraz, gdy jako bezdzietna wdowa, zamożna, mogłaby to uczynić przynajmniej dla własnej siostry. Z tego powodu Małgosia stroniła nieco od natrętnej starszej pani, która bez końca pytała o jej matkę - Jadwigę i ubolewała nad jej dola niedolą w Polsce, jakby n ie wiedziała, że i u nas nastały inne czasy - upadła komuna. Chętnie zatem odwiedzała Klarę, tym bardziej, że jej pracodawcy nie mieli nic przeciwko temu, by koleżanki mogły się u nich spotykać. - Pamięta, jak poszły raz na spacer z małym Niemcem nad rzekę (potem dowiedziała się od Ryśka, że to kanał Dortmund - Ems, bo miasto jest właściwie portem nad tym kanałem). Tu, na bulwarze, spotkały Ryszarda, który uczepił się chciwie dziewcząt, rozmawiających po polsku. był Polakiem, studiującym germanistykę na miejscowym uniwersytecie. - tak się poznali! - Zakochała się w nieśmiałych oczach chłopca od piewszego wejrzenia. On zrewanżował się podobnym uczuciem. - Chodzili ze sobą. - Chłopak zabierał ją często na dortmundzką starówkę, do tamtejszych kafejek i knajpek na piwo (od tamtego czasu zasmakowała w gorzkawym, złocistym napoju). odwiedzali zespół pałacowy, niegdyś słynną siedzibę Karola Wielkiego. wizytowali średniowieczne kościoły. z zadymionego Dortmundu wyrywali się w zakątki przepięknej nizinnej Westfalii, pełnej wód i lasów. Zwiedzali też najbliższe ośrodki miejskie: Bichun i leżący u ujścia rzeki Ruhry do Renu - Duisburg. Wreszcie znajdowała się nad rzeką, o której Niemcy śpiewali pieśni, bo dla nich jest tym, czym Wisła dla Polaków. ale wcale jej nie przypadła do gustu; była szara, mętna od brudów. Ren to nie to - myślała - co nasza modra królowa rzek. - Natomiast urzekły ją góry na południu od Zagłębia Ruhry - Rothar, gdzie znajduje się źródło rzeki, od której wzięło nazwę największe w Europie zagłębie węglowe. Pasmo górskie przypominało do złudzenia nasze Beskidy; podobnie jak i one nie wysokie, ale zaskakujące zmiennością górskiego krajobrazu - od zalesionych, łagodnych grzbietów po skaliste, puste gołoborza.
Tymczasem dzieciaka znudziły gonitwy za przestępcami i przyglądał się matce, która siedziała zatopiona w myślach. - Mamusiu, kiedy tatuś przyjedzie? - Nie odpowiedziała. - Czy tatuś ma ładny samochód? - zapytał, jak zawsze ciekawy wszelkich pojazdów mechanicznych. - Nie wiem. - Była to odpowiedź na drugie pytanie, bo pierwszego nie dosłyszała. Nie wiedziała, czy ma w ogóle jakiś samochód człowiek, niegdyś biedny jak mysz kościelna. - Opowiedz mi o tatusiu - prosił chłopczyk. Matka chciała go zrazu zbyć byle czym, ale nagle zmieniła decyzję. Musiała się przed kimś wyżalić; a przed kim by, jak nie przed swoim małym mężczyzną.
Sobie samej przypominała, a dziecko a wciągała w tajniki spotkań ze studentem, którego pokochała. - Przebywali razem, intymnie, z rzadka; w akademiku, gdzie mieszkał najczęściej, a dwa czy trzy razy w mieszkaniu ciotki Luisy, pod jej nieobecność. Były to ukradkowe chwile zwierzeń i zapomnienia. - Gdy pewnego razu poczułam, że przyszedłeś do mamusi, nie oddałabym cię za nic na świecie - powiedziała dziecku. - powiedziała dziecku. Mały Damianek nie zrozumiał. Mimo wszystko wyznała - student nie dowiedział się, że zostanie ojcem. Nie chciała go niepokoić, by mógł spokojnie studiować i skończyć bez zakłóceń pobyt na uczelni za niemieckie stypendium państwowe. - zresztą powinna wracać do kraju, kończył się bowiem trzymiesięczny bezpłatny urlop, wzięty na wyjazd do Niemiec. Pożegnała wszystkich, z którymi się zżyła u sąsiadów zza Odry. - Ryszard prosił, by zaczekała na niego; wróci do kraju i ożeni się nią. Zapomniał o miłości. Obiecała, że będzie czekać, bo go kocha.
Wkrótce po powrocie matka i koleżanki w pracy zauważyły, że będzie mieć dzidziusia. Pani Jadwiga pomstowała na lekkomyślnośc córki; namawiała do aborcji, na którą nie zezwoliła medycyna (za późno). W spółdzielni byli ciekawi, kto jest ojcem, bowiem z nikim Małgosi nie widywano. - Gdy urodziła, w pierwszym okresie dużo przy dziecku pomogła matka, potem jednak musiała wziąć urlop wychowawczy. - Materialnie pomagała Klara, śląc paczki i marki... Nigdy nie przypuszczała, że można na nią liczyć. Synek nie wiele z tego rozumiał, co mamusia mówiła. Początkowo słuchał, ale potem powrócił do policjantów i ich samochodów. Poderwał się na ćwierkanie wróbli u drzwi... (?) - To babcia! - Starsza pani zaczęła się krzątać przy kuchni; wnet na podwieczorek pojawił się budyń z owocami i sokiem, ciastka i herbata. - Zasiedli do stołu. - Matka opowiadała ploteczki, zasłyszane u sąsiadki, córka cofnęła się w myślach do okresu niemowlęctwa Damianka. - Nie napisała Ryśkowi o urodzeniu dziecka, bo dostała od niego raptem dwa listy, potem coraz rzadziej przysyłał zdawkowe kartki pocztowe, aż zamilkł zupełnie. - Spisała go na straty! - Postanowiła sama wychować dziecko. - aż tu nagle... Właśnie teraz?
Wiesz mamo, spodziewam się gościa! - zaskoczyła rodzicielkę. Dzisiaj, wieczorem. Przyjedzie tatuś! - uzupełnił Damian, który pilnie śledził i słuchał, co kto mówił. - Starszej pani wypadła z rąk szklanka... Boże święty, Ryszard!? - Niemożliwe! - Spojrzała pytająco na córkę. - Tak, Ryszard! - potwierdziła. Matko Boża, skąd przyjeżdża? Na jak długo? - A może... Posypały się pytania, na które dziewczyna nie umiała odpowiedzieć. więc matka zaczęła się krzątać wokół spraw pani domu. Najpierw - czym gościa przyjąć? Potem - jak samej się ubrać i w co włożyć małego? I wreszcie - jak ma wyglądać Małgosia? zaczął się pewnego rodzaju domowy adwent u państwa Pileckich (bo i Damianek nosił to nazwisko). Udzielił się wszystkim - nawet wnuczkowi niepokój pani Jadwigi o wygląd domowników i troska o podjęcie gościa.
W trakcie budowania nowego harmonogramu niedzielnego popołudnia i - przygotowywania mów powitalnych na wieczór zadzwonił telefon. - Za chwilę wszyscy zamarli na swoich posterunkach. - Dopiero na ponowne dzeń, dzeń pani Jadwiga podeszła do aparatu: Słucham... Tak... Nie ma jej w domu...Poszła na spacer z dzieckiem... Szkoda, bardzo mi przykro... Do widzenia. - To państwo Michalscy - zwróciła się do córki - chcieli cię zaprosić na przechadzkę w kierunku kopca Wandy. Powiedziałam im... Wiem - zaczerwieniła się Małgosia. Dobrze mama zrobiła. - A swoją drogą - starsza pani rozmieniła monetę na drobne - ci Michalscy to bardzo grzeczni, uczynni i kulturalni ludzie. Małgorzata wysłuchała potwierdzenia matki, że oto sama wzięła udział w okłamaniu tak szlachetnych osób. Czuła się głupio! Z tym większą energia zabrała się do przymierzania bluzek, upinania włosów, poprawiania skromnego makijażu, podkreślającego jednak naturalną urodę a ukrywającego defekty. - O wszystko pytała matkę, bo ją tylko miała przy sobie; była przewodnikiem i doradcą na wpół niewidomej dziewczyny, jej powiernikiem i przyjacielem. - Matka była jedyną osobą, gotową bronić własnego dziecka. - Ile wycierpiała, gdy córka pozostała sama? Ile łez wylała do poduszki? Ile modlitw posłała do nieba? - Bóg ją wysłuchał. Jednak jest sprawiedliwy! - Tamten przyjeżdża?! - Była ciekawa poznać młodego człowieka, bo Małgosia nie miała nawet jego zdjęcia.
Nagle świergot wróbli u drzwi! - Boże! - Podeszła, by otworzyć. Za nią wnuczek... W progu stanęła elegancka dama, a zza jej pleców wyglądał skromny mężczyzna, w jasnym garniturze i ciemnej sportowej koszuli. Z naręczem kwiatów w ręce. Pani powiedziała - dobry wieczór i uczyniła krok do przodu, ale mężczyzna powstrzymał ją.
Czy to mój tatuś? zapytało dziecko, odwracając się ku matce, stojącej za nim. - Boże co za podobieństwo!? - przemknęło po głowie pani Jadwigi. - Przepraszam - rzucił mężczyzna pośpiesznie - musieliśmy pomylić mieszkanie. Chodźmy Zosiu - pociągnął raptownie żonę do tyłu. Tu, w Nowej Hucie, w komunistycznym budownictwie wszystkie bloki podobne do siebie! - tłumaczył pani Zofii, z udawanym poirytowaniem. Ta jak cielę wycofywała się za mężem...
Pani Jadwiga zaniemówiła i - zatrzasnęła za nimi drzwi mieszkania. - Mamusiu, czy to był tatuś? Dlaczego poszedł? A ta pani, to kto? - Nie wiem, synku! - Nie wiem! Nie wiem! - Matka tuliła dziecko coraz mocniej do łona. Mały wysmyknął się, bo uścisk stał się tak ciasny, że zabolało. Spojrzał z przestrachem na mamę i zauważył, jak z oczu wędrowały łezki... dróżkami... po obu stronach noska... i zaczęły się gromadzić w małym stawku nad górną wargą. - Malec czekał z ciekawością i niepokojem, kiedy spadną stamtąd strumyczkiem - wprost na śnieżnobiałą bluzkę mamy...
Babcia, nie mogąc pohamować płaczu, odwróciła się do okna. Przed budynkiem zobaczyła młodą parę. Dopiero co stali w progu mieszkania! - Kobieta o coś pytała mężczyznę. Widocznie natarczywie, bo ten się opędzał rękoma i szybkim krokiem zdążał do eleganckiego wozu, jakby w obawie, by go nie zatrzymano i nie zawrócono z obranej drogi. - wsiadł do samochodu! - Kobieta zrazu wahała się, czy ustąpić, ale w końcu zrezygnowała, podążyła zanim... Odjechali!
Zmarnowali nam niedzielę - pomyślała starsza pani i - westchnęła.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Małgorzata Kaszyńska

Pechowy diabeł

        Siedzi diabeł na kamieniu,
        klnie na świat okrutnie.
        Miał lądować w Czartowicach
        a znalazł się w Kutnie

            Nazwa miasta nie czartowska,
            diabłu wroga okolica.
            Zły na swoich pobratymców
            marzy, "żeby choć Łęczyca".

        Myśli, nie ma innej rady
        przybrać muszę ludzką postać,
        skorzystać z jakichś pojazdów
        by się do Czartowic dostać.

            Pół dnia szedł a pół dnia jechał
            to furmanką albo tirem.
            A że drogi dobrze nie znał
            znalazł się aż w Czartoryi.

        Nazwa mu się spodobała,
        już by nawet nie narzekał,
        lecz mignęła mu tablica
        że Łęczyca niedaleko.

            Zmierzwił kłaki na czerepie.
            "A, pal sześć i Czartowice,
            ja mam większe aspiracje.
            Tak wiec ruszam na Łęczycę.

        Że miał dość autostopu
        krzyknął "niech mnie wicher niesie"
        i lądował miast w Łęczycy
        to aż w Czarnym Lesie.

            Tam się poczuł bardzo chory
            bo to częstochowskie było.
            "Miejsce, gdzie stanąłem stopą
            w sennych marach się nie śniło".

        Tak się zmęczył ta przygodą
        i tak silnie zestresował,
        że z kopyta zaraz ruszył
        aż się w czarnych Błotach schował.

            Ostudziwszy żar swój nieco
            rzekł "Odpocznę sobie krzynę".
            Postanowił zerwać z piekłem
            i zamieszkał w Anielinie.


MOJA WIARA

          Chciałabym Cię kochać, Boże,
          Bardzo mocno, lecz nie umiem.
          I czasami to co czynisz
          całkowicie nie rozumiem.

          Często dajesz mi cierpienie,
          częstujesz czarą goryczy.
          Patrzysz milcząco aż do dna wypiję
          i nawet nie chcesz dodać słodyczy.

          Chciałabym Ci ufać, Boże,
          Choć czasami nie wychodzi.
          Parzysz mnie ogniem miłości
          a Swym wiatrem nie ochłodzisz.

          Lecz chcę bardzo w Ciebie wierzyć
          nawet mimo wątpliwości.
          Wiem, że Ty mnie nie opuścisz
          mimo mych grzechów i słabości.


OKNA

          Okna to oczy domów
          i są bardzo różne, zależy od fantazji architekta.
          Okrągłe, owalne, kwadratowe, prostokątne.
          Okienka małe i okna duże.
          Wszystkie mają szyby.
          Przeważnie bezbarwne.
          Lecz okno to czasem
          jest dziełem sztuki.
          Z wielu barwnych szybek
          to witraże.
          Przy nich dobrze
          marzyć.
          Okna są zwierciadłem
          swego gospodarza.
          Czyste i lśniące
          odbijają barwy nieba.
          Są wesołe i uśmiechnięte.
          Brudne , zakurzone
          stają się smutne.
          Gdyby okno mogło mówić
          nie jedną historię by powiedziało.
          Okna widzą co jest naprzeciwko,
          widzą to co się działo.
          Więcej niż ludzie,
          widzą wszystko,
          ponieważ stoją na domów straży.
          we dnie i w nocy.
          O każdej roku porze.
          Nieważne czy zimno
          czy skwar na dworze.
          Kiedy zmrok zapada,
          w domach wszystkie okna
          światłem żółtym błyszczą,
          jak ślepia olbrzymiego jaszczura.
          Okna są piękne i pożyteczne,
          to nie tylko zwyczajna
          w ścianie dziura.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Joanna Stańda

Wspólna ławka na wykładzie

Szarość długiego korytarza uniwersytetu była nie do zniesienia. Okna wychodziły na ciasne, betonowe podwórze, które było tak samo szare jak wnętrze uczelni. Pogoda jesiennego popołudnia też była szara. W ogóle był to zwykły, szary dzień.
Pani M ruszyła pewnym, miarowym krokiem w stronę swojej ulubionej ławki pośród wielu ławek, znajdujących się na sali wykładowej. Dlaczego ulubionej? To proste! Obok ulubionej ławki pani M siedział pan X. Jego tajemnicza mina sprawiła, że pani M poczuła nagły i dziwnie intensywny dreszczyk. Nie niski, nie wysoki, a przeciętny pan X magnetyzował ją swoim poważnym i dojrzałym spojrzeniem. jego szablonowa marynarka, skrojona w bardzo tradycyjny sposób wyróżniała się największą szarością spośród szarości reszty marynarek, wkomponowanych niezgrabnie pomiędzy dopasowane, seksowne pullowerki rzeszy "podyplomowych studentek". Pani M mająca od dziesięciu lat status ustabilizowanej mężatki i statecznej w emocjach kobiety, nie wiedziała jeszcze do jakiej szufladki miała zakwalifikować to niespodziewane, acz silne uczucie. Oczami wyobraźni widziała długie rzędy drewnianych skrzyneczek, z których każda została opatrzona dużą literą alfabetu. Fajny! - krzyczało F, Interesujący! - ekscytowało I. Z powodu chwilowej niemożności poukładania myśli pani M wkrótce miała w głowie galimatias alfabetyczny.
Mocą nadprzyrodzonych sił usiadła w swojej ulubionej ławce i oddała się przyjemności, którą bynajmniej nie można było nazwać "czarującym wykładem". owszem czarujący był, ale nie wykład, lecz przeciętny pan X w szarej marynarce. Przyjemność ta była tym większa, że pani M właśnie dzisiaj, po pięciu wykładach, dokonała kolejnego odkrycia. Pan X pachniał zniewalającą wodą kolońska. Co to miało znaczyć? - myśl ta świdrowała jej w głowie przez pierwsze chwile. dlaczego jej wyjątkowo wyostrzony nos nie zarejestrował dotychczas tej przyjemnej woni? Następna prosta odpowiedź Pan X nigdy wcześniej nie używał tej wody.
Pani M spoglądała milcząco na siedzącego obok pana X i z ogromną nadzieją w duchu energicznie trzepotała rzęsami, pomalowanymi najdoskonalszym i zarazem najdroższym tuszem, którego producent w krótkiej to reklamie obiecywał piorunujące efekty. Kiedy pani M wkrótce dostrzegła śnieżnobiałe zęby pana X uwypuklone w radosnym uśmiechu, skierowanym w jej stronę, wiedziała, że jej myśli tego wieczoru będą wibrowały tylko na jednej płaszczyźnie. Słowa wykładowcy, rozchodzące się po ogromnej sali, z czystej grzeczności omijały jej uszy. Pani M zamknęła na kłódkę zmysły słuchu, a w ich miejsce uruchomiła na pełne obroty zmysły powonienia. gdy intrygujący zapach wody kolońskiej pana X zdążył już wkraść się w najgłębsze zakamarki pamięci pani M stało się coś dziwnego. Oczy pana X błysnęły nagle i przyglądały się jaj badawczo przez długą chwilę. Nieoczekiwana wymiana spojrzeń nie wróżyła wprawdzie niczego, ani tym bardziej żadnej ze stron do niczego nie zobowiązywała, a jednak pani M wiedziała, że obiecany piorunujący efekt właśnie nastąpił. Nie wiedziała tylko czy pan X miał w głowie galimatias alfabetyczny, ale z pewnością słowo "czar" przyporządkował do innego obiektu.
Wykład na szczęście lub nieszczęście nie trwał długo. Reszta seksownych pullowerków i szarych marynarek zaczęła przemieszczać się w stronę rozwartych drzwi.
- Mam prośbę! - usłyszała ciepły głos pana X.
- Taaak! - zatrzepotała powtórnie rzęsami pani M.
- Mogłaby pani... - dukał nieśmiało pan X.
"Dla tej szarej marynarki i sympatycznego uśmiechu jej właściciela mogłabym!..." - odpowiedziała w myślach pani M jako kobieta stateczna w emocjach z dziesięcioletnim stażem małżeńskim. W stronę pana X szepnęła jednak coś innego:
- Ja nie jestem pani. Mam na imię Kornelka! - natychmiast podała mu rękę.
- Szszsz... - ciepły głos pana X zmieszał się z resztą głosów które wypełniły salę wykładową pospolitym gwarem nas wysokich decybelach.
Nie dosłyszała. Wymienili się uściskami dłoni, a ona nie poznała jego imienia! Jeżeli nie uczyni czegoś zaraz to dzisiejszego wieczoru jej alfabet nie zamknie się literą Z. Pan X nie mógł odejść jak mgła, która czaruje powabem i delikatnością, a potem ulatuje w nieznane, pozostawiając po sobie jedynie miłe wspomnienie.
Skłoniła śmiało głowę i zapytała z ciekawością:
- Jak?
- Ernest! - powtórzył.
W następnym tygodniu pani M ponownie udała się pod salę wykładową, z przerażeniem zauważyła, że tym razem nie był to spacer kobiety statecznej w emocjach z dziesięcioletnim stażem małżeńskim. Szarość korytarza spowodowała, że serce pani M zaczęło tańczyć rock end rolla, a na twarzy pojawiły się intensywne wypieki. Usiadła na szerokim parapecie pod oknem, aby zapanować nad ogromnym podekscytowaniem. "Może zmienię ławkę! W sumie dlaczego mam ją zmieniać? To on przecież się dosiadł, zatem niech on ją zmieni. Nie, lepiej żeby nie zmieniał! - zadrżało serce mężatki z dziesięcioletnim stażem. Tylko czy ja zdołam poradzić sobie z tym zniewalającym zapachem wody kolońskiej?"
Zgrzytnął klucz w zamku sali wykładowej. Seksowne pullowerki i szare marynarki znikały powoli za drzwiami, rozwartymi szerokim otworem. Pani M rozglądała się niespokojnie po szarym korytarzu. Nigdzie nie widziała pana X! Zwątpiła czy w tej niespodziewanej sytuacji warto oddać się wątpliwej przyjemności, jaką jest nudny wykład? Zerknęła odruchowo na zegarek. Za pięć czwarta. "Może jeszcze przyjdzie! A jeśli przyjdzie, to czy usiądzie właśnie koło niej, a nie koło jednego z tych seksownych pollowerków! - emocje pani M w żaden sposób nie mogły się ustabilizować. A przecież była już trzydziestoletnią kobietą! To niebywałe, co może sprawić zniewalający zapach wody kolońskiej.
- Dzień dobry! - usłyszała nagle nad swoim uchem ciepły, męski głos. Wyostrzony zmysł powonienia podpowiedział jej do kogo należał.
Odwróciła powoli głowę i znowu ujrzała perłowy uśmiech pana X. Przyglądała się jego drobnym, śnieżnobiałym zębom jak zahipnotyzowana. Uspokojone nieco serce ponownie zaczęło swój rytmiczny taniec, sprawiając, że jej oddech stał się wyraźnie zakłócony.
- Cześć! - szepnęła obdarzając pana X wymownym spojrzeniem, po chwili energicznie zatrzepotała rzęsami przypominając sobie, że tuż przed wyjściem z pracy, zdobiła je najdroższym tuszem z gwarantowanym przez producenta efektem.
Nogi same poniosły panią M w stronę jej ulubionej ławki, nie zdołała oderwać wzroku od magnetyzującego wzroku pana X, który chwilowo stał się jej przewodnikiem na krótkim, prostym odcinku od drzwi do "ich wspólnej ławki". Bo to, że była to ich wspólna ławka pani M nie miała żadnych wątpliwości. Swobodne zachowanie pana X wskazywało na to, że on również ich nie miał. Zatrzymał się tuż przed ławką, pozwalając, żeby usiadła pierwsza.
- Co słychać? - poruszył wargami pan X, chowając śnieżnobiałe zęby. W jego piwnych oczach wciąż malowało się wesołe spojrzenie.
Wykładowca czarował słuchaczy kwiecistym słownictwem i naukowymi wnioskami z poruszonych przez siebie kwestii. Co jakiś czas robił sobie krótką przerwę na łyk wody mineralnej, kiedy zanadto podniósł głos z powodu nadmiernego podekscytowania.
"Nie mogę uspokoić rozhuśtanych emocji!" - chciała natychmiast odpowiedzieć pani M. Zrobiła jednak głęboki wdech, pozwalając aby woda kolońska pana X na dobre uderzyła jej do głowy. Odurzona zniewalającym zapachem czuła w sobie niewymowna radość, która wezbrała się w niej spontanicznie i narastała z sekundy na sekundę. Pani M w obecnej chwili nie czuła się bynajmniej jak kobieta trzydziestoletnia, a jak?... Jak nastolatka w średniej szkole... Wówczas również rozmawiała na lekcjach z chłopakami, którzy wykazywali zainteresowanie jej osobą. Nie było lekcji, której by nie poświęciła dla - jak wówczas się jej wydawało - światowych chłopaków.
- Szkoda, że dziś jest taka brzydka pogoda - odparła banalnie.
- Tak, mroźno się zrobiło - przyznał pan X - pewnie niedługo spadnie śnieg i będę mógł ze swoim synkiem pojeździć na nartach.
"Żonaty i ma syna!" - zarejestrowała pani M spoglądając na jego zaobrączkowaną, prawą dłoń. - Często jeździcie na tych nartach? - kontynuowała temat ciesząc się poniekąd, że pan X nie należał do mężczyzn, którzy sprowadzają wszystkie dyskusje do polityki. Przeciwnie, odniosła wrażenie, że poświęca dużo czasu rodzinie.
- Zacząłem szkraba uczyć w tamtym roku. On ma dopiero trzy latka - odrzekł z iskrą w oku.
- I żona pozwala ci na te eskapady z takim maluchem? Pan X skinął głową dziwnie zamyślony. Nie Poświecił jednak ani słowa swojej żonie. Szybko przeszedł na temat swojej pracy, przeplatając opowieść swymi dowcipami. Pani M słuchała go z zaciekawieniem, parskając co jakiś czas śmiechem w odpowiedzi na wesoły dowcip. Cały szkopuł polegał na tym, że musiała to robić ukradkiem przed surowym spojrzeniem wykładowcy, który z wielkich emocji zaczął energicznie gestykulować rękoma.
W ciągu dwóch wykładów przewidzianych na to jesienne popołudnie poznała zainteresowania i przyzwyczajenia pana X oraz stan jego zamożności. Jako młody inżynier był właścicielem domu, samochodu i posiadaczem ciepłej, bardzo dobrze opłacanej posady w dużej firmie. Pani M zastanawiała się tylko, ba umierała z ciekawości, jak bardzo młody był pan X. Jego zainteresowania i przyzwyczajenie podpowiadały jej, że miała przed sobą niemalże czterdziestolatka. Jego chłopięce rysy i wesoły uśmiech sprawiał jednak, że wymyślony w wyobraźni pani M wykres jego wieku spadał do cyfry trzydzieści. Podczas następnych wykładów zimowego semestru znajomość pani M z panem X kwitła imponująco. "Ich wspólna ławka" została uznana za taką również przez pozostałych uczestników cotygodniowych zjazdów, albowiem zawsze czekała na nich wolna, nikt nie śmiał jej zajmować. Pani M pod koniec każdego tygodnia ubierała się w najbardziej atrakcyjną w jej mniemaniu kreację, a jej twarz pokrywał starannie zrobiony i dyskretny makijaż Torebka stawała się każdego wykładowego dnia cięższa niż zwykle, oprócz zeszytu małego formatu musiała pomieścić jeszcze "kilka" kosmetyków dla podretuszowania urody trzydziestoletniej kobiety. Pani M uśmiechała się słodko spoglądając na napis producenta o gwarantowanym efekcie najdroższego tuszu do rzęs. W towarzystwie pana X jesienne i zimowe wykłady minęły jej niespodziewanie szybko.
Nastała wiosna. Obudzone z zimowego snu trawa zieleniła się intensywnie, ośmielona jasnymi promieniami słońca. Drzewa przybrały kolorowa szatę kwiatów pachnących przyjemna wonią. Po ulicach uniwersyteckiego miasta przemykał ciepły wiatr.
Pani M podekscytowana pogodnym dniem wcisnęła się w czarna "miniówkę", której nie ubierała przeszło od dwóch lat, jej krój nie pasował może do mody obowiązującej w obecnym sezonie, ale co tam... tego dnia nie musiała iść do pracy. Pani M była przekonana, ze pan X nie będzie zwracał uwagi na tego rodzaju niedociągnięcia. Spoglądnęła na swoje zmęczone depilacją nogi i w myślach włączyła ENTER. Choć na opakowaniu rajstop nie było gwarancji piorunującego efektu, to pani M była pewna tego, że właśnie takie wrażenie zrobią na panu X. Był to bowiem pierwszy wykład, na którym zamierzała wystąpić w czymś, co było powszechnie nazywane spódnicą, niezależnie od długości. Włożyła nowe pantofelki i ruszyła z kołatającym sercem na uniwersytet.
Usiadła w "ich wspólnej ławce" i próbowała uspokoić emocje. zaczęła krytykować siebie w duchu za tę bezkarną radość, która pojawiła się zawsze spontanicznie, kiedy jej zmysł powonienia zetknął się zapachem wody kolońskiej pana X. Nie pozwalało jej to zupełnie uporządkować myśli, minął cały semestr studiów, a ona nie zapisała ani jednego słowa w zeszycie. Gdyby umiała przewidzieć znajomość z panem X kupiłaby zeszyt znacznie mniejszego formatu.
- Cześć! Nareszcie mamy wiosnę! Na dworze kolorowo, kwiaty kwitną na niebiesko - zażartował na powitanie pan X puszczając magnetyczny uśmiech w stronę pani M. jego piwne oczy wyrażały nieprzeciętny zachwyt nad tym, o czym mówił, a co w zasadzie nie miało logicznego sensu. Wesołe nad wyraz jego spojrzenie, które zatrzymało się na opalanych rajstopach pani M sprawiło, że poczuła się jeszcze bardziej onieśmielona. pan X był cały w skowronkach. w niczym nie przypominał męża i ojca, który miał poważną i odpowiedzialną pracę w dużej firmie. Pani M nie wierzyła, że koło niej siedział dorosły inżynier.
Zapragnęła natychmiast wyjść z sali wykładowej i pójść z panem X do kawiarni lub choćby posiedzieć na ławce pod kwitnącą akacja. Przestraszyła się tego silnego uczucia. Nigdy dotąd nie chciała mieć pana X na wyłączność. woda kolońska, perłowy uśmiech czy wesoły dowcip, wszystko to mieściło się w "granicach normy", ale ona stateczna mężatka z dziesięcioletnim stażem sam na sam z cudzym mężem i ojcem zarazem... Nie mogąc sobie poradzić z mocnym pragnieniem towarzystwa pana X w kameralnym zaciszu pani M, trzepocąc nerwowo pomalowanymi rzęsami, była w pełni gotowa przesunąć te "granice normy" na bardziej dogodną płaszczyznę.
- Jest tak ciepło, ze przyjemniej byłoby zwiedzać miasto niż siedzieć na tym wykładzie - odparła z nadzieją w głosie.
Ku jej wielkiemu rozczarowaniu pan X nie podjął tematu. Czyżby jej sugestia nie była dość wyraźna. a może nie chce tracić wykładu i zaprosi ja gdzieś dopiero po zajęciach. Próbowała więc skupić się nad tym co mówił wykładowca, choć zapach wody kolońskiej pana X wcale jej tego nie ułatwiał. Nareszcie usłyszała upragnione słowa profesora: "Do zobaczenia państwu za tydzień!". Wstała powoli i w milczeniu czekała...
- Dzięki i życzę udanego wieczoru! - usłyszała na pożegnanie ciepły głos pana X, który zaraz tylko jak opuścił "ich wspólną ławkę" zadzwonił przez telefon komórkowy do swojej żony.
Pani M posunęła wolno szarym korytarzem i ze smutkiem w sercu spojrzała na nowe pantofelki. szybko jednak odsunęła od siebie ponure myśli i przyrzekła sobie, że w przyszłym tygodniu, za sprawą bardziej modnej "miniówki" i obcisłego pullowerka dopnie swego.
Tydzień później wykładowca miał duże opóźnienie. zdyszany wiercił nerwowo kluczem w zamku sali wykładowej. Głośny gwar ani przez chwilę nie ucichł, roznosił się dalekim echem po korytarzu, wszyscy przeciskali się przez rozwarte drzwi, rozprawiając żywiołowo o problemach dla nich istotnych.
Pani M usiadła wygodnie na "swoim" miejscu i z zapartym tchem wyczekiwała pana X. Była ogromnie ciekawa jak on zareaguje na widok "sexbomby", jaka chwilowo się czuła. Co prawda w duchu była nieco zawstydzona tym, że jej biust w obcisłym pullowerku zwracał uwagę mijających ją mężczyzn w szarych marynarkach, ale z drugiej strony wróżyło to dobrze temu, co pragnęła osiągnąć.
- Mogłabyś się przesunąć o dwa miejsca dalej! - usłyszała nagle nad sobą dziewczęcy głos.
Spojrzała wilkiem na nieznajomą dziewczynę i chciała krzyknąć: "ZAJĘTE", ale czy mogła rościć sobie prawo do rezerwacji miejsca w "ich wspólnej ławce" wyłącznie dla pana X, z którym na dobra sprawę nie była nawet na porządnej, koleżeńskiej stopie. Nigdy też nie prosili siebie nawzajem, żeby jedno z nich zajęło miejsce dla drugiego. Posunęła się więc niemrawo o dwa miejsca dalej zaprzepaszczając szansę dzisiejszego popołudnia na zobaczenie zachwytu w piwnych oczach pana X z powodu jej nowej, śmiałej kreacji, a tym bardziej na spotkanie z nim sam na sam w przytulnej kawiarni. Kiedy usiadła na nowym miejscu dostrzegła pana X mijającego "ich wspólną ławkę", z magnetyzującym uśmiechem krzyknął w jej stronę "Cześć!" i usiadł jeden rząd dalej.
Tego popołudnia pani M miała bardzo kwaśną minę, jedyne słowo wykładowcy, jakie dotarło do jej uszu to: "Dziesięć minut przerwy proszę państwa!". ożywiła się nieco i wykorzystując nieobecność nieznajomych dziewczyn, które poszły sobie przez korytarz, przysiadła się nieco bliżej pana X.
W pierwszej chwili zmartwiło ją to, że pan X siedział koło młodszego i chyba seksowniejszego pullowerka. W takiej konkurencji jej był po prostu bez szans. Z bojaźnią zerknęła na pana X. Była pewna, że od dzisiejszego popołudnia jego perłowy uśmiech będzie kierował się gdzie indziej. Tymczasem twarz pana X była wyraźnie znudzona, od niechcenia spoglądał w książkę, którą trzymał przed nosem. O uśmiechu z wesołą iskrą w oczach w stronę młodszego, seksowniejszego pullowerka nie mogło być mowy.
"A więc nie interesują go inne kobiety! - ucieszyła się pani m - Dlaczego jednak przyniósł na wykład książkę i do tego taką grubą?
- Jak tam dalej ci się wydaje, że kwiaty kwitną na niebiesko? - zagadnęła tak samo bez ładu i składu jak pan X tydzień temu.
Z godnością, acz nie bez rock end rolla w sercu, przetrzymała jego wzrok na swoim pieruńsko seksownym pullowerku i z radosnym uśmiechem wyczekiwała odpowiedzi.
- Podpowiedziałaś mi niezły pomysł z tym zwiedzaniem miasta. Przyjechałem tu w tygodniu z żoną i dziećmi, zwiedziliśmy chyba wszystko co się dało - pochwalił się podekscytowany.
- Tak... - jęknęła pani M, która czuła, jak przez resztę przerwy ulatywało z niej powietrze. Dwa rozczarowania na jedno popołudnie to stanowczo dla niej za dużo. wróciła przygnębiona na "swoje" nowe miejsce i z trudem układała swoje myśli.
Przez wszystkie następne wykłady letniego semestru pani M i pan X siedzieli we "wspólnej ławce" wymieniając między sobą wesołe spojrzenia, radosne uśmiechy i głębokie przemyślenia na temat otaczającego ich życia. Pan X był szalenie konsekwentny w swoich przyzwyczajeniach, nigdy w ich wspólnych dyskusjach nie zboczył na temat polityki, ale też nigdy nie zaprosił pani M do przytulnej kawiarni lub na ławkę pod kwitnącą akacją.
Przyszedł czas na ostatni, letni wykład na rocznych, podyplomowych studiach. Pani M pomimo wielu rozczarowań nie obniżała poziomu ani pod względem makijażu ani pod względem seksownych pullowerków. Cieszyła się perłowym uśmiechem pana X i zniewalającym zapachem jego wody kolońskiej. Kiedy po ostatnich, pożegnalnych słowach wykładowcy rzesza szarych marynarek i seksownych pullowerków udała się do wyjścia, pani M spojrzała smutno na pana X, który w przeciwieństwie do niej miał roześmiane oczy.
- No to życzę powodzenia, było mi bardzo miło!
Pani M nie zdążyła podać ręki na pożegnanie, towarzysz z "ich wspólnej ławki" wymknął się szybko i zaraz wmieszał się w tłum szarych marynarek. Kątem oka dostrzegła, jak wyciągnął zza pazuchy telefon komórkowy.
Kiedy pani M przekroczyła próg sali wykładowej, wrócił jej porządek myśli a wraz z nim stabilizacja emocji. Stąpając po szarych kafelkach korytarza gmachu uniwersytetu pani M była już pewna tego, że przeciętny pan X w szarej marynarce pozostanie tylko miłym wspomnieniem trzydziestoletniej mężatki.


powrót do spisu treści

wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Krystyna Pilecka

Moje miasto o północy

          O północy moje miasto pustoszeje
          tylko latarnia uliczna
          udaje anioła stróża
          trzymającego światło

          o północy moje miasto cichnie
          słychać wtedy milczenie kochanków
          i wędrowanie snów pod oknami

          o północy mieszkańcy miasta śpią
          nie wychodzą ze swoich twierdz
          (chyba że muszą)
          gdyż nocą u siebie są królami


Młody przyjaciel

          Młody przyjaciel
          z ufnością biegnie
          w otwarte drzwi świata

          Jest silny i piękny
          marzeniami jasnymi jak
          wiosenna zieleń sięga
          po wirtualny świat

          Zachwycony nie dostrzega
          pajęczej sieci niedomówień
          niebezpiecznych skrzyżowań
          dobra i zła

          Oby to pierwsze
          miało siłę zwyciężać


małomówność bezdomnego

          domy malowane są dźwiękami
          słychać w nich rozmowę podłogi
          z obcasami
          swojskie pukanie łyżeczki
          o talerzyk
          niebieską muzykę telewizora

          w domach nocą cisza
          śpiewa kołysanki
          wtulonym w ciepłą pościel łóżek

          i każdy dom ma
          swoje domowe tajemnice
          nie wyjawią ich
          ani cztery kąty
          ani piec
          ani drzwi
          których uchylić nie sposób
          oko bezdomności zerka
          zazdrosno-beznadziejno-melancholijnie
          - kiedyś też miałem dom
          teraz nic

          bezdomny jest małomówny
          tylko patrzy

          burza słów szaleje
          w jego wnętrzu

          najwięcej głosów słyszy
          wewnątrz siebie


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Waldemar Szemat

ULISSES

... Peryskop podwodnego okrętu sunął szybko wśród granatowych fal. Z przedziału torpedowego padł rozkaz. - Torpedo loss!...
...Płynący powoli w odległości jakieś pół mili okręt "Ulisses", z każdą chwilą tracił resztki szans... Dwie jaśniejsze wodne bruzdy nieuchronnie - metr po metrze - zbliżały się do śródokręcia.
...Statkiem wstrząsnęła eksplozja... buchnęły płomienie...

...Fala gorąca rozlała się po całym ciele. Próbowałem zerwać się z posłania... krzyczeć!... wołać o pomoc!...
...Nie mogłem!... Nie mogłem wydobyć głos?!...
...Głowę wypełniała gorąca masa... spływała w dół... do nóg... brakował powietrza... zacząłem się dusić...
...Wszystko było jednym wielkim bólem. Byłem przerażony.
...Głos!
...Mój głos... uwięziony był w głowie... Pod bandażem!... Spróbowałem go ściągnąć... nie miałem siły...
...Pomocy!!... Ludzie!... Pomóżcie mi!... Niewyartykułowane wezwania opadały gdzieś na dno mojej chorej głowy.
...Wszystko wewnątrz wyło... Byłem niemy!... Wokół była ciemność...
...Ślepy?!
...Jestem ślepy?!
...Poraził mnie błysk ostrego żółtego światła...
...Ktoś idzie!... idzie...
...Do mnie!... Pani?... Ubrana na biało... Poczułem słabe ukłucie w przedramieniu...
...Mgła ustępowała... Wielkie drzewa stawały się coraz wyraźniejsze, realne... wszystko wokół parowało...
...Białe kłęby unosiły się powoli i niknęły... Rozglądałem się... Nie wiedziałem gdzie iść.
Snuły się mleczne opary... przebudzone, szykowały się do odejścia... Niezbyt jeszcze zdecydowane, unosiły się ociężale... ulatniały gdzieś w górze...
...I ukazał się jaśniejszy obszar... Nie było tam lasu...
Ruszyłem przed siebie... Omijałem mleczne, kłębiące się obłoki...
...Nie było drzew... nie było półmroku...
...Stałem na wielkiej jasnej łące... Zobaczyłem strumyk... Poszedłem tam...
...Patrzyłem na płynącą niemrawo srebrzystą wodę...
...Tkwił w niej nieruchomo drewniany wiatraczek... Jakaś zabawka?...
...Zostawiły ją tu dzieci?...
...Zrobiło się już nieznośnie gorąco... Uniosłem głowę... Na niebie świeciły dwa słońca...
...Znowu spojrzałem na wiatraczek... Obracał się!... Skrzydełka popychane kijem mieliły wodę...
...Na brzegu, wśród zarośli siedział ktoś... Ubrany na biało... w wielkim stożkowym kapeluszu z trzciny, który zasłaniał twarz... popychał kijem skrzydełka wiatraczka...
...Na pewno pastuch... Bawi się wiatraczkiem?...
...Zerwał się wiatr i zgasło jedno słońce...
...Co to?!... Och... Coś upadło... stłukło się ... przy łóżku...
Zapaliło się światło. Wtuliłem twarz w poduszkę... Ktoś podszedł...
Kto to?!...Kłapięce o podłogę trepy powiedziały mi , że odchodzi...
Drzwi otworzyły się gwałtownie. - Co się stało?!... Stłukł pan kroplówkę?
Podbiegła do mnie dziewczyna... Ubrana na biało?
- Obudził się pan nareszcie!... Wyszedł pan z tego!... Sekundę! Proszę... Idę po drugą kroplówkę!
Wybiegła... Kto to jest?!... Co się dzieje?... Gdzie... gdzie jestem?... Dziewczyna wróciła... niosła butelkę... Zaczepiła ja na stojaku, potem długa rurka... igła... ukłucie.
...Pochylała się nade mną... poprawiała poduszkę...
- Cieszę się, że pan z tego wyszedł... Proszę powiedzieć, jak się pan czuje... czy coś boli?...
- Mmmm... Mmm... Nic z tego... Nic więcej nie wyksztuszę... Przymknąłem powieki, światło mnie raziło... W głowie czułem pulsujący ból.
...Jak... jak jej powiedzieć? Czułem bezsilność i byłem zły, że tak jest.
Dziewczyna podeszła do stojącego z drugiej strony łóżka urządzenia z kolorowymi lampkami... Zielone... żółte... i czerwona... Jedna jest czerwona... czerwona...
Patrzyła na szarozielony ekranik... dotknęła kilku przycisków... pokręciła gałką u dołu...
- Nie może pan mówić? Niech się pan tym nie przejmuje... Typowy obraz pourazowy... Przejdzie z czasem...
...Nie może pana zbadać teraz lekarz... Akurat operuje na innym bloku...
- Proszę poruszać palcami, albo niech pan zamruga, jeżeli odczuwa pan ból...
Palce lewej ręki były jeszcze zdrętwiałe, bezwładne... spały. Otworzyłem wiec oczy... ukłuło mnie światło... szybko je zamknąłem. I tak kilka razy...
- A więc boli... Zaraz coś poradzimy. Za kilka minut ból minie... Poczułem lekkie ukłucie w przedramieniu.
- W porządku. Nie bolało prawda?... Pośpi pan sobie spokojnie kilka godzin... a rano lekarz...
- Danusiu! idę na dyżurkę... Usłyszałem głos drugiej dziewczyny zza niedomkniętych drzwi.
...Danusia. Powtórzyłem w myślach.
- Już jest dobrze panie Jurku... Do zobaczenia na obchodzie... Dobranoc panu...
...Wyszła. Przymknąłem oczy. Ból minął.
...Nie domyślają się. Nie wiedzą..., że mogę wędrować... istnieć gdzie indziej... Daleko... Daleko stąd...

...Wychodziłem z półmroku... szedłem torami kolejowymi w głębokim parowie.
...Spojrzałem w górę... robiło się coraz jaśniej...
...Byłem na rozpalonej pustyni... Ogromna kula słońca kipiała żarem...

Po obu stronach torów leżały pogruchotane szkielety... Niektórym brakowało czaszek... inne nie miały rąk i nóg...
Nitka szyn ginęł w oddali, na horyzoncie... Chciało mi się bardzo pić.
Nie wiem, ile mil jeszcze przeszedłem, zanim padł na mnie cień...
...Stałem przed otworem czarnego, zionącego chłodem tunelu. Wykuty był w stromej, skalistej górze.
...Siedział przed nim na szynach drobny, niewysoki człowiek. Ubrany był w biały, arabski burnus. Obok niego na piasku, leżał szpicem do góry, wielki kapelusz z trzciny...
...Przed nim, pomiędzy szynami, stał drewniany kołowrotek... pochylał się teraz nad nim... Łączył skręcając ze sobą dwa zerwane pasma przędzy...
- Salem Aleikum!... Czy ma pan trochę wody? Zapytałem go bez większej nadziei.
...Naprawiona nić osnowy śmigała już w najlepsze na wirującym kołku...
...Stopa Araba wybijała takt, kalikując na prowadnicy kołowrotka.
...Nie przerwał pracy i nie spojrzał na mnie. Natomiast zapytał. - Co wolisz?... wodę czy wino?
- Wodę.
...Nie wiem w jaki sposób, pojawił się w moich rękach wielki, srebrny puchar...
Był już pełny. ...Wiedziałem, że to Święty Graal.
Przechyliłem czaszę i wypiłem do dna...

...Cieniutkie... jak... igła... malutkie... jak mrówka... Wiertło Trepana!
...Borowało... mi... otworek... w prawej skroni. ...I coś wsączało się w niego ...cichutki senny dźwięk...
...Uczepiłem się kurczowo mych światów... i nie chciałem wracać...
...O nie!
...Lecz wszedł mi w czaszkę większy świder... i w mig zrobił swoje...
...Przez taką dziurę czołowo-skroniową, wdarł się jazgot świata, który miałem dopiero poznać.

Niechętnie, z obawą, bardzo wolno otwierałem oczy. ...Poraziła mnie jasność promieni słonecznych, padających przez szyby balkonowego okna. ...Wokół jazgotał i łomotał jakiś oddział specjalny kobiet.
...Ze szczotkami... ścierkami... uwijały się... to krzycząc coś do siebie... to śmiejąc się...
...Co to znaczy?... Gdzie jestem?!...
..."Ulisses"!... poszedł na dno.
...Niemiecki UBOT... torpedy... dwie... w sterburtę... ogień w maszynowni... wybuchy... ogień na pokładzie... ogień wszędzie!...
...Wchodziliśmy do Kanału La Manche...
...Uratowali mnie?... Jak?...
...Ktoś musiał... Brytyjski kuter...
...Co z załogą?!... Prawie dwustu ludzi było na pokładzie... i nikt... nikt oprócz mnie!? Muszę wiedzieć!... Dowództwo Marynarki Wojennej... Tak, tam mi powiedzą... tam się dowiem...wszystkiego...
...W Royal Navy?...
...Nie wiadomo... nic nie wiem...
...Może nie jestem w Anglii?
...Mogli mnie wyłowić Francuzi...
...Torpedy... Wybuchy... Ogień... "Ulisses" poszedł na dno!...
...Byłem ranny?!... Jestem... ranny. ...Co się ze mną stało?! ...Co mi jest?! ...Coś z głową!
...Na głowie jest bandaż... Szczelnie... i jak mocno zawinięty...
...Dostałem w głowę... w głowę...
...Szumi... szumi mi w głowie... Głowa jest lekka... leciutka...
...Szumi... Leczą mnie tutaj!... To szpital!... Szpital?...
- Niech panie się troszkę pospieszą... idzie już obchód! Ogłosiła stojąca w drzwiach pielęgniarka.
Sprzątające panie czym prędzej pozbierały swoje akcesoria i truchcikiem wyszły z sali. Otworzyły się drzwi. Do środka wszedł krótko ostrzyżony siwy pan z wąsami pułkownika, co nie uszło mojej uwadze... Może jest z Royal Navy i wie... wie coś o zatopieniu "Ulissesa"... o rozbitkach... Miał na sobie nieskazitelnie czysty, biały uniform, a na szyi słuchawki. Tuż za nim podążała Danusia - Danuta, a za nimi drugi lekarz i trzy bardzo młode pielęgniarki. Otoczyli moje łóżko, a raczej koję, półkolem. Doktor podszedł, odchylił kołdrę i patrzył na moje nogi. Ugniatał chwilę mięśnie prawego uda, jakby to było ciasto.
Popatrzył mi w twarz - Jak pan się czuje Jerzy? Czy coś pana boli? Odwiesił tabliczkę informacyjną na poręcz łóżka.
Podeszła Danuta z plikiem kartek w ręce. - To panie docencie pacjent przywieziony z wypadku, w lipcu... do dzisiaj był w śpiączce. Prawie cztery miesiące bez kontaktu. Po ciężkich urazach głowy. Zoperowany niemal natychmiast po przywiezieniu. Transfuzja - 1950 mililitrów krwi. Danuta referowała doktorowi informacje zawarte na kartkach papieru. Wykonano trepanację czaszki, usunięto odłamki kostne wpuklające się w tkankę mózgu. Kość czaszki w obszarze czołowo-skroniowym została wycięta i amputowano zmiażdżoną nogę.
Leczenie przeciwwstrząsowe. Podajemy leki morfinopochodne. Pacjent... wybudził się dzisiaj w nocy o 2.40 z wielkim bólem. Podałam mu środek uśmierzający ból i zasnął. ...Nie może mówić. Doznany wstrząs...
- Tak... No cóż... Czas, najbliższy czas pokaże... Jeżeli ma mocne zdrowie to może organizm sobie poradzi!
...Panie pułkowniku... panie doktorze!... Co się stało z załogą "Ulissesa"?! Czy ktoś ocalał?... Do licha!... Gdybym mógł mówić!... Mógłbym się... czegoś dowiedzieć...
Zacząłem się rozglądać. Na kilku kojach wisiały umocowane na linkach zagipsowane nogi. Czyje to nogi? Pewnie leżą tam ranni żołnierze, przywiezieni z frontu... Nogi rannych... rannych... Może weszli na min?... Miny przeciwpiechotne!... Barbarzyństwo!
...Uwagę moją zwrócił ranny, który leżał po drugiej stronie, na wprost mojej koi...
Twarz ciemna jak u południowca... Korsykanin?... Sycylijczyk?...
...Ależ tak!... To on!... To przecież on... Rob!... Rob Land... nasz bosman z "Ulissesa"... Rob żyje!... Żyje!... Uratowali go... Jesteśmy w jednym szpitalu... u Anglików...
...Uśmiechnąłem się do niego... spróbowałem unieść rękę...
...Przyjrzałem się kojom. które stały na zawietrznej.
...I... i wszystko się wyjaśniło!... Leżeli na niej trzej następni rozbitkowie z naszej załogi... z "Ulissesa"!
...Spali... spali wszyscy. ...A może nie spali?... Marynarze... Wilki morskie!...
...Teraz rozbitkowie. ...Z nogami w gipsie, które wisząc na wyciągach obwiniały o wszystko wojnę. a zwłaszcza okręty podwodne Kriegs Marine z ich torpedami...
...Moja załoga... Oni żyją!
...Mały Billy... Johny... i Mike... Ahoj!... Ahoj!...
...Wszyscy trzej, solidarnie celowali gipsowymi kulasami w sufit, niczym z dział...
...Załoga!... Moja...

...Podchodziłem pod porośnięty trawą nasyp... Było ciemno. ...Przedarłem się przez ciernisty żywopłot i poczułem pod nogami betonowe płyty niskiego peronu. ...Po lewej stronie był budynek stacyjny z podświetloną tablicą "Celestynów".
...Popatrzyłem na niego chwilę i poszedłem w drugą stronę. ...Poszedłem przez tory i po metalowych schodkach wspiąłem się na peron główny... Stałem przy ławce... Ktoś na niej siedział... Postawiony kołnierz ciemnego płaszcza zasłaniał mu twarz... Nie miał nóg... Oparte o ławkę, stały dwie protezy... Rozpiął jesionkę... i wyszarpnął z jej wnętrza ciemną butelkę... Przechylił i wlewał w sine usta fiolet denaturatu... Rzucił pustą butelkę na tory... Odwrócił się do mnie... To był Natan!... Natan... Przesiadywał tu codziennie, odkąd pociąg obciął mu nogi... był wtedy młody... Natan... wiecznie pijany włóczęga... umarł... zapił się na śmierć... sześć...siedem lat temu...
- Cześć Jurek! Masz papierosa?... Pokręciłem przecząco głową...
- Co?! Nie masz?... Nie?... Posłuchaj... Z tobą jest kiepsko!... Masz wielkie kłopoty... Wszystko zapomniałeś... Nie wiesz, kim jesteś!... Nie wiesz, co się stało!...
...Jestem tu żeby ci pomóc.
- Ty?! Mnie?!...
...Tak!... Musisz tylko się zgodzić...
- Zgodzić?
- Czy chcesz jeszcze raz spróbować?... Zawsze są szanse... I może tym razem się uda...
...Nie!... Albo... tak. ...Tak!... Chcę spróbować... jeszcze raz... Chcę!

...Biegłem prędko do odjeżdżającego pociągu... Byłem pijany... musiałem zdążyć.
...Dopadłem wreszcie jedynych otwartych drzwi.
...Uczepiłem się ręką uchwytu... biegłem... skoczyłem...
...Nie! To niemożliwe... Spadałem w dół!...

...Ocknąłem się z przerażającą, niechcianą jasnością umysłu.
Był późny wieczór 1 listopada. Miałem 25 lat...


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Krystyna Rożnowska

Republika Marzeń

          Jest!
          Istnieje!
          Ale żaden drogowskaz nie wskaże tam kierunku.
          Nie ma jej na mapach świata, jest bez granic.
          Tu znajdują schronienie wszyscy azylanci,
          których nadzieje dotąd nigdy się nie spełniły.
          Ich obecność nikomu tu nie wadzi,
          mogą marzyć i marzyć bez końca.
          W tej Republice nie ma wojska, nie ma więzień, nie ma straży.
          Wszystko trzyma się bez władzy,
          jednak sprawnie, kolorowo, raz jest blisko, raz daleko,
          trochę blednie i znów rozkwita.
          Ona!
          Ta niezwykła rzecz nie pospolita.
          Autorka wielu odkryć, wielu bardzo ważnych zdarzeń.
          Uznana przez historię za powiernicę ludzkości.
          Służy jej z radością wpatrzona w oblicza wciąż nowych miraży.
          Stoi na straży ich istnienia.
          Nawet najśmielsze pragnienia człowieka wspiera swoją siłą.
          A gdy czas sprawi, ze wszystko zawodzi,
          jest blisko.
          Nie poddaje się zwątpieniom.
          Znów zachwyci świat nadzieją,
          że natchnienia zmartwychwstaną
          w Republice Marzeń.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Agniesza Żychalak

Blizny

          Niewidoczne ostrze przebija niewidocznie

          ran
          krwi
          bólu

          nie widać

          jesteś niewinnie-biały

           
          wiec czemu blizny
          (te niewidoczne)

          mają Twoje
          inicjały?


powrót do spisu treści


***LIST***

xxx

***LIST***


".............."


".............."

"Wierzby" - olej 50x40 cm
Justyna Kieresińska - Kraków

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNO|CI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska

IdN1