Strona FUNDACJI SZTUKI OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH

30-320 KRAKÓW, ul. Nowaczyńskiego 1
tel./fax 267-00-99
konto : BGŻ OW Kraków 20301459-1414-2705-11

strona główna Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 1(18) 2003

Na okładce : "Św. Kinga" - akryl 32x22 cm
Henryk Żarski - Bojanowo

SZTUKA W BUNKRZE

Powyższy tytuł nie oznacza bynajmniej, że z kulturą w ogóle, a sztuką w szczególności jest już obecnie tak źle, że jej pozostałości muszą się chronić w kazamatach. Wręcz przeciwnie - Bunkier Sztuki to wymyślona przez krakowian nazwa wielce renomowanej Galerii Sztuki Współczesnej mieszczącej się przy Plantach, między Szewską a Szczepańską, zbudowanej na fundamentach słynnej "Drobnerówki". Surowa betonowa fasada jako żywo kojarzy się z jakąś dziwaczną fortalicją. Owego pamiętnego dnia drogę do jej wnętrza wskazywał wizerunek bezrękiej Wenus z Milo w czapce krakusce na głowie, z pędzlem w ustach. Tak wyposażona stała się symbolem wydarzenia, które zaczęło się w samo upalne czerwcowe południe. Po Hejnale Mariackim (odegranym specjalnie na miejscu po raz piąty tej godziny), ogłoszono wyniki i otwarto wystawę pokonkursową siódmego już Międzynarodowego Biennale Sztuk Plastycznych Osób Niepełnosprawnych. Odbyła się jak zwykle wzruszająca ceremonia wręczenia nagród laureatom. Ten numer naszego pisma jest w znacznej części poświęcony prezentacji dużego dorobku artystycznego tej imprezy. Powołuję się tutaj na opinię przewodniczącego Jury - profesora ASP, wybitnego malarza - Adama Wsiołkowskiego, pozostałych jurorów oraz publiczności licznie przybyłej na Biennale. Zwrócił on także uwagę na fakt, że organizatorzy konkursu z góry przyjęli szereg formalnych i technicznych ograniczeń regulaminowych. Każdy z uczestników mógł przysłać tylko jedną pracę o ogra-niczonych wymiarach. Jednak te rygory nie wywarły żadnego wpływu na poziom prac, natomiast ułatwiły sprawną organizację.

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Piotr Dudek, Anna Kaczmarczyk, Zofia Karwat, Marianna Machlowska, Barbara Marzec, Krystyna Szpiech, Mieczyslaw Sygula, Wanda Zastępska - WIERSZ
Krzysztof Salak - SZPAKI
Zofia Garbaczewska-Pawlikowska - WIERSZE
Jerzy A. Maciążek - Pierwszomajowy ząb
Anna Elżbieta Iwińska - WIERSZ
Anna Maria Nowak - WIERSZE
Jadwiga Adamczewska - ***
Łucja Gocek - WIERSZE
Maksymilian Kozłowski - MOCARZ
Janusz Grabias - WIERSZE
Helena Łącka - WIERSZ
Agnieszka Moniak - WIERSZE

LISTY

Plenery artystów niepełnosprawnych 1999 - 2003 - III poziom kopalni soli w Wieliczce

Galeria kwartalnika - Stefan Filipczak


17 czerwca 2003, Muzeum Narodowe w Krakowie

Piotr Dudek, Anna Kaczmarczyk, Zofia Karwat, Marianna Machlowska, Barbara Marzec, Krystyna Szpiech, Mieczyslaw Sygula, Wanda Zastępska

Nasza poezja

Do Europy nasza poezja sie wybrała
Prosta Polska droga, ale jest jeszcze zbyt mała
Walą drogami chłopy, z cepami do Europy
Nie wiedzą gdzie i kany są
Ale bliżej niż dalej
Nalej...
Idź na wszystkie kontynenty
Poezjo ogniu święty
Idź gdzie radość i gdzie smutek
Gdzie są serca biedą strute
Idź gdzie róża błyska okiem
W blasku słońca nad Wisłokę
Potem szybuj mocno z wiatrem
Pozdrów Alpy, pozdrów Tatry
Po ogrodach idź z kwiatami
Na trawnikach siać stokrotki
Pozdrów Jarosław i Bieszczady
Cudze dzieci, cudze kotki
A gdy błysną zorze ranne
Obudź Mielec ukochany
Za Dębica znów się schował...
Przyślij list do Krakowa
I przypomnij że ja żyję
Moje serce mocno bije
To za stronami rodzinnymi
Do Europy poezja się wybrała
Bez butów bose stopy kaleczy
Na sejmowych kruzżgankach
Błądzi kędy chce.
Podążam zmęczony
W tym samym kierunku
Wspólnej Europy
Do Europy poezja się wybrała
Po drodze wszystkie troski i smutki zapodziała
O swoim żalu i kłopotach ludziom opowiedziała
Wyżaliła się z wszystkiego co ja spotkało
Czym ją życie obdarowało
Kochającą rodziną, wiernymi przyjaciółmi
Wielkim dobrym serduchem, szczerością - czasem do bólu
Jednak życie nieraz przystawiło ją do muru
O szlochaniu po nocach obwiniamy siebie
Za niepowodzenia w jej życiu za bledy popełnione
Te małe i te duże
Opowiedziała też jak bardzo kocha róże
Szczególnie te czerwone, duże pachnące
Jak lubi kwiaty rosnace na łące
Że lubi śpiew ptaków o poranku łagodny i ciepły
Co budzi ją ze snu cicho i łagodnie
Że teraz nie smuci się już tak często jak dawniej
Że budzi się z radosną miną, pogodą ducha
Uśmiechem od ucha do ucha
Taką radę innym dawała
Kiedy przychodzi do ciebie smutek
Odpędzaj go daleko, daleko
Jak możesz tylko najdalej
Przywołuj dobre wspomnienia
Wszystko co najlepsze wspomnij... swych przyjaciół
I pomyśli - nie jesteś sama
Mamy siebie nawzajem
Bedę się uśmiechać na przekór smutkowi
Spojrzeć mu w oczy i mówić - nie znam Ciebie!
Tak poezja radosna usmiechnięta
Zawędrowała do Europy
I zaraziła swym optymizmem i pogoda ducha
Wszystkich zasmuconych i przygnębionych
Mury runeły, Europa się jednoczy
A człowiek w tłumie samotnie kroczy
Do Europy nasza poezja się wybrała
Wchodzi, rozgląda się, na razie nic nie powiedziała
Próbuje sie rozeznać co będzie do roboty
Jakie ma zająć miejsce, no i co będzie potem!
Bo dużo obietnic, dużo wszystkiego dobrego
Lecz poezja sie martwi, bo ona bez niczego
Wchodzi z pustymi rękami
Z bijącym sercem i boso
Jedni patrzą przyjaźnie a inni koso...
Nie mysl sobie poezjo, ze tu Pan Bóg cud sprawi
Szczęście ześle na tacy i wszystkich nagle zbawi...
Na wszystko trzeba pracować, ale usmiechnij się mała
Przecież jesteśmy razem, przecież nie jesteś sama
Do Europy poezja się wybrała
Zastukala w okno w nocy
Otworzyłem ona powiedziała:
"Wszędzie dobrze ale najlepiej w domu"
I tak maluje a woda płynie w dal
I co z tego bedzie trudno powiedzieć dziś
A może warto napisać te parę zdań...


powrót do spisu treści


Krzysztof Salak

Szpaki

Ale świat nie jest jedynie nocą i drzewami, nie jest miastem, nie jest też gwiazdami ani wszystkim tym na raz. Świat jest ostatecznie tym, co jest w nas, jest chwilą zamkniętą w naszej nietrwałości. Żyjemy przede wszystkim wewnątrz siebie, w największej i najbardziej skomplikowanej przestrzeni naszych uczuć i myśli. Gwiazdy i miasta mogą być inspiracją lub zadaniem. Bardziej nieosiągalna od najdalszej mgławicy jest dla nas ta przestrzeń, która jest domem uczuć innego człowieka. Wejść w nią i tam pozostać, być uchronionym przed anonimowością, którą być nam jest dane w świecie ludzkim. Móc zostać zachowanym, choć na krótko obronionym w drugim, obronionym drugim człowiekiem przed bezczasem, który przygniata swoim ogromem i nieuchronnością ... Żyjemy tak krótko, że istnienie niemal nas nie dotyczy. Śmierć sięga po nas o wiele za wcześnie, lecz, gdyby natura ofiarowała nam nawet wiele tysięcy lat więcej nad to, co nam daje, życie i tak było by tylko krótką chwilką, jednym drobnym rozbłyskiem istnienia na tle Drogi Mlecznej. Całe nasze trwanie to tych kilka krótkich zachwytów, których - o ile mamy takie szczęście - danych jest nam doznać i które - jeżeli szczęście nasze jest dostatecznie duże - pozostawić możemy komuś po sobie, albo też, - gdy szczęście nasze jest nieograniczenie wielkie-, otrzymać możemy od kogoś. I tylko dla tych oczarowań, dla tych zachwytów warto żyć. To dla drugiego człowieka, dla miłości warto jedynie istnieć, bo miłość jest najpełniejszym hołdem życia i ona jedynie zaprzeczyć może temu, pełnemu grozy milczeniu tam, w górze, i tej straszliwej pustce tu, wewnątrz okrytego nietrwałością istnienia. Człowiek pozbawiony zachwytu, lub też niezdolny do przeżycia oczarowania drugim człowiekiem, bardziej nieszczęśliwym, jest od drzewa i od wiatru i od liścia. Żyje w nieświadomości piękna, które go otacza, chociaż także i w nieświadomości pełnego bólu. Takiego bólu, który wyższym jest ponad cierpienia całej reszty materii ożywionej i który, nawet, gdy zabija, podnosi człowieka do godności równej bogom. Jednak, ażeby móc kochać, trzeba także umieć cierpieć. Nie wszyscy to potrafią, nie wszyscy są do miłości przygotowani, nie wszyscy są wystarczająco piękni by dostąpić prawdziwego cierpienia.

Wszedł do Parku Kasprowicza na wysokości Teatru Letniego i zatrzymał się przy żywopłocie biegnącym dwoma gęstymi szpalerami wzdłuż alejki spacerowej. Spojrzał na zegarek. Miał jeszcze sporo czasu. Oparł się mocniej na kiju, odetchnął głęboko raz i drugi, rozejrzał się a następnie popatrzył w niebo. Czysty, spokojny, lekko zaczerwieniony od zachodu firmament wisiał nad parkiem płachtą gęstniejącej ciszy. Milczenie nieba spływało przez rozgrzane dniem powietrze i materializowało się w rozlewające się coraz szerzej po trawie u podnóża drzew cienie. Dostojna cisza nieba i narastające milczenie parku tworzyły nastrój dziwnie uroczystego smutku. Zamknął oczy. Jeszcze jeden oddech, jeszcze jeden. Rozhuśtane szybkim marszem tętno wchodziło powoli w strefę spokojnego rytmu. Ruszył dalej. Przeciął ulicę i po kilkudziesięciu krokach doszedł do wiaduktu kolejowego przy stacji Szczecin-Łękno. Tuż za mostem, z prawej strony zaczynały się stare ogródki działkowe. Tereny odkupione od działkowiczów przed kilku laty przez dużą firmę budowlaną, uniknęły jednak z jakichś powodów żelaznej pacyfikacji ciężkiego sprzętu terenowego i trwały nadal porzucone ludzkim rękom. Zapomniane, zapuszczone ogrody gęstniały z roku na rok nowymi pokładami chwastów. Butwiały drewniane i rdzewiały metalowe płoty i ogrodzenia. Schnące krzewy róż i malin, dziczejące drzewa, wydawały rokrocznie uparcie na świat nie oczekiwane już przez nikogo, wciąż mniejsze, bardziej rachityczne owoce. Powołana tu przed laty przez człowieka, zorganizowana wegetacja, trwała na straży swoich małych wysepek, które obracały się nieustannie i uparcie w sennym cyklu narodzin i śmierci. Miejsce to - jak każde miejsce opuszczone nagle przez ludzką gromadę - smutne było w sposób szczególnie przejmujący. Tak, jakby te drzewa i krzewy ogołocił ktoś nagle z ludzkich spojrzeń, jakby zabrał trawom i alejkom tupot dziecięcych nóżek, jak gdyby wykarczował z tego terenu odgłosy pracy, dźwięk śmiechu i wieczornych śpiewów biesiadnych, które odpłynęły stąd wraz z dymami wygasłych ognisk.
Zerwał jakąś gałązkę i odgonił atakujące ze wszystkich stron komary. Podszedł do głównej bramy, zdjął ze skobla założoną dla pozoru zardzewiałą kłódkę i pchnął drzwi. Zajęczały zawiasy. Ścieżką pomiędzy krzewami agrestu dotarł do drzwi jednego z ogródków, wyjął z metalowego uchwytu zabezpieczający furtkę patyk i wąską ścieżką poszedł w kierunku drewnianej altany. Wyjął klucz i bez trudu otworzył zamek. Przez kilka chwil przyzwyczajał wzrok do panującego wewnątrz mroku. Zapalił papierosa a następnie stojącą na stole naftową lampę. Mrok zgęstniał i przyczaił się w kątach pomieszczenia. Chwiejny blask wydobył z cienia kształt starego fotela, kanapy, krzesła, półki ze słojami. W kącie zamajaczyło blado ostrze łopaty.
Podszedł do kanapy i wyrównał na okrywającym ją kocu jakieś drobne pofałdowania. Musnął dłonią wypchaną sianem poduszkę. Wrócił do okna. Zaciągnął się mocno dwa razy pod rząd. Niedopałek odgasił starannie w ciężkim, szklanym kaflu spełniającym rolę popielniczki, stojącym na zapleśniałej już nieco, drewnianej szafce ustawionej przy oknie. Z gwoździa wbitego za drzwiami zdjął stary, zniszczony plecak.
Wyszedł nie zamykając drzwi na klucz. Ścieżką pod górę dostał się do miejsca gdzie druciana siatka zamykała wejście na teren Seminarium.
Drogę znał na pamięć. Gdyby zamknął oczy, również dotarłby z łatwością do miejsca, gdzie drut, rozpleciony na wysokość ok. jednego metra od ziemi, tworzył szeroką dziurę w ogrodzeniu, na tyle wygodną, że mógł dość swobodnie prześlizgnąć się przez nią na teren uczelni. Na szczęście pojemniki usytuowane były na tyłach sali gimnastycznej i dostęp do nich nie sprawiał większego kłopotu. Zza pobliskiego krzewu wyjął metalowy "szperak" i podszedł do pierwszego z brzegu "Łunochoda". Przeszukanie wszystkich trzech pojemników zajmowało mu przeważnie od 15 do 30 minut. Chyba, że natrafił na coś, co wymagało dodatkowej, bardziej szczegółowej penetracji, np. plastikową torbę z pracami studentów, które niekiedy stawały się dla niego wieczorną lekturą, gdzie odnajdywał nazwiska zapomnianych już nieco ze szkoły filozofów, wypisy z dzieł św. Tomasza i Franciszka, lub fragmenty z Pascala. Niekiedy wygrzebywał z pojemnika całe książki i skrypty. Teorie filozoficzne obcowały tu zgodnie ze starymi ubraniami; systemy myślowe tkwiły pośród foliowych toreb i plastikowych butelek a dzieła psychologów i socjologów deptane bywały rozklejonymi adidasami. Raz natrafił na całkiem nowe wydanie "Państwa" Platona, gdzie pośród kartek, niby przekładka wciśnięta była prezerwatywa. Właściwie nigdy nie wiadomo, na co się w takim pojemniku natrafi, bo chociaż najczęściej blaszane śmietnisko śmietniskiem jest i niczym więcej, to jednak mało kiedy odchodził stąd z pustymi rękoma. No, a przecież i codziennie niemal wyciągał z bebechów seminaryjnego pojemnika butelki po piwie, wódce a także puszki, które gniótł zaraz pod stopami aby więcej ich do plecaka upchać. O tak, butelki to towar, dla którego warto dłużej w śmieciach poszperać. A gdy na uczelni odbywały się egzaminy to już wtedy, - zdarzało się - kilka razy obracał pomiędzy altaną a śmietniskiem a następnego dnia spał dłużej niż zwykle, bo wiedział, że jak już zawiezie wygarnięty z pojemnika towar do skupu, czy, jak w przypadku butelek, do sklepu, to będzie miał wolny wieczór, podczas którego mógł będzie podjeść sobie do syta i napić się ulubionego Portera a później zapalić papierosa i położyć się na kanapie, by słuchając szelestu liści nad altaną i skrzypienia oderwanego na dachu kawałka blachy, marzyć i wspominać czas, gdy mieszkał tutaj i uprawiał i doglądał i chronił ogród przed ludźmi i przed ptakami, które - roku każdego, gdy czereśnie czerwienić się zaledwie poczynały, - zlatywały chmarami całymi aby obłupywać bezlitośnie drzewa ze świeżych owoców.
A było, czego bronić. Największe, najbardziej urodziwe drzewa czereśniowe w całym ogrodzie tu właśnie rosną. Tylko, że teraz już niemal nie rodzą. Ale wtedy, przed siedmioma laty, gdy go po raz pierwszy do ogrodu przywieźli, czereśnie były imponujące, tak pod względem wielkości drzew jak i w owocach, które wydawały. Bo były te owoce niemal czarne, wielkie, soczyste, zbite w pęki po 40 i więcej sztuk w jednym kiściu, takie, że wzbudzały podziw a i zazdrość wielu sąsiadów. No, za płotem, z tej czy i z innej strony, także rosły drzewa, niektóre i owszem, ładne i owocne, ale to nie było to, co w jego ogrodzie.
A rosły tu przecież także wiśnie i był agrest i porzeczki. Tak, miał, czego pilnować. Miał, bo szpaki cięły wszystkie owoce niemal na równo. Najchętniej oczywiście obsiadały czereśnie, ale, gdy tych zabrakło, albo nawet, gdy jeszcze sporo było ich na drzewie, one już siadały na wiśnie, już smyrgały po agreście i porzeczkach, a później, gdy zięć kupił okazyjnie kilka krzaków kanadyjek, znaczy się tych długich, kanadyjskich jagód, co to droższe nawet trzykrotnie były na rynku od wiśni, chociaż sok niechętnie oddawały, więc, gdy Marek kupił i posadził owe kanadyjki, wtedy szpaki natychmiast po czereśniach przesiadały się na nie i cięły, aż szurały skrzydłami po ziemi, tak nisko umiały zejść, aby wyskubać z krzaka granatowy, mięsisty, podłużny owoc. Tak, szpaki łase były na jagody. Ale, gdy on tu pilnował, ptaszyska nie miały szans na sute posiłki. Oczywiście uchronić przed szpakami wszystkich owoców nie był w stanie, jednak w jego ogrodzie ptaki miały się na baczności. Znał pory ich głównych posiłków, wiedział, o jakiej porze dnia najczęściej nadlatują skrzydlaci zwiadowcy, aby sprawdzić sytuację i dać znak pobratymcom by przybyły na gromadne dziobanie. Jego gwizdy i stukania niosły się po wszystkich ogrodach. Sam zmontował specjalną kołatkę o przemyślnym układzie deseczek, która, na skutek zamocowanych na obrzeżach drewienek blaszek, wydawała dźwięki skutecznie odstraszające ptaszyska od drzew. O, szpaki wiedziały, na co narażają się zlatując nad jego ogród i ostrząc dzioby do tutejszych owoców.
Tak. Bo on w odstraszaniu był najlepszy. Niekiedy prosili go nawet sąsiedzi, aby i u nich nieco posiedział i przez dzień, lub niekiedy kilka, na czas ich wyjazdu na urlop, przypilnował drzew i krzewów. Ale gdzie tam. Jak to, bowiem? Miał zostawić swój ogród na pastwę setek nienażartych dziobów, aby chronić cudze? Nigdy. Nie po to go tu córka wraz z mężem przywiozła, aby narażał ogród na spustoszenie. Tu miał przez kilka miesięcy w roku mieszkanie, spanie i posiłki, które dowozili mu raz w tygodniu. I papierosy także mu przywozili. Ostatnio nawet dali mu telefon komórkowy, aby, w razie czego mógł się z nimi skontaktować. Ale gdzieżby on tam do nich wydzwaniał. Zapracowani, zalatani, bo i dzieci i samochód już ledwo zipie więc trzeba kupić nowy, dlatego biorą oboje nadgodziny, ona w szkole a on w szpitalu i tak w kółko i tak nieustannie. Więc miałby im jeszcze głowę zawracać, że gdzieś tam sobie na szkle nogę lekko skaleczył? Albo, że ostatnio coś w sercu go pokłuwa? Wszystkim zdarza się niekiedy nadepnąć na coś ostrego a kłucie w sercu to dzisiaj tak pospolita przypadłość, że i mówić nie ma o czym. Czasy takie. Trudne, bolesne, kłujące. Więc i serce boli. Bo serce to jak maszyna meteorologiczna. Ono wyczuje zmiany najprędzej. Właśnie, - wyczuje. Bo jak coś jest nie tak jak powinno być, to znaczy jak coś jest, dla niego, dla serca niedobre, no to ono zaraz reaguje. Bije inaczej, szamoce się jak szpak schwytany w siatkę i chce na powrót do góry, do przestrzeni, tam gdzie mu bezpieczniej. I nie koniecznie szuka wtedy czereśniowego drzewa, ale skrawka powietrza pomiędzy gałęziami, a później ponad nimi... Szuka skrzydłami miejsc pustych, o które oprzeć mógłby pióra. A wtedy każdy skrawek przestrzeni, swobodę mu obiecuje i on skrzydłami o powietrze zaczepia i wspina się lękiem oszalały ku górze, ale sznury na piórach czuje i skrzydła, choć niekiedy jedno, czy drugie rozwinąć całe zdoła, to jednak razem uderzyć nimi o powietrze nie może.
Tak jest i z sercem. Bo choć dla siebie samego każde serce jest rajskim ptakiem, to niekiedy inne serca widzą w nim tylko szpaka. Szpaka-dziobaka, wiecznego złodzieja.
A zresztą być może jest i tak, że w każdym na świecie sercu ukrywa się mniejszy, lub większy szpak wciąż gotowy do dziobania, ale serce nie mogłoby być zdrowe, nie mogłoby być swobodne, gdyby na jednym ptaku opierało się jedynie. W każdym sercu mieszkać musi i szpak i gołąb, albo sikorka lub dajmy na to jaskółka, - no, taki ptak, który nie niszczy kwitnących w nas czereśni, - i one dopiero, te dwa ptaki mieszkające po obu stronach serca, stworzyć mogą wspólnie równowagę konieczną do lotu. I do obrony przed sznurami. Serce z jednym ptakiem w sobie, słabe jest i niezdarne w locie i wtedy albo zemsty na innych szuka za swą niezdarność, albo krzaka, lub dziupli samotnej szuka aby umierać, a nawet umierać tak, aby to nie przeszkadzało innym ptakom i tak aby ich nie rozśmieszało. Bo śmierć takiego Szpaka-nieporadniaka, żałosna jest, śmieszna i bardziej jakaś... no, - krecia aniżeli ptasia. A nie może być dla ptaka śmierci gorszej, biedniejszej, bardziej na drwinę wystawionej, niż śmierć krecia, ślepa, przyziemna, w kurzu lub w błocie ubabrana.

Tak więc chorować nie warto. No, bo kto będzie chciał chorego i samotnego starucha trzymać w ogrodzie i ryzykować, że zasłabnie nagle w nocy i może nawet przeleży kilka dni na łóżku, zanim go znajdzie rodzina podczas weekendu? Więc on nie chorował. Nie chciał stracić tej swojej w ogrodzie ostoi, tego rodzinnego zakątka, gdzie tak wiele zależało od jego czujnej kołatki i codziennego gwizdu, który tak sobie wypieścił i wymodulował, że nikt nie umiał go powtórzyć. O zazdrościli mu tego gwizdu inni działkowicze i tej kołatki mu zazdrościli. Upić go nawet chcieli, aby wyrwać mu z gardła tajemnicę owego gwizdania, aby się tak nauczyć, ale on nie dawał się zwieść pochwałom, nie reagował na obiecanki.
A codziennie ćwiczył przysiady i skłony, a zwłaszcza, gdy nadchodził piątek i sobota i zanim córka z zięciem i z dziećmi przyjechali do ogrodu, wstawał wcześnie rano, golił się starannie, mył głowę, robił gimnastykę by w pełni sił i z uśmiechem na twarzy przywitać ich u furtki, albo podczas odchwaszczania jakiejś grządki, że on od rana taki zapracowany, taki i mocny w sobie, że mu praca jako przyjemność i rozrywka i codzienna potrzeba i, że sił coraz więcej nawet z tygodnia na tydzień w ogrodzie nabiera.
Bo i nabierał. Nagarniał w siebie te wszystkie słoneczne popołudnia, spokojne i leniwe; te szumy liści ponad głową i gadanie ciche traw pod stopami. Łapał w siebie i gromadził poranki migotliwe od rosy a nocami zbierał sobie w oczy gwiazdy nagie pośród gałęzi, lub chmury gnające jak żagle potargane, podpalone zimnym światłem księżyca. A te straszne, burzliwe noce, gdy świat cały pękał i walił się na ziemię a drzewa płakały smagane niby batogiem ostrą ulewą cisnącą ku ziemi wszystko co żyje? I te burze także łapał. I zapach ziemi, gdy wyciągał z niej palcami samopylne, uparte chwasty i to buczenie pszczół pośród budzącego się wiosną bluszczu oplatającego wokół niemal całą altanę zielonym płaszczem żywego cienia. I ten bluszcz także chował w sobie. To wszystko zbierał starannie i chował w oczach, w uszach i w opuszkach palców, bo jesień nadchodziła szybko i nieubłaganie a wraz z nią konieczność powrotu do przytułku. Niekiedy udało mu się jeszcze pociągnąć do połowy września, a raz nawet przemieszkał w ogrodzie cały pierwszy tydzień października, ale wracać do noclegowni musiał. Oni mu opłacali pobyt tam. Całe 300 złotych miesięcznie. Więc co? Czy łóżko i posiłek to niewiele? Dwa lata spał na dworcach i zimował na klatkach schodowych, więc wie jak wygląda niebo, gdy pomiędzy nim a głową nie ma nadziei na własny dach. Więc, gdy wracał już do ośrodka, miał w sobie tyle tego mieszkania w ogrodzie, tyle wrażeń, wspomnień i myśli, że starczało ich, że musiało mu ich wystarczyć na następne pół roku osamotnienia.
A gdy już tam był, myślał sobie, że przecież zima tak, czy inaczej minie. I, że przyjdzie wiosna i zakwitną drzewa i powrócą szpaki na działki i, że córka przyjedzie wraz z mężem po niego, aby poprosić go znowu o pomoc w ogrodzie.
A jednak tamtej wiosny, tamtej wiosny przed czterema laty szpaki nie przyleciały.
Czy zmieniły ogród, czy wyginęły podczas ostrych mrozów, - nikt z działkowiczów nie umiał tego w sposób rozsądny wytłumaczyć. Mijały tygodnie, minął marzec a później kwiecień. Nadszedł maj, a ptaków nikt nie widział. Jakieś pojedyncze sztuki tu i tam, jakieś nieśmiałe, rzadkie skrzeczenia pośród gałęzi, ale po tamtych, wcześniejszych, głodnych, rozwrzeszczanych tabunach ani śladu.
Próbował jeszcze niekiedy przywołać szpaki swoją kołatką, mając nadzieję, że czają się gdzieś zaspane, albo, że, być może w tym roku zapomniały o czereśniach i że im gwizdaniem i kołataniem o obowiązku ich corocznego obżarstwa przypomni i do dziobania pobudzi, ale na darmo.
Wybiegał niekiedy jeszcze z domu z kołatką w dłoni, zwłaszcza, gdy córka przyjeżdżała z mężem do ogrodu, aby spłoszyć z drzewa jakiegoś zdumionego wróbla, czy Bogu ducha winnego gołębia, ale zięć szybko zwrócił uwagę na nietypową ciszę w powietrzu, a poza tym o dziwnej ptasiej absencji dowiedział się od sąsiadów, którzy głośno i często rozprawiali o wszelkich nowinach.
W połowie czerwca, gdy czereśnie bezpiecznie już dojrzały i nic nie zapowiadało powrotu skrzydlatych głodomorów, zięć odwiózł go do ośrodka.
"Nie przejmuj się. Gdy przylecą szpaki, przyjedziemy po ciebie. Zresztą, może będzie lepiej, jeżeli w tym roku sobie trochę odpoczniesz?" - rzucił mu w progu na odchodnym. Ale ptaki nie wróciły. Ani tego roku, ani następnego także. Wyszedł, więc któregoś wiosennego dnia z przytułku, aby je odszukać. Na próżno. Wrócił do ogrodu. Wierzy, że jeszcze przylecą.
A wtedy zdejmie z gwoździa swoją kołatkę.
Wszak czereśnie rodzą jeszcze.


powrót do spisu treści


1 nagroda w 10 konkursie literackim

Zofia Garbaczewska-Pawlikowska

Co ja tu robię

          co ja tu robię
          w trzecim tysiącleciu
          jeszcze po szyję zanurzone
          w rzece mętnych wód
          w bajorze okrucieństw
          minionego wieku
            nie wierzę
            w szlachetny strumień
            nadchodzącego czasu
            po szokującym golu
            wbitym w amerykańska bramkę
          coraz bujniej
          otacza mnie
          czarna magia
          tajemniczej techniki
          wspaniałych osiągnięć nauki
            lecz wątpię
            czy służy to
            szczęściu homo sapiens
            niewiarygodne dla mnie
            cuda postępu
            nie zdołają otworzyć
            małej furtki
            od człowieka do człowieka


Aparat
            każesz mi zakładać
            aparat słuchowy
            a przecież cię słyszę
              każesz mi nosić
              aparat słuchowy
              abym słyszała
              twoje intymne szepty
            założę sobie
            aparat słuchowy
            tak czuły
            bym słyszała także
            twoje myśli


powrót do spisu treści


2 nagroda w 10 konkursie literackim

Jerzy A. Maciążek

Pierwszomajowy ząb

Do szkoły jeszcze nie chodziłem. Jeszcze chodziłem samopas w ramach rygorów i przyzwoleń na dalsze eskapady pod kontrolą, ale już wisiała nade mną groza bycia pierwszoklasistą, groza poszturchiwania przez starszych kolegów, a o tych z siódmej już nie wspominam - bo ci mieli do tego prawo przyrodzone. Pomiędzy strachem, obawą i nadzieją zażywałem ostatnich chwil swobody. Ciekawość chyba była większa niż obawy. Nowy tornister, nowe książki, piórnik, pióro, no i kredki przełamywały lody nieznanego.
Tak się w życiu poukładało, że ten kaganiec - kaganiec nie kaganek oświaty - założyli mi na długie siedemnaście lat. Krótko mówiąc nie zakapslowali mnie, nie zaszpuntowali jeszcze w butelkę systemu oświaty, w której odbywa się fermentacja edukacyjno - oświatowo wychowawcza z całą resztą z tego wynikającą.
Był to czas nieuświadomiony, to był czas "jeszcze", ale tuż przed. To był czas przed powieścią "Odwilż". Tuż przed pierwszym majem przyszedł do dziadka zwiastun, czyli sekretarz POP i oznajmił, że obywatel z podwodą, czyli wozem i koniem stawi się w dniu pierwszego maja o godz. 8.00 przy sklepie i zabierze proporczyki, flagi oraz portrety i zawiezie do gminy na szkolny plac punktualnie na godz. 9.30. Tym zamanifestuje swoje poparcie. Kogo nie powiedział.
Dziadek zamienił się w żonę Lota, coś powiedział, zaczął wymachiwać rękami, wreszcie rozłożył je w geście bezradności i na tym dialog został zakończony. Monolog po odejściu roznoszącego wici był o wiele barwniejszy, a psia jucha to najłagodniejszy z epitetów. Babka dolała oliwy do ognia klarując dziadkowi, że w pole i tak nie pojedzie bo milicja goni tych co w polu pracują pierwszego maja i mandaty srogie nakłada. Dziadek odwarknął babce, zaciskając pięści.
- A 3 maja też będą ganiać jak w pole pojadę, co?
Babka nazwała go na zapas Kalwinem i bezbożnikiem, nie lepszym niż tamci!
Jechać trzeba bo jeszcze "dobrowolne dostawy" powiększą jak eufemistycznie nazywano kontygenty.
Słyszałem wszystko i kiedy tylko babka poszła do domu, zaraz uczepiłem się dziadkowego rękawa i zacząłem mu suszyć głowę, aby mnie ze sobą zabrał. Niczego takiego jak pochód jeszcze nie widziałem. Słyszałem w radiu marki - "Philips" z zielonym oczkiem i trójkolorową skalą - sprawozdanie z uroczystości pierwszomajowych z Warszawy, ale w połowie przemówienia kogoś tam ważnego, ogarniała mnie nuda i wolałam zająć się własnymi sprawami.
Wyobraźnia podpowiadała że może to być coś bardzo, ale to bardzo ciekawego. No, a poza wszystkim to jechać z dziadkiem - to też nie mała atrakcja.
- Dobrze pojedziesz - powiedział dziadek, ale wstać musisz o siódmej i jakoś się ogarnąć.
- Wstanę, wstanę dziadku, mama mnie obudzi.
- Ale matka jeszcze zgody nie dała.
- Z tobą jak jadę to zawsze się godzi, a już jak ty poprosisz, to zgoda murowana.
Dzidek uśmiechnął się, pole manewru miał ograniczone, wolał uniknąć wiercenia dziury w brzuchu: moich dąsów, subtelnego szantażu i łez. To skutkowało i kończyło się prawie zawsze sakramentalnym.
- Takiś namolny, już dobrze, niech będzie, tylko przestań jęczeć. Ani słowa więcej. Dobrze, no!
Tak było i tym razem tylko, że szybciej sprawa została załatwiona ze wszystkimi zainteresowanymi stronami. Od mamy usłyszałem krótkie.
- A jedź, tylko szorowanie w wannie obowiązkowe.
Co tam mydło marki Jeleń i ryżowa szczotka wobec takiej gratki.
Od rana w radiu nadawali blaszaną muzykę i pieśń masową - nawet mi się to podobało. Nie wiedziałem co to ta blaszana muzyka. Dziadek mi wyjaśnił, że to orkiestra dęta, ze złotymi trąbami i wielkim bębnem, taka jak na pogrzebach, albo na Boże Ciało. Zjadłem w pośpiechu śniadanie cały rozdygotany i podniecony. Uczesany ubrany odświętnie, gotowy do wyjazdu. Na drogę dostałem papierowe dwa złote. Razem ze złotówką, którą miałem z poprzedniego kieszonkowego, stanowiło to znaczny kapitał. Przez tydzień nie wydać złotówki to było wielkie wyrzeczenie.
Do drogi wszystko było gotowe. Wóz w półkoszkach, czyli miast desek plecione z wikliny, boki plecione takim samym splotem jak koszyki dwie połówki, które zachodziły na siebie tworząc razem kosz trapezowy w przekroju pionowym wsparty na konstrukcji wozu. Wiklina miała jeszcze kolor ciemnooliwkowy, świadczący o nowości. Z biegiem czasu brązowiała przybierając kolor czerwieni marsa, a potem sieny czy też umbry. Siwek stał spokojnie. Pewnie wiedział, że dzisiaj się nie napracuje, a dzisiejszy wyjazd będzie wyprawą świąteczną do kościoła, lub miasta.
Dziadek poprawiał derkę na wozie, a właściwie to przykrywał owsiany snopek derką, na którym miałem siedzieć albo leżeć. Odwrócił się popatrzył na mnie, chwilę się zastanowił i powiedział z uśmiechem i z udawaną powagą.
- Takiś aligancki jak nieprzymierzając te małe Francuziki co je matki w Lille do szkoły prowadzały, za którą trzeba płacić. Kamaszki wyszuwaksowane, portki masistrowe, no, no.
Rosłem chyba po dwa centymetry na każde słowo wypowiadane przez dziadka. Dłużny dziadkowi nie pozostałem i na temat jego i mojej garderoby dołożyłem swoje trzy grosze.
- Dziadku, kamaszki to ty masz, a spodnie mam nie masistrowe, ale sztruksowe, no i długie na pasku a nie na szelkach. Podniosłem sweter do góry, by udowodnić, że mam pasek z mosiężną sprzączką, którą można nawet małe zajączki na ścianie rzucać jak odpowiednio pod słońce ustawić. Pasek i długie spodnie nobilitowały i stawały się swoistą przepustką w odległą dorosłość. Krótkie spodnie na szelkach w literę H na piersiach nosili tylko łebki i smarki małe.
- A ty dziadku, gdzie masz kapelusz? Myszowaty krawat w krzywe paski, ze szpilką w kołnierzu. A gdzie zegarek z dewizką? A czemu nie wziąłeś trzcinowego bacika z czerwonym pomponikiem?
Wypowiedziałem to wszystko na jednym wdechu. Dziadek otworzył usta pewnie chciał przerwać moje uwagi na temat jego garderoby. Wreszcie udało mu się wejść w słowo. Odpalił mi równie rezolutnie.
- Do kościoła nie jadę to i czapka wystarczy. Zegarka nie wziąłem bo nie idę na pociąg, a spinkę mogę zgubić. A na takie wielkie święto to i bat z jałowcowym biczyskiem wystarczy. A ty nie pytluj ozorem i nie rób się takim subiektem, od kapeluszy. Szybko psa przy budzie uwiąż, bo za nami poleci i nijak go potem do domu nie wygonimy! Słyszysz co do ciebie mówię!
Dyskusja się skończyła. Zawołałem Filuta, przywiązałem go przy budzie. Nasz i mój pies to Filut II. Taka była u nas tradycja rodzinna. Każdym następcą Filuta był Filut, oczywiście bez kolejnego numeru. Doliczyłem się chyba czterech. Był i tak ładniejszy od tego z "Przekroju" może i on pasował do tego dziadka z trzema włosami, które mu spod kapelusza wystają, ale nie do budy i na podwórko. No i trochę jest zapasiony.
- Migiem wskakuj na wóz i uważaj tam na siebie.
- Dziadku, co ty mówisz?
Wyraziłem dezaprobatę na jego uwagę. Tak jakbym nie wiedział, że trzeba uważać na to co się przy drodze dzieje: z kim się mijamy, kto przed, a kto za nami jedzie! Czy jakieś auto nie jedzie, no i jak droga się zwęża w oddali i dlaczego drzewa albo ludzie w miarę jak się oddalają to się zmniejszają. Pewnie, że trzeba na to wszystko uważać. Ale uważać aby tylko uważać, to szkoda czasu. Dojechaliśmy pod sklep. Wiciowy już tam czekał.
- Zabierzcie te portrety.
Nawet nie powiedział dzień dobry, ani nie podał dziadkowi ręki na przywitanie. Włożył dłoń za pasek od spodni i kontynuował dalej wywód.
- ... i te gołębie, no i style do portretów, aha, te transparenty także, tylko wszystko ma być dowiezione na czas, tak jak mówiłem i w najlepszym porządku. Jasne!
- Czemu ma nie być jasne. - zamamrotał dziadek.
- A ty mały pomógłbyś ładować choć te ptaszki.
Zeskoczyłem z wozu i podawałem dziadkowi gołąbki pokoju, o tym, że są to gołąbki pokoju pana Picasso dowiedziałem się w szkole. Wiciowy podawał dziadkowi portrety brodatych panów, kilka jednakowych. Jeden był cały zarośnięty, drugi mniej tylko broda i wąsy. Dziadek układał konterfekty, opierając je na bok półkoszek z tyłu fury. Przyszła kolej na innych, tych znałem dobrze z gazet z "Trybuny Robotniczej" i z kalendarzy robotniczych. Ten z niby angielskim wąsem to Bierut, ten w mundurze i przy orderach to Józef Stalin.
Teksty pod fotografiami dostojników w gazetach z trudem, ale potrafiłem przeczytać już sam. Czytać dobrze jeszcze nie umiałem. Dziadek mówił, że jeszcze nie czytam tylko dukam, czyli sylabizuje. W porównaniu z dziadkiem w umiejętności czytania byłem o jakiś rok świetlny dalej.
Dziadek umiał się tylko kulfoniasto podpisać. Umiejętności czytania nie posiadł nigdy. Jedna zima nauki w wiejskiej szkółce na przełomie wieków nie zostawiła śladu po wysiłkach nauczyciela. Chociaż alfabet cały dziadek znał bardzo dobrze. Matematykiem był lepszym niż pisarzem potrafił nawet mnożyć w pamięci. Potrafił wiele innych pożytecznych rzeczy, których ja nie umiałem, jak chociażby rozpalić ognisko bez zapałek. Rozpalić ognisko zapałkami każdy potrafi, ale krzemieniem to były dla mnie prawie czary.
Załadowaliśmy ostatnie portrety na wóz. Bieruty były tylko dwa, a Stalin tylko jeden. Dlaczego brodaczy było więcej, nie wiem. Podjechały inne furmanki, które miały odwieść ludzi na pochód. Wiciowy rzucił tyko krótkie. - Wy już możecie jechać, tylko ostrożnie żeby mi się propaganda nie poniszczyła!
Dziadek zaciął siwka. Ruszyliśmy na mój pierwszy w życiu pochód. Usiadł na desce i zaczął pod nosem przeklinać, ale po rosyjsku. Rozpoczął o swołocz. Rosyjski akt strzelisty odmawiał dość długo. Znajomość rosyjskiego u dziadka to efekt służby w carskiej armii, na Kabkazie. Tak nazywał Kaukaz. Z jego opowieści dowiedziałem się, że był w Tyflisie, który w swej działalności słowotwórczej nazywał syfilisem, na co babcia kiedy opowiadał mi o swojej chwalebnej służbie dla cara, wyzywała go od starego głupka i rozpustnika. Nie mogłem pojąć dlaczego i za jaką przewinę jest rugany. Ostatnie słowa jakie doleciały do moich uszu z owego aktu strzelistego to blać krasnaja i sobaczy syn.
Nie rozmawiałem i nawet się dziwiłem dlaczego dziadek tak się złości, że aż klnie po rosyjsku. Przecież jedziemy na pochód, jedziemy świętować, a on tak się złości, że strach się do niego odezwać, o cokolwiek zapytać. A pytań miałem na całą drogę.
Położyłem się na derce tyłem do kierunku jazdy, wyciągnąłem nogi. Podziwiałem swoje nowe wiśniowe przydymione i błyszczące półbuty. Stukałem kantem podeszwy o kant, choć trafić było trudno na trzęsącej się furce. Przy prawej stopie miałem Stalina zza którego wyzierał kawałek portretu Biureta, a przy lewej brodaczy, po obu stronach rąk gołębie.
Minęliśmy kapliczkę z figurą frasobliwego, dziadek uchylił czapkę w pozdrowieniu. Słupy telegraficzne przesuwały się i stopniowo malały, zmniejszała się także odległość między nimi. Na tych słupach rozciągnięto także druty od radiofonii przewodowej co objawiało się w wielu domach głośnikiem bądź, jak wówczas nazywano ten szczyt radiofonii - kołchoźnikiem a u nas bojcorzem - a nie jak to powinno brzmieć, zgodnie z regułami słowotwórstwa bajarzem, bo myślę, że źródło tego słowa tkwi w słowie bajka.
Najbardziej frapującą zagadką z tymi drutami i słupami telegraficznymi dla mnie i dla moich rówieśników - nie rozwiązaną do dnia dzisiejszego - było ich mruczenie, buczenie i granie. Rozważaliśmy różne przyczyny owego grania. Jedna z przyczyn leżała w mowie i muzyce. Witek ogłosił, że przez druty jak leci mowa i muzyka, a w domach pozakręcane są głośniki, to w drutach gromadzi się zbyt dużo i jednego i drugiego. Tam robi się ciasno - w tym drucie - tak jak w przytkanym palcem wężu wodzie, kiedy kran jest odkręcony - wtedy słowa i muzyka obijają się i gromadzi się tego za dużo, dlatego w drutach buczy. A jak ludzie poodkręcają głośniki to wtedy mowa ,albo muzyka leci w powietrze w drutach jest luźno i druty nie grają. Inna teoria głosiła, że to zależy od powietrza i ciepła albo zimna, bo druty się naciągają i drżąc grają. Było jeszcze kilka objaśnień tego zjawiska - zagadki, ale tylko te utkwiły mi w pamięci.
Kołchoźnik - bojcorz miał także siłę sprawczą wywoływania płaczu. Nikt łącznie ze mną nie potrafi znaleźć genezy nadania ciut starszemu koledze przezwiska Bierut. Każdy z nas miał jakieś przezwisko, ale takim dostojnym prezydenckim nikt pochwalić się nie mógł. W myśl zasady nec hercules, kiedy koleżka czymś nam podpadł stawaliśmy w dwuszeregu i skandowaliśmy Bierut, Bierut. Bierut, dostawał szału rwał darń chwytał kamienie i ciskał w nas z furią. Rozbiegaliśmy się, oddalaliśmy się na bezpieczną odległość i znów skandowaliśmy Bierut, Bierut, aż do zmęczenia, bądź zniechęcenia jednej ze stron. Za chwilę bawiliśmy się zgodnie, do czasu, aż znaleźliśmy sobie nową ofiarę do realizacji zasady nec hercules. Zasada niehumanitarna, ale według naszej zgrai słuszna, bo każdy bez wyjątku jej podlegał.
Katastrofa nastąpiła pewnego przedpołudnia. Trwała transmisja z ważnych obrad i jak to bywało w takich razach w kulminacyjnym momencie sala zaczęła skandować Bierut, Bierut, co w kołchoźniku włączonym - aby druty nie brzęczały - było bardzo wyraźnie słychać. Maruś usłyszawszy, że nawet kołchoźnik go lży, rozbeczał się tak żałośnie, że żaden opis tego nie odda. Wybiegł z domu, trzaskając drzwiami i pobiegł z bekiem i gilem pod nosem do swojej matki, która była w pracy. Przebiegł przez bramę zakładu, a ponieważ tu prawie wszyscy się znali - Mareczka też - bo często wychodził po mamę i czekał na nią pod bramę po skończonej dniówce. Wbiegł do budynku, w którym pracowała matka z takim rykiem, że wszyscy przerwali pracę. Odszukał ją i jąkając się wylewać zaczął swój żal w matczyny fartuch.
- Ma - ma - mama.
- Co się stało, Marek na litość boską, pali się czy co??
- Aa...aa...bo...bo...bo mnie .....mnie prze....przezy....przezywają. - Gdzie i kto cię przezywa?
- W boj....w boj....w bojcorzu mnie przezywają, wołają cały czas Bierut i Bierut.
Gdyby można było przeprowadzić transmisję z tego zajścia i przesłać ją poprzez druty to te z pewnością by grały i buczały.
Uznałem, że jazda uspokoiła dziadka. Nie słyszałem już słowiańskiej mowy i znudziło mnie przyglądanie się swoim butom, postanowiłem przy pomocy wiedzy dziadka rozstrzygnąć problem artystyczno-estetyczny.
- Dziadku .... dziaaaaadku?
- Co tam znowu?
- Dziadku widziałeś te gołębie na wozie?
- No przecież widzę, co cię męczy.
- Nic, no ale patrz, te gołębie, to wcale nie wyglądają jak gołębie.
- A jak co?
- Duże jak gęsi, łeb i szyja przyciągnięte do skrzydeł. Tak to wygląda gołąb jak leci w dół, jak pikuje, a nie jak leci prosto.
- No i co z tego.
- Ten co te gołębie wycinał to nigdy gołębia nie widział, ani nawet wróbla.
- To od rysownika zależy, co szablony robi.
- Co robi?
- Szablony, takiego pierwszego gołębia o
d którego inne się wyrysowuje, a stolarz to wszystko piłką wycina.
- Aha... - No, ale dziadku patrz, to ten rysownik mógł wziąć fioletową kalkę i przekalkować gołębia z jakiejś książki na tekturę, wyciąć go nożyczkami i byłby prawdziwy gołąb, albo siąść sobie cicho przy jakimś gołębniku i popatrzeć się na dach gdzie gołębie siadają i narysować sobie. Sam mówisz dziadku, że jak ja rysuje wróble, szpaki, albo gołębie to są galante i takie jak trza. A takich gołębi nie ma na świecie.
- No i co z tego, że na świecie nie ma ale może teraz takie będą.
- Jak to będą?
- Daj ty mi już spokój z tymi gołębiami.
- No, ale dziadku - drążyłem temat dalej - jak temu co rysował, nie chciało się z kartką latać za gołębiami to mógł przecież iść sobie do kościoła, siąść w ławce, tam na suficie jest namalowany farbkami biały gołąb ze złotymi promieniami i mógł go sobie przerysować.
- To nie gołąb ośle, tylko gołębica.
- Gołębica? A kto pozna w locie czy to gołąb, czy gołębica, samiec czy samica.
- Są tacy, co się poznają. I nie susz mi głowy. Te gołębie na wozie to taka wydumka rysownika i pewno uznali, że tak ma być i koniec!
- No chyba, że to jest wydumka rysownika. Bo takich gołębi i tak i tak nie ma nigdzie.
Postawiłem na swoim, czyli na realizm w rysunku. Na chwilę zamilkłem.
Dziadek to przykłada rękę do żuchwy, to ją pociera, otwiera usta i wciąga powietrze. No, pewnie znowu się rozpocznie. Trochę się zmartwiłem, czy ból zęba nie przeszkodzi nam w pochodzie.
- Dziadku, co boli cię ząb?
- Nie, ale ćmić cholera zaczyna, pewnie na zmianę pogody, żeby tylko czego gorszego nie było.
- Co może być gorszego, przecież mówisz, że na zmianę pogody to bolą cię kolańska i rwie cię w krzyżu, a nie zęby.
- A kto to wie, co może człowieka w taki dzień spotkać?
- Dziadku nic się nie bój, wyładujemy to wszystko, podejdziemy do sklepu, kupimy denaturat, weźmiesz łyka potrzymasz na zębie i zaraz ból minie, tak samo jak i mnie wtedy kiedy mnie ząb bolał i kazałeś mi trzymać denaturat w ustach.
- Hm... Gdzie ty dzisiaj kupisz denaturat jak sklepy pozamykane.
- To nic nie szkodzi dziadku, podjedziemy pod gospodę, ja przypilnuje Siwka, a ty tam kupisz sobie kieliszek wódki to ci pomoże. To lepsze od denaturatu bo nie śmierdzi i nie farbowane, zalejesz ząb i już. Co dziadku?
Dziadek odwrócił się do mnie i zaśmiał się, ale tak razem z oczami.
- Chytry jesteś, byleś tylko nie drapał się tak często tam gdzie cię nie swędzi to i może w życiu nie zginiesz. Lepiej drap się po głowie.
To jedna z życiowych rad mojego dziadka. Inna bardziej radykalna mówiła, że na wszystkie fochy i wybryki ludzi, na całe zło na świecie, najlepsza jest bukowa maść, a na ból zęba kleszcze i denaturat. Ja na własnej skórze, a raczej na własnym zębie doświadczyłem zbawiennej mocy denaturatu.
Któregoś popołudnia zostaliśmy z dziadkiem sami w domu. No i stało się, bez żadnej zapowiedzi nagle zawierciło, przeszło przez ucho prosto do lewego oka, łzy zaczęły cieknąć, w głowie zaczął jeździć na pełnym gazie traktor marki "Ursus". Ryczałem bez opamiętania, dziadek wpadł w panikę, kładł rękę na mojej twarzy, głaskał głowę, przytulał, ale ból był coraz większy.
- Gdzie babka, albo matka trzymają fibułki?
Tak nazywał pigułki. Wskazałem na górną półkę kredensu.
- Kiedy nie wiem które?
Rozkładał bezradnie ręce. Poprzekładał medykamenty w półce i z ulgą powiedział.
- Jest, zaraz cię przestanie boleć.
- Ale to nie pigułka.
- Nic się nie bój, to lepsze jak fibułka. Mówiąc to otwierał butelkę denaturatu.
- Weź tylko łyka, potrzymaj na bolącym zębie to ci pomoże.
Jak mi kazał tak i zrobiłem. Piekło w ustach bardzo. Dech mi zaparło i nie wiem co bardziej bolało ząb, czy też palące ogniście usta. Nie wytrzymałem zbyt długo, musiałem zaczerpnąć powietrza i ... połknąłem ogień. Teraz ogień spływał do żołądka. Zakrztusiłem się, dziadek walnął mnie w plecy, aż w oczach zobaczyłem niebieskie gwiazdy.
- Psia krew! Nie łykaj tylko trzymaj na zębie!
- Nie... nnnie... umiem, nie moogę!!!
Tupałem nogami i podskakiwałem.
- Spróbuj jeszcze raz!
Spróbowałam, tak samo piekło, tak samo brakowało powietrza. Język zrobił mi się drewniany, skóra wałkowała mi się kiedy przejechałam językiem po wnętrzu policzka. Dziadek był konsekwentny w działaniu. Ja chyba coraz bardziej obojętny, może mniej bolało i poddawałem się bezwiednie denaturoterapii. Powtórzyliśmy zabieg chyba pięć razy, z kolejnymi połykami ognia. Terapia stomatologiczna musiała być skuteczna i chyba ząb przestał boleć, bo zrobiło mi się ciepło i nogi stawały się coraz bardziej gumowe.
Obudziłem się około południa ubrany w nocną koszulę, pewnie spałbym jeszcze dłużej ale bardzo, bardzo chciało mi się pić. Bolała mnie głowa tylko jakoś inaczej, kiedy się napiłem męczyła mnie czkawka i chodziłam bez apetytu osowiały do wieczora. A babcia cały dzień nie zamieniła z dziadkiem ani słowa.
Teraz będzie spokojnie. Wjechaliśmy w brzozowy zagajnik na piaszczystą drogę. Tędy lubiłem jeździć najbardziej. Nie trzęsło, tylko obręcze kół posykiwały w piachu. Pachniało młodymi listkami, które jeszcze nie nasyciły się pełną zielenią i jeszcze były lepkie od spadzi. Jak u Lewitana na obrazie "Pierwsza zieleń". Nie ma takiej palety zieleni w żadnym sklepie z artykułami malarskimi. Paprocie u wierzchołków miały jeszcze motyle trąbki. Pod koroną migotliwe błyski gdzieniegdzie układające się w srebrnopylne wstążki zwężające ku górze. Dyskotekowe błyski wiosny przy muzyce "Poranka" Griega.
Łapczywość spojrzeń w czasie "przed", w czasie "jeszcze" jest najbardziej zachłanna, bo zwykle jest pierwsza i nie ma układów odniesienia. Takie widoki to czysta introdukcja estetyczna - jak u co tylko wylęgłych ptaków - pozostaje na całe życie.
Czym przyozdobić taką drogę, jakiej dodać jej ornamentyki, dramaturgii zdarzeń skoro są one u początku. Gniazdo ptasie w jałowcu, zgubiony scyzoryk, mogiła po prawej stronie porosła trawą gdzie leży kilku żołnierzy Wermachtu. Krzemień stuknie o obręcz koła, którym usiłowałeś rozpalić ogień, a wiele lat później dowiedziałeś się, że te odłupki krzemieni to działalność twojego praszczura, który tutaj 450-500 lat p.n.e., krzesał nimi ogień wyrabiał groty strzał i tutaj nieopodal wybrał sobie miejsce do bytowania i lepił garnki.
Przymknąłem oczy i kiedy na powieki położyła się ta srebrnopylna wstążka mogłem podziwiać czerwienie w kalejdoskopowych migotaniach ...
- A ty co tak podskakujesz Jasiek, choroba św. Wita cię naszła, a może czerwone mrówki ci powłaziły. Pokrzykiwał dziadek.
Wychyliłem głowę nad leżące gołębie i krawędź półkoszek. Nieopodal podrygiwał Jasiek równolatek dziadka, wyciągając zza gaci garściami liście brzozy. Buty leżały obok wraz ze spodniami i onucami.
- A bo to widzisz człeku, roumatyzm mnie łupie po kościach, a naraili mi, że na to, to najlepsze młode liście z brzózki. Takie co to mają jeszcze klej. No coś mi tu nie tak, bo piecze jak jasna zaraza.
- Jasiek, a ile ty z tym liśćmi w gaciach?
- A będzie kapkę.
- To tylko jeden pacierz trza, bo potem ten klej wchodzi tak w skórę, że ogień się czuje.
- A no już go czuje.
- Jasiek, trzeba było słabiznę sobie gazetą przytknąć, bo inaczej nie zdzierżysz. Leć do źródełka i zmyj klej bo giry i co tam jeszcze będziesz miał czerwone jak rak.
Jasiek zagarnął odzienie i buty pod pachę i trzymając w garści gacie, podreptał do źródełka, wlokąc po ziemi troki od niewymownych.
Co to jest słabizna, to każdy z nas, kto grał w palanta wiedział. Andrzej kiedy nie złapał piłki, a ta trafiła go w siurka, to tak go to osłabiło, że zwinął się w kłębuszek, przewracał oczami i łapał powietrze jak karp na piachu. Podniósł się i zgięty w pół, osłaniając dłońmi swój skarb, pognał do domu rycząc. Jego matka potem, półgłosem komentowała, że któryś z nas celowo go uderzył tak mocno, że aż mu słabizna opuchła. Po dwóch, czy też trzech dniach rekonwalescent pojawił się na boisku i w najlepsze grał z nami, ale od tego dnia zwał się już Słabizna.
Jasiek, ten od brzozowych liści, też miał swoje przezwisko - Kędziora. Choć na głowie miał tyle włosów ile na pomidorze. Przy jego tykowatym wzroście i po refleksach słońca na łysinie można było bezbłędnie określić gdzie i kto taką jasność rozsiewa. Miał jeszcze jedną cechę mianowicie samorodny talent do wygłaszania mów mową wiązaną. Złośliwiec jeden, który przed wojną już był w maturalnej klasie, o jego twórczości mówił, że to jest rymarstwo, czego nie należy w żadnym razie łączyć ze słowem rym. Rymarstwo to bardzo szacowny zawód, bowiem aby zrobić chomonto trzeba wiele lat praktyki i sporo talentu. To zaś co wyczynia Kędziora w towarzystwie i przy kieliszku to rymy częstochowskie, dziadowska poezja i grafomaństwo. Sam natomiast, proszony aby spróbował się pochwalić swoją mową wiązaną wzruszał tylko ramionami. Myślę, że bardzo zazdrościł Jaśkowi Kędziorą zwanym.
Pewnie ten talent zadecydował, że gmina zlecała mu obwieszczanie swoich zarządzeń i informacji o zebraniach. Brał wówczas Kędziora łopatę - samą metalową część - wiązał na sznurku i waląc młotkiem obwieszczał ORBI ET URBI, a raczej gminie i wsi wieści urzędowe.
Kiedy Amerykanie rozsypali stonkę na ziemniaczane pola to obywatele mieli ją wspólnym frontem zdeptać. Dla obrazu tegoż porozwieszano plakaty, na których prezentował się szkodnik wielkości kury w całej okazałości i krasie. Kędziora ujął potrzebę walki i obowiązek stawienia się na zbiórkę w formie dla siebie ulubionej.
- Słuchajta! Słuchajta! Jutro o dziesiątej rano zebranie w szkole.
Stawiom się baby i chłopy pójdziem w pole.
Będziemy łapać tego robaka co nam zeżyro zimnioka.
Każdy niech weźmie butelkę z wodą.
Nie będziemy pili tylko roboka topili.
Kto roboka pokoże w gminie nagroda go nie minie.
Każdy musowo i dobrowolnie stawi się na placu.
A kto się nie stawi z tym milicyjo się rozprawi.

Na pogrzeb Kędziory przyszli wszyscy mieszkańcy nawet niedoszły przedwojenny maturzysta. Dziadek też był pożegnać Jaśka. Wracaliśmy z pogrzebu furmanką. Ja jako najmłodszy siedziałem między nogami dziadka. Popogrzebowe pogwarki prowadzili dorośli wspominając śp. Jaśka.
- To właściwie na co ten Kędziora umarł?
- Jak to na co, jakbyś tyle czasu przez rułkę szczał, to też byś umarł.
- To nie przez to, że szczał przez rułkę tylko, że ona się zatkała, chłop dostał gorączki bo się w sobie rozdął. No i doktór nie zdążył.
- Głupiś, doktór zdążył tylko nic już nie mógł zrobić, choć mu rułkę przetkał.
- A moja mówiła - odezwał się kolejny żałobnik - że Jasiek umarł na prostotę. Tak jej mówiła jego baba.
- Na co umarł? Dopytywał się ze zdziwieniem pierwszy.
- Przecie mówię, że na prostotę!
- Aaa... jak na prostotę, to nie miał innego wyjścia, mus było umrzeć. Szkoda chłopa, kto tera będzie walił w łopatę i gadki układał.
Wiosenna aura nastroiła mnie sennie i marzycielsko. Leżałem sobie na plecach z rękami pod głową i pogryzałem sobie brzozową gałązką smakując cierpkość soku i miękkość młodej kory. Nie wszystkie gałązki nadają się do pogryzania i spokojnego przy tym rozmyślania, patrzenia na białe baranki sunące po jasnokobaltowym niebie pomiędzy wierzchołkami drzew. Wierzba jest bardziej cierpka od brzozy, ale można chwilę wytrzymać. Bez nie nadaje się do kontemplacji zupełnie, jest gorzki i bardzo cierpki, aż oczy same się zamykają. Lipa ma dużo mączastego słodkawego kleju i można gryząc sobie myśleć prawie tak samo jak i przy leszczynie, ale już nie przy olszynie. Najłatwiej myśli się jednak gryząc trawę choćby kostrzewę, kiedy można ją przegryźć z cichym trzaskiem.
Można sobie myśleć o zapachach, co bardziej a co mniej pachnie. Jak pachnie ziemia wiosną, jak pachnie młody spadzią oblepiony liść topoli i jego kraplakowo - oliwkowy pączek. Roztarty w palcach długo czuć jego zapach. Ładnie pachnie bez, maciejka wieczorem, żywica w sosnowym lesie w upalny dzień, no i perfumy tej pani w zimowy mroźny dzień kiedy wyszła z kawiarni. Książki ładnie pachną, szczególnie nowe, wystarczy otworzyć na chybił trafił, włożyć nos pomiędzy kartki tak aby poły książki oparły się na policzkach i można chłonąć zapach druku wraz z przesłaniem jakie niosą słowa. Co jeszcze pachnie? Najładniej pachnie niedzielny obiad, zwłaszcza po długim sankowaniu, tylko nie wiem czy obiad lepiej pachnie czy lepiej smakuje.
Skoro tak długo milczałam, to by zachować równowagę pomiędzy myśleniem a mową zacząłem dziadkowi stawiać pytania mające rozwiać moje wątpliwości. Dziadek także popadał w swoisty wiosenny letarg.
- Dziadku... Dziaaaaadku.
- Co tam? Z rezygnacją odpowiedział.
- No dziadku patrz, ci tu na portretach to oni już nie żyją, tak?
- Nie wiem, chyba tak.
- No dziadku patrz, w kościele na procesjach na sztandarach, albo na drągach noszą świętych, co żyli dawno i już oni nie żyją. Spalili ich, albo zamęczyli, jak tego nie wiem jak ma na imię, ten ze strzałami na całym ciele co wygląda jak jeż.
- Św. Sebastian.
- No chyba jakoś tak, albo ten co go obcęgami kowalskimi szczypali takimi samymi jakie wiszą u twojego kowala, albo ten co na kole od wozu leży, to oni - jak mówi babcia - umarli za wiarę, albo za to że byli dobrzy i zrobili ich świętymi męczennikami.
- I co z tego że zrobili... coś mi kręcisz.
- No zrobili i teraz noszą ich na chorągwiach i na portretach, albo ich portrety wiszą sobie w kościele na ołtarzach. Tak dziadku?
- A no tak, tak jest.
- No to patrz dziadku, ci z brodami i z wąsami co tu są na wozie, leżą i ich też na żerdziach po pochodach noszą, i oni też nie żyją. To dziadku oni też są świętymi?
Tego już było za wiele. Dziadek aż stanął, odwrócił się w moją stronę i z całą powagą i grozą powiedział.
- Jesteś głupszy od tego Siwka, zęby ci z przodu wypadły i zaraz potem rozum! Jak ruszysz rozumem, to to...,już lepiej nic nie mów.
To tylko groźnie brzmiało. Dziadka słuchałem się, ale go się nigdy nie bałem. Zacząłam dalej swój wywód.
- No ale dziadku, oni przecież też mogą być świętymi, no takimi świętymi pochodowymi.
- A idze, idze ty... skąd w tym czerepie roją ci się takie głupoty.
- Same przychodzą.
Skąd u dziadka te krakowskie idze, idze, prawie osiemdziesiąt kilometrów od Krakowa. Ja też używam tego regionalnego wyróżnika gwarowego i też w momencie dezaprobaty z mojej strony - genetyczne uwarunkowanie.
Dobrze że dziadek nie przezywał po francusku bądź po niemiecku, bo w tych językach jak później odkryłem, też umiał składać powinszowania.
Cztery lata pracy w Koloni w czasie Wielkiej Wojny zostawiło trwały ślad językowy. Salwował się ucieczką przed obuciem w carskie kamasze. Kiedy zgłosił się do Częstochowy z kartą powołania tam byli już Prusacy. Wybrał pracę u Wilusia, tak z pewnością ocalił skórę. Francja, to dłuższy dobrowolny pobyt, ponad dwadzieścia lat i praca w kopalni w Nordzie. Wypadek, pylica, powrót w 1947 do kraju przez Międzylesie. Stał się znów oraczem oddającym "dobrowolne dostawy" na rzecz państwa. Kiedy chciałem dziadka wprawić w dobry humor i być dobrze zrozumianym, prosiłem aby kupił mi bombonów, a nie cukierków.
Dobra droga niedługo się skończy, trzeba będzie trzymać się boków. Wjechaliśmy na skarpę na której położono bitą drogę. Od razu zaczęło trząść, koń sam przyspieszył, po spadku szosy. Krzyknąłem.
- Dziadku, bryndzuj, bryndzuj, bo Stalin przewrócił się na brodatego i tryka go w głowę, jeszcze go porysuje. Siwek został ściągnięty lejcami, zwolnił. Położyłem Stalina na swoje miejsce czyli na Bieruta. Marks znów patrzył na Stalina. Bryndzowanie to nie od bryndzy góralskiego sera, ani od sytuacji kłopotliwej czyli ogólnej kichy. Bryndzuj to spolszczony przez dziadka germanizm, bremsen, czyli hamuj.
Zaczęło być ciekawie. Przed nami furmanki i samochód, za nami też jechały furki, szli ludzie pojedynczo i grupami. Po naszej lewej i prawej stronie rozległe przestrzenie malarskie Leona Tarasiewicza z kreskami bruzd w kolorze umbry, ochry oraz rozbielonej zieleni permanentnej i zieleni Veronesa na kwadratach ozimin. Walce konarów włoskich topoli przesuwały się rytmicznie. Droga dobiegała do linii horyzontu w punkcie zbiegu perspektywy równoległej. W oddali lewej i prawej strony błękitne zamglenia perspektywy powietrza, geometryczny porządek z kolorystyczną czystością i równowagą zamknięty mleczno szaroniebieską linią lasu. Cienie jaszcze dość długie, nasycone przy miedzach i pod drzewami. Sielskość i estetyka kolorystyczna, ciekawość i trzy złote w kieszeni, w tym dwa złote papierowe. Samodzielność finansowa zapewniona.
To, czego podświadomie baliśmy się pojawiło się nagle i nieoczekiwanie zza zakrętu. "Star" w kolorze ciemnej khaki zbliżał się i rósł w oczach. Na skrzyni młodzież ze szturmówkami i transparentem, samochód umajony gałęziami. Śpiew przemieszany z warkotem silnika było słychać coraz wyraźniej. Zacząłem przeraźliwie krzyczeć, tak, że słychać mnie było aż po błękit nieboskłonu.
- Dziadeeeeeek samochód, trzymaj lejce!
Dziadek stanął w rozkroku, ja bezwiednie zrobiłem to samo i zaczęła się Wielka Pardubicka. Nagły skręt w lewo, ostry zjazd po skarpie, rów, wyskok w górę. Zatrzeszczało. Wóz wytrzymał pierwszą przeszkodę. Amortyzowałem podskoki uginając kolana. Na pierwszej przeszkodzie w górę wylecieli klasycy ścieląc drogę naszej galopady. Ocaleli bowiem ozimina łagodziła ich upadki. Widziałam jak Bierut ze Stalinem upadli na miejsce klasyków jakie tamci zajmowali na wozie. Podskakiwali na każdym wyboju, ale trzymali się dzielnie aż do kolejnej miedzy. Miedzę wzięliśmy prawie w powietrzu i to przesądziło o ich dalszym trwaniu na miejscu brodaczy. Bierut wyfurknął pierwszy, przekręcił się w powietrzu i wierzchołkiem ramy wbił się w ziemię. Tuż zanim po dwóch podskokach do lotu poderwał się Stalin, ten jednak przygnieciony pędem powietrza nabił się na kłonice w miejscu podbródka. Płótno rozdarło się aż do czoła. Wiatr szumiał w uszach, koło tarło ramę portretu Stalina. My gnaliśmy przed siebie. Dziadek na wyprostowanych nogach przegięty w tył ciągnął lejce, ale to nie zmniejszyło galopu - szału. W poprzek przelecieliśmy ziemniaczane grządki co objawiło się efektem pralki-tarki. Przyciąłem sobie zębami język, zaszczypało. Przez to kartoflane wibrato ledwie nadążyłem uginać nogi w kolanach. Gołąbki też odfrunęły urozmaicając zieleń kroplami bieli. Za furmanką ciągnął się czerwony transparent, a raczej to co z niego zostało z fragmentem napisu Niech się ... Oddalaliśmy się od szosy galopując po przestrzeniach malarskich profesora Tarasiewicza usiłując dopaść horyzont i punkt zbiegu perspektywy, która i tak w miarę przybliżania się do niej staje się wartością asymptotyczną.
Stanęliśmy. Cisza w uszach dzwoni. Siwek łeb zwiesił między kolana, dyszy ciężko, boki pokryte pianą, która kawałkami opadać zaczęła na trawę. Byliśmy dysonansem malarskim i jako grupę charakterystyczną na swoim obrazie pan Leon by nas nie umieścił. Dość, że staliśmy w poprzek obrazu to jeszcze wdarliśmy się bez zgody i z kopytami. Pozostawiając ślady kół na zieleniach majowych - paskudząc prostokątami portretów całe przesłanie obrazu. Dziadek pierwszy zeskoczył z wozu, lejce okręcił na kłonicy, chwycił garść owsianej słomy, tarł grzbiet i boki Siwka, aż do całkowitego wytarcia piany. Narzucił koniowi derkę na grzbiet.
Wielka Pardubicka zaliczona. Dobiegliśmy do mety bez strat własnych, nie licząc porozwłóczonej po polach propagandy.
To co się stało, to moje drugie doświadczenie w wyścigach w powożeniu. Pierwsze miało miejsce zimą, no ale to był pług wirnikowy i szkapa miała prawo się wystraszyć widząc strumienie śniegu wyrzucane z gardzieli pługa na kilkanaście metrów w górę i jeszcze ten hałas, ależ to była sanna.
Tak tu jak i tam Siwek poniósł a na to nie ma lekarstwa ani bata. Siwek był już koniem nie na drugą połowę dwudziestego wieku, gdzie coraz częściej samochody przyjeżdżały pod strzechy. Taki miał narów, że jak usłyszał i zobaczył samochód bądź traktor to go ponosiło po końsku. Jego czas minął bezpowrotnie.
Stałem chwilę na wozie. Patrzyłem gdzie znajdują się nasze portrety i gołębie. A tak miało być fajnie, świątecznie. Biała oranżada i inne mecyje nabyte za środki własne i premia przyznana przez dziadka za dotrzymanie mu towarzystwa i zanudzanie go pytaniami może odjechać i to zaprzątało mi głowę najbardziej.
- Co tak stoisz i gapisz się, szybko zeskakuj. Podawaj to cholerstwo, migiem! No już!
Zacząłem znosić po kolei to co leżało w pobliżu, gołębie pokoju, brodaczy, otrzepywałem brud i trawę z ram oraz podobizn. Dziadek zawrócił wozem i jadąc po pozostawionych przez koła śladach. Przystawał przy każdej zgubie, którą mu podawałem, ta była układana na wozie, ale już z mniejszym pietyzmem.
- Zdejm tego Gruzina z kłonicy.
- Jakiego Gruzina?
- No tego. Wskazał dziadek na portret wsparty na tylnym kole, nabity na kłonice, które ocierało się o spód ramy. - Przecież mówiłeś mi, że to ruski car a nie gruziński. To jak on może Ruskimi rządzić?
- Królowo Aniołów, co mnie podkusiło. Widziałam, że jego suplika z pod przymkniętych powiek ulatuje daleko, daleko do adresatki.
Chwyciłem oburącz za ramę, ledwie rąk mi starczyło aby chwycić. Uniosłem do góry ostrożnie, portret postawiłem na ziemi. Wiatr poruszał rozdartym płótnem, przez dziurę widać było horyzont z lasem.
Włożyłem głowę w rozdarcie i radośnie oznajmiłem światu i dziadkowi o swoim odkryciu.
- Dziadek, patrz! Krzyknąłem.
- Jak w Częstochowie u tego fotografa pod Jasną Górą, co robi pamiątkowe zdjęcia. Domalować tylko aeroplan i hopla na aeroplan, jak w mojej książce ta kokoszka.
- Zaraz cię batem przeciągnę po kłębie to będziesz miał takie hopla, że popuścisz w portki, zwijaj się raźno ty... ty... dziadek się zapowietrzył.
- A bat też wypadł z wozu prosto pod koła i leży gdzieś tam połamany. Oznajmiłem ze spokojem kolejne nieszczęście.
- Pogadamy w domu. Pogroził mi pięścią.
- Śpiesz się, bo się spóźnimy.
- Mówiłem ci żebyś zabrał zegarek, to wiedzielibyśmy jak szybko mamy jechać, a tak.
- Patronie mój niebieski św. Antoni ... Dopomóż mi i każ temu czartowi zamknąć kłapaczkę. To już była rezygnacja i bezsilność.
- Zwiń tę szmatę co się wlecze za wozem i wskakuj. Najwięcej tego leży przy rowie. Ruszyliśmy powoli, a Siwek choć zmęczony ciągnął ten cały kram z nieszczęściami idąc noga w nogę, próbował łapać pyskiem zielone żyto, szarpany lejcami ciągnął furkę dalej wraz z nami.
Stanęliśmy przy rowie, tutaj nastąpił kulminacyjny wyrzut pochodowych świętych i drążków, na których mieli być noszeni. Ostatni wódz rewolucji znalazł się na wozie.
Rozejrzeliśmy się w jedną i drugą stronę drogi. Była pusta, wiatr tylko podnosił małe obłoczki białego pyłu. Ruszyliśmy, wóz podskakiwał, ale nie zwracaliśmy na tę niedogodność uwagi. Kto miał się tryknąć to się już tryknął, kto miał spaść już to zrobił. Niczego to nie zmieni i nikomu nie zaszkodzi, no może nam. Jechaliśmy w milczeniu, dziadek wziął do ręki połamany bat i cisnął go ze złością pod nogi.
Skręcaliśmy w uliczkę, która prowadziła do szkoły. Wjechaliśmy na szkolny plac, stało tam kilka furmanek, z których wyładowywano to, co nam z wozu pospadało. Dzieci formowały kolumnę marszową, nauczyciele przywoływali je do swoich klas, rozdawali szturmówki i papierowe kwiaty. Z głośników dobiegała skoczna marszowa muzyka. Panował ogólny rozgardiasz, który usiłowali ogarnąć odpowiedzialni za wymarsz pochodu. Dziadek to nazwał krótko, warwas.
Rozejrzałem się wokoło, tyle ludzi widziałem tylko na pielgrzymce. Inni święci na kijach, inne chorągwie duże i całkiem małe, transparenty na całą szerokość ulicy i ludzie litery. Nie mogłem poskładać wyrazu bo, któraś z liter co chwilę zmieniała miejsce i nim złożyłem socja... reszta słowa przeszła na drugą stronę i wyszło mi, że będzie to słowo "zwęży", co się zwęży nie mogłem dociec. Odczytałem natomiast całe zdanie na transparencie, bo było akurat takie samo jak na tym, który nam się podarł "Niech się święci 1 maj".
Ludzi przybywało i było ich tyle, jak w tym wierszyku, gdzie "zebrało się bab ze sto tysięcy, a może jedna więcej" - umiałem liczyć ledwie do stu,- a to mrowie było dla mnie niepoliczalne bez rozróżnienia na mężczyzn i kobiety. Podbiegł do nas Wiciowy, czyli sekretarz P.O.P., i zanim dziadek cokolwiek powiedział już ten wyraził swoje rozdrażnienie mimiką. Nic dobrego to nie zapowiadało.
- Gdzie byliście do tej pory, mówiłem, że, o której mieliście być na zbiórce, no, o której, o której. A która godzina teraz jest. Co? No pytam, która?!
- Konia poniosło bo się auta wystraszył i pognał w pole. A poza tym nie mam zegarka.
- Konia mu poniosło, a tu ludzie czekają z pustymi rękami. Wyładowywać mi tu zaraz wszystko. Podszedł do wozu, zobaczył bałagan i stopień zdewastowania propagandy. Zamilkł i najogólniej mówiąc zbaraniał. W najczarniejszych myślach nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś mógł w taki sposób potraktować konterfekt ojca narodów i genialnego lingwistę.
Z rozdartym płótnem igrał sobie majowy wiaterek, kiedy mocniej zawiał wydarta część uzupełniała całość i twarz przybierała naturalny groźny wyraz, by po chwili ziać dziurą przez którą widać było oczy Marksa. To był figlarny wiatr historii. Pewnie nie upiekłoby nam się i tak i tak, ale czarna rozpacz ogarnęła Wiciowego wówczas, kiedy zobaczył kępkę zielonej trawy na brodzie wodza rewolucji. Podniósł rękę do góry i ryknął.
- To jest sabotaż, to jest dywersja!
Mówił, a raczej krzyczał o odpowiedzialności i o ciemnych kułakach , pewnie dlatego ,że sam był małorolnym chłopo - robotnikiem. Dziadek wzruszył tylko ramionami. Popatrzył z pobłażaniem i powtórzył.
- Przecież mówiłem, że konia poniosło.
Całemu zajściu przysłuchiwało i przyglądało się z uwagą dwóch panów. Starszy w brązowym kapeluszu i oliwkowym płaszczu, kroju reglan, z prawą ręką w kieszeni, oczy lekko przymknięte, ale widzące. Lewy kącik ust lekko uniesiony. Twarz niezapisana. Ten drugi wyższy o głowę, ale o wiele młodszy. Czarne oficerki, bryczesy koloru khaki, brązowa marynarka w białe cienkie prążki, kołnierz bladozielonej koszuli wyłożony na marynarkę. Twarz pociągła z dołkami na policzkach, włosy pszennosłowiańskie błyszczały od brylantyny uczesane w dupkę jak u Beardsleya na autoportrecie.
Stanęli za Wiciowym, popatrzeli na zawartość wozu. Podeszli do dziadka, ujęli go pod ręce i zawyrokowali krótko.
- Pójdziecie z nami. Dziadek zaparł się, ale podnieśli go do góry, zamajtał tylko nogami w powietrzu.
- Gdzie, niegdzie nie pójdę, konia poniosło, już mówiłem. A wnuczek?
- Wnuczka odstawi się do domu razem z koniem. Konia pewnie by nie podnieśli i gdzie garażować wóz.
Dowody sabotażu ktoś wyładował. Po chwili dotarła do mnie cała groza sytuacji. Stałem oniemiały nic nie widziałem. Broda zaczęła mi drgać, słowa i myśli miałem w żołądku. Wreszcie się rozdarłem, ale tak, że przekrzyczałem chyba głośniki, bo ludzie zaczęli patrzeć na mnie.
- Dziadek! Dziadek. Gdzie jest mój dziadek. Oddawajcie mi dziadziusia. Ludzie ratunku, ludzie dziadka mi ukradli! Wrzeszczałem obwieszczając światu kradzież.
Bałem się jak nigdy, ale to nie przeszkadzało mi płakać i domagać się zwrotu najcenniejszej osoby. Na moje prośby świat był głuchy. Kiedy rozpacz sięgnęła dna, poczułem na ustach coś twardego, chropowatego i bardzo czuć, to było cygarniczką. To coś twardego zamknęło mi usta i zarazem mój płacz. Koniec ze mną, mnie też porwą, zabiorą niewiadomo dokąd. To coś zaczęło mówić do mnie półgłosem, ale wyraźnie.
- Cicho, cicho bądź, zamknij się i nie rycz, rozumiesz. Na ile mogłem, skinąłem głową potwierdzając, że rozumiem. To coś zdjęło rękę z moich ust. Złapałam powietrze, odwróciłem się. Za mną stał sąsiad, który tak jak i my spełniał pierwszomajową misję. Chwycił mnie swoimi drewnianymi łapskami powyżej łokci i potrząsnął mną tak, że aż mi w głowie zachlupotało.
- Już spokój, sza, umiesz powozić? Przytaknąłem. To bierz lejce w ręce i jedź powoli za mną. Polecenie wykonałem bez sprzeciwu.
Oddalała się muzyka, oddalał się gwar. Wjechaliśmy na drogę, którą nie dawno jechałem z dziadkiem. Chciało mi się pić, gdybym chociaż miał oranżadę w proszku. Zawołałem na sąsiada, aby jechał wolniej, bo siwek zgoniony. Odwrócił się w moją stronę i skinął głową.
Droga dłużyła się, słońce stało już nad głową. Od czasu do czasu popłakiwałem cicho. Wzmagało się pragnienie.
Wieści, a szczególnie te złe rozchodzą się siedem razy szybciej niż dobre, tak i ta dobiegła do domu zanim ja wraz z sąsiadem tam dotarliśmy. Przy sklepie czekał ojciec, już wiedział co się stało z dziadkiem. Zatrzymaliśmy się, ojciec zamienił z sąsiadem kilka słów, podziękował mu za roztropną przysługę, opiekę nad Siwkiem i mną. Płakałem, żadne pociechy i tłumaczenia nie pomagały.
Przed domem czekali już wszyscy z babcią na czele, która wygrażała całemu światu, a Wiciowemu w szczególności. Gdyby jej prośby do Opatrzności i wszystkich sił sprawczych jakie działają na tym świecie miały się spełnić, Wiciowy powinien już nie żyć!
Mama zabrała mnie do domu, umyła twarz, dała pić, wypytywała mnie o szczegóły. Opowiedziałem wszystko w detalach od momentu spotkania z samochodem aż do wyjazdu ze szkolnego placu.
Nadmiar emocji i wrażeń wziął górę nad wytrzymałością organizmu. Kiedy i gdzie zasnąłem nie pamiętam. Pamiętam natomiast sen, sen we śnie. Zdublowana rzeczywistość sennych nierealności, które miały miejsce i swą powtarzalność w realiach mojego ówczesnego życia. To był sen Matrioszka, sen jak powieść szkatułkowa. Kolejnego snu w tym ciągu sennych rojeń nie pamiętam.
Sad z kwitnącą starą rozrośniętą papierówką, ciepło, słońce plami trawę. Plamy słońca zmieniają kształt i miejsce w takt poruszających się liści i gałęzi. Są bardziej impresjonistyczno zielone niż altanowe - Gierymskiego. Pomiędzy drzewami żerdź na niej zawieszony hamak, wykonany starym sposobem z prześcieradła we wnętrzu poduszka i koc. Ten hamak - gajda to najlepsze urządzenie do usypiania dzieci, a jeszcze kiedy znajduje się w takiej przyrodniczej scenografii, ma ona moc sprawczą przywoływania snu.
Dziadek miał jeszcze tę właściwość że sam wymyślał bajki, które opowiadał mi nie tylko przed snem. Potrafił prostym gestem i mimiką oddać nastrój opowiadania i antropomorfizować każde zwierzę - konie i krowy w szczególności - a nawet przedmioty martwe, przy tym sam stawał się jedną wielką onomatopeją. Kołysanki jego może i miały z pozoru rodowód Marchołta grubego i sprośnego - ani sprośnymi ani grubymi nie były - pewnie były z rubaszności Reja z poezji ludowej. Dziadek także potrafił składać rymowanki, czy to oryginalna twórczość nie wiem, ale pamiętam, że śpiewał mi kołysząc gajdą.

    - Kolebała (nie kołysała) baba dziada
    Na lipowej żerdzi
    Nie mogła go ukolybać
    Bo i bardzo pi...
    i druga kołysanka
    Antek Gryc nimioł nic
    Tylko jedną koze
    Co się w ... nimoże.

Babcia reagowała na kołysanki ostro. Pukała się w głowę i patrzyła wymownie na dziadka, ten wzruszał ramionami i dalej śpiewał. Przywołany tutaj Antoni to postać autentyczna. Pewnie nazwisko pasowało do rymu, a kozy nie miał.
Przy takich kołysankach zasypiałem w szkatułkowym śnie, czułem senność, słyszałem szmer liści w sadzie. Zasypiałem po pierwszomajowej traumie.
Następne dni to koszmar wyczekiwania, wyjazdy gdzieś, narady rodzinne, do których nie byłem dopuszczany. Odganiano mnie jak natrętną muchę, która zadaje kategoryczne pytania. Gdzie jest dziadek, kiedy przyjdzie, co się dzieje z dziadkiem? Najgorsze były wieczory. Cisza nie rozmawiamy ze sobą. Babcia nie słucha, bum, bum, bum, ani radiostacji, która transmituje pracę tartaku i parku maszyn ciężkich. Tata nie słucha ici Paris. "Przekrój" i "Przyjaciółka" leżą tam gdzie zostały położone przed wczoraj. Nie mogę się skupić na niczym nawet na psie "przekrojowym". Cicha woda nie rwie brzegów, wulkan nie wybucha na Kubie. Grobowiec, morowe powietrze w domu.
W trzecim dniu pękłem, zacząłem płakać i walić pięściami w stół.
- Ja chcę dziadka! Ja chcę dziadka! Gdzie jest dziadek!
Mongolski młynek pracował efektownie, to jednak modlitw nikt nie wysłuchał. Spać musiałem chodzić wcześniej. Chociaż nikt mi nie zabraniał z domu wychodzić to ani palant ani klipa nie mogła wyciągnąć mnie za próg.
Najgorszy był robal niepokoju, bezradności, smutku, wszystko to gryzło doprowadzało do rozpaczy i beznadziei. Nawet wstawać z łóżka nie chciałem.
Obudzono mnie po kolejnej koszmarnej nocy, zwlokłem nogi z łóżka. Wszedłem do kuchni w półśnie. A tam na kanapce w ubraniu leży sobie spokojnie jakby się nic nie stało dziadek! Biegnę się przywitać i o pół kroku zatrzymuję się przy kanapie. Koszula dziadka, ale twarz? Oczy podpuchnięte zielono - fioletowe. Bywalcy zabaw i wesel bezbłędnie określiliby czas powstania tej malatury, trzy cztery dni. Wargi jak u murzynka Bambo na rysunku w elementarzu Falskiego. Na podłodze miska, w niej moczą się lniane ręczniki. Nie wiedziałem co mam robić, co powiedzieć, postałem chwilę z oczami utkwionymi w wargi dziadka. Przemogłem się i z wyrzutem powiedziałem.
- Dziadku gdzie byłeś tak długo, co robiłeś, kto ci to zrobił. Za co? Podszedłem, chwyciłem go za rękę. Popatrzył na mnie i prawie nie otwierając ust powiedział.
- Dobrze się spisałeś, sam przyprowadziłeś Siwka.
Znów rosłem. Dostrzegłem radykalną zmianę - kiedy otworzył usta - brak przednich zębów. Nie wiele myśląc wypaliłem już śmiało.
- Dziadku, masz już teraz z przodu prawie tyle samo zębów co ja.
Głowa poleciała mi w tył, aż kłapnąłem zębami. Kuksaniec na opamiętanie pod łopatkę był bolesny.
- Daj mu spokój, zostaw go.- Wymamrotał.
Murzyńskimi wargami z uśmiechem, który mu przyszedł z trudem zakończył licytację na uzębienia.
Po południu był lekarz. Słyszałem co powiedział.
- Kości całe, ogólne potłuczenia, robić okłady, tutaj recepta, wie pani jak stosować - zwrócił się do babci. Skinęła głową twierdząco.
- A co się tyczy uzębienia, to ja tu nic nie poradzę tylko dentysta. Jeden ząb wypadł, dwa ułamane, ale też nie widzę tu nic niepokojącego. Leżeć parę dni i nie przemęczać się.
Dziadek dostał tydzień dyspensy od robót wszelakich i to było chyba bardziej bolesne niż cała tragiczna reszta.
Przez kilka dni jadł dziadek drewnianą łyżką, bo metalowa go parzyła w wargi. W domu wszystko wróciło do dawnego porządku. Burza minęła i mogłem do woli taplać się w kałużach, miesić rękami błoto i strzelać z procy.
Pochodów już nie ma. Na drzewcach noszone są portrety innych świętych. Nikt nie musi nikogo popierać, ani manifestować za ani przeciw jeśli nie ma ochoty. "Przekrój" wydawany jest w Warszawie bez prof. Filutka. "Newsweek" ma wersję polskojęzyczną. Radio katolickie emituje z nadajników w Rosji. "Świecie nasz"... "Łza na rzęsie mi się trzęsie"...


powrót do spisu treści


2 nagroda w 10 konkursie literackim

Anna Elżbieta Iwińska

A...

          A księżyc
          jak jajo,
          ktoś go ugryzł z boku.
          A słońce
          jak patelnia,
          czerwona z gorąca.
          A drzewa
          jak grabie,
          lub
          szczotka na kołku.
          A las,
          jak zielony pas.
          Wielkanocne kurczęta
          piszczą aż do nieba.
          A Pan Bóg,
          jak kromka chleba.


powrót do spisu treści


2 nagroda w 10 konkursie literackim

Anna Maria Nowak

Mądrość kamienia

          czy wszystko już było
          co urodzić się może
          w człowieczej głowie

          patrząc na świat ludzi
          kamienie nie obrastają
          mchem - siwieją...


Więź
          szpitalne łóżko
          w nim kobieta
          o zamglonych z bólu oczach

          obok krzesło
          z przyrośniętą postacią
          córki
          wysysającej wzrokiem
          tamte cierpienie


***
      ludzka przestrzeń ograniczona lękiem a może tylko zmorą złych snów szuka szczeliny w murze niemocy by przecisnąć się do ciepła które wydziela radość - nawet cudza


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Krzyszof Salak

Zostaw mi

"Nigdy nie przychodzi do nas tyle doświadczeń, żebyśmy ich nie mogli unieść..."

Już pięć miesięcy leżę w łóżku. Na prawym boku. Tęsknie patrzę na złożony zakurzony wózek. Czy usiądę na nim? Długo leżę. Dużo myślę. Łóżko... Dzieją się w nim ważne rzeczy. W łóżku człowiek się rodzi, w łóżku cierpi i w łóżku umiera. W łóżku się urodziłam, w łóżku cierpię, więcej niż inni i w łóżku... W łóżku, uciekam we wspomnienia, przebiegłam całe życie ...................

Urodziłam się pod koniec wojny. Łóżko proste, drewniane, wiejskie. Na nim siennik wypychany słomą. Cichutko w nim leżałam. zaczęłam chodzić i mówić gdy skończyłam trzy lata. Byłam dziwnym dzieckiem... Z opowiadań mamy wiem, że nie miała braci i mnie czym wykarmić. Ojciec żołnierz do niewoli wzięty, pracował w kamieniołomach... Wrócił ....................

Po wojnie Rodzice przenieśli się, najpierw na ziemie odzyskane, gdzie urodziła się moja Siostra, a potem do prześlicznego miasta, najstarszego w Polsce. Tato, chłop z urodzenia, zmienił się w robotnika. Łóżko było już podwójne, małżeńskie , na wysoki połysk. W łóżkach sienniki wypchane słomą. Spaliśmy w nim wszyscy. Rodzice i dzieci. Cisnęliśmy się i gnietliśmy, W głowach i w nogach tego małżeńskiego łóżka ..................

Z dziwnego dziecka zmieniłam się w dziwną dziewczynkę. Nadal klepaliśmy biedę z nędzą, chociaż oboje Rodzice dużo i ciężko pracowali. Zima. Zimny pokój. Nasza dobra Mama, nagrzewała łóżko butelką z wrzątkiem. Do dziś pamiętam ciepło tej butelki ..............

Rozluźniło się nasze łóżko. Szerokie, jednakże ciasne. Najstarszy Brat wybrał się na uczelnię i już nie wrócił. Drugi Brat, starszy ode mnie o 10 lat, pracował nocami. w piekarni, cukierni. Rankiem budził Siostrę i mnie, celując w nas gorącymi, pachnącymi bułeczkami... My do szkoły, On do łóżka...............
Kiedy miałam 9 lat, Brat, ten od bułeczek, zaciągnął mnie do łóżka i zgwałcił... Wtedy niczego nie rozumiałam. Brat groził mi. Kazał milczeć. Czułam, że to coś złego... Tajemnicę tę zachowałam do dziś. Stałam się jeszcze bardziej dziwną dziewczynką i wstydziłam się............................... Były takie dni, których wstydziłam się jeszcze bardziej... Wracałam ze szkoły, moja Mama w łóżku, z charakterystycznymi rumieńcami. Mama piła... Tych dni nie było dużo, trzy, cztery, pięć w miesiącu. Tylko że cień tych dni wlókł się za mną długo. Najgorsze kiedy te dni zaczynały się w Wigilię, w Wielką Sobotę... Świąt nie było. Był smutek. I Tato smutny, przy stole, z opuszczoną głową i twarzą ukrytą w dużych spracowanych dłoniach. Małe, drobne wracałyśmy ze szkoły. Obiadu nie ma... Pranie tylko zaczęte. Kiedyś prało się na tarze. Bieliznę i pościel, gotowało w wielkim kotle. Albo 4 tony węgla. Na zimę. W koszykach ściągałyśmy go po schodach do piwnicy. Szybko, szybko żeby zdążyć przed nocą, przed powrotem Taty z pracy.
Tato w pracy. Kolęda. Mama w łóżku ze znamiennymi rumieńcami. wstyd przed księdzem... Mamę ukryłyśmy pod pierzyną. Spała. Łóżka nakryłyśmy narzutą, frędzle wygładziłyśmy i ze strachem przyjęłyśmy księdza... Gdzie alkohol, tam bieda i awantury... Gdyby nie te dni, to Mama była szczerozłotym człowiekiem... Pracowita, dobra, kochająca i kochana... Kochaliśmy Ją...................................................
Zamykałam się w sobie coraz bardziej. Żadnych koleżanek, żadnych kolegów. I do dziś nie wiem, czy oni mnie unikali, bo byłam ta gorsza; czy to ja z tym przygniatającym poczuciem wstydu, sama się odsuwałam. Nic nie pomogło to, że uczęszczałam do renomowanego Liceum S. Nazaretanek. Znały moją sytuację. Nie brały czesnego, a czasu i uwagi poświęcały jakby więcej niż innym uczennicom. Do dziś zachowałam Je we wdzięcznej pamięci................................................
Doroślałam. Nadal nie miałam koleżanek. Chłopców się bałam. Unikałam ich. A jednak spadła na mnie miłość. Miłość od pierwszego wejrzenia... Zaufałam pierwszej miłości. Oddałam się jej całkowicie. Duszą i ciałem. W łóżku... Następstwem tej pierwszej, wielkiej miłości była niechciana ciąża. Miłość mnie zostawiła. Wtedy panny z dzieckiem postrzegane były źle... Wtedy dozwolona była aborcja... Do dziś żałuję... Jak bardzo się okaleczyłam. Skrzywdziłam. Na całe życie. Przecież byłam dorosła. Pracowałam. To nic, ze jeszcze się uczyłam... Gdyby tak można cofnąć czas... Nie myślałam o małżeństwie, rodzinie... Mężczyzn unikałam jeszcze bardziej. Mówili o mnie - jakaś dziwna.............................
Mama przestała pić. zachorowała na schizofrenię. Cierpieliśmy razem z Nią... Wyłączony gaz. Pochowane wszystkie ostre narzędzia. Mama przeważnie w łóżku... Kiedy choroba się nasilała, zawoziłam Ją do szpitala, gdzie zakratowane okna. Szpital w innej miejscowości... Tylko w niedziele Ją odwiedzałam, na zmianę z Tatą. Bracia i Siostra ułożyli sobie życie... Niedziela (wtedy sobót wolnych nie było), przyjechałam do Mamy. Siedziała w łóżku z podkurczonymi nogami. Niewidzący wzrok utkwiony miała w jeden punkt. Nie poznała mnie. Rozpłakałam się...
Zachorował mój tato. Chorował krótko. Umarł w małżeńskim łożu. Cicho żył. Cicho umarł. jego ostatnim słowem było moje imię. Zostałam z rozpaczą i Mamą schizofreniczką..................... W trzy dni po tym najtrudniejszym dla mnie dniu, umarła Mama. Nie wiedziała, że umiera. Nie pożegnała się. Jej cierpienie się skończyło... Dwie najbliższe osoby straciłam niemal jednocześnie. Chciałam, tak chciałam, żeby w tym łóżku byli. To nic, że chorzy, w łóżku... Żeby tylko byli. Długo nie mogłam z tą stratą się pogodzić........................................................
Los, może Bóg, zabrał mi najukochańszych Rodziców, by za niedługi czas, na mojej pokręconej drodze, postawić człowieka... Człowieka, który mnie zauroczył, zaczarował, uwiódł... Uwiódł wiedzą, osobowością, rozlicznymi talentami... Starszy ode mnie, dużo. Nosił na rękach aż do końca. Poza mną świata nie widział... Kochał mnie i mówił o tym, Każdego dnia, co godzinę i częściej, słyszałam kocham cię. Całe 17 lat... To była dziwna miłość... Wymagająca. Sobie i mnie, stawiał wysoką poprzeczkę. Kiedy nie mogłam sprostać, bił mnie... Bił mnie w łóżku. w łóżku mnie kochał. W tym dziwnym małżeństwie było więcej miłości niż udręki... Byliśmy bardzo szczęśliwi... Naszym wysłużonym kajakiem spłynęliśmy wszystkie jeziora, rzeki i rzeczki... Żeglowaliśmy po morzu... Przeszliśmy wszystkie górskie szlaki... Szybowaliśmy po niebie... Zimą narty... Wieczorami zapalał świece, delikatnie brał skrzypce i grał. Dla mnie... Niepotrzebny był nam TV, radio... Mieliśmy książki, nasze rozmowy, siebie... W jednym momencie nasze szczęście prysło.........................
Budowaliśmy dom. Spadły na mnie ciężkie drewniane bele. Leciałam w głęboki tunel. Do bardzo jasnego światła... To już koniec, pomyślałam. Straciłam przytomność.......................................................
W szpitalu wybudzałam się z narkozy. Uraz kręgosłupa, paraliż, operacja, wózek inwalidzki... Leżałam jak kłoda, w kale, moczu... I tak nic nie czułam. Czułam tylko straszliwy ból... Nie mogłam nic... Nie chciałam tak żyć. Zbierałam tabletki... Uratował mnie Mąż. Od mojego łóżka nie odstępował na krok... Minęło pół roku. Przewieziono mnie do Konstancina, gdzie przeleżałam cały rok. Tam pierwszy raz w łóżku usiadłam. Tam pierwszy raz usiadłam w wózku... Rehabilitowano mnie. Zawsze przy mnie Mąż... Zaczęłam godzić się z tym życiem. Wózek, ból, noce bezsenne, kłopoty z fizjologią... Zaczęłam się godzić... Mąż się nie godził. Na krótko wróciłam do macierzystego szpitala w Warszawie, by na rok wylądować - leciałam sanitarnym samolotem - w szpitalu wrocławskim. Przez ten rok zaciekle zmagałam się z moją ograniczonością. Ćwiczyłam aż do bólu głowy, do zawrotów głowy, do torsji... Dla Męża. I dla siebie. Teraz sama stawiałam sobie wysoką poprzeczkę. Tak ostro ćwiczyłam w szpitalu a potem w sanatorium, że z żebra osunął się jeden z prętów Harringhtona... No i jeszcze zainfekowali mnie gronkowcem. Złocistym........................
Wróciłam do mojego szpitala, na moją ortopedię. Druga operacja na kręgosłupie. Wyjęto pręty, już nie byłam dziwacznie usztywniona. W łóżku mogłam się skulić. Jak kiedyś... Nogi, jedną, potem drugą, podciągałam rękoma. Takie bezwładne, bezradne, układałam ostrożnie...
Z ortopedii przeniesiono mnie do innej kliniki. Tam przeszłam cztery operacje. Każda z powikłaniami. drobna bakteria spowodowała, że w klinice przeleżałam cały rok........................................
Tyle lat w szpitalnym łóżku... Zapomniałam o domu. Bałam się tam wrócić... Polecieliśmy na dalszą rehabilitację, do znanego mi już sanatorium. Ten sam pokój. To samo łóżko. Drugie zajmował Mąż. Te same ćwiczenia i zabiegi. Ból się zmniejszył. Z każdym miesiącem stawałam się sprawniejsza...
W czasie drugiego turnusu, wieczorem, Mąż nagle umiera... Wylew do mózgu. Umiera w moich ramionach, kochając się ze mną w sanatoryjnym łóżku. Umarł tak, jak sobie wymarzył... Płakałam... Byłam przerażona, straszliwie opuszczona... Byłam, ale mnie nie było... Męża w jego ostatnią drogę nie odprowadziłam. Po tych ostatnich operacjach byłam w pozycji leżącej. W łóżku. Sama. Wcześniej mówił mi, że gdy odejdzie, będę uśmiechać się do naszych wspomnień... Teraz się uśmiecham..................
W łóżku. Sama. Nie znałam nikogo. Nie chciałam - do domu starców... Sprzedałam działkę z zaczętą budową i drewno... Przychodzili ludzie. Pomagali. Za wszystko musiałam płacić. Ta pomoc bywała gorzka... Wpadłam w depresję. Znalazłam się w szpitalu. W łóżku. Tępo patrzyłam w sufit.................. Wróciłam do domu. Dom był pusty. Wszystko mi ukradziono. Uwięziona na pierwszym piętrze, całkowicie zdana na łaskę innych ludzi. z wielkim wysiłkiem, uczyłam się nowego życia, na wózku, z tymi wszystkimi dolegliwościami... Bez Męża................................... 
Znów wpadłam w depresję. znów w łóżku szpitalnym... Odwiedził mnie stary proboszcz... już wcześniej, do tych wszystkich łóżek, w których cierpiałam, w których wegetowałam, przychodzili księża, psychologowie, wolontariusze... Mówili - z Bogiem łatwiej... Odpowiedziałam - nie. Za czymś tęskniłam... Musiałam dojrzeć. I przyszedł stary Proboszcz. Staremu Proboszczowi opowiedziałam całe moje życie. Dłużej niż tu na tych kartach... Opowiadając zalewałam się łzami... Pościel i wyszarzała sutanna Proboszcza były mokre od łez... Stary Proboszcz przytulił mnie... Spadła na mnie wiara... Narodziłam się na nowo. Zmieniłam się. Zapomniałam o sobie. Przyjazna wszystkim i wszystkiemu. W duszy spokój... Serce przepełnione wdzięcznością i miłością......................................
Wróciłam do domu. Na moje życie patrzyłam inaczej. Siłę czerpałam z wiary, modlitwy... Z pomocą przychodzili nieliczni. Ci najwierniejsi. Najbardziej oddanym okazał się Zbigniew, kilkuletni już wdowiec. Podał mi kolację do łóżka. Usiadł przy łóżku, oświadczył się... To nic, że starszy o 15 lat... Zgodziłam się. Musiałam. Zaufałam. z czasem pokochałam. Dodam jeszcze, że suknie do ślubu uszyłam sama.................
Chwyciłam rogate życie - za rogi... Powoli, bardzo powoli uczyłam się w miarę normalnie żyć. Żyłam intensywnie, jednakże w ciągu dnia musiałam kłaść się na kanapę, by dać odpocząć nękającym mnie, wciąż i wciąż, odleżynom... Zbigniew nigdy nie powiedział kocham... Miłość widziałam w Jego oczach, Jego pomocnych rękach, w Jego czynach................................
Odezwało się moje włóczęgostwo... Z bólem, ceratkami, podkładami i pieluchami - po Europie podróżowaliśmy. Samochód był też sypialnią, jadalnią i łazienką... tak było przez cztery lata. Potem kupiliśmy działkę przy lesie i jeziorze i pieska ze schroniska... Na działce, chałupka z kontenera, winoroślą zarośnięta... Nasze miejsce... Każdego roku, wszystkie letnie miesiące, spędzaliśmy na działce. We trójkę. Tam byliśmy bardzo szczęśliwi... Mój las... Rano rosa na konwaliach, poziomkach, jagodach. Później pajęczyna utkana misternie... Aż szkoda niszczyć, ale tak chciałam do urodziwego borowika... I jezioro z ciepłą woda... Dowoli mogłam leżeć na jego środku... Odpoczywały moje nogi bolące, obolałe ręce................................
Jak ptaki - na zimę, wracaliśmy do ciepłego domu. Gdzie też szczęście............................ Nasze szczęście burzyły operacje... Znów w łóżku. A to kamienie w nerce. Kolejna operacja, cięższa, usunięto i nerkę. Mąż stał przy łóżku... Nie mówił kocham... Ale płakał..............
Razem płakaliśmy, gdy odszedł od nas, nasz najwierniejszy przyjaciel, Kajtek... Kochał nas przez osiem lat, z wzajemnością... Miejsce Kajtka zajął Gacek, też ze schroniska... Na działce, w tym najcudowniejszym miejscu, był tylko raz. Dla nas wszystkich, to był ostatni raz..............................
Po świętach położyłam się do szpitala. Operacja. Dwa miesiące leżenia w łóżku. Dolegliwość nawrotowa, tak będzie już do końca życia....................................... Pośpiesznie wracałam do domu, bo rozchorował się mój Mąż... Zawał. Lekarze - "odzyskali" Go. Nazbierał sobie tych chorób... I wyrok. Nowotwór w płucach, z przerzutami na węzły chłonne. Nie wiem, czy nie chciał tego wyroku przyjąć, czy do końca się nie domyślał... Żadnego ratunku... Żadnego. Ja wiedziałam... Co czułam, nie potrafię opowiedzieć... Sześć miesięcy co dnia odwiedzałam, zwoziłam dietetyczne posiłki, pielęgnowałam... Trzymałam za rękę... Jak tu rozmawiać, patrzeć w oczy. Jak trudno udawać, ze nie ma żadnego guza...............................
Pani ordynator, kilkakrotnie mówiła - nie da pani sobie rady... Chcą Męża przewieźć do hospicjum... Nie zgodziłam się. 10 października 2002 r. do domu przywiozłam Męża, cień człowieka... Nasze mieszkanie stało się domowym hospicjum. Opatrywałam odleżyny, robiłam kleksany, podawałam leki, insulinę... Włączałam koncentrator tlenu, gdy miał trudności z oddychaniem. Przyrządzałam posiłki dla cukrzyka, pilnowałam godzin, karmiłam i straszliwie się bałam... W czasie tych wszystkich zabiegów pielęgnacyjnych, nieustannie się modliłam... Już nie o zdrowie... Już nie... Wiedziałam, że dni już policzone... Nieustannie się modliłam... O lekką śmierć... Strach... Paraliżujący strach. Nie mogłam jeść. Nie mogłam spać. Bałam się. Bałam się, że mąż będzie się dusił, będzie cierpiał... A ja tego nie udźwignę.....................................
Trzecią już noc czuwałam przy Mężu. 10 listopada nie przyjmował posiłków, leków, nie zdzierał pampersów... Nie chciał rozmawiać... Leżałam przy Nim. Gwałtownie wymachiwał ręką, jakby walczył z niewidzialnymi mocami... Mocno ściskałam tę rękę... Nasze dłonie splecione różańcem... Żarliwie się modliłam. Odmawiałam Koronkę do Bożego Miłosierdzia... Mąż lekko przechylił głowę. Zasnął... Nie usłyszałam ostatniego tchnienia... Odszedł cichutko... Odszedł w Godzinie Miłosierdzia... Nie płakałam... Z bólu skamieniałam... Mocno w Niego wtulona, leżałam tak... Nie wiem jak długo... Nie wierzyłam... Byłam, ale mnie nie było........................................ Przyjechało pogotowie... Potem pracownicy zakładu pogrzebowego. Ostatni raz Męża pożegnałam .............
Wynosili mojego Męża... W czarnej folii, z długim suwakiem... Kurczowo chwyciłam za nosze, czarną folię... Jego... Zatrzymać... Zatrzymać........................... Śmierć bliskiego, to najstraszniejsza rzecz, jaka może spotkać człowieka... Odprowadziłam Męża w Jego ostatnią drogę... Nie lubił gdy płakałam. Bezgłośnie przy grobie łkałam. Do ostatniej chwili mocno tuliłam się do trumny... Do Niego...
Wiem, że nikt i nic nie pomoże mi, uporać się z tym co się stało. Z nieodwracalnością losu uporać się muszę sama... Żyję na krawędzi... Nie wiem, czy żyję...................... Zabrali mnie do szpitala. operacja, jak co roku, te same powikłania... Po dwóch miesiącach wypisali mnie do pustego domu... Na jednym boku leżę już szósty miesiąc... powolutku się goję. Może zagoję się do następnej operacji, a może nie............................. Mam dużo czasu... Leżę. Rozmyślam. Modlę się za moich Bliskich, Rodziców, Brata, obu Mężów... Bóg wszystkich ich zabrał... Nie mam kogo kochać... A we mnie tyle miłości... Jak żyć bez miłości...? Życie takie kruche... Tak szybko przemija... Ile mi zostało...?
Od wypadku minęło dwadzieścia lat... z tego pięć lat spędziłam w szpitalnym łóżku... Na prawym boku. O tym co przeżyłam w tym łóżku, nie chcę mówić... Chcę zapomnieć... Cóż to jest, te sześć miesięcy... Moje myśli, głośniejsze od słów... Tęsknie patrzę na złożony, zakurzony wózek... Od dwóch lat mieszkam na parterze. Mam ogródek. Mam podjazd. I mam nadzieję... I marzenia... Żyję więc... Nic nie mija, jeśli zostają wspomnienia...
Jeżeli usiądę na wózek, to będę "chodziła" do pobliskiego hospicjum... Do tych opuszczonych... Będę podawać herbatę, karmić, poprawiać poduszkę... Będę ocierać zimny pot z czoła, trzymać za rękę... Będę Ich kochać... Mówić o Bożym Miłosierdziu... Będę z Nimi w tym najważniejszym momencie życie..........................


powrót do spisu treści


Łucja Gocek

Szpitalny spadek

          Oko dnia ostrożnie unosi powiekę
          łza słońca kapie w marudzący ból

          Próbuję go uśpić zielona kapsułką
          przedrzeć się przez zasieki lekarskiej diagnozy
          wbrew ustawionym gęsto znakom "stop"

          Wiosna zieloną liturgię odprawia za szpitalnym oknem
          zapach pampersów miesza się
          z kadzidłem bzów, w respiratorze lekko oddychają wiersze
          lecz głuchoniema ręka nie podnosi słów
          U wezgłowia czujny strach waruje
          w kieszonkę jutra wkłada czarne telegramy
          ołtarze maja przykrywają w mroku krochmalonym snem

          Nagle z sąsiedniej sali jak kanonada w ślepy wymierzona los
          naciera zuchwale: Cała naprzód! czas już ruszyć tyłki!
          To Rafał w głos oswaja swe kule
          i nieproszony kuśtyka niezgrabnie w wiersza długi wers
          Po chwili już przy moim łóżku
          zręcznym dowcipem osusza mi twarz i napomina:
          "Cała naprzód!" to nasze drugie "Ojcze nasz"

          Odtąd ubiera niepokoje w różowe sukienki
          myję zęby uśmiechem, czeszę gładko kędzierzawy strach
          stromym schodom zwątpień mówię: "ja nie tędy"
          windą nadziei wjeżdżam w czeluść dnia

          Rafał umarł piątego sierpnia
          za oknem pienił się świergot jaskółek
          ktoś z rodziny zabrał drobiazgi i kule
          "Cała naprzód!" przypadło mnie


Być
          Gubić, znajdywać, bić, przyjmować ciosy,
          w brzuchu sytym głody w świat nieść coraz większe,
          warownie niezdobyte ludzkich szczęść i nieszczęść
          burzyć białym wierszem... Być. Gdziekolwiek - być.

          Bezdomność swoją z wygodnych pokoi
          zaprosić pod dach słowa ludziom gościnnego,
          które z kolebki języka wychylić się boi, spowite
          w ciasny kokon nieufności.

          Z nieba nad domem wyrwać cierń, niech dnieje,
          niech się przejrzyste staną cisza, śmiech
          i łza. Przetrzeć szkła krótkowzrocznego dzisiaj,
          by także w tym, co przed, rozpoznać swoje "ja".


powrót do spisu treści


Maksymilian Kozłowski

Mocarz

Jurek Kotwas syknął z bólu. Przystanął. Nie może wędrować dalej. Musi zatrzymać się. Nie powinien postąpić ani jednego kroku więcej. Inaczej ból będzie się rozprzestrzeniał. Zaistnieje w każdym najmniejszym zakątku ciała. Znał takie ujemne zjawiska ogarniające bólem jego ciało. Trzeba przeczekać, wsłuchać się w podnoszącą się falę, co pragnie rozszarpać ciszę królującą w żyłach, mięśniach, kolanach, w stawach i w kręgosłupie. Jak przystanie to fala ta niegodna ucichnie, rozpłynie się, załamie się niczym fala morska, która po osiągnięciu swego apogeum, spada gwałtownie w dół i pokornie rozpływa się po plaży i jedynie niewielkie plamy białej piany pozostają na piasku morskim. I to tylko na krótką chwilę i znikają złudnie jakby bezpowrotnie i króluje spokój. Taki spokój wiele a wiele znaczy. Przede wszystkim jest to powrót do licznych zajęć, których Kotwasowi nie brakuje i ma ich coraz więcej. I tak być powinno. I one wymagają stanu, kiedy nie ma tych wnoszących się w górę i w górę fal bólu. Toń jego ciała ma być ugładzona niczym jezioro przed wschodem słońca albo jak morze przed nastaniem nocy. I ten stan ma sięgać najgłębszych głębin wnętrza Kotwasa, wszędzie i w sercu i w duszy. On jest powszechnie uważany za człowieka szczególnego. On takiego miana nie obierał. Uczyniono to bez jego wiedzy. W swoim przekonaniu był jak inni, może z wieloma niedyspozycjami ciała. On ich nie ukrywał. Mówił o nich chętnie, kiedy mógł mówić i jeśli go słuchano. Z tym słuchaniem było różnie, przeróżnie. Pamięta, goszczono go na przyjęciu rodzinnym. Opowiadał o swoim zdrowiu. Był oto zapytany i była to chwila, że wysławiał się poprawnie bez śladu zanikania mowy, jąkania się lub bełkotania lub pokazywania wszystkiego gestami, bo i takie chwile miewał aż do zamilczenia nagłego jakby noc nagle go objęła w tajemne jakieś władanie. Był pełen niespotykanego animuszu. I takie stany były u Kotwasa, chociaż bywało ich mniej. Życzyłby ich sobie o wiele więcej. Opowiadał, a wszyscy skrzętnie słuchali. Tak przynajmniej wydawało się Jurkowi. Dopytywali się i o szczegóły. A miał niezmiernie wiele a wiele do opowiadania. I to, że ostatnio wcale nie sypia i tylko oczekuje świtu. I nawet często nocą podchodzi do okna, aby nie przegapić pierwszych promieni słońca, które tak z lekkością ptaka w locie pną się na niebo. On spostrzeże każdy odruch świetlny wydostający się z głębi ziemi zanim olbrzymia czerwona dynia słoneczna oderwie się od skraju horyzontu.
- Mógłbyś Jurek, budzić okolicę ze snu !
- Taki dobosz poranny !
Podziwiali i było Kotwasowi nadzwyczajnie przyjemnie. Ale kiedy snuł żalące opowieści to posłuchu było mniej. Ale opowiadający nie spostrzegł braku zainteresowania, które istniało w mniejszym niż uprzednio stopniu. Przestali się dopytywać. Ktoś jedynie westchnął:
- Tyle nieszczęścia..
I pochyleni nad talerzami, zajęci wspaniałościami suto doniesionymi z kuchni, konsumowali bigosy i sałatki nadzwyczaj gorliwie. Przypadłości chorobowe nawiedzające Kotwasa nie były rzecz jasna godne uwagi. A opowiadający znajdował się w niebywałej formie życiowej i snuł dalej chorobowe opowieści. A wiele miał dalej do opowiedzenia, że ostatnio, może dlatego, że oko lewe jego reaguje jedynie na światło to traci nagle niespodziewanie orientację i nie wie jak przejść przez ulicę albo nie potrafi w korytarzu trafić we właściwe drzwi. I ta nowobudząca się w nim niespodziewanie zmora zaskakuje go nieraz zdradliwie w niespotykanym momencie. A prawe oko ma poważne ograniczenia pola widzenia. Człowiek od natury i tak ma mniejsze pole widzenia od innych stworzeń. Bywają istoty w przyrodzie ,że mogą spoglądać wokoło siebie. Człowiek nie jest w stanie to uczynić. A gdy ma ograniczone pole widzenia to już dobrze nie jest. Musi uważać na każdy krok. Tylko brzęk noży i widelców towarzyszył słowom Jurka. On otworzył się, nie ukrywał niczego. Zamilkł, ale to dlatego, że i on uległ apetycznie patrzącej z półmiska parówce indyczej. Było późno po zakończonym przyjęciu. Zaproponowano Jurkowi pozostanie na noc. Przyjął ten fakt z radością. Te jedyne cząstkowe nieomal prawe oko z trudem radziło sobie z maszerowaniem nawet po oświetlonych ulicach. Nie wszędzie światło władało chodnikiem ulicznym. Przechodzenie przez półmrok Jurkowi sprawiało trudność. Nagle znajdował się w jeszcze większej matni mroku zwielokrotnionej przez jakieś tam czynniki nie mogące dostosować jego źrenicy do powstałej sytuacji. Następnego dnia ku jego zdziwieniu, że z powstałego nagłego wrażenia nie mógł wydobyć z siebie słowa, a może i z lęku, że nie potrafi się sprzeciwić , poproszono go, aby towarzyszył Mariuszowi w pójściu do przedszkola. Mariusz to mądry chłopaczek. Tylko konieczne jest towarzystwo dorosłego człowieka przy przejściu przez ulicę. Tylko jedna taka ważna jest na trasie przemarszu. Przecież, on ma wolny czas, nie pracuje, może takie zadanie wykonać. Gorączka buchnęła w sercu Jurka. Tutaj trzeba być mocarnym człowiekiem, aby z takim brzdącem iść ulicą. Kierowcy ze swoimi samochodami to święte krowy indyjskie. Nie szanują ani siebie, ani pieszych. Jeden z nich ostatnio chciał najechać na Jurka na chodniku i to z tyłu. Jurek słysząc podejrzany szmer za sobą odskoczył w ostatnim ułamku sekundy. Dobrze, że posiada dobry słuch. Kierowca dziwił się, że Jurek z przerażenia wrzeszczał. Jest cały i zdrowy i krzyczy na całą ulicę. Kierowca na koniec niemiłego zdarzenia spojrzał na Jurka groźnie i odjechał. Ostrożność obecnie jest konieczna na dwanaście fajerek i nie ma mowy o żadnej taryfie ulgowej. Zażalenia na nieprawidłową jazdę można wnosić i do sfer niebiańskich, ale tam wokanda jest przeładowana i to sprawami większego kalibru. Na takie bieżące występki brak już jest czasu. A przygana byłaby tutaj pożądana. Musi Jurek posiadać oczy trzmiela, aby sprostać takiemu zadaniu. Brzdąc jest żywym chłopczykiem. Nogami macha jak koliber skrzydełkami. Nie zdążył przytaknąć ani zaprzeczyć. Nazajutrz o poranku jakby wszystkich z domu wymiotło. Może usłyszano przed chwilą ostrzeżenie przed trzęsieniem ziemi i każdy ratował się ucieczką. Wokoło królowała cisza. Pustka, głucho i tylko Mariusz był wpatrzony w swego przewodnika z uległością w oczach. Na pewno była to uległość zdradliwa aż do momentu, kiedy rozwinie skrzydła do lotu. Jurek Kotwas nie powiedział o zjawisku zasadniczym jego zdrowia. Była to jego podstawowa choroba. Mieszkała ona w mózgu. A zgodnie z opinią małej nadmorskiej mieściny, zresztą nie tylko tak jest tutaj. Tak na ogół jest wszędzie. Jeśli ktoś ma cosik z główką. Bez względu na schorzenie chorobowe wszystko ma w tym przypadku jedną nazwę - ma zerwane klapki pod daszkiem - i taki ma żółte papiery. Nikt takich papierów nie widział. Ale takie były i każdy był gotów złożyć przysięgę, że one istnieją. Jurek Kotwas miał szczególną głowę. I dlatego był szczególnym człowiekiem, nie innym, ale szczególnym. Płaty mózgowe posiadał nadzwyczaj szczególne. Raz one iskrzyły nadmiernie, innym razem mniej. A w okresie iskrzenia się, tak bywało porażały się od wielkiej gorączki, że głowa Jurka płonęła ogniem. I noga , i ręka odmawiały Jurkowi posłuszeństwa. Nie mógł rozsądnie mówić, bełkotał, pragnął mówić zrozumiale, ale słów nie było. Lekarze zrezygnowali z dociekania przyczyn i bezradnie rozkładali ręce. Dopóki dorastał rodzice Jurka to i owszem jeździli tu i tam do wybitnych i nie wybitnych znawców sztuki medycznej. W miarę lat zainteresowanie Jurkiem gasło. A lekarze na widok Jurka od razu brali do ręki przyrządy do pisania i wypisywali recepty na medykamenty. I one były często symboliczne . Takie jedynie w celu uspokojenia pacjenta albo i dla wzbudzenia kolejnej nadziei, że wreszcie coś odmieni się na lepsze. Nic nie zmieniło się i nieszczęsna głowa Jurka była niezmienna i można powiedzieć , że całkowicie konserwatywna i nie pragnęła żadnej zmiany. Zaskakiwała swojego właściciela niegodnymi poczynaniami. Otoczenie także nie mogło takiego stanu rzeczy pojąć. Te niezrównoważone płaty mózgowe od zarania dziecięcych lat niemile sobie poczynały. Mówił pięknie słowo - mama - aby po chwili uparcie powtarzać - mara ,mara - oznaczało to w ustach Jurka to samo ku zmartwieniu rodziców. W naukach szkolnych nie było także najlepiej. Był przepychany pomiędzy szkołą powszechną a szkołą życia. Przepychanka trwała wiele lat. Jednego dnia czytał i pisał niczym dobrze zapowiadający się pisarz, a następnego dnia nie potrafił narysować koła i nie mówił żadnego zrozumiałego słowa. I nie ukończył żadnej ze szkół. Jakiś czas pracował. Zadziwiał majstra każdą znajomością czynności montażowych przy składaniu finalnego produktu, aby w następnej godzinie walić młotkiem raz za razem po zmontowanym meblu. I tak kariera zawodowa Jurka nie mogła się realizować z nie jego rzecz jasna winy. To nie była okoliczność łagodząca. Nie mógł takich nowin oznajmić i teraz musi wykonać zadanie ponad swoje możliwości. To, co dla innych jest prychnięciem z nosa jedynie, ale dla niego mozołem i ryzykiem. A co uczyni jak najdzie go ból na środku jezdni. Po prostu katastrofa i malec może wpaść pod samochód.
- Czy idziemy, wujku?- spytał Mariusz.
- Tak - przytaknął Jurek. Zacisnął zęby. Jak przypłynie ból, nie podda się. Musi pokonać samego siebie. Człowiek staje się prawdziwie człowiekiem kiedy nie poddaje się słabościom ciała i duszy. Ciało musi walczyć i dusza musi taką walkę wspierać.
- Idziemy. Tylko jak wujek przystanie na chwilę. Nie uciekaj. Trwaj przy wujku. Zgoda!
- Zgoda!- przytaknął Mariusz. Ruszył potulnym kroczkiem tuż przy Jurku. Może coś wiedział o Jurku, że Jurek jest człowiekiem w tej miejscowości szczególnym i otrzymał specjalne przykazanie o podporządkowaniu się. Mariusz szedł posłusznie. Najbardziej ruchliwa ulica miasteczka była już w zasięgu idących. Tylko nie teraz te feralne poruszenia w mózgu Jurka. Coś zawirowało pod czaszką Jurka. Przycisnął Mariusza mocniej do siebie. Przystanął. Ból nie rozlał się burzliwą fala. Przyczajony ćmił się jednak nadal. Przeszli szybko ulicę. Tak nakazał prowadzący. Budynek przedszkola był tuż, tuż. Jurek zwolnił uścisk ręki Mariusza. Ten pobiegł w otwarte drzwi. Mariusz jeszcze obejrzał się. W podziękowaniu błysnął promiennym uśmiechem w stronę Jurka. Jurek już o tym nie wiedział. Płaty mózgowe zaiskrzyły się mnóstwem błądzących prądów różnie nazywanych przez znawców wysokiej i niskiej rangi. Tego chaosu Jurek nie był już w stanie przetrzymać. Zwalił się jak długi na pobliską uliczną ławkę.
- Pijak ! - syczeli przez zęby przechodnie.
- Odprowadzi taki zwyrodnialec dziecko do przedszkola i na oczach dzieci upija się ! Ohyda! - dolewali złośliwcy jeszcze mocniej. Kotwas bełkotał niezrozumiale. Mimo takiego stanu Kotwas w tym niespotykanym harmidrze swojego ciała odczuwał niebywałą satysfakcję. On spełnił polecenie dla niego dotąd niewykonalne. Tak mniemał, a jest przeciwnie. On jest mocny, on jest mocarny. Organizm Jurka uspokoił się, przycichł. Jurek powstał z ławki. On wygrał. I tak teraz będzie. Kotwas mieszkał w mieścinie, gdzie było jedno arcyważne skrzyżowanie ulic. Była to nadmorska miejscowość. Na tym skrzyżowaniu, przeważnie przyjezdni, mylili się jak iść na plażę ku morzu lub do urzędu gminnego albo do lekarza urzędującego w przychodni. Jurek Kotwas postanowił na tym skrzyżowaniu pełnić dyżur, skoro już nie pragną jego pracy w fabryce meblowej, ponieważ raz jest dobrym pracownikiem, aby w tej samej godzinie przemienić się w coś przeciwnego, po prostu w niszczyciela tego wszystkiego, co stworzył na początku tej samej godziny. Będzie udzielał pomocy ludziom błądzącym w jego miasteczku. A jak będzie go gnębić jego choroba to przysiądzie na krzesełku przed sklepem, które dobrotliwie wystawiła Matylda, co to niedawno urodziła trzeciego synka i często biegała ze sklepu do domu, aby podkarmić niemowlaka. Czyniła to ukradkiem przed właścicielem sklepu. Mógłby ją za to zwolnić z pracy. A malutki Jasieniek nie uznawał takich nowożytnych zwyczajów i krzyczał na swoją matkę bezlitośnie żądając karmienia. Matylda pewnego razu załamywała z rozpaczy ręce. Miała nastąpić dostawa towaru, a tu zbliżała się pora karmienia. Podbiegła Do Jurka. A ten leżał bezwładnie na ławce. Nie upił się. Była o tym przekonana. Jurek będąc na dyżurze odmawiał nawet szklaneczki piwa. Jak praca to praca, on na tym skrzyżowaniu pracował.
- Co z panem, panie Jurek! Wzywać pogotowie !?- była w rozterce, sklep, synek, chory Jurek, ma jakiś atak.
Kotwas ocknął się. Nie zdziwiony swoim stanem.
- O co chodzi, pani Matyldo, pani?
- Wzywać pogotowie ?
- Nie trzeba, tak już jest ze mną. Już jest dobrze. Pomogłem pięciu turystom powędrować nad morze. To mnie zmęczyło. Widzi pani...
Nie pozwoliła dokończyć. Tłumaczyła, że niech odbierze dostawę towaru. Konwojenci to dobrzy ludzie. Oni wiedzą, że ona biegnąć musi do Jasia swojego. Sklep na chwilę będzie zamknięty z przodu. To dobrze, bo na przyjęcie towaru to jest dozwolone przez właściciela przy obsłudze jednoosobowej. Niech przyjmie dostawę. Konwojenci Jurka przecież znają.
- Dobrze- rzekł Jurek z poczuciem dumy. Jakże byli w błędzie ci, co zwolnili Jurka z pracy. On tak wiele potrafi. Matylda pobiegła chyżo do synka. Konwojenci przyjęli chwilową pracę Jurka przy pilnowaniu sklepu tak jakby był stałym tutaj pracownikiem. Towar był przyjęty prawidłowo. Matylda była zachwycona, że dokładnie przyjął ilość przyjmowanego towaru. Nie spodziewała się złego wyniku. Konwojenci wiedzieli o jej sytuacji z właścicielem. Nie mogli publicznie za nią się ujmować. Mogli jej pomagać w pracy. Teraz właściciel jest pierwszy po Bogu i co najgorsze nieraz i przewyższać stara się i Boga. Nie można narażać się takiemu. Matylda przez chwilę zastanawiała się nad tym, aby do dorywczych prac nie zatrudnić Jurka. Zaniechała takiej myśli. Właściciel byłby obrażony taką propozycją. Przecież Jurka szarpią nieznane jakieś duchy. Wcisnęła Jurkowi dwie puszki piwa i Jurek powrócił do swoich obowiązków na skrzyżowaniu ulic. Właśnie zbliżał się młody mężczyzna poruszający się z mozołem na kulach inwalidzkich. Szedł w kierunku morza. Jurek podparł go swoim silnym ramieniem. Szli razem wytrwale. Jak przypłynie Jurka tajemna fala bólu, przystanie. Idący z nim, zrozumie Jurka, bo są sobie równi i mocarni, panującymi nad swoimi dolegliwościami ciała. Oni potrafią nawzajem zrozumieć siebie. Są sobie równi, bo tak jest między mocarzami.


powrót do spisu treści


Janusz Grabias

Dziadek

          Stary dziadek z kijem sękatym
          Wędruje przez świat
          Z nim wichry, burze...
          Głód to jego brat!

          Mija pola, pełne chabrów
          Maków czerwone - łany
          Wierzby wołają do siebie
          A skowronek w tany...

          Księżyc szalony skoczył na chmurę
          Ciepło paruje ze stogu siana
          Przyroda woła starego dziadka
          Zapada noc taka kochana!

          O takim sobie - "Dziadku"


"Doktor"

          Wielu ich jest mój przyjacielu
          Znam jedną taką szpakowatą
          Od wielu lat pisze recepty
              na życie
          Ufam jej całkowicie!
          Wiedza to dużo - jest jeszcze wiele
          Rzeczy, których nie da się
              zdefiniować
          Trzeba tylko żałować,
              tak późno
          Spotkałem ją na swej drodze
          Dalej tylko z nią mogę...

          Smutno jest gdy człowiek

              nie poznaje
                człowieka
          Doktora sumienia i duszy
          Pokornie schylam się
              tuląc uszy...

          Pani dr Tomerowej


* * *

          Wiem co to znaczy tęsknić do Was
          Liczę dziś dni, godziny
          Marzę o ustach mojej dziewczyny
          Szczęście i miłość jest dla nas...

          Tutaj jest nawet wesoło
          Was tylko nie ma ze mną
          Las szumi pieśnią wokoło
          Fale w jeziorze do brzegu mkną...

          Niedługo będę z Wami...
          Będziemy razem szli przez miasto
          Na pewno wiem, my się kochamy
          Za ręce chwycimy się ciasno...

          Nowy dzień już się zaczyna
          Wiem, Jolka to moja dziewczyna
          Robert, także, moja kruszyna
          Aza, Robert, Jola - Rodzina...!


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Helena Łącka

Los człowieka

          Ból narodzin
          Niepokój dojrzewania
          Chaos młodości

          Strach starości
          Cierpienie umierania
          A później nicość, ciemność
          Marazm nieznanego
          Bez nadziei na raj
          Lub ciekawe piekło

          Powiedz dlaczego każdy
          Chce oszukać śmierć
          Czepiając się życia?
          Choćby ono było koszmarem
          Lesze to niż nicość!


powrót do spisu treści

wyróżnienie w 10 konkursie literackim

Agnieszka Moniak

Krzyk cierpiących

          Odebrano im nadzieję,
          odebrano wszelką radość,
          nakarmiono krzywdą, bólem,
          pozwolono żmii zabić.

          I oddano ciała ogniu,
          by obrócić w proch historii.
          Zbudowano dom zagłady
          podzielony korytarzem
          gdzie ogrodem drut kolczasty,
          wzbogacony kwiatem krzyża.

          A wśród nich usłyszysz głosy,
          głosy dusz tam śpiewających.
          A ów śpiew jest ich wołaniem,
          a ów śpiew jest krzykiem pomsty.


Inny

          Świat kazał Ci zapłacić
          Za Twoją inność
          Zmienili Twoje ciało
          Obrzucili drwiną
          Umarłeś na krzyżu
          Za swoją niewinność


".............."

          Prosił o miłość - otrzymał nienawiść,
          prosił o litość - widział w oczach zawiść,
          przełknął gorycz wiedząc - co Go czeka,
          przyjął śmierć z pokorą z miernych rąk......... człowieka.


powrót do spisu treści


WSPOMNIENIA...

Odeszli...
WSPOMNIENIA...

JERZY SZINDLER

Z zawodu technik geodeta. Przez 15 lat był prezesem grupy plastyków amatorów Forma przy Klubie Paleta. Od 1981 roku był członkiem, współzałożycielem, wiceprezesem oraz wieloletnim prezesem Stowarzyszenia Plastyków Nieprofesjonalnych Ziemi Krakowskiej.
Uprawiał malarstwo olejne, akwarelowe oraz rysunek. O motywach swoich działań twórczych mówił: "wewnętrzna potrzeba rysowania i malowania pchnęła mnie do utrwalania na papierze czy płótnie pejzaży z którymi spotykałem się na co dzień w czasie wykonywania zawodu".
Współpracował przez wiele lat z Fundacją Sztuki Osób Niepełnosprawnych biorąc udział w wielu wystawach, konkursach, jeżdżąc na plenery malarskie.
Zmarł w wieku 76 lat.

 

WŁADYSŁAW BIELSKI

Zmarł w wieku 84 lat. Był technikiem mechanikiem, a z umiłowania malarzem. Tak pisał o sobie:

       "Nakłoniony do wyznań próbuję odnaleźć w pamięci początki moich zainteresowań sztuką. Były to czasy wielkiego kryzysu gospodarczego po pierwszej wojnie światowej i wojnie bolszewickiej. Rodzice z tru-dem zdobywali środki na ubogie utrzymanie, a na czas swej nieobecności, mnie i o rok młodszego brata pozostawiali w mieszkaniu, polecając uwadze sąsiadów. Nie mieliśmy żadnych zabawek, oprócz łupkowych tabliczek i rysików, jakie wtedy używano w pierwszych klasach szkoły tzw. powszechnej. Same próby rysowania nam nie wystarczały, czyniliśmy przy tym wiele szkód w mieszkaniu. Ojciec, aby temu zaradzić, uczył nas wykonywać z różnych materiałów zabawki. Wszystko to było nieudolne, lecz w miarę potrzeb zacząłem uważnie przypatrywać się różnym obiektom w naturze, by następne były poprawniejsze. Okazji do obserwacji nie brakowało, mieszkaliśmy bowiem na peryferiach małego wówczas Krakowa, gdzie życie toczyło się podobnie jak na wsi, gdzie były łąki, pastwiska, pola warzywne i łany zbóż. Pamiętam podglądałem konie, krowy, psy, koty, ich głowy, nogi przednie, nogi tylne, dostrzegałem coraz więcej fragmentów otoczenia domów, wozy, uprząż itp. Po przyjściu do mieszkania starałem się narysować to co zdołałem zapamiętać. Wówczas nie znałem rysunku z natury. Rysowałem więc wielokrotnie, poprawiałem, uzupełniałem, w sumie ćwiczyłem. Praca ta podniecała mnie i sprawiała przyjemność, a gdy uznałem że poprawnie wykonałem rysunek wręcz radość. Takie chyba były początki mojego, już czystego, rysunku i malarstwa. Z czasem coraz pewniej i sprawniej rysowałem. W szkole powszechnej nie byłem orłem, ale w rysunkach czułem się mocny. Owocowało to później mniej lub więcej częstymi kontaktami z malarstwem. Chętnie kopiowałem artystyczne pocztówki, bo takie były mi dostępne i były dla mnie wzorcem w malarstwie. Jest w każdym z nas jakaś iskra Boża, którą należy rozdmuchać. Ja uczyniłem to dość późno, ale uczyniłem. Po latach, w których przetrwałem drugą wojnę światową, ukończyłem naukę, zdobyłem zawód, założyłem rodzinę i byt mój ustabilizował się gdy pracowałem jako projektant w Biurze Projektów Górniczych, w wieku już 39 lat zapragnąłem zdobyć wiedzę o sztuce plastycznej. Przystąpiłem do zespołów malarskiego i graficznego w Krakowskim Domu Kultury. Prowadzili je art. mal. Ludwik Pindel, art. graf. Jerzy Napieracz i historyk sztuki prof. Włodzimierz Hodys. Tam przez 16 lat z krótkimi przerwami zdobywałem wiedzę praktyczną, a były po temu szczególnie dobre warunki. Spotykaliśmy się 2 razy w tygodniu, wieczorami na około 3 godziny, gdzie studiowaliśmy przy użyciu różnych technik, okresowo - martwą naturę, postać, portret, akt, oraz prace dowolne wykonywane z fantazji lub szkiców plenerowych, a także bezpośrednio w plenerze. Braliśmy udział w wystawach miejskich, ogólnopolskich oraz indywidualnych. Zdarzały się także nagrody i wyróżnienia. Od opisanego okresu już się nie rozstawałem z malarstwem, mimo że później ponad 10 lat nie byłem stowarzyszony. W pracy zawodowej projektanta korzystałem z poznanych zasad kompozycji oraz dbałem o estetyczny kształt tworzonych urządzeń. Natomiast w malarstwie trudziłem się by uniknąć nabytej szczegółowości i swobodnie określać kształty barwną plamą. Malowałem dużo w plenerze, przeważnie akwarelą, którą to technikę szczególnie polubiłem, bo pozwala na szybkie utrwalenie wrażeń, przy minimum balastu. Malowałem przy różnych okazjach jak wycieczki, wczasy, pobyty w sanatoriach, wypady za miasto i po mieście, w kraju i za granicą i stwierdziłem, że najbardziej odpowiadały mi swojskie tematy. Obecnie, na emeryturze po 45 latach pracy zawodowej, schorowany i coraz mniej sprawny fizycznie, chętnie uciekam w malarstwo, choć niedoskonałe, ale moje. Znajduję w nim zapomnienie trosk i przeżytych tragedii, radość tworzenia i własną wartość, podobną do tej, gdy byłem pro-jektantem. Cieszę się, że posiadłem tę umiejętność, że prace moje mogą także kogoś cieszyć i że nie podlegam starczej modzie, a obrazy moje na ścianach mieszkania to jakby okna na Boży Świat."

Grudzień 1998
Władysław Bielski

 

 

Patron - akryl 32x22 cm
Henryk Żarski - Bojanowo

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNO|CI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska

IdN1