|
|
1 nagroda w 9 konkursie literackim
Krzysztof Salak
Niedopałek
Stacja ZAWADÓWKA. Poczekalnia. Godzina 2153. Pusto. Cicho. W rogu wysoki biały piec z kilkoma odłupanymi kaflami. Wybita szyba. Na parapecie, pod dziurą w szkle mały pagórek śniegu. Smród niedopałków. Kilka petów na brudnej podłodze. Chłodno. Jedyna, gęsto poplamiona żarówka obnażająca nieudolnie choć nieubłaganie brudne zakątki. Elektryczny zegar, pod nim rozkład jazdy. Na literce "B" w wyrazie Lublin ciemna, nieruchoma plama. Może pająk. Okratowane i zamknięte na kłódkę okienko kasy. Pod ścianami dwie mocno już zdezelowane ławki.
Przysiadłem w rogu jak najbliżej pieca. Z tablicy odjazdów wynikało, że najbliższy pociąg odjeżdża w stronę Lublina za półtorej godziny.
Czas wyjęty z rejestru. Dziura, luka, zimna szpara. Byłem wściekły. Spóźniłem się o jedną minutę i to drugi raz w tym tygodniu na wieczorny pociąg do Trawnik. Gdy wchodziłem do poczekalni, słyszałem jeszcze oddalający się gwizd parowozu. Sekundy, cholera sekundy. Gdyby nie ta śnieżyca! Znów zbłądziłem w lesie. Ale tym razem jeszcze fatalniej. Zgubiłem latarkę, wpadłem w zaspę, miałem mokre nogi, a przy tym nie miałem nic do czytania. Ani do pisania. A także do jedzenia. Na spanie też nie było szans. Zbyt chłodno. Ławka twarda. Ponuro.
Te mało radosne konstatacje puchły mi w mózgu, wypełniając zmęczone tkanki narastającą świadomością bezradności. Czułem jak czas przetacza się przeze mnie leniwie i ciężko jak walec drogowy, i wciska mnie coraz głębiej w róg pomiędzy piec i ławkę. A jakby nie dość na tym, do tej, już i tak pożałowania godnej atmosfery zniechęcenia, docierać zaczęły inne jeszcze - zdawało by się drobiazgi, które jednak, jakby właśnie poprzez swoją drobiazgowość, wsączały się powoli w coraz to głębsze strefy resztek mojego urlopowego optymizmu.
Tak więc skulony i kulący się wciąż bardziej pod ciężarem pęczniejącej wokół mnie beznadziei, zagłębiony w murokaflowy kokon odrapanego ciepła, otoczony strefą ponad 120 minutowej pustyni oczekiwania, przypomniałem sobie nagle, że wczoraj przy śniadaniu, podczas jedzenia chleba ze skwarkami, wyleciała mi z zęba plomba. Natychmiast też w dolnym trzonowym, pozbawionym od kilkunastu godzin wypełnienia, odczułem lekkie ukłucie, a następnie mrowienie i powolne pulsowanie krwi. Gdzieś tam, we wnęce jamy ustnej, w głębi kościanego ubytku, czaił się znany mi dobrze bólozwierz. Jak i ja skurczony i zziębnięty podczas samotnej wędrówki poprzez las i pole, budził się teraz w cieple i podczas gdy ja marzyłem o drzemce, on w narastającym stukocie tętna przeciągał się powoli i tajał, rozlewając się bez pośpiechu po okolicznych tkankach. I gdy on tam tak sobie rósł i rozprężał się, i przeciągał we mnie leniwie, dobrze wyspany i wypoczęty, można by rzec przygotowany do działania, i budząc się tak niespiesznie zaczynał dokonywać we wnętrzu mojej twarzy kolejnych bezczelnych zawłaszczeń, ja kurczyłem się, ubywałem, chowałem się niemal w siebie chcąc w ten sposób umniejszyć strefę jego kolejnych aneksji. Ale ból już wpełzał w nowe rejony. Ząb chory, ząb zdrowy, dziąsło, język, ucho, lewa strona gardła. Po chwili poczułem, że drży mi niespokojnie prawa powieka a na czoło występują kropelki potu. I nagle zachciało mi się palić. Wsunąłem rękę do kieszeni, w której spodziewałem się natrafić na paczkę RADOMSKICH, ale w tymże momencie uświadomiłem sobie, że przed trzema miesiącami rzuciłem palenie.
Gest ten sprawił mi przykrość. Tak jakbym odkrył w sobie coś wstydliwego, coś małego i słabego. Miałem nadzieję, że udało mi się już wyzbyć tych podświadomych odruchów, które poprzez swoją niekontrolowalność budziły we mnie poczucie strachu przed słabością, mogącą nadwyrężyć dostychczasowe sukcesy silnej woli. Bo przecież, tak naprawdę, nie byłem wcale pewien, co bym zrobił, gdyby moja ręka natrafiła w kieszeni na paczkę z papierosami. Naturalnie, mogłem sobie teraz wmawiać, że gdybym przypadkiem miał w kieszeni papierosy, to po prostu (no, może po krótkiej chwili wahania) pozbyłbym się ich kładąc na przykład paczkę na blacie okienka od kasy, by później patrzeć jak tam sobie leżą dalekie mi i obojętne, bo już nawet nie wstrętne, a ja, choć zniewolony bólem, to jednak silny i z siły tej spokojny, buduję w sobie i umacniam zdrową dumę czystego oddechu.
Scenariusz ten podkładał mi się jednak zbyt lekko, nawet jak na moją łatwą do uwiedzenia próżność. Gdyż mogło być inaczej. Oto znajduję w kieszeni papierosy i gestem płynnym, naturalnym, przez całe lata wypracowanym, przypalam sobie jednego, nieco zmiętego sztachańca, zaciągam się, nasączam dymem, wzbieram haustem raz i drugi albo nawet trzy razy pod rząd, aż dym rozejdzie się po płucach i oskrzelach, wniknie w krew, dotrze do mózgu, zakłębi się gdzieś pod korą i ciepłym tumanem narkotycznej mgły wyciszy strefy mentalnych, a przede wszystkim fizjologicznych doznań, łagodząc przy tym ból zęba.
Ta tragiczna możliwość tkwiła wciąż we mnie i prawa ręka, ta ręka, która przed chwilą jeszcze penetrowała zewnętrzną kieszeń marynarki, odsłoniła mi ów fakt z całą okrutną wyrazistością. Zbyt łatwo, zbyt szybko wjechała mi ona w tę kieszeń, w której przez lata całe natrafiała na znajomy dotyk paczki papierosów.
A goryczy tak łatwej - tak, tak - przecież porażki nie mogła złagodzić mi nawet świadomość faktu, iż w ostatecznym rozrachunku pozostawałem wciąż jeszcze w stanie abstynencji, gdyż abstynencja owa zdawała się zależeć jedynie od czystego przypadku. Tak zresztą jak i ból zęba, na który nie miałem w tym momencie praktycznie żadnego wpływu.
I nagle zrozumiałem, że nie wytrzymam.
Odpuściłem, wyluzowałem, wyrównałem oddech, wstałem. Z dziurawioną wciąż bezkresnym bólem dolną żuchwą, drżąc z wstydliwej emocji i niecierpliwości, podszedłem do jednego z większych niedopałków, leżących na zabłoconej posadzce. Już się schylałem by go podnieść, gdy o dwa kroki dalej dostrzegłem innego, znacznie większego i mniej ubłoconego peta. Znad niedopałka unosiła się cieniuteńka strużka dymu. A więc żył jeszcze. Ręce mi drżały, gdy ujmowałem w dwa palce żarzącego się CARMENA. Papieros był niemal cały.
Widocznie ktoś spieszący do nadjeżdżającego lub stojącego już przy peronie pociągu, rzucił przypalonego dopiero co papierosa i pospieszył w kierunku wyjścia z poczekalni. Musiał to być ktoś czysty, ogolony, ktoś elegancki.
Być może nawet był to ów dojeżdżający dwa razy w tygodniu do wioski lekarz weterynarii, z którym rozmawiałem w piątek we wsi przed sklepem. Tak, to wielce, to nawet bardziej niż prawdopodobne. Pamiętam, że stał wtedy przy ławce z nie przypalonym CARMENEM w ustach i w pewnej chwili zapytał mnie o zapałki. Powiedziałem mu, że nie palę już od trzech miesięcy, a on westchnął i zwierzył mi się, że też by chciał rzucić palenie, ale wciąż mu się to nie udaje. Czasy takie nerwowe, żona choruje na mięśniaki, a on łapie każde zajęcie by utrzymać rodzinę.
A w domu jeszcze dwójka dzieci w wieku szkolnym. Więc rzucić palenia teraz nie może, ale jak tylko poprawi mu się sytuacja i złapie nieco mamonowego oddechu, to zaraz rzuci. Bo to nie jest wcale takie trudne. Wystarczy tylko nieco silnej woli no i jako taka stabilizacja. A tak w ogóle to mnie podziwia i następnym razem zaprasza na dobre piwo.
Tak więc niedopałek, który trzymałem w dłoni, był niedopałkiem człowieka wykształconego, a prawdopodobnie nawet lekarza. Taki pet jest niezaprzeczalnie innym petem aniżeli niedopałek chłopa, ślusarza czy zawiadowcy stacji nawet.
Wróciłem na ławkę. Usiadłem. Włożyłem papierosa pomiędzy wargi. Przymknąłem powieki. Pociągnąłem lekko, wessałem w siebie odrobinę
dymu i zaraz wypuściłem go na zewnątrz. Nie spieszyłem się, chciałem mieć tylko pewność, że papieros nagle mi w ustach nie zgaśnie. Teraz, gdy rozżarzył się, zarumienił, nabrał mocy, ponownie wyciągnąłem z niego obfitą chmurę. Przez moment trzymałem ją jeszcze w ustach, a następnie wypełniłem powoli i systematycznie gorącym kłębem gardło, płuca i oskrzela.
W jednej chwili zablokowało mi oddech. Pociemniało w oczach, poczekalnia zawirowała wokół roztętnionego zęba. Ból zelżał. Ale tylko na moment. Po chwili zaatakował ponownie. Jeszcze mocniej, jeszcze zjadliwiej. Zaciągnąłem się jeszcze raz i jeszcze i jeszcze. Wszystkie sztachy na jednym wdechu. Chciałem wyprzedzić ból, zdławić go, zdusić, zatruć, zniszczyć zanim na powrót zdąży przeryć mi pługiem gorącego cierpienia dziąsło, twarz i głowę. Nagle poczułem jakby ciężkie walnięcie w okolicy skroni. Wydawało mi się, że rozpędzona lokomotywa przelatuje z hukiem przez poczekalnię i wjeżdża mi z gwizdem w usta, by następnie wyrwawszy mi z czaszki kawał kości skroniowej wbić się w przeciwległą ścianę, unosząc na zderzakach resztki mojej twarzoszczęki i bryzgając po polach krwawą melasą tkanki mózgowej. Zacisnąłem dłonie na głowie i zacząłem wrzeszczeć. Ot, tak, po prostu rozdarłem się z całej pozostałej mi jeszcze siły, a gdy poczęło mi już brakować tchu, ból nieco zelżał. Czułem wciąż jednak jakby wszystkie moje zęby stały się nagle rozżarzonymi kawałkami metalu. Metal ten topniał, wyciekał mi z ust, spływał niszczącą lawą po ustach i szyi, kapał na uda i buty, topił mi palce u nóg, przepalał posadzkę. Dobiegł mnie swąd palonego ciała. Miałem wrażenie, że głowa zamienia mi się w piec martenowski, a usta to rynna, którą spływa na posadzkę gorący metal topniejących zębów. Po chwili spłynęła mi po szyi broda, której rozpuszczone kawały opadły mi na prawe przedramię. Teraz zadymiła ręka. Kopciła się dłoń w której trzymałem papierosa. Spojrzałem na niedopałek i chciałem wrzasnąć z przerażenia, lecz z moich ust wydobyło się jedynie dziwne bulgotanie. W gardle miałem wulkan. Oto, pomiędzy palcami, tam gdzie spodziewałem się dostrzec niedopalonego CARMENA, ujrzałem rozżarzoną do białości metalową glistę, która owijała mi się właśnie wokół wskazującego palca. Z nadtopionego paznokcia wydobywał się dym i potworny odór. W jednej chwili zerwałem się na nogi. Chcąc zrzucić z dłoni parzącego robaka, począłem wymachiwać ramieniem, a następnie kręcić nim intensywnie młynka.
I wtedy odpadła mi ręka.
Odrzucona siłą odśrodkową, opuściła z furkotem moje ramię i po zatoczeniu łuku, walnęła w okno wychodzące na peron. Zabrzęczało pękające szkło. Trzasnęło łamane drewno okiennej ramy. Do poczekalni wdarło się mroźne powietrze. Zaległa cisza. Po kilku sekundach w rozbitym oknie zamajaczyła jakaś twarz w okularach. Łagodne oblicze wsunęło się przez rozbite szkło do wnętrza pomieszczenia. Starannie utrzymana długa broda, rogowe okulary, poniżej biały kitel.
Pamiętam, że pomyślałem wtedy, bez sensu, iż człowiekowi stojącemu na peronie, wśród zamieci i w samym lekarskim kitlu, musi być cholernie zimno. I nagle zrobiło mi się wstyd, że ja tu płonę a on tam marznie, a jeszcze bardziej się zawstydziłem, gdy uświadomiłem sobie, że oto stoję tu przed nim z nadpaloną twarzą i bez ręki a on tam czysty, wygolony i uśmiechnięty, choć lekko ubrany i w środku zimy. Tymczasem człowiek w kitlu poszerzył jeszcze swój uśmiech i przez rozbitą szybę wsunął do wnętrza poczekalni moją urwaną rękę. Spojrzałem na dłoń. Była czysta, gładka, bez śladów poparzenia.
Czy to Pańskie ramię?
- Tak, mmmoje, - wyjąkałem przerażony i bezwiednie spojrzałem na miejsce, tak niespodziewanie przed chwilą opuszczone przez niesforną kończynę.
- Tak też myślałem. Proszę się nie martwić. Zaraz rączka powróci do przynależnej jej reszty. Najpierw jednak musi się pan przebudzić. I proszę pamiętać. Żadnych papierosów. Nikotyna szkodzi. Papieros wypala, zubaża, zabiera, pozbawia i utrąca. A teraz proszę powtórzyć za mną grzecznie trzy razy: NIE BĘDĘ PALIŁ, NIE BĘDĘ PALIŁ, NIE BĘDĘ PALIŁ..
* * *
Wyszedłem na ulicę w sam środek lata. Powoli przeszedłem na drugą stronę jezdni i zagłębiłem się w chłodną przestrzeń Parku Kasprowicza. Wszystko we mnie dygotało. Ludzie dziwnie oglądali się za mną. Jakiś pies począł biec przy mojej nodze szczekając zawzięcie. Mała dziewczynka na rowerku rozpłakała się na mój widok i porzuciwszy pojazd pobiegła do swej mamy.
Przejechałem lewą dłonią po twarzy i wtedy uświadomiłem sobie, że idę z wciąż szeroko otwartymi ustami.
Przysiadłem na ławce. Uniosłem do oczu obie dłonie. Dwie duże, ciepłe, czyste ręce. Palce prawej ręki pachniały nikotyną. Na kciuku, w okolicy paznokcia przysiadła mała muszka. Nie uciekała. Powoli ją rozgniotłem.
Papierosa. Rozejrzałem się dyskretnie wokół ławki.
Przy murku, jakieś pół metra ode mnie leżał spory niedopałek.
powrót do spisu treści
2 nagroda w 9 konkursie literackim
Maria Natasza Solarz
* * *
Czarna dama
francuskiej
piosenki
bezradnie
rozkłada duszę
na mikrofonie
przyjacielu śpiewa
nie pij
tyle alkoholu
bo zapomnisz
smaku wody
z drzew opadają
martwe liście
Cosmy
i przyjaciół
kręte są
wewnętrzne
pejzaże damy
jak z ram
obrazów
El Greca
na ścianie
* * *
obudziłam się
pod
koniec modlitwy
słońce
mojego pokolenia
jaśniało
w kościele
śnił mi się
czarny pająk
nad Chile
Pablo Neruda
Salwatore Allende
obudziłam się
w katolickim kraju
wiatr zamykał
czarne
drzwi do
lasu
***
powrót do spisu treści
2 nagroda w 9 konkursie literackim
Jerzy A. Maciążek
Kacap i Pankracy
Rosjanie weszli do wsi późnym wieczorem w drugiej połowie mroźnego stycznia, a w południe już cała wieś wiedziała, że Kracy ma nowego konia. Jak on to zrobił, że ma, po prostu ma? Wszyscy zachodzili w głowę za ile go kupił i czym płacił, bo sołdaci przecież pieniędzy nie przyjmowali. Jak wieść niosła i wyprzedzała front to brali, co chcieli - konie też i nie tylko. Nawet starej babce zeżarli garnek smalcu, co go pod łóżkiem trzymała, mimo,że cały czas leżała w łóżku chorą udając. Za parę dni znalazła garnek pod łóżkiem, a jakże tylko, że pusty jakby go pies wylizał. Babka mogła polizać sobie palce i zamiast jeść chleb smarowany smalcem musiała się obejść resztkami niemieckiej buraczanej marmolady. Babka narobiła rabanu na całą wieś. Ludziska mówili żeby była cicho, bo to dobrze, że Ruskie tylko smalcem się zadowolili. Bo choć ma prawie osiemdziesiąt lat na garbie to mogło ją, co gorszego spotkać, bo to i owo o nich mówili za nim tutaj przyszli.
A tu taka nowina, ważniejsza od urwanej ręki, Staśka. Bawił się jakimś wojennym żelastwem huknęło i po ręce. Ruski lekarz rękę amputował i po wszystkim, ot, co. Stał się innym dzieckiem i do końca swoich dni pozostał mu na gębie głupi uśmiech, a to przez ten odłamek, który go tak jakoś drasnął po policzku, że po zdjęciu szwów gęba została roześmiana. A dzieci czy też dorośli dali mu przezwisko nie jakiś tam kikutek czy urwirączka tylko Śmieja. Chwała Panu, że choć prawą rękę mu urwało, bo Stasiek był mańkutem i do końca życia jakoś sobie radził. Smalec smalcem, ręka ręką to było na swoim miejscu, ale już nie ma.
A koń jest, stoi w stajni na czterech nogach do żłobu przywiązany. Chodzili starsi i młodsi oglądać nowy nabytek Kracego, pytali jak to w takich razach bywa.
-No Kracy, Pankracy, co takie cudo kosztuje?
-Pewnie boli cię ręka od targowania, bo te wojenni ludzie twarde łapska mają no powiedz wreszcie, co cię kosztował?
Ale nikt tego od Kracego wyciągnąć nie potrafił, pozostało to jego tajemnicą. Uśmiechał się tylko pod nosem, łypał szarymi oczami i mamrotał.
-Kosztował tyle ile kosztował, dałem ile trzeba i litkup też był ot i wszystko.
-Chyba tylko sam litkup, bo przez trzy dni miałeś oczy jak te białe króliki no jak im tam, te, co we dworze były. O Angory!.
Chłopi domyślali się, albo sobie dopowiadali, że bez dwóch baniek bimbru się nie obyło, ale to były tylko domysły.
Patrzyli, patrzyli na konisko, kiwali głowami, wzruszali ramionami, przestępowali z nogi na nogę, drapali się po szczeciniastych brodach, przesuwali baranicę na czoło i początkowo nic nie mówili. Dopiero po chwili padało słowo jedno, drugie trochę nieśmiałe, trochę zdziwione, trochę zawstydzone. Każdy po swojemu chciał gadzinę opisać, otaksować przydatność i wiek. Zaglądali w zęby, głaskali pęciny i oglądali wszystko to, co trzeba, aby konia ocenić. Potem wychodzili ze stajni, kiwali głowami i każdy szedł w swoją stronę do swoich spraw, do swojej gadziny, do obrządku, do swojej chałupy.
Dopiero wieczorem przy karbidówkach i filujących lampach naftowych, przy papierosach z ściętej grubo nożem machorki zawiniętej w gazetę rozprawiali o Kracowym koniu.
-Co to za chabecisko, świat nie widział, nogi krótkie, łeb taki kwadratowy nie nasz, nie od naszych koni i ta szczecina, przecież to nie sierść tylko jakaś prosta wełna, takie włochate bydle Nasze remonty to przy nim cudo.!
-Kto to widział u konia sierść prawie na całą dłoń.!
-No a ta ciemna pręga na grzbiecie, co to jest?
-Kolońska całkiem do krwi pozdzierane, żebra to przez te kłaki o mało na wierzch nie powyłażą.
-Pozawijał mu Kracy szmatami kolańska, ale pożytku z chabety na wiosnę mieć nie będzie i znów z babą na odrobek za użyczanie konia łazić będą.
-Co jemu do tego głupiego, łysego łba wpadło żeby targu z Ruskimi dobijać i taką padlinę kupić!
Kracy wiedział swoje i w sobie był zadowolony a nawet dumny. Co dziennie jak tylko skończył dniówkę w giserni przy ogniu zrzucał drewniaki, zakładał buty z cholewami i wartko kroczył do domu do, swojego nowego nabytku do Kacapa, tak go nazwał. Na początku mówił do niego tylko w cztery oczy Kacap.
-No Kacap daj nogę, szmaty zmienimy na kolańskach. Widzisz goi ci się jak na psie, będziesz miał za jakiś czas kolańska białe, ale potem chyba ci te twoje włosiska wyrosną i będziesz jak nowy, nikt naśmiewać się z ciebie nie będzie. Młody jesteś- jak na konia- masz jakieś cztery lata to życie przed tobą. Nie bój się na przednówku strzechy jeść nie będziesz. Odpasiesz się, słomy i siana starczy i dla ciebie, choć ta stara buczy, że ci za dużo daję. O owsie już nie mówię tak po cichu ci do obroku dosypię, choć kosztował nie mało, ale co tam.
I tak sobie rozmawiali trzy razy dziennie, na początku to nawet więcej. Kracy codziennie zgrzebłem i szczotką kasztanowe włosiska wyczesywał.
-Wiem ci ja, co ty potrafisz, widziałem takich jak ty na manewrach pod tą górą, co na niej Arka Noego po potopie osiadła. Duża ta góra Ararat. Widziałem takie, koniki jak ty, które z jaszczami i armatami a i z całymi taborami po górach się uwijały, twoi pobratymcy zawsze jakimś psim swędem z opresji wychodzili i drogę odnajdowali. Jedliście, co popadło pewnie i ty takie bydle jesteś Kacapie, roboty od wiosny będzie, co nie miara, musisz być dobrze odżywiony.
Kracy drapał Kacapa za uszami, gładził po pysku, poklepywał po karku, konisko tylko łbem potrząsało, czasem tylko zarżało cicho i na całe te Kracego wywody łbem kiwało. Patrzyło na niego brązowymi oczami w jego szare i chyba się do niego uśmiechało.
Kracy, a tak po bożemu to Pankracy Bonifacy, Brymora, bo 12 maja się urodził w dzień pierwszego ogrodnika, a Bonifacy, bo w dzień świętego Bonifacego do księgi urodzin wpisany został. Kracy nie lubił wymawiać swego pełnego imienia i czy to przy wypłacie w giserni w kasie, czy w starostwie, czy gdzie indziej zawsze mu ten Pankracy tamto mordobicie przypominał, które od Madziara w czasie Wielkiej Wojny wziął. Miasto podzielono na dwie części. W południowej stali Niemcy od Wilusia, a w północnej Austriacy. Granica była ustanowiona na strumieniu, co w poprzek jezdni przepływa. Austriacy postawili czarno-żółtą budę i dzień i w noc stał w niej żołnierz, który dokumenty sprawdzał i rewidował osoby podejrzane. Szczególnie upodobali sobie ci Madziarzy baby- bo Madziarzy te posterunki obstawiali -, co do miasta z jajkami i inną żywnością przychodziły, aby grosza trochę zarobić, chociaż na sól, naftę i zapałki. To było zabronione, bo prawie całą żywność wojsko zabierało i w mieście była bieda większa niż na wsi.
Jakoś w 1917 czy już w 1918 roku szedł, Pankracy - a wówczas jeszcze nie Kracy - na nocną zmianę do giserni, jak co dzień. Pech dla niego, że zmienili całą obsadę posterunków i ci nowi nie znali tych ludzi, którzy codziennie do roboty chodzili. Poprzednicy nawet gęby z budy nie wychylali, tylko gestem dłoni pokazywali, aby iść dalej. No, ale to byli tamci, a ten nowy zaraz
- Halt! , papieren! Ty dać dokument!.
Pankracy włożył rękę do kapoty i ze spodniej kieszeni wyciągnął papiery, podał żołnierzowi. Ten za nim zajrzał do środka zapytał:
-Imię i naszwiszko?.Pankracy, Bonifacy Brymora.
Błysnęło Pankracemu w oczach, niebieskie gwiazdy z pająkami przyleciały ze wszystkich stron świata, słońce w okiennej szybie się zapaliło. Nogi się pod nim ugięły, ale nie padł. Kobiety stojące przy budzie, a czekające na kontrole jęknęły oczy im się rozszerzyły i skurczyły się w sobie ze strachu.
- Sakra! -Ryknął Madziar.
-Twoja imiona i naszwiszko.
-Pankracy Bonifacy Brymora
Madziar popatrzył na Pankracego, zerknął w dokumenty, ale razu nie powtórzył.
-Pan, jaki ty pan, ty jesteś Arbeiter, robota, lump a nie pan. Pan to być jaśnie pan cesarz a nie ty bidel.
Gdyby można to było uwidocznić to te "jaśnie pan " powiedział pewnie z szacunku dla starego Franciszka Józefa z dużej litery.
-Ty jest bidel, to jest Kracy a nie pan.
-Verstanden Kracy?
Pankracy kiwnął głową. Szumiało mu w głowie, wziął papiery od Madziara i poszedł mamrocząc pod nosem.
Szczęście twoje ty madziarski ryju. Gdybyś nie miał tego Manlichera, to byś tak w te kaprawe ślepia zebrał, że do końca twojego zasranego życia szynel byś na plecach zapinał i ani twój Franciszek Józef by ci nie pomógł.
I od tej godziny Pankracy stał się Kracym. Wszyscy na wsi znów mieli temat do rozmów i pogaduszek popalając machorkę przechrzcili, Pankracego na Kracy.
-Jak mam za Pankracego brać po gębie to niech będzie Kracy. Kracy i tak już zostało.
Już w tym życiu tak jest, że jednemu kłopotowi towarzyszy drugi mniejszy, większy, ale zawsze kłopot, frasunek bądź inna zgryzota. Tak i u Kracego było.
W marcu jakoś po połowie, kiedy już wiadomo, że wiosna przyjdzie i choć czasami pierwsze skowronki i bociany przylecą to choćbyś nie wiem jak wyglądał to i tak wiadomo, że wiosny jeszcze nie będzie. Już jest wilgoć w powietrzu z topniejącego śniegu, już ściana południowa od marcowego słońca jest nagrzana, baranice nawet trzeba z czoła przesunąć ciut na tył głowy, ale to jeszcze nie to - to jeszcze nie wiosna.
I właśnie w taki marcowy dzień a raczej ranek zaczęto mówić, że Kracemu, Kacapa ukradli. Mówili nawet, że to Ruskie przyszły po swoje, a to, że złodzieje ze stajni konia wyprowadzili, bo już go Kracy podpasł i nawet ta sierść nie sierść zaczęła mu się błyszczeć. Cokolwiek by powiedzieć chabety nie było, kamień w wodę zaginął bez śladu. Bez śladu zaginął, bo spadł wilgotny marcowy śnieg taki o dużych płatkach, cichy, ciężki, to taki śnieg, co ciszę potęguje i wówczas ten śnieg wszystkie głosy zabiera i tylko pada, pada tak jakoś cicho i senność na oczy niesie. I choćbyś nie wiem jak czujnie spał to nic nie usłyszysz, ani kroków ani odgłosów ze stajni ani chrobotania myszy. Rano świat jest wilgotny, niedospany, sinawy, krąg jest zamglony, albo go nie widać, czasami i tuman się snuje w zagłębieniach i pod lasem.
-Stało się, co się miało stać szkoda tylko zachodu, owsa,wydatków na maść, kowala, no i uprząż będzie trzeba sprzedać, albo, co gorsze o drugim koniu pomyśleć.
Myśli Kracemu zgrzytały jak mąka z żaren, co ją przez całą wojnie jedli. Mieli żarna tak schowane, że nawet sam czort by ich nie znalazł. Jak mełli wieczorem, to na drodze zawsze dzieci się bawiły, a od sadku też ktoś stróżował no i tak przez cała wojnę jakoś się udawało tymi żarnami biedę opędzić?
-Gdzieś ty Kacapie się zapodział, ki czort ciebie wywlókł, to wszystko przez ten śnieg, co głosy zabiera.
Pytał Kracy wszystkich napotkanych ludzi, zaszedł do wszystkich możliwych i niemożliwych miejsc. Poszedł na wyloty dróg, ale żadnych śladów ani końskich kopyt, ani sań, ani wozu nie było. Obszedł wieś do okoła. Zrezygnowany wracał do domu. Szedł ścieżką od sadku, głowę między ramiona wkulił, ze złości i bezradności ciągnął nogi po mokrym śniegu. Myślał a raczej nie myślał- dzwoniło mu w uszach od tej ciszy wilgotnej. Zbliżył się do wiśni na poły zdziczałych rozrosłych z gałęziami do ziemi mokrym śniegiem przyduszonych. Wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że usłyszy długie, radosne rżenie konia a potem nic tylko cisza i chrzęst pogryzanych gałązek wiśni.
-Ty sku..,. By ci nogi odjęło! Ty ośle, ośle, co Pana Boga po pustyni nosił.
Kacap obejrzał się na Kracego, skóra mu na całym ciele zadrżała i cała derka śniegu, którym był pokryty spadła na ziemię.
-No i jak ja go mogłem widzieć, jak on końskim bałwanem się zrobił.
Wziął Kacapa za kantar, u spodu kantara wisiał sznur przetarty, czy też przegryziony....
-Czekaj ruskie bydle, będziesz łańcuchem wiązane, skończy się samowola, ale dobrze, że jesteś.
Poklepał Kacapa po karku, rozczesał paluchami grzywę. Kacap zarżał i posłusznie poszedł za Kracym.
Śniegi zeszły, drogi obeschły. Trzeba było Kacapa wypróbować i do roboty się przymierzyć. A przede wszystkim pomyśleć o zmianie dachu na chałupie, a raczej na domu, bo chałupa to z drewna, a Kracy w 1939 roku zdążył starą chałupę rozebrać, mury z kamienia i cegły wyciągnąć, zasklepić, do dachu się przymierzał, kiedy wybuchła wojna. Przyszli Niemcy, zabrali materiał wapno, drewno na dach, papę i cała resztę, jaka została, a wszystko na chwałę i dla zwycięstwa wielkiej rzeszy - jak powiedział ten Ślązak, - co jakimś komisarzem przez całą wojnę w gminie był - świnia jak się patrzy!.
Dorabiał do wypłaty Kracy Kacapem przed albo i po dniówce. Cegłę ludziom z cegielni woził do miasta bądź na wieś. Zawsze to dodatkowy grosz. Strzechę z domu trzeba zrzucić i krokwie ze starej chałupy, co je na murowanych szczytach dachu położył trzeba zdjąć. I tak woził te cegłę prawie codziennie. Kacap chodził jak zegarek, bez bata reagował na każdy gest i słowo, ruskie bydle a po polsku wszystko rozumiało. To pewnie za tą opiekę, za owies i za ciepło stajni Kracemu się odwdzięczał. Rozumieli się prawie bez słów. Ile by na wóz nie włożyć Kacap ciągnął, czy to błoto, czy góra szedł noga w nogę łeb tylko między przednie nogi opuścił z wysiłku i ciągnął. A trzeba było się przykładać po tych jurajskich polnych drożynach.
Z tego wożenia cegły Kacap dostał takiego narowu, że już do końca dni swoich jak jechali do miasta - a cegielnia jest przy drodze- to musiał wjechać na cegielniany plac i objechać piec wokół i dopiero jak zrobił tę rundę można było dalej nim powozić. Początkowo Kracy nie mógł zrozumieć, o co gadzinie chodzi. Nawet batem Kacapa po grzbiecie zdzielił parę razy, ale ten niewzruszenie szedł mimo razów, jakie spadały na niego. Po drugim bądź trzecim laniu Kracy machnął na ten narów ręką i tak już zostało. Ceglarze śmiali się z tego cudacznego małego konika zawsze kiedy Kracy rundę wraz z koniem robił na chwilę pracę przerywali i śmiali się z nich, później tylko się uśmiechali, rąk od roboty nieodrywali.
Przywykli jak i Kracy przywykł do jeszcze innych Kacapowych nawyków i narowów, których jeszcze nie znał Latem w pochmurne popołudnie wracali razem do domu z miasta, Kracy z Kacapem trzy razy zawozili cegłę na nieodległą budowę. Wziął zapłatę Kracy i zamierzali się do domu udać, no a że po drodze była pożydowska karczma-przy ulicy, - tam gdzie kocie łby się kończyły-którą teraz PSS trzmał zatrzymali się. Kacap dostał obrok w worku, a Kracy poszedł ceglany pył z gardła spłukać i tak się jakoś rozochocił, że o bożym świecie zapomniał, przepił raz i drugi ze znajomym zagryźli ogórkiem i śledziem. Ile to trwało trudno powiedzieć, -wiadomo zegary w takich razach inaczej chodzą- zapamiętał tylko tyle,że Kacapowi worek ze łba zdjął i wsiadł na furę. Potem już nic tylko mgła.Kiedy się obudził spał w łóżku rozebrany do gaci W głowie biły dzwony jak na rezurekcje,w gębie czuł, że sam najsuchszy piach zjadł Zwlekł się z łóżka, poszedł do stajni Kacap zarżał, podniósł łeb, popatrzyli na siebie Kracy już wszystko wiedział zamamrotał tylko.
-A mówią żeś głupie i bezrozumne bydle?.
Rano od domowników dowiedział się,że Kacap sam do domu przyszedł i do sadku pod wiśnie podjechał bardzo paradnie. Wstyd tylko będzie, jak kto widział, jaki to furman Kracego do domu dowiózł.
.-A niech tam będzie. Ale dowiózł jak trzeba i nic w wozie nie urwał.
Żniwa minęły, zboże za Niemca zasiane za Polski zebrane zostało. Lato sierpniowe trwało sobie i cichcem do jesieni nieuchronnie się zbliżało. Słońce już inne, choć niby to samo, horyzont już nie taki wyraźny, lekko zamglony, jakby krople mleka do źródlanej wody dolał. Rano chłód ciągnął z jurajskich parowów, zagłębień dolin i nim słońce mgły nie rozgoniło gęsiej skóry można było dostać kiedy tamtędy się szło to od rosy nogawice portek do kolan mokre były.
Rzeczy swoją kolejność mają tak i czas na podorywki przyszedł, ścierniska skibą przykryć pora nastała.. Wrzucił Kracy na furkę pług worek z obrokiem, zabrał ze sobą butelkę czarnej kawy zbożowej korkiem z pakowego papieru przytkaną. Zjechali z Psiej Górki- tak ją nazywali od dawien dawna- a wzięła się ta nazwa stąd, że za pańszczyzny, jak który chłop do roboty na pańskie nie wyszedł, bądź jakąś inną przewinę zrobił, to tu przy dworskiej bramie-, gdzie te dwa stare kasztany rosną-, karbowy bądź ekonom razy kijem wymierzał. A, że ludzi bili i gorzej od psów traktowali-jak mówili starzy- tak i zostało to miejsce Psią Górką nazwane.Pociągnął Kacap z Kracym furkę na klin jak ten prawie mórg kamienistej ziemi nazywał. Zaczęła się najzwyczajniejsza orka, noga w nogę, skiba w skibę. Pług podskakiwał na kamieniach wylatywał z bruzdy, czasem stopa pługa zazgrzytała o kamień i ten zgrzyt zawsze wywoływał wspomnienia z podwarszawskich pól tamtego lata roku 1920.
Kracego wzięli w kamasze. Krótkie przeszkolenie a raczej przypomnienie karabin mundur, buciory, hełm ładownica, bagnet i na front, bo Bolszewia doWarszawy podchodzi.
Batalion rozłożył się w lasku na wzgórzu. Kiedy artyleria skończyła swoje z opadającego dymu wyleźli tamci. Ławą szli krzycząc te swoje przeciągłe urrraaa...Urrraaa...
-Ciarki po plecach szły pod pachami się człowiek zapocił, to chyba ze strachu, o którym strach było myśleć.
Otwarli ogień z karabinów, ale tamci szli i szli i nic sobie z tej strzelaniny nie robili, nawet karabiny maszynowe nie pomogły. Zroluje się jeden i drugi karabin mu z garści wypadnie, ręce do tyłu w górę wyrzuci, nic nie pomagało. Padał jeden, jego miejsce drugi zajmował. Kiedy im już prawie białka oczu było widać i poczerwieniałe z wysiłku policzki, padła komenda bagnet na broń?! Wyskoczyli z lasu, zbiegli kilkanaście kroków w dół i zaczęło się Na Kracego ze sztykiem na karabin zatkniętym biegł sołdat w szpiczastej czapce z czerwoną gwiazdą. Powietrze z wysiłkiem w nozdrza łapał. Starli się.! Zazgrzytały bagnety. Kracy odparował pchnięcie -tak jak go na placu dywizyjnym w Erywaniu uczyli-, podbił tamtemu karabin i pchnął szybko pod żebra, kości zazgrzytały, zachrobotały. Tamten głowę w tył odrzucił, ręce puściły karabin. Szarpnął mocno, bagnet nie chciał wyjść z żeber- z manekina wychodził zawsze. Przycisnął Kracy butem pierś leżącego, szarpnął z całych sił swoich. Bagnet zgrzytając wyszedł, krew rozlała się po mundurze.. Sołdat tylko sapnął westchnął coś, powiedział, głowa mu opadła.
Kiedy podnosił karabin zobaczył, że naciera na niego kolejny Bolszewik- ,młodzik jakiś nieopierzony jeszcze, biegł trochę z lewej strony Kracego, karabin trzymał pochylony ku ziemi, może to ze zmęczenia - bo policzki miał rozdęte i ciężko oddychał, -może z niedoszkolenia, ten karabin tak nisko trzymał Kracy wyprzedził młodzika, uderzył swoim bagnetem w karabin tamtego, ciut powyżej muszki i docisnął karabin do ziemi, kolba wyszła mu pod pachą oparła się na szynelu, ręce osunęły się po karabinie, prawą podparł się na ziemi i kiedy już miał kolana prostować i podnosić się dostał pchnięcie z lekkiego przyklęku na lewą nogę i prostej prawej. Młodzikowi tylko białka oczu błysnęły i w tył głowy uciekły, ręce w ramionach do połowy uniósł, od łokci już bezwładnie opuszczone, głowa opadła mu na zamek karabinu i osunął się Kracemu pod nogi. Ile trwało to kontrnatarcie nie pamiętał, godzinę dwie, pacierz, zdrowaśkę, może minutę Tylko jakiś zegarowy takt w pamięci pozostał, pchnięcie,podbicie młynek, strzał z biodra pchnięcie. Strzał, pchnięcie aż do mgły w oczach do bólu płuc, rzężącego oddechu i narastającego szumu w uszach. A potem nic cisza. Wstał pochylił się, ręce na kolanach oparł. Stał chwilę, aż oddech się uspokoi i widzenie w oczach wróci....
Strzepnął tamte wspomnienia z siebie, spojrzał na bruzdę odkładaną przez pług. Wrony grzebały w świeżej ziemi.
.-Co tam Co się dzieje łbem potrząsasz, i uszami strzyżesz, przecież ci dopiero -co gwizdałem, oddechu nabrałeś.Wio, nie wyłaź bruzdy.!
-Co ty nogami w miejscu drepczesz., cholero! Ciągnij na obrok i śniadanie jeszcze nie zarobiliśmy. Kacap, ciągnij, bo cię batem zdzielę!.
Nic nie pomagało. Kacap stanął..Skóra mu zaczęła drżeć na całym ciele, łbem zaczął potrząsać, w lewo i w prawo przechylił łeb tak jak to robią psy, kiedy nasłuchiwać zaczynają, uszy postawił-chyba mu się wydłużyły. Sierść na tej ciemniejszej prędze biegnącej wzdłuż grzbietu stanęła mu na sztorc Opuścił łeb i zaczął grzebać w ziemi przednimi nogami, ogonem wymachiwał nerwowo. Kracemu oczy się powiększyły pierwszy raz w życiu widział żeby koniowi sierść na sztorc stanęła, a ten jeszcze parskać i rżeć zaczął.
Cud widział jeden, nawet brał w nim udział kilka par kamaszy wojskowych zdarł pomagając temu cudowi Potem tę bitwę pod Warszawą "Cudem nad Wisłą" nazywali.
-Cudem to jest to, że ja tu przy pługu stoję cały i to na dwóch własnych nogach i mogę cię Kacapie batem zdzielić. Cudem jest to, że z tego mętliku z Bolszewikami cały wyszedłem i nawet mnie nie drasnęło A jedyna krew, jaką za Polskę wylałem to ta z otartych nóg, w pierwszych dniach tamtej wojny, zanim buty się na nogach nie dopasowały i nie uleżały. Potem już było dobrze. Zwolnili mnie na podzim w 1921 roku, w wojskowym ubraniu i butach do domu wróciłem, portki z tyłka spadły, ale kurtkę mam w szafie z dwoma orderami. To były cuda Kacapie, a to, co ty tu robisz to dziw jakiś i narów i mogę ci tę sierść na twoim grzbiecie batem zaraz przygładzić.
Stanęli.Kracy wziął lejce w garść, szarpnął lekko, Kacap dalej wyczyniał swoje podrygi, już nawet tylnymi nogami wierzgać zaczął. Do uszu Kracego dobiegło najpierw głuche bum...Bum... a po chwili odgłosy trąb i klarnetów.
-A...Tu cię boli., odmieńcu , pielgrzymka idzie do Częstochowy Kacapie, u siebie tego nie widziałeś ani nie słyszałeś. Licho wie gdzieś ty się ulągł..
Orkiestrę słychać było coraz wyraźniej. Pilgrzymka,pierwsza od pięciu lat udawała się do Matki Boskiej do Częstochowy, aby za ocalenie tych, którzy cało z wojny wyszli podziękować, szła też prosić o szczęśliwy powrót tych, którzy jeszcze gdzieś po świecie się tułali.Szła ta pielgrzymka."na wielkie drogi- przez Gidle czyli szmat drogi nadkładając. Chociaż tak ludzie chcieli podziękować za ocalenie a i swoje mniejsze i większe prośby przed obraz złożyć. Podchodzili ludziska pod Szubienice-to takie dosyć strome wzniesienie, które swą nazwę wzięło stąd, że dawno, dawno temu tu na tej górze stała najprawdziwsza szubienica, na której złoczyńców wieszano.Sąd był tam w tej osadzie, która prawa miejskie po ruchawce w1863 roku straciła. Dziadek Kracemu opowiadał jak w sąsiedniej parafii nad rzeką Kozunie z naszymi się starli.. Najpierw z za góry krzyż się pokazał przez kościelnego niesiony, potem chorągwie ze świętymi, orkiestra i ksiądz proboszcz siedzący w lakierowanej bryczce na skórą obitym siedzeniu, zaprzężonej w dwa błyszczące kare konie.Za księżą bryczką szli pozostali, kobiety z dziećmi, mężczyźni, panny i kawalerzy. Zamykały pielgrzymkę dwie fury pod poniemieckimi plandekami rozpiętymi na leszczynowych tykach w kabłąk wygiętych.Na furach była woda w bańkach na mleko,kociołek na trójnogu do gotowania wrzątku, wiktuały pielgrzymów, zapasowa odzież, obrok dla koni, mazidło do smarowania osi i to co w garści bądź na plecach do niesienia było zbyt ciężkie. Wszyscy szli jeszcze obuci, buty zdejmowali na dołku, na skrzyżowaniu dróg, kiedy już ksiądz proboszcz pielgrzymów pobłogosławił i pożegnał. Pielgrzymka zbliżyła się do skrzyżowania. Śpiew ustał, orkiestra podjęła melodię grając głośniej, bo to była ostatnia pieśń grana przed pożegnaniem.
Kracy stanął zd jął czapkę z głowy, przeżegnał się i patrzył na zbliżającą się pielgrzymkę rozpoznawał
znajomych. Kacap stawał się coraz bardziej niespokojny już prawie tańczył, przebierał nogami, zaczął podnosić przednie nogi i maszerować w miejscu jak te konie z cyrku.
-O...żesz ty bydle rogate! Stój spokojnie, uszanuj tych, co do Boga idą. Daj popatrzyć!
To było wszystko, co zdążył powiedzieć.Kacap przysiadł na zadnich nogach, przednie uniósł do góry i pognał wprost na zbliżająca się pielgrzymkę. Pług wyskoczył z bruzdy, przewrócił się na bok i podskakując wzbijał tuman kurzu z wyschniętego ścierniska. Koń skoczył galopem i nim się Kracy obejrzał ten już do drogi dobiegał. Doleciał do niego pisk dzieci i krzyk kobiet, mętlik się zrobił na drodze Orkiestra grać przestała Zaczął biec ile miał sił w nogach czapkę ręką do łysiny dociskał. Kiedy zasapany na ostatnich nogach przez rów przechodził zobaczył Kacapa stojącego na prawym skraju szosy, paradnie, a może nerwowo nogami przebierającego w miejscu. Za rowem stały kobiety do spódnic wystraszone dzieci przyciskając, chłopi siedzieli bądź leżeli, niektórzy trzymali się za brzuchy kiwali głowami i śmiali się.Kracy złapał konia za uzdę jedną ręką w drugą wziął lejce i szarpnął Kacapa..Ksiądz proboszcz stał w bryczce podparty pod boki, poczerwieniały ze złości groźnie na delikwentów spoglądał. Kracy zdjął czapkę, pochwalił Pana Boga ukłonił się księdzu, ten rzekł mu groźnie donośnym głosem.
-Pilnowalibyście Brymora tę waszą chabetę tylko zamieszanie wśród ludzi robicie i do jakiegoś nieszczęścia -co nie daj Boże- jeszcze dojdzie.
-A bo to za przeproszeniem księdza proboszcza ruskie bydle-odezwał się Marcin Wielka Trąba tak go zwali, bo na największej złotej trąbie grał i chciał, choć trochę Kracego usprawiedliwić-znaczy się sołdacki koń jak muzykę usłyszał to pognał do szeregu i swoje miejsce odnalazł. Tak on już szkolony może jemu przypomniała się defilada. A nie przymierzając księdza proboszcza konie moresu wojskowego nie znają a jak 1 maja ksiądz jechał do Walentego ze świętymi olejami i pochód szedł i jak zagrali ten ich "wyklęty, czy też przeklęty" to konie też za muzyką poniosły i bałaganu w pochodzie narobiły. Księdza Ignaś, chłop rosły na koźle stał a gadziny nie mógł utrzymać. A ten ruski, Bolszewik może wierzyć w Boga zaczął i też i do Częstochowy chce iść..
-No już, już, skończcie Marcinie tę oracje, bo mąt tylko większy na drodze robicie a pora już się zbierać. Bierzcie Pankracy gadzinę i idźcie orkę kończyć.! Ludzie zbierać się, pora się pomodlić i pożegnać!.
Kracy nacisnął czapkę na głowę, chwycił konia za uzdę i poszli. Stopa pługa podskakiwała na kamieniach drogi, którą Niemiec zbudował. Rozebrali dwór obronny, który stał przy zachodnim źródle rzeki, o której w naszym hymnie śpiewają. Położyli ten kamień na wierzch starej traktowej drogi, którą król Sobieski z wojskiem na Wiedeń szedł.
-Już ja z tobą sobie pogadam tylko na pole dojedziemy, owsa ci się ujmie, roboty dołoży.
Poznasz wojskowe porządki skoro cię tak do muzyki ciągnie gadzie jeden, żeby w cajgowych portkach przed księdzem proboszczem stać.
Kacap odwrócił łeb w stronę Kracego podniósł górną wargę pokazał żółte zęby, zarżał wesoło i wyrzucił w górę zadnie nogi, aż ziemia na Kracego poleciała.
-Mamisz mnie, mamisz tymi cyrkowymi sztuczkami,ale nic ci to nie pomoże.
-Cofnij gadzie, właz w bruzdę, wio, zobacz ile czasu zmarnowałeś południe blisko, powietrze nad ścierniskiem drżeć zaczyna ,a robota w lesie.
Zaczęli orkę ponownie.Kracy pomyślał chwilę i zaczął się śmiać: z siebie z konia i z całego zamieszania, jakie na drodze było. To przez te końskie ciągoty do muzyki. Gdyby Kracy znał grekę i
poznał znaczenie imienia Pankracy to być może ponownie by je polubił... Ale czy to wszystko wówczas by się wydarzyło.?
powrót do spisu treści
2 nagroda w 9 konkursie literackim
Lilla Latus
11 września 2001
Tajski restaurator z Ósmej ulicy przyznaje,
że od 11 września wzrosło spożycie alkoholu.
Jest zachwycony. Najbardziej podejrzany jest
właściciel budki z hamburgerami - jako jedyny
nie przypiął nigdzie narodowej flagi.
Producenci patriotycznych gadżetów
ze łzami w oczach sprzedają Amerykanom
ich własne sny. Nowojorczycy wykupują
maski gazowe i przepowiednie Nostradamusa.
Matka bliźniaków w śmietniku znajduje
nietkniętą puszkę coca-coli. To jest to.
Bardziej niż wąglika boi się koperty z rachunkami.
God bless America!
powrót do spisu treści
2 nagroda w 9 konkursie literackim
Monika Łysek
Park, dziewczyna i...
Leżał tutaj już tyle miesięcy i zastanawiał się wciąż od nowa dlaczego jeszcze żyje? Nie wiedział. Puste białe ściany i ten specyficzny szpitalny zapach, który wdzierał się z każdym oddechem do jego nozdrzy. Był wypalony, pusty. Nie miał już sił, by skończyć z sobą i by żyć dalej. Wegetacja. Życie bez przeszłości, która swym pięknem raniła, więc zapomniał, a przynajmniej starał się z całych sił. Przyszłość przerażała swoim kolorem nocy listopadowej; czarna ciężka od mgły niewiedzy i lęku przed samym sobą.
Natura, jakby szyderczo śmiejąc się prosto w nos, wybuchała nowym życiem. Wszystko wokół nasycało się kolorami, pyszniło soczystą zielenią, kiełkującą z czarnej, pulchnej ziemi. Ptaki wariowały tańcząc na niebie tańce opętanych, pijanych życiem stworzeń. Ich ćwierkanie, trele, gruchanie, słychać było jeszcze zanim słońce wdrapało się na niebo. A on leżał w tym cholernym łóżku i ledwie mógł się przewrócić z boku na bok. Gniewnie spojrzał na wózek stojący tuż przy jego łóżku. Łzy, jak skrzywdzonemu dziecku, same cisnęły się do oczu. Zaciskał pięści, paznokcie wbijał w dłonie i powtarzał: będę chodził! Będę chodził, choćby nie wiem co!! Pójdę do parku. Do parku majowego, rozgrzanego słońcem, pachnącego kwiatami, szumiącego drzewami dumnymi, silnymi, niezłomnymi. On teraz musi być, jak te drzewa; niezachwiany, mogący się oprzeć najsilniejszej burzy jego życia, która odebrała mu zdolność poruszania się na własnych nogach. Ale on jeszcze wstanie i pokaże. Nie da się złamać.
Pójdzie do parku, gdzie na jednej z ławek, zawsze tą samą pod wielką, rozłożystą akacją, siedzi dziewczyna. Nie pamięta kiedy ją pierwszy raz zobaczył. Teraz, gdy o tym myślał, doszedł do wniosku, że ta dziewczyna była częścią parku, tak samo, jak ławka, na której siedziała i drzewo, które dawało jej cień. Drzewo chroniące ją przed słońcem. Drzewo opowiadające co dzień nowe historie, które rodziły się z każdym nowym listkiem. A ona siedziała w długiej, letniej sukience, ze spuszczoną głową. Włosy, długie o miodowym odcieniu, w których igrały słoneczne promienie, zakrywały jej twarz. Nigdy tak na dobrą sprawę nie widział jej twarzy. Jakie miała oczy? Niebieskie? A może koloru miodu i orzecha albo jeziora w blasku księżyca? Pamiętał linię jej szyi koloru alabastru. Smukłą i nie wiedzieć czemu wydawała mu się krucha. Gdyby ją dotknął na pewno, by się rozsypała, pękła niczym posąg z kruchego szkła. Na kolanach trzymała książkę. Jej format, grubość zmieniała się dość często z czego wywnioskował, że przychodziła tutaj czytać. Atmosfera parku najwidoczniej jej odpowiadała, sprzyjając lekturze. Siedziała tu do późnej jesieni. Wtedy jej sukienka zmieniała się w dżinsy i sweter. Najpierw przebiegał obok jej ławki nawet nie zwalniając. Potem, sam nie wiedząc dlaczego, zaczął zwalniać za każdym razem kiedy miał przebiec obok tajemniczej czytelniczki. Sam się dziwił, jak wiele dostrzega nowych szczegółów za każdym razem, gdy był tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Na przegubach nosiła bransoletki z malutkich, kolorowych koralików, a jej buty były dość dziwne. Pomyślał, że są dość toporne, ale w końcu teraz każdy chodzi ubrany, jak mu się podoba. Nawet w czasie upałów nosiła ciężkie, sięgające za kostkę buciory, o grubej podeszwie. Te buty... Nie pasowały mu do delikatnych, zwiewnych sukienek. Jednak szybko zapomniał o butach. Patrzył na delikatne dłonie o smukłych palcach, na kaskadę włosów, w których igrało słońce. Wiedział, że gapi się bezczelnie, ale robił to specjalnie. Prowokował. Chciał, by spojrzała na niego. Pragnął zobaczyć jej twarz. Ale nigdy nie uniosła głowy, nie zrobiła najmniejszego gestu, który pozwoliłby mu przypuszczać, że wie o jego istnieniu.
Chciał znów pobiec do parku, stanąć przed ławką chronioną przez drzewo i spojrzeć na dziewczynę o miodowych włosach. Ale teraz nie stałby, jak kołek! Teraz przemówiłby. Powiedziałby cokolwiek, by zmusić ją do podniesienia zasłony włosów ze swojej twarzy. Tak, tak właśnie, by zrobił... Tylko czy ona zechciałaby spojrzeć na kogoś, kto wcześniej bez większego wysiłku biegał po parkowych alejkach, a teraz ledwo stawia dwa kroki opierając się na dwóch kulach? Znowu z bezsilności zacisnął pięści na chłodnej, pomiętej kołdrze. Jedna chwila... Jedna głupia chwila, która pozbawiła go wszystkiego: nadziei, planów, przyszłości... Nawet marzeń. Kiedyś marzył o kolejnych zawodach, o poprawianiu wyników, o medalach, zaszczytach... A teraz? O Boże, jaki jest żałosny... Teraz marzył o tym, by zrobić o jeden krok więcej niż wczoraj. I udawało mu się to... Dzień po dniu, krok po kroku. Najpierw jego nogi ciężkie, jak drewniane bale, nie chciały go słuchać, mimo, że całą swą siłę, wszystkie swoje myśli koncentrował na tym jedynym, pierwszym kroku. Gorące krople zraszały mu czoło, skapując na policzki, zasłaniając oczy wilgotną mgiełką. Setki razy wywracał się rozbijając sobie nos. Wtedy powstrzymując łzy, wstawał i z uporem maniaka, próbował zmusić swoje nogi do większego posłuszeństwa. W końcu przeszedł cały szpitalny korytarz. Czuł się, jakby przebiegł maraton, gdy zmęczony przy pomocy rehabilitanta opadł na łóżko. Jednak był nieziemsko, głupio szczęśliwy. Udało się! Dopiął swego. Pokonał samego siebie, swoje kalectwo, ból, rezygnację... Ale zaraz potem zacisnął pięści na kołdrze. Co oznacza przejście przez cały korytarz dla kogoś, kto biegał na stadionach i bił rekordy kraju. A teraz, co? Nawet nie ma się co pokazywać na AWF-ie, bo kto słyszał o biegaczu, który kurczowo trzyma się kul i poci się, jak mysz przy każdym kroku? Wszystko na nic. Może nie warto się tak męczyć? Znowu nachodziły go czarne, ponure myśli, które spadały niczym stado kruków na padlinę. Jednak myśli samobójcze nie były na tyle silne, by zawładnąć nim całkowicie. Sam nieraz zadawał sobie pytanie, co jest w jego życiu na tyle ważne, by nie opuścić tego wszystkiego, co przynosi tylko cierpienie i nie potrafił niczego znaleźć. Czy to tylko pierwotny instynkt samozachowawczy, który każe mu pazurami trzymać się życia, które dla niego i tak już dawno temu się skończyło? Czy był tylko pierwotną istotą? Myślał, że tak. To, co do niedawna jeszcze stanowiło o jego człowieczeństwie, co składało się na jego życie znikło. Pozostał tylko ból, mocny, przejmujący do ostatniego nerwu ciała, rozpacz i żal, jaką widział w telewizji w ślepiach rannego, konającego tygrysa. Do tej pory był właśnie takim, nieustraszonym, goniącym wiatr sawanny tygrysem. Panem swojego losu, któremu świat kłania się w pas. Kiedyś był otoczony ludźmi, ale nigdy nie starał się, by te jego kontakty przestały być takie powierzchowne. Gdy wygrywał bieg.... Euforia i las rąk wyciągniętych do uścisku, słowa pochwały. Teraz, gdy chciał sobie przypomnieć jakąś twarz, nie potrafił. Tylko te ręce, klepiące go poufale po ramieniu. Nie miał nikogo, do kogo mógłby teraz zadzwonić, kto by przyszedł o nic nie pytając. Kto, by po prostu był. Jego dusza wyła niczym dusza rannego tygrysa... Samotny król... Żałosny król. A ta dziewczyna z parku? Czy ona, by zrozumiała? Czy w ogóle chciałaby z nim rozmawiać? Nie wiedział dlaczego wciąż jego bezwolne myśli wracają do niej. Czyżby żebrał o zrozumienie u tej nieznajomej, która nic o nim nie wiedziała? Nie był nawet pewien czy go zauważała, gdy samotnie biegał po parku. Ale chciał się o tym przekonać, sam do końca nie wiedząc dlaczego. Nawet jeżeli będzie to ostania rzecz w jego beznadziejnym życiu.
Nadeszła złotawa, ciepła jesień. Park rozświetlił się ciepłymi barwami, słońce zmieniło swoje oblicze. Złagodniało, nie było już tak rozgrzane, jak jeszcze kilka tygodni temu. Kładło się niby czuła, delikatna dłoń na twarzach przechodniów. Kasztany jeszcze w swych kolczastych pancerzach spadały z drzew. Ptaki w nerwowym podnieceniu szykowały się w daleką podróż tam, gdzie słońce nie zna umiaru, a skóra ludzi jest koloru gęstej, słodkiej czekolady.
Pierwsze, opadłe liście szurały pod jego stopami. Szedł powoli, opierając się na dwóch kulach powłócząc stopami, jak to zazwyczaj czynią osiemdziesięcioletni staruszkowie. Krok za krokiem. Czuł, jak zimne krople potu spływają mu po plecach. Czuł też ciekawskie spojrzenia nielicznych o tej porze spacerowiczów, głównie emerytów ze swoimi wnuczkami. Słyszał bardzo wyraźne, jak któreś z dzieciaków pytało dziadka: a dlaczego ten pan tak śmiesznie chodzi? Dziadek udając, że nie słyszy pytania, starał się skierować uwagę dzieciaka na wiewiórkę zwinie biegającą między konarami drzewa. Zastanawiał się czy w ogóle można się przyzwyczaić do takich komentarzy? Jak się zachować: skomentować, odpowiedzieć, wyjaśnić czy zignorować? Na razie wybrał to ostatnie rozwiązanie. Nie miał czasu ani ochoty wdawać się w jakieś bezsensowne zatargi. Musiał dotrzeć do końca tej alejki, potem skręcić w lewo i... Przecież nie miał żadnej gwarancji, że ona wciąż tam jest. W jego wyobrażeniu była częścią tego parku, jak drzewa za nią i ławka, na której siedzi. Niezmienna i wiecznie trwała. Ale przecież była żywą istotą. Nie było go tu dziewięć miesięcy. To sporo czasu. Dostatecznie długo, by wyjechać, zakochać się czy po prostu znudzić się tym parkiem. Jednak w głębi duszy był przekonany o tym, że nie mogła tak po prostu zrezygnować z tego miejsca, w przebywania w nim, jakakolwiek by nie była tego przyczyna. Bardzo lubił tutaj biegać, pewnie tak samo, jak ona czytać wsłuchując się w szelest liści. Zgiełk miasta, choć tak bliski to jednak nie miał tutaj wstępu, pozostając poza murem starych drzew. Musi więc tu być! Już ją widział: niebieskie dżinsy, zielony sweterek i te ciężkie, sięgające za kostkę buty. Włosy, spływające złocistą kaskadą, zasłaniają twarz. Głowa pochylona, na kolanach otwarta książka. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i na pewno ją zobaczy! Mimo zmęczenia, które zbyt szybko go dopadło, szedł dalej, by wreszcie ujrzeć ją naprawdę: skupioną nad książką, niezmienną. Poczuł, jak coś, co było mu do tej pory obce, ściska go w gardle.
Lubiła tutaj przychodzić. Ten fragment parku był mniej uczęszczany przez wszędobylskie dzieciaki, które ciągnęły za sobą na wszystko im pozwalających dziadków i nadopiekuńcze babcie. Tutaj ptaki śpiewały jakby radośniej, swobodniej, nie musząc przekrzykiwać piskliwych, dziecięcych głosów. Rzadko ktoś przysiadał się do niej, zakłócając cenne chwile samotności, którymi lubiła się delektować. Szczerze mówiąc nie za bardzo lubiła ludzi. Byli zbyt głośni, natrętni i od razu chcieli wszystko wiedzieć. A ona bardzo ceniła sobie prywatność. Miała kilkoro przyjaciół, na których zawsze mogła liczyć i to jej wystarczało. Może powinna być bardziej otwarta na świat, ale prawdę mówiąc rzeczywistość była dla niej zbyt drapieżna i bezwzględna i nie zawsze sobie dawała z nią radę. Dlatego tak chętnie tutaj przychodziła, by w względnej ciszy czytać. Była to jej ucieczka, którą traktowała, jak swój mały luksus. Za obrzeżem parku musiała, chcąc nie chcąc pokonywać bariery, jakich nie szczędziło jej życie. Tutaj o wszystkim zapominała. To był jej azyl. Czasem tylko ktoś niepostrzeżenie wkraczał na jej terytorium, ale zaraz potem znikał, jakby podświadomie wyczuwając, że nie jest tutaj mile widziany. Jak ten chłopak, który co dzień tędy przebiegał. Zrazu nie zwracała na niego uwagi, ale potem zauważyła, że biegacz celowo zwalnia, gdy się do niej zbliża. Dobrze go widziała choć nie podnosiła głowy. Przyglądał się jej, ale najbardziej gapił się na jej buty ortopedyczne. Najpierw ją to złościło, ale po pewnym czasie ta cała sytuacja zaczęła ją bawić. To był ich codzienny rytuał, rodzaj gry, jaką ze sobą prowadzili każdego dnia. On przybiegał, przez chwilkę gapił się na nią w naiwnym przekonaniu, że go nie dostrzega i po chwili odbiegał, nie wiedząc o tym, że odprowadza go wzrokiem aż do końca alei. Patrzyła na jego wysportowaną sylwetkę znikającą w oddali ze świadomością, że nikt taki, jak ten biegacz nie spojrzy na nią tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę...
Już ją widział: niebieskie dżinsy, zielony sweterek i te ciężkie, sięgające za kostkę buty. Włosy, spływające złocistą kaskadą, zasłaniają twarz. Głowa pochylona, na kolanach otwarta książka... W ustach mu zaschło, ale za to po plecach spływał mu wielki strumień zimnego potu. Podszedł jeszcze parę kroków bliżej i w chwili, gdy zamierzał się po raz pierwszy odezwać, ona podniosła głowę znad książki, która przez cały czas leżała otwarta na jej kolanach. Ich oczy spotkały się. Było to spotkanie niespodziewane, nieplanowane... Jego brązowe tęczówki utonęły w jasnym jeziorze. W jeziorze łagodnym i cichym, które w lipcowy wieczór zaprasza w swoją toń. Uśmiechnęła się, cały czas zastanawiając się skąd zna tego chłopaka. Było w nim coś znajomego... Jego ciemne włosy, szczupła sylwetka wszystko to było jej znajome, a jednak coś było nie tak; coś burzyło tą harmonię. Nie odrywała od niego oczu, starając sobie przypomnieć, sięgnąć w głąb swojej pamięci. W końcu skojarzyła tego, stojącego przed nią chłopaka, opierającego ciężar swego ciała na dwóch kulach z tym biegaczem, przystającym za każdym razem mijając jej ławkę. Twarz dziewczyny mimowolnie drgnęła... Wiedział, że go poznała choć wcześniej nie był pewien czy go w ogóle poznaje. Poczuł się strasznie głupio, był zły na siebie. Nie powinien tutaj przychodzić. Sam dobrze nie wiedział, jaka siła go tutaj ciągnęła, ale z całą pewnością była głupia, absurdalna... Co on sobie wyobrażał? Co chciał osiągnąć, co udowodnić. Już zamierzał odwrócić się i odejść, pokonując jeszcze raz tą morderczą drogę, gdy spostrzegł kulę opartą o ławkę. Stała właściwie z tyłu za ławką. Jak to się stało, że nigdy przedtem jej nie widział? Pewne rzeczy dostrzega się tylko w sprzyjających okolicznościach. Trzeba mieć czas, by zobaczyć to, co najważniejsze, co stanowi istotę naszego istnienia, a on przecież żył w ciągłym pośpiechu. Co prawda zawsze tutaj zwalniał, ale nigdy na tyle, by dostrzec to, co warte było zobaczenia. Te buty... Wszystko w jednej chwili stało się jasne i nie potrzebowało wyjaśnień, tłumaczeń... Uśmiechnął się po trosze do siebie, po trosze do dziewczyny, której twarz zdobiły złotawe kropeczki. Spojrzała na niego swymi przenikliwymi oczami i zrobiła mu miejsce tuż obok siebie. Po raz pierwszy chciała, by ktoś zajął miejsce tuż obok w jej parkowym azylu.
powrót do spisu treści
wyróżnienie w 9 konkursie literackim
Zofia Kleszcz
Do góry niebem
niebo kapie na głowę
spada do nóg
kto wie
można stanąć na głowie
do góry niebem
złapane na lasso anioły
zawiązać w supeł ziemi
Boga zmusić niech wierzy
ziemia pełna aniołów
odpoczynek
goły rym ślepej wiary
uderza w serca próg
niebo leży u nóg
Warto
Naucz mnie chodzić
uczysz mnie chodzić
przy ścianie
podparty sens
pożyczone ręce
ofiarowane nogi
ciężkich wyroków słowa
stara poczciwa
świadomość
zawsze czujna
do apelacji gotowa
jest się na dwa razy
nigdy całkiem
wszystko ponadto
możliwe
nauczysz mnie chodzić
po wodzie
do góry głowa
powrót do spisu treści
wyróżnienie w 9 konkursie literackim
Jan Torebko
WYWIAD
Moje miasteczko jest niewielkie, liczy kilkanaście tysięcy mieszkańców. Na ogół nieomal wszyscy się znają, a już na pewno tzw. "starzy Olecczanie" i pomimo twierdzeń złośliwych, że miasto takiej wielkości "dobra baba siedzeniem przykryje", niewielu decyduje się na opuszczenie naszego grodu nad Legą.
Dumą naszego miasta jest też nasza lokalna gazeta - "Tygodnik Olecki", z którą mam zaszczyt współpracować. W niej to - jak w tyglu - zbierają się wszelkie informacje z życia naszego miasta, opisy wielu ciekawych ludzi zamieszkujących Olecko i okolice.
Tak się złożyło, że szukając informacji do gazety o weteranie minionej II wojny światowej mimochodem spotkałem na swojej drodze Jerzego Mazura - trzydziestoletniego inwalidę określanego dawniej jako inwalidę II grupy. Jego historia wydała mi się godną umieszczenia na łamach lokalnej prasy.
W umówionym dniu stawiłem się w mieszkaniu mego rozmówcy w Olecku przy Placu Wolności w starej, poniemieckiej kamienicy. Małe mieszkanko: pokoik, kuchenka, malutka łazienka. Umeblowane starannie w niezbędne tylko meble i sprzęty. W oczy rzuca się niezwykły, wręcz pedantyczny porządek. Gdy witałem się z gospodarzem, z pokoiku wyszła dziesięcioletnia córka i po przywitaniu zaczęła czynić przygotowania do zaparzenia kawy. Ubrana skromnie lecz czysto - widać estetykę, zadbanie i miłą dla oka harmonię skromnego ubioru.
Po wymianie rytualnych grzeczności poprosiłem pana Jerzego o opowiedzenie historii swego życia w stopniu takim, na jaki ma ochotę i na ile chce to ujawnić. Zrezygnowałem z przeprowadzenia tradycyjnego wywiadu z zadawaniem pytań i dociekaniem sytuacji i zdarzeń, o których mój gospodarz nie chciałby mówić.
Zaczęła się opowieść o życiu młodego pokolenia wchodzącego w swą dorosłość w wolnej już, niepodległej III Rzeczpospolitej.
Jerzy Mazur urodził się w 1973 roku w Wieliczkach koło Olecka. W starym, zabytkowym drewnianym kościele, wykonanym z modrzewia, pamiętającym szmat historii tej ziemi, otrzymał imię Jerzy. Jak każdy w wieku 7 lat poszedł do szkoły. Później Pierwsza Komunia św. w tymże samym zabytkowym kościółku. Rodzice uprawiali kilkunastohektarowe gospodarstwo rolne, w którym - siłą rzeczy - od najmłodszych lat Jurek (jak był nazywany w domu Jerzy) musiał pracować, pomagając rodzicom. Polubił tę pracę i widział dalszą swą przyszłość w pracy na roli, a ściślej w rodzinnym gospodarstwie. Dlatego też po ukończeniu szkoły powszechnej podjął dalszą naukę w Technikum Rolniczym w Olecku. Polubił też tę szkołę i zajęcia praktyczne w gospodarstwie pomocniczym znajdującym się przy niej, tym bardziej, że prace te znane mu były od dzieciństwa i nie stanowiły żadnej trudności, wzbogacając natomiast jego wiedzę o wprowadzaniu mechanizacji i nowych rozwiązań w rolnictwie.
Tymczasem w kraju zaczęły się przemiany polityczne, uzyskaliśmy niepodległość i Jurek - jak wszyscy młodzi ludzie - z radością powitał to doniosłe wydarzenie. Pomiędzy młodzieżą wchodzącą w dorosłość zaczęły zawiązywać się pierwsze sympatie i miłości. Również i Jurek coraz większą uwagę zaczął zwracać na Ankę, pochodzącą z Grabnika koło Ełku, koleżankę z klasy. Okazało się, że w miejscowości Anki, Grabniku, również jest drewniany zabytkowy, pamiętający najazdy tatarskie kościół. Jurek zaprosił Ankę do Wieliczek, gdzie z pomocą księdza proboszcza pokazał unikatowy już kościółek. Rodzice Jurka z aprobatą przyjęli Ankę, traktując ją jako dziewczynę syna. Później była rewizyta Jurka w Grabniku, gdzie szczegółowo zapoznał się z historią tamtejszego kościoła i oczywiście z rodziną Anki. Tu też młody, myślący poważnie o życiu i mający realne plany na przyszłość chłopak przypadł do gustu rodzicom dziewczyny. Wprawdzie Anka swą przyszłość chętnie widziała w pracy w którymś z PGR jako zootechnik, ale Jerzy liczył na to, że kiedyś da się przekonać do pracy we własnym gospodarstwie rolnym.
Tymczasem nadeszła wiosna i młodzi coraz więcej czasu spędzali ze sobą. Wspólne spacery dookoła jeziora Oleckie Wielkie, wyprawy nad stawy pomiędzy wzgórzami w pobliskich Sedrankach zbliżały ich coraz bardziej. W końcu jedno bez drugiego nigdzie nie chodziło i zawsze można było spotkać ich razem. Z chwilą rozpoczęcia sezonu letniego na skoczni nad jeziorem wyrobili sobie karty pływackie i od tej chwili chętnie wypożyczali łódki i kajaki, spędzając wolne chwile pogodnych dni na wodzie ucząc się i przygotowując do matury.
W międzyczasie odgórną decyzją prezydenta Wałęsy i rządu rozwiązano PGR-y, pozbawiając setki tysięcy pracowników tych gospodarstw pracy, a wśród nich - również i zootechników.
Gdy wiał dokuczliwy wiatr, płynęli łódką do lasku po drugiej stronie jeziora, zwanego przez olecczan "Małpim Gajem".. Tam uczyli się, całowali, aż pewnego dnia pod wpływem miłosnych uniesień nastąpił "ten pierwszy raz".
Matury zaczęły się tradycyjnie w czasie kwitnienia kasztanów. Całonocne wkuwanie przed maturą i wspólna nauka dały wynik bardzo dobry podczas zdawania egzaminów. Po maturach rozjechali się do domów z planami podjęcia zaocznych studiów w którejś z mazurskich uczelni na kierunku rolniczym. Często też do siebie pisywali i któregoś dnia Jerzy czytając list od Anki dowiedział się, że zostanie ojcem. Anka od dwóch miesięcy była w ciąży. Jak pisała, wcześniej o tym nie mówiła, gdyż nie miała pewności, jednak badania ginekologiczne potwierdziły jej podejrzenia.
Ślub odbył się w pięknym, zabytkowym kościele w Grabniku. Na hucznym weselu było ponad 100 osób. Po ślubie Jerzy chciał wraz ze świeżo poślubioną żoną osiąść na rodzinnym gospodarstwie, jednak Anka była innego zdania twierdząc, że dopóki mieszkają tam rodzice Jerzego, nie chce zwalać się im na głowy i że do pójścia na gospodarkę zawsze będzie czas.
W starym poniemieckim budynku wynajęli malutkie mieszkanko: pokoik, kuchenka i mała łazienka przy Placu Wolności w Olecku. Jerzy zaczął pracować w jednej z firm produkujących drewno ogrodowe w Olecku, natomiast Anka do chwili urodzenia dziecka pracowała jako sprzedawca w sklepie spożywczym.
Urodziła się córka, której dali na imię Agnieszka. Anka była na urlopie macierzyńskim, więc znacznie spadły ich dochody. Aby uzupełnić szczupły budżet domowy, Jerzy zaczął dorabiać po pracy przy remoncie mieszkań. Agnieszka rosła zdrowo i po ukończeniu 10 miesięcy zaczęła stawiać swoje pierwsze kroki. Radość rodziców nie miała granic.
Tymczasem zaczęły się masowe wyjazdy kobiet do Włoch w poszukiwaniu pracy. Również i Anka chciała pojechać na jakiś zarobek, czemu Jerzy stanowczo się przeciwstawiał, argumentując to dobrem córki. Spory trwały przez dwa miesiące. W międzyczasie Anka za niewiedzą Jerzego wyrobiła sobie paszport i załatwiła wyjazd do pracy we Włoszech. Jerzego postawiła przed faktem dokonanym na tydzień przed wyjazdem. Miała pracować jako pomoc domowa u bogatego Włocha w małej miejscowości koło Turynu. Żona tego Włocha od kilku lat leżała sparaliżowana i wymagała opieki, więc oprócz prac domowych Anka miała również opiekować się chorą. Kontrakt zawarty był na 6 miesięcy.
Wobec takiego postawienia sprawy Jerzy - jak twierdzi - musiał zgodzić się na wyjazd Anki, tym bardziej, że Agnieszką miała zaopiekować się matka żony, będąca wraz z mężem na emeryturze po przekazaniu gospodarstwa na Skarb Państwa.
W przeddzień wyjazdu wspólnie odwieźli Agnieszkę do dziadków w Grabniku. Jerzy, jak twierdzi, czuł ogromny smutek i żal. Później, po wyjeździe Anki, odczuwał tak straszną pustkę, że po pracy nie miał ochoty wracać do pustego mieszkania.
Z początku listy od Anki przychodziły dość często. Jerzy kilkakrotnie telefonował do niej, jednak rozmowy te były bardzo drogie i nie mógł sobie na nie zbyt często pozwolić, tym bardziej, że pieniądze od Anki nie przychodziły. Tłumaczyła, że zbiera je na konto aby od razu podjąć większą sumę pieniędzy i od razu dokonać większych zakupów.
Tak minęło pół roku. Na żonę Jerzy czekał wraz z córką Agnieszką na ełckim dworcu. Przy powitaniu odczuł jakby pewien chłód i dystans ze strony Anki, ale tłumaczył to sobie półrocznym rozstaniem i myślą, że z biegiem czasu wszystko wróci do normy. Poza kilkoma drobiazgami dla Agnieszki Anka, oprócz podręcznego bagażu, do domu nie przywiozła nic. Jednocześnie zapowiedziała, że po upływie miesiąca wraca do Włoch, gdyż podpisała kontrakt na dalsze pół roku, a pieniądze ma zdeponowane w banku we Włoszech. Kiedy się dorobi, to przywiezie je wszystkie, wówczas kupią porządne mieszkanie i samochód, bo tutaj, w Polsce, to on by je wydał na głupstwa.
Wbrew nadziejom Jerzego oziębłość Anki do niego zamiast topnieć, jakby się potęgowała. Również w stosunku do Agnieszki jakby nie była tą samą matką. Często irytowała się na dziecko, chodziła zamyślona, jakby nieobecna, bez emocji, mechanicznie sprawując opiekę nad dzieckiem.
Po miesiącu z widoczną ulgą wsiadała do pociągu relacji Ełk-Warszawa, skąd miała odlecieć do Włoch. Później przyszły jeszcze dwa beznamiętne, lakoniczne listy i wszystko się urwało. Gdy Jerzy dodzwonił się do niej prosząc o wyjaśnienia, odpowiedziała aby dał jej spokój, gdyż zajęta pracą nie ma czasu na telefony i listy.
Tak minęło kilka miesięcy udręki. Od kolegi Jerzy dowiedział się, że z Zakładów Motoryzacyjnych Fiata w Ełku często jeździ do Turynu TIR z wiązkami przewodów do tamtejszych zakładów Fiata i istnieje możliwość za niewielką opłatą tam pojechać. W tym czasie wyrobienie paszportu nie stanowiło już dużych trudności, więc po upływie miesiąca od złożenia wniosku miał paszport w kieszeni. Przez kolegę skontaktował się z kierowcą TIR-a i po załatwieniu pozostałych formalności wyruszył do Włoch.
Początkowo kierowca usiłował zająć rozmową Jerzego, lecz po usłyszeniu kilku zdawkowych odpowiedzi pozostawił go wraz z jego myślami. Jerzy, jadąc przez kraje zachodnie nieomal ich nie dostrzegł i tylko kontrole na granicach jakby budziły go od rozpamiętywania. Gdy wjeżdżali do Turynu, był ranek. Po umówieniu się na dzień następny przy zakładach Fiata, skąd TIR miał wracać do Polski, Jerzy pojechał taksówką pod adres, gdzie pracowała Anna.
Posiadłość była ogromna, ogrodzona metalowym parkanem o ostro zakończonych grotach. Od zamkniętej bramy wejściowej i małej bocznej furtki, obok której stał domek ogrodnika, w kierunku widniejącego w dali domu zajmował miejsce ogromny ogród. Po obu stronach alejki biegnącej ku domowi rosły różne kwiaty i nieznane Jerzemu drzewka i rośliny. W środkowej części tego ogrodu umiejscowiona była pięknie rzeźbiona, tryskająca wodą fontanna. W tym też miejscu alejka rozchodziła się, okrążając fontannę, aby znów poza nią połączyć się i prowadziła pod okazały podjazd przy domu.
Jerzy nacisnął przycisk dzwonka przy bramie i za chwilę z domku ogrodnika wyszedł mężczyzna, odzywając się po włosku. "Nie rozumiem" - odpowiedział Jerzy po polsku. W tym samym momencie mężczyzna roześmiał się i przemówił czystą polszczyzną: "Polak? Ja też jestem Polakiem. Nazywam się Dziekański i jestem z Moniek".
W miarę jak Jerzy tłumaczył Dziekańskiemu cel swojej wizyty, ten zasępił się i odparł, że lepiej byłoby dla niego, aby tu w ogóle nie przyjeżdżał. Na dociekania Jerzego Dziekański ukradkiem obejrzał się na stojący w oddali dom, otworzył furtkę i zaprosił go do domku ogrodnika. Tu Jerzy dowiedział się, że już po czterech miesiącach pracy Anki w domu pana Alberto jego sparaliżowana żona oddana została do zakładu opiekuńczego, a jej miejsce w łożu gospodarza zajęła Anka, czego dowody Jerzy może zobaczyć na własne oczy, gdyż za kilka miesięcy Anka urodzi dla Alberto potomka.
"Coś ścisnęło mi gardło tak, że nie mogłem przełknąć śliny, a ciemne płaty zaczęły mi latać przed oczyma, a ziemia zdawała się zapadać pod nogami" - mówi Jerzy. Wybiegł z domku ogrodnika i pędem udał się w kierunku domu. Wówczas wyszła z niego Anka. Była gdzieś w 7 miesiącu ciąży, bo brzuch widać było już z daleka.
"Czego chcesz?! Po co tutaj przyjechałeś?! Czy ty nadal nic nie rozumiesz?" - usłyszał od niej Jerzy. Na nic zdały się wszelkie prośby, by wytłumaczyła cokolwiek. Po prostu kazała mu wracać, zapomnieć o sobie i więcej nie zawracać głowy. A na Agnieszkę to ona będzie przysyłać pieniądze dla rodziców.
Gdy nie chciał bez niej odejść, z domu wyszedł Alberto - człowiek około pięćdziesiątki - i krzykiem przywołał pracujących za domem dwóch mężczyzn. Ci złapali Jerzego pod ręce i szamocącego się wyprowadzili za bramę. Gdy nie chciał wyjść, dostał pięścią w zęby i - już leżąc - zainkasował kilka kopniaków. Zbity powlókł się w kierunku widniejącego w oddali gaju. Tam zakrwawionego znalazł w kilka godzin później Dziekoński i po obmyciu i doprowadzeniu do porządku odwiózł własnym samochodem do Turynu. Jak twierdził, nie mógł wcześniej pomóc Jerzemu, gdyż gdyby zobaczył to Alberto, po prostu wyrzuciłby go z pracy. A tego to on już nie chce, bo nieźle zarabia i za kilka miesięcy wraca do rodzinnych Moniek.
Po powrocie do kraju zrozpaczony Jerzy aby zagłuszyć ból, który w nim narastał, zaczął pić. Za picie został wyrzucony z pracy, więc do "kuroniówki" zaczął dorabiać "na czarno". Pił coraz więcej i coraz bardziej staczał się na dno. Doszło do tego, że kładąc się spać stawiał przy łóżku butelkę z wódką i budząc się w nocy wypijał ją, by spać dalej. Wpadł też w towarzystwo nałogowych alkoholików i stał się jednym z nich.
Skutki nie dały na siebie długo czekać. Została uszkodzona wątroba, a gdy pewnej nocy obudził się i sięgnął po butelkę - również dało znać o sobie serce. Spadł z łóżka i leżał na podłodze w kałuży rozlanej wódki, jakby sparaliżowany, nie mogąc wezwać pomocy. I wtedy za ścianą usłyszał płacz dziecka. Zdawało mu się, że to płacz Agnieszki. Samotny, opuszczony, przeleżał na podłodze dwa dni. Gdy wreszcie mógł wstać, przy pomocy sąsiadów udał się do lekarza. Diagnoza lekarska była jednoznaczna: Jerzy przebył rozległy zawał.
Po pobycie w szpitalu dostał rentę inwalidzką II grupy. Później pojechał po córeczkę i przywiózł ją do siebie. Od tej pory nie rozstaje się z nią. Anka natomiast nadal nie daje znaku życia. Niedawno była w Grabniku wraz z Alberto i ich wspólnym synkiem. O Agnieszce jakby nie chciała wiedzieć. Jerzy nadal przeżywa to na swój sposób i jak dawniej budzi się w nocy, tylko zamiast po wódkę, sięga po leki. I - jak twierdzi - boi się, że któregoś razu może się w ogóle nie przebudzić i co wtedy będzie z Agnieszką. Tym bardziej, że rodzice Jerzego już nie żyją, więc mają tylko siebie.
Wychodzę z domu Jerzego ze ściśniętym gardłem. Odprowadza mnie Agnieszka. Gdy pytam, czego jej życzyć odpowiada, że chce, aby tata nie był taki smutny i bardzo, bardzo by chciała, aby wróciła mama.
Ostatnio Agnieszka przyjęła Pierwszą Komunię św. Był z nią tylko tata.
powrót do spisu treści
Z cyklu: WIATREM, KAMIENIEM, DRZEWEM...
Anna Kaczmarczyk
***
wiatrem
kamieniem
drzewem
wpisujesz się
w moje
krajobrazy
na imię mi
ziemia
***
nie pytaj
kim
jest ptak
wierszem
spłynie
z gniazda
mojego
domu
drzewo
pochyli się
nad powszednią
ścieżką
w pejzaże
serdecznych
zamilczeń
***
powrót do spisu treści
Ireneusz Betlewicz
***
***
wypuść swą strzałę Amorze
ugodź w me zwątpienie
w noce i dni
mydlane
daj potencję
poranka
i ufne westchnienie
pokory wieczoru
***
powrót do spisu treści
wyróżnienie specjalne w 8 konkursie literackim
Zbigniew Krauza - Warsztaty Terapii Zajęciowej
Bydgoszcz
POŁAMANE SKRZYDŁA
Aniele, Stróżu mój,
ty zawsze przy mnie stój.
Rano, wieczór, we dnie, w nocy,
bądź mi zawsze ku pomocy.
Broń mnie od wszelkiego złego
i zaprowadź do żywota wiecznego.
- Cóż, kankana to już pan raczej nie zatańczy - powiedział Biały Kitel, spoglądając mi nie tyle w twarz, ile gdzieś w okolice pępka. Powędrowałem za jego wzrokiem. Ironio i paradoksie, moje kochane towarzyszki, w tej chwili wyglądałem właśnie tak, jakbym tego kankana tańczył. Pewnie ostatniego w życiu, ostatni taniec przed postem od ruchu, który miał trwać całe życie. Biały Kitel przypadkiem podciągnął wymiętą piżamę rozmiaru XXXL aż pod moje zwieńczenie majtek, a nogi po obdukcji lekarskiej zostały fantazyjnie rozrzucone. Taniec połamaniec.
Aniele, Stróżu mój, ty nie zawsze tak za mną jak słup stój, rusz się, rusz. Poproś mnie do tańca, a jeżeli ty nie masz w tym wprawy - pozwól, że cię wyręczę.
Usłyszałem chlipanie. Nie, to nie był zwykły płacz, który wydaje z siebie przeciągłe dźwięki, podobne do tych, jakie towarzyszą wyrywaniu zęba w gabinecie dentystycznym ("uuuuuu", "aaaaaa"). Uszy zarejestrowały na taśmie magnetofonowej bębenka odgłosy pociągania nosem oraz szelest mokrych rzęs, gwałtownie przecieranych rękawem. Mój prywatny Anioł Stróż beczał, więc wyciągnąłem go zza swoich pleców i chwyciłem oburącz za ramiona.
- Stary, no co z tobą?! - potrząsnąłem nim mocno w nadziei, że szybko się otrząśnie z depresji i powróci do codziennych obowiązków zawodowych, czyli patrolowania moich pleców.
Wargi drgały mu konwulsyjnie, aż miałem ochotę rzucić w niego misiem-przytulanką na pociechę. Oczy obciągnął ciasno powiekami, a palce gwałtownie ze sobą splótł. Wyglądał jakby stał nad moim otwartym grobem. Czyżby zatem nie wierzył w życie wieczne? Ładny mi dawał przykład, nie ma co.
- Chłopie, co jest? - zacząłem ponownie zadziorny monolog. Odpowiedział mi długimi zdaniami ciszy, pozbawionymi nawet znaków interpunkcyjnych. Poczułem się głupio, tkwiliśmy wobec siebie niczym dwie ściany. Można byłoby jeszcze pomiędzy nami zamontować wygiętą blachę i stworzylibyśmy doskonałą zjeżdżalnię dla ujeżdżaczy deskorolek.
Ponownie zerknąłem na Mojego Stróża. Nie był podobny do tych aniołów z obrazów Raffaello. Pewnie nawet w dzieciństwie nie był pucułowaty, niebieskooki i z burzą blond loczków, przypominających zmierzwioną główkę gąbkowego mikrofonu. Wyglądał raczej jak wykończony Jerzy Stuhr ma drugi dzień po przepiciu, borykający się z kacem-gigantem. Dodajmy - Stuhr w koszuli nocnej swojej babci. Parsknąłem śmiechem, który powitała kolejna porcja rozlewającej się leniwie ciszy.
- Napij się - zaproponowałem, popychając w jego kierunku karafkę wódki. Spojrzał na mnie niepewnie i uczynił ręką taki gest, jakby chciał wyciągnąć zza pazuchy Dekalog. Brzeg karafki zalśnił w zetknięciu z promieniem słońca. Anioł otworzył nieznacznie usta. Brzeg karafki lśnił dalej, on otwierał usta coraz szerzej. Lśniący brzeg karafki zgasł, bo przykryły go jego wagi.
-Nutrimentum spiritus - alkohol odpieczętował mu nagle usta.
- Tej, koleś, lingwista się znalazł - zgromiłem go szybko. - Gadaj po naszemu. Mam bessę intelektualną.
Uśmiechnął się kpiąco i nie uwierzył. Słuszne zresztą.
- To znaczy "pokarm dla ducha" - odpowiedział, po raz pierwszy unosząc powieki i pokazując źrenice.
Aniele, Stróżu mój,
ty zawsze przy mnie stój.
Czym na wojnie, czy w okopach,
ty zapomnij o urlopach.
- Gdzie byłeś tego dnia, łotrze jeden, kiedy złamałem rękę na wakacjach u babci? Co robiłeś, gdy po pijanemu płodziłem bękarta, dokąd wyjechałeś, gdy tam w niebie napisali mi w dowodzie osobistym: "Na wsze czasy niezdolny do niczego"? Zaraz zażądam rewizji nadzwyczajnej u Pana Boga. Jak to nie pomoże, wniosę apelację do Niebieskiego Trybunału Praw Człowieka. Nie zawsze przy mnie byłeś. Pamiętam jak często za tobą tęskniłem. "Ckni mi się bez niego" - myślałem z bólem duszy, który przypominał wówczas wrzód gotowy do erupcji. "Nawet nie rzucam z nim za plecami tego komicznego cienia. Z jego anielskimi skrzydłami cień wyglądałby jak szarżujący huzar".
- Owszem, chodziłem na wagary - wyznał odważnie. _ Nie mam prawa do urlopu wypoczynkowego, zdrowotnego czy bezpłatnego, nawet po tylu latach pracy za twoimi plecami. Brakowało mi wytchnienia nawet po północy. Niewiele śpisz, więc musiałem brać nadgodziny również w nocy. Czy myślisz, że ktoś mi powiedział chociaż dziękuję? Nic, tylko praca i praca. Bez końca gapiłem się na twoje plecy, na dodatek nie zawsze umyte. Chwilami miałem ochotę chwycić za ryżową szczotkę i porządnie ci je wyszorować. A ile razy widziałem na nich kuszące krosty. Aż mnie ręka świerzbiła, tak bardzo chciałem je wycisnąć, mnie takie kosmetyczne prace nie brzydzą. Powinienem raczej zostać Aniołem Stróżem jakiejś dziewczyny, która chciałaby, abym pomógł jej w pielęgnacji urody. A tak - miałem ciebie. I tą dramaturgię nocy! Śpisz tylko na plecach, więc zgniatasz mnie niemiłosiernie przez ciężki sen. Przez dziesięć lat wypalałeś po paczce papierosów dziennie i zrobiłeś ze mnie biernego palacza, dziesięciokrotnie bardziej od ciebie zagrożonego rakiem i chorobami serca. Dodatkowo wciąż byłem zaziębiony. Jesteś tak chudy, że wiatr beztrosko hulał ci pomiędzy żebrami i nie mając o co się w tobie zaczepić, wpijał się we mnie. W zasadzie to łapałem infekcję za infekcją, różne odmiany grypy wymieniały się u mnie tylko adresami. Winien mi byłeś przynajmniej ręcznie dziergany, długi szalik na otulenie wydrążonego wirusami gardła, łyżkę syropu z babki lancetowatej i jedno dobre słowo, obojętnie w jakim języku, byle nie barbarzyńskim.
- Chwileczkę - przerwałem mu recytację kolejnej pozycji na liście zażaleń. - Anioły Stróże to altruiści, wolontariusze, społecznicy. Masz być moim lepszym alter ego, a nie zadziornym pracownikiem firmy windykacyjnej, który chce się wykazać, zabierając mi dobre samopoczucie i pewność siebie. Jesteś nieodpowiedzialny. Nie powinieneś mnie opuszczać w życiu tak często. Przez ciebie wpadłem w psychozę maniakalną-depresyjną, taką modną amerykańską chorobę, której symptomy wręcz powinno się posiadać, by zaistnieć w dobrym towarzystwie. Chodziłem po cienkiej linii życia bez asekuracji, czasami skakałem na główkę do płytkiej wody i łamałem kręgosłup moralny. Jestem tylko bezwolną marionetką w twoich władczych rękach, a ty wiecznie obcinałeś wiążące mnie z tobą sznurki. Ładny z ciebie przyjaciel. Wiesz co, odwal się.
- Nie zrobię tego, nie jestem kamieniem przy grocie.
- To spadaj!
- Nie jestem kamieniem rzuconym z wysokości. Nie działa na mnie ziemska grawitacja.
Aniele, Stróżu mój,
ty mnie nie de-ner-wuj!
Rano, wieczór, we dnie, w nocy,
zamknij buzię i spuść oczy.
Mam go dość, dość jego kostropatej złośliwości, sunącej na mnie lawiny oskarżeń i jego monstrualnie poirytowanego głosu. Pośladki bolą od długotrwałego siedzenia i podejrzewam, że kształtem przypominają dwie kulki lodów, które zsunęły się z wafelka i z głuchym plaśnięciem rozgniotły na ugotowanym w skwarze chodniku. Swoje mięśnie nóg dopadła pewnie całkowita atrofia. Stopy spoglądają na mnie niemo - wydaje mi się, że z jakimś wyrzutem: "Facet, co ty z nami zrobiłeś?!" Odwracam od nich wzrok i potykam się o spojrzenie Stróża. Jego świdrujący wzrok o mało nie przepala mnie na wylot. Nagle dostrzegam film. Zaskakuje. Klatka po klatce. Anielskie źrenice to dwie kinowe szpule, na które nawija się film z przeszłości. Dziewczyna z piersiami wielkości wielbłądzich garbów przygląda mi się bezczelnie, po czym naciska klamkę dziwnie znajomych drzwi. Łukasz, mój przyjaciel. Obejmują się, całują z siłą ssącej rury odkurzacza. Łóżko. Kolejny dzień. Pocałunki. Łóżko. I łóżko. Łóżko. Łóżko. Łóżko. To Monika, moja pierwsza dziewczyna.
- Zdradziła cię - beznamiętnie relacjonuje Operator Filmowy z Niebios.
Akt drugi. Scena pierwsza. Zauważam chłopięcą sylwetkę Sylwii, niedbale rozrzuconą obok jakiegoś ziewającego chłopaka. Stop! Ten chłopak to przecież ja sam! Chłopięca sylwetka dziewczyny pochyla się nad stolikiem i sięga po papierosa. Dym wydycha ustami do otwartej butelki piwa.
- Zanudziłeś ją na śmierć - słyszę jego głos, wysuwający się niepostrzeżenie zza kadru.
Brutalny Anioł pasie mnie jeszcze widokiem skąpo odzianej Ani i innej Ani, z kilkuletnim synkiem (przysięgam, on nie mój). Jest jeszcze raz Monika i trzecia Ania. I Natasza. Natasza. Natasza. Natasza. Jej wierność trwała mniej więcej tyle co kopulacja. Spódniczka szerokości papierka lakmusowego, sportowe autko, bohema, pop art w mieszkaniu i ten napis, który los wypisał jej spray'em na plecach: "Neurologia". Teraz już nie wiem czy życie wykonało na niej egzekucję.
- Abrakadabra, abrakadabra, wracaj - zaskrzeczał mi nad uchem Anioł Stróż i znowu byliśmy tylko we dwoje, jeżeli nie liczyć tuzina demonów przeszłości, które wciąż czułem nad swoją przeciążoną wspomnieniami głową.
Walnąłem go w twarz. Zauważyłem jeszcze jak złapał się za policzek i cicho zaklął. Potem zreflektował się i przypomniał sobie, że jest bytem niematerialnym, bezcielesnym. Wzruszył ramionami.
- Nie spodziewam się po tobie rewelacji. Zawsze byłeś kiepskim uczniem. A teraz z aksjologii masz u mnie pałę!
Poczułem się jak o czwartej nad ranem. Dno mojego mózgu przypominało spód filiżanki z kilkudniową kawą. Chciałem wgryźć się w suche skrzydło tego sadystycznego Anioła i odgryźć mu piórko po piórku. Żeby stracił ten swój tupet na amen. Skulił się jak kilkugroszówka pod wykładziną. Życzyłem mu z całego serca, by trafił z niebieskich przestworzy do katakumb, na wieczną kwarantannę.
- Jesteś chory z urojenia! - rzucił mi jeszcze mój Dziarski Aniołek, nim chwyciłem go drżącymi rękami za poły bladej sutanny, przypominającej zleżałe prześcieradło. Materia w moich dłoniach natychmiast się przemieniła. Trzymałem go raptem za różowy sweterek w niebieskie motylki. W chwilę potem za dżinsową koszulę, która szybko przybrała fakturę włosienicy. Puściłem go jednak dopiero wtedy, gdy wyczułem palcami skórę. Zdążyłem jeszcze wyczuć opuszkiem palca jej namacalne pory, którymi konwulsyjnie oddychała, jak wyrzucona z wody ryba. Na usta wczołgał mi się grymas obrzydzenia. Zwymiotowałem w coś, co podstawił mi pod nos Skrzydlaty Potwór. Po chwili uniósł ów przedmiot na wysokość moich oczu. Wykwintny, kryształowy kieliszek, a w środku szara breja.
- Wygląda całkiem jak twoje życie. Otacza cię tak doskonała, krystalicznie czysta rzeczywistość, ale ty sam śmierdzisz jak padlina - usłyszałem pod swoim adresem.
Po czym zawartość kieliszka spadła mi pod nogi.
Chrząknąłem.
Podrapałem się w lewe skrzydełko nosa.
Odgarnąłem fikcyjny włos z twarzy.
Wyłamałem mu skrzydła, pogiąłem je jak chrust, starte w dłoni zamieniły się w szary popiół.
A on stał.
Spuszczona głowa.
Kikuty skrzydeł.
Moje nogi. Kikuty możliwości. Absencja motoryki.
Stopotrząs w adidasach, w butach od garnituru i w białych skarpetkach. Stopy wygięte w łuki jak mosty nad Loarą, bez odcisków, zadrapań, popękanych pięt, obdartej skóry. Delikatna, lekko różowawa barwa tam, gdzie powinien być pot i znój, pot i znój, praca i wysiłek. Podeszwy bez ziarna piasku i kropli wody, jałowe tereny. I te małe codzienne śmierci. Każdego dnia umiera we mnie kolejna umiejętność. Nie potrafię już chwycić pewnie szklanki wody, nie obrócę się samodzielnie z boku na bok, nie mogę się już podpisać własnym imieniem i nazwiskiem. Nawet krzyżykiem. Długopis włożony mi do ręki szybko spada, obijając mi palce, które wykrzywiają się jak szpony drapieżnika. Tylko czekam na moment, kiedy w moim domu przeprowadzą segregację śmieci. Zabiorę się z nimi pierwszym transportem.
Aniele, Stróżu mój,
ty wbrew wszystkiemu stój.
Rano, wieczór, we dnie, w nocy,
broń przed złem, strzelając z procy.
A gdy zniszczyć siebie chcę,
ty decyzję moją zmień.
- No, co ty - Skrzydlaty trącił mnie ostro zakończonym łokciem i po raz pierwszy spojrzał na mnie z troską. - Chyba nie bierzesz tego wszystkiego tak poważnie. Każdy ma swoje złe dni, musiałem się komuś wyżalić. Padło na ciebie. Wiesz, załamałem się kiedy okazało się, że jesteś ode mnie silniejszy psychicznie. Gdy usłyszałem postawioną ci diagnozę lekarską, zwaliło mnie z nóg. Wyobraziłem sobie to moje trwanie przy tobie - bez ruchu, bez przygód, statyczne zawieszenie w czasie. Nicość, pustka, krople wody kapiące z kranu, gałęzie drzew uderzające w okno podczas podmuchu wiatru, cuchnące odleżyny, worki na fizjologię, brudne, długie paznokcie i zatkane woskowiną uszy. Nie wiedziałem, że z ciebie taki elegancik, powsinoga bez sprawnych nóg, taki optymistyczny pasikonik - powinienem podać się do dymisji, złożyć dobrowolną rezygnację ze swojego urzędu. Skompromitowałem swoją profesję. Możesz mnie wylać z pracy, zwolnić ze skutkiem natychmiastowym.
Anioł Stróż na bezrobociu? A co ze mną?!
- Wskakuj - uczyniłem głową lekki ruch w kierunku pleców.
Oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia, ale już nic nie powiedział. Nie mógł samodzielnie wejść na poprzednio zajmowane miejsce. Zwykle pomagał sobie skrzydłami, ale teraz ...były okaleczone. Wdrapał się w końcu za plecy, wchodząc po moich ramionach jak po schodach. A potem zamiast unosić się w powietrzu dwa kroki za mną, wlazł mi na barana. Zniszczone resztki skrzydeł sterczały wyzywająco w kierunku nieba, przypominając wypalone resztki konstrukcji domu.
- Ciekawe kto tu jest czyim Aniołem Stróżem - mruknąłem pod nosem, odjeżdżając na moim wózku w kierunku drzwi wyjściowych. Tym razem były szeroko otwarte.
- Uważaj na głowę - powiedziałem jeszcze życzliwie do pasażera na ramionach, który powoli zaczął zapadać w drzemkę. Odpowiedziało mi pełne zrozumienia chrapanie.
powrót do spisu treści
Stanisław Herzog
Ten latawiec nad wieżowcem -
pamiętam - miałem taki
jeszcze biegałem po łące boso
biegała siostra - już wakacje
radosne zabawy w olszynkach
wyprawy na piaski - szumiały sosny
w sobotni czas placek ze śliwkami
pachniał chleb na stole - kiedy ojciec
kiedy matka -
siostry szeptały coś skrycie
niedzielny poranek uświęcał gwizd lokomotywy
płynęły świąteczne pola
dziadek czekał przy bramie
zadowolony - milczący
spracowane miał ręce
nie mówił że powstanie
że Ojczyzna że Cud nad Wisłą
honor to
ziemia uprzątnięta - zaorana pługiem
na podwórku łaskawie rżały kasztanki
kogut piał na płocie
w dali gwizdanie
a ja żegnałem dzieciństwo
Dziadka już nie ma
jego milczenie na pewno w niebie
niedziela inna też
z bratem słuchałem Chopina
przy wieczerzy pachniała mięta
cichy wieczór jak modlitwa starca
kończył Boży Tydzień
A ja mam jeszcze
nieznane myśli złote
nienapisane słowa co ważą
niepoznane twarze przyjaciół
piękno którego nie widziałem
muzykę której nie słyszałem
dni na które czekam
lata co przyjdą
mam nadziei wiele
powrót do spisu treści
Jerzy Matkowski
Przepraszam, że żyję
Wskutek przeziębienia podczas ostrej zimy Leszek poczuł się bardzo źle. Ze zmiennym nasileniem mrowienia w towarzystwie dużego bólu przebiegało od karku do stóp i palców rąk Nie pomagały lekarstwa ani środki przeciwbólowe, którymi od dwóch lat szpikował go reumatolog. Jego organizm zdążył się uodpornić na stosowaną terapię. Już z wielką trudnością mógł ubierać dres, sznurować buty czy zapinać guziki przy koszuli. Zaczynał odczuwać zachwiania równowagi, a ciało obejmował postępujący bezwład.
Z pomocą sąsiada dowlókł się do neurologa, który skierował go do szpitala. Wstępując w szpitalne progi nawet w najśmielszych przewidywaniach nie sądził, ze spędzi tu prawie dwa i pół roku, w tym dwadzieścia miesięcy w stanie paraliżu. Był rok 1997.
Ulokowano Leszka w jednoosobowej salce przyległej do większej sali. Nie mógł położyć się na plecach, bo natychmiast wzmagał się ból, więc spędzał noce i dnie w stojącym przy łóżku fotelu. Przestał chodzić i jeszcze tylko lewą ręką mógł unieść do ust kubek z herbatą. Trzeciego dnia około 22-giej próbował sięgnąć po kubek stojący na nocnej szafce i tracąc równowagę upadł na posadzkę.
Zaalarmowane przez sąsiadów pielęgniarki podłożyły pod niego koc zostawiając w tej pozycji do rana.
Przy okazji musiał wysłuchać tego, że mało zarabiają, że nie mogą dźwigać i jaka to ciężką pracę wykonują. Leszek poczuł się jak ktoś czy coś niepotrzebnego w tym miejscu czyli w szpitalu.
Rano na fotek podnieśli go panowie odrabiający służbę wojskową. Po badaniach i wykonaniu zdjęcia na tomografie komputerowym wieziono Leszka na konsultację do szpitala klinicznego Szczecin-Zdunowo. Sanitariusze zamiast na salę konsultacyjną do profesora, zawieźli go na izbę przyjęć. Tam lekarz dyżurny nie wnikają w szczegóły, powiedział, że nie ma miejsc i polecił przewieźć p0acjenta do Gryfic. W taki sposób Leszek znalazł się na neurologii, a na drugi dzień po wizycie lekarskiej przeniesiono go do sali z bardzo ciężkimi stanami - na tzw. "erkę". W wyniku porażenia rdzenia kręgowego na odcinku szyjnym następowała tetraplegia. Postępował bezwład całego ciała, zanik czucia, dotyku, a oddech Lecha stawał się coraz krótszy - przestawał mówić. Owiane zapachem lekarstw pielęgniarki często podawały mu tlen z przewodu zamocowanego nad łóżkiem.
Kąsliwo-świdrujący ból do granic wytrzymałości opanował już wszystkie tkanki od stóp aż po czubek głowy i wciskał w jego usta na przemian to jęki, to przekleństwa, które hamował świadomością bezsilności. Ciało miał do niczego, lecz umysł funkcjonował sprawnie i prawidłowo.
Dokumenty Leszka - historię choroby - wysłano na konsultację do znanego neurochirurga z prośbą o przeprowadzenie operacji. Samopoczucie miał coraz gorsze. Zanik mięśni śródżebrza spowodował u niego wielkie trudności oddechowe czyniąc "niemową". Z wysiłkiem oddychał przeponą pomagając sobie króciutkimi ruchami ramion. Ucisk w klatce piersiowej wzrastał. Czuł się jak ryba wyrzucona z wody.
Minęło trzy tygodnie od chwili wysłania dokumentów kiedy przyszedł do niego ordynator z "hiobową wieścią": "Profesor odmówił przeprowadzenia zabiegu, a biorąc pod uwagę stan zdrowia uważa, że mógłby pan nie przeżyć". - Widząc przerażenie w oczach Leszka powiedział, żeby jego syn jechał do Szczecina porozmawiać z profesorami, przekonać o konieczności operacji.
Zwiększający się ból w klatce nie pozwalał nawet na ten krótki, malejący wciąż niknący oddech.
Jego świat zaczął tracić barwy, kiedy usłyszał, że lekarze rozważają nad stałym podłączeniem go do respiratora. Oczekiwali jeszcze na wynik prowadzonych przez syna rozmów.
Nikt - w swoich przewidywaniach - nie dawał mu najmniejszej nadziei na to, że będzie chodził. Wszyscy widzieli jego miejsce w domu opieki, gdzie resztę życia spędzi na wózku inwalidzkim.
- W Leszku narastał bunt przeciw złowieszczym czarnowidzom. Tylko niezłomna siła woli i pasja życia dodawały mu sił. Nie ustępliwość bólu była miażdżąca. Niejednokrotnie mimo podanych lekarstw, wydawało się, że nie wytrzyma. W końcu jakimś nadludzkim wysiłkiem, wewnętrzną siłą, choć w niewielkim stopniu, niweczył nieznośny ból.
Chwilami zastanawiał się nad tym jaka jest granica bólu, granica cierpienia.
Kamień spadł mu z serca kiedy przyjechał syn oznajmiając, że jeden z profesorów zgodził się na przeprowadzenie operacji.
Czasem odnosił wrażenie, że niektórzy lekarze nie maja dostatecznej wiedzy odnośnie jego choroby. Pewnego dnia podczas wieczornego obchodu młoda lekarka z rozbrajającym uśmiechem zapytała: "Czyje się pan lepiej, prawda?", mimo widocznego pogorszenia.
Po tygodniu profesor odbarczył uciśnięty rdzeń, zakładając na kręgosłup szyjny przeszczep pobrany z talerza biodrowego.
Przechodził Leszek chwile dużego kryzysu, a wiele osób przypuszczało, że nie przeżyje. Ból przybrał na sile. Potwornie bolesny, spazmatyczny skurcz łapał go za nogi rzucając kolana na brzuch lub wykręcając ręce do tyłu na plecy. Cały organizm miał rozstrojony i mimo pokojowej temperatury w sali odczuwał nienaturalne ciepło, wprost gorąco. Osaczały go fale żaru emanującego z wnętrza ciała. Zastanawiał się nad tym, dlaczego nie czuje bodźców zewnętrznych, a gorąco bijące od środka jest prawie namacalne. Ustawiono przy łóżku duży wentylator, który bez przerwy chłodził jego ciało. W swojej nieświadomości balansował na krawędzi życia i śmierci.
Na "erce" leżało siedem nieprzytomnych osób, a przy stoliku czuwała pielęgniarka. Leszek był jedynym pacjentem, który mimo bezwładności i niemówienia "kontaktował" z otoczeniem. Czasem na dyżury przychodził bardzo lubiany przez pielęgniarki lekarz, a w myślach przez Leszka nazywany "usypiaczem". Aby w nocy mieć spokój, podczas wieczornej wizyty pielęgniarka wskazywała jęczących pacjentów, "usypiacz" zlecał środki nasenne i mogła ona spokojnie iść do koleżanek na kawę. Nie były to przypadki nagminne, ale co pewien czas powtarzały się.
Od długiego czasu nie było poprawy, wiec po uzgodnieniu przewieziono Leszka do szpitala w miejscu zamieszkania, gdzie miał oczekiwać na skierowanie do domu opieki.
Ten nachalny ból swym nadmiarem zawładnął już całym ciałem. Pod wpływem bólu, pod wpływem cierpienia modlitwa sama cisnęła się na usta. Nie była ucieczka na zasadzie "tonący brzytwy się chwyta", ale była podyktowana głębokim przekonaniem o jej skuteczności. Jednocześnie to ten ogromny ból dawał Leszkowi nadzieję na poprawę i pozwalał sądzić, że jeszcze nie wszystko stracone, bo - myślał - jeżeli boli to tkanki mięśniowe żyją.
W modlitwie prosił Boga o siłę wewnętrzną, siłę ducha, siłę woli i wytrwałość. Uważał, ze jeżeli będzie silny wewnętrznie, to z ciałem sobie poradzi, to zmusi ciało do pracy.
W krótkich snach miedzy nasileniem bólu widział siebie spacerującego, robiącego zakupy czy tańczącego. Budząc się z pewnym stresem wracał do brutalnej rzeczywistości.
W świetle napotkanych przeciwności natury psychicznej stwarzanej przez atmosferę szpitalną i personel medyczny, hart ducha Leszka pozwalał mu przetrwać bardzo trudne chwile.
Z biegiem czasu zaczynał mu wracać głos na tyle, że mógł się porozumiewać z otoczeniem. Przy każdej okazji pielęgniarki skarżyły się na zarobki i ciężką pracę. Niejednej odpowiadał, że jego nie interesują zarobki pielęgniarek, ale to niewiele dawało. Codziennie sadzano go do wózka na jedną, potem na dwie godziny, celem przystosowanie się do dalszego życia, o czym głośno się mówiło.
Bywało, że słyszał po kilka razy dziennie: "kiedy syn zabierze pana do domu", "kiedy zabiorą pana do domu opieki?", "kiedy wezmą pana do przytułku?" itd.
Był karmiony przez słomkę przecierankami i raz na 2 - 3 dni golony. Przy tej czynności zawsze mu pozacinano twarz.
W czasie jednej z wizyt przy łóżku Leszka lekarze zaczęli wymieniać różniące się poglądy na temat jego przypadku chorobowego. Słuchając dostrzegł jak gdyby cień bezradności. Wówczas słabym głosem powiedział: "Przepraszam, że żyję. Widzę, że sprawiam kłopot. Gdyby mnie nie było, nie było by problemu". - Jeden z lekarzy podszedł bliżej tłumacząc mu, że pewnie się myli. Ale Leszek i tak wiedział swoje.
Z zanikłymi mięśniami, osłabiony, przepełniony nadzieją i wiarą, mimo paraliżu czynił mordercze wysiłki by się poruszać. Rehabilitantki codziennie przez dwadzieścia minut gimnastykowały bezwładne ciało.
Po szesnastu miesiącach zaczął poruszać palcami lewej ręki, stopniowo dłonią i całą ręką. W końcu poruszył lewą stopą. Gdy zobaczyła to rehabilitantka, nieomal krzyknęła wybiegając na korytarz. Dopiero po chwili zrozumiał niecodzienność jej zachowania. Przecież z przekonaniem wszyscy mówili, że nigdy nie będzie ruszał nogami. Po kilku minutach przybyli lekarze, pielęgniarki, rehabilitantki - jednym słowem - cały personel. W miejsce przecierek zlecił lekarz normalną dietę. Potrzebował bardzo dużo sił. Była na nim tylko skóra i kości.
Częściej miał weselsze spojrzenie, gdyż ręką już dosięgał do piersi, do brody, do twarzy. W czasie posiłków mógł sam podnosić do ust pokrojoną na kęsy kanapkę. Póżniej były próby siadania na brzegu łóżka i stawania obok. Następni przy pomocy kilku osób usiłował chodzić przy chodziku. Nogi dawnego instruktora WF i biegacza były słabe, krnąbrne, nieposłuszne. Dążenie Leszka do samodzielności, niezależności, a przede wszystkim sprawności graniczyło z heroizmem.
Otrzymał pismo informujące, że do domu opieki zostanie zabrany za osiem miesięcy. Pomyślał, że jeszcze trochę rehabilitacji i zawiadomi Opiekę Społeczną o swojej rezygnacji na korzyść bardziej potrzebującego. Jeszcze był na tyle słaby, że bez pomocy nie mógł usiąść na łóżku.
W grudniu 1999 roku rano przed śniadaniem lekarz oznajmił, że zwolniło się miejsce w jednym z domów opieki i po śniadaniu tam go zawiozą. W wyniku odmowy wypisano go (odebrał to jak wyrzucenie) ze szpitala i tak znalazł się w czterech ścianach swojej kawalerki.
Następne dni i tygodnie to ciężka praca nad sobą. Z chwilą stawiania pierwszych kroków, wskutek złego układu krążenia, jego nogi spuchły jak balony. Otrzymał poszpitalne skierowanie do sanatorium i po ćwiczeniach rehabilitacyjnych zaczął z kulami samodzielnie wychodzić na krótkie spacery czy do kiosku. Leszek wie, że odniósł wielkie zwycięstwo.
Lekarze mówią, że po operacji kręgosłupa szyjnego i tak ciężkim stanie oraz po sporym okresie pełnej tetraplegii ludzie nie chodzą. Przypadek Leszka to cudowny wyjątek
Długotrwały ból jakby nieco zmienił jego osobowość. Obecnie dostrzega to, czego dawniej nie zauważał i optymizm w nim bardzo spotężniał.
W efekcie niezłomna wiara, siła woli i wytrwałość, to czynniki sukcesu. Dopóki człowiek żyje, dopóty żyć powinna nadzieja.
powrót do spisu treści
Mirosława Pajewska
SPLOT
tak delikatne jak kwiaty
w rozsuniętych firankach dłonie
nagość szyby
zaróżowione wgłębienie
po serdecznym palcu
będziemy zawsze razem
szepczą kraty
iskrzą oczy
elektrycznego gniazdka
ZAZDROŚĆ
Znów podszedł do ciebie za blisko
mój wiersz
szczęściarz
może pozwolić sobie
na wszystko
OSIOŁEK
nic z niego nie będzie
ma kolczyk w nosie
i za dużo krwi
naładowany jak cisza przed burzą
tylko by się kochał bez pamięci
to nie jest mądry wiersz
powrót do spisu treści
Krzysztof Łojek
U progu dnia
Już wstaje blady świt
już idzie wolnym krokiem
właśnie pokonał noc
z jej gęstym, czarnym mrokiem.
A gdy wymiecie sen
spod ciężkich jeszcze powiek
stanę u progu dnia
ja - zagubiony człowiek.
Co niesie mi ten dzień,
który właśnie się budzi,
ma dla mnie smutek, ból
czy przyjaźń dobrych ludzi?
Któż tajemnicę zna,
kto mi na to odpowie,
kogo zapytać mam
ja - zagubiony człowiek.
Chyba nikt nie odpowie
na to moje pytanie
i muszę dzień ten przeżyć
by wiedzieć co się stanie.
Poezja
W poezji jak w lustrze
odbija się dusza,
jest w niej to co boli
i to co porusza.
Są przeżyte chwile,
minione godziny,
zapach polnych kwiatów,
uroda dziewczyny.
Jest szara codzienność
i ludzkie marzenia,
i zachwyt nad światem,
który wciąż się zmienia.
Obawa, zwątpienie,
niepewność przyszłości,
Jest wielka tęsknota
i żar namiętności.
I jedno odwieczne,
uparte pytanie:
kiedy odejdziemy -
co po nas zostanie.
Kierat
Czas płynął powoli,
mijały godziny,
skrzypiał ciężki kierat
i trzeszczały liny.
Ciągną bloki soli
wielickie bogactwo
od ścian odrąbane
przez górnicze bractwo.
W podziemiach kopalni
w pocie, krwi i trudzie
pracowali co dnia
dzielni, twardzi ludzie.
Ten drewniany kierat
konie napędzały
i w codziennym znoju
ludzi wspomagały.
Zwiedzając kopalnię
w tym miejscu przystaję,
bezimiennym ludziom
hołd w wierszu oddaję.
Kaplica Kingi
W bocheńskiej kopalni
sól wydobywają
i tam Księżnę Kingę
za patronkę mają.
Głęboko pod ziemią
do szarej kaplicy
przychodzą się modlić
strudzeni górnicy.
Nim rozpoczną pracę
do niej się udają
i o jej opiekę
nad sobą błagają.
Ona na obrazie
wciąż tam na nich czeka
i przyjmuje wszystkie
westchnienia człowieka.
Więc klękają przed Nią
modląc się żarliwie
aby mogli wrócić
do domu szczęśliwie.
powrót do spisu treści
WSPOMNIENIA...
Jan Prusek
Był krakowianinem z urodzenia, a w młodości wiele lat spędził na Kresach. W czasie okupacji z techniką rysunku zetknął się pracując w atelier graficznym artysty malarza Leopolda Jurigi - Wiedeńczyka. Był także uczniem profesora Pindla. Sporo korzystał z rad i wskazówek artysty malarza Tadeusza Kobaka.
Do czynnego uprawiania twórczości plastycznej zachęciła go małżonka - Halina. Dawne rodzinne i sentymentalne związki obojga artystów z Kresami zaowocowały m.in. ikonami przez nich wykonywanymi.
Kochał pejzaż górski, martwą naturę i portret. Malował też kwiaty i wizerunki zwierząt. Stosował technikę gwaszową i olejną, nie stronił też od kredki. Brał udział w wielu wystawach organizowanych przez Fundację Sztuki Osób Niepełnosprawnych. W czerwcu bieżącego roku uczestniczył w VII Międzynarodowym Biennale Sztuk Plastycznych Osób Niepełnosprawnych.
Marek Anczyk
Urodzony w 1951 roku, mieszkał i tworzył w Lublińcu.
Szczególnie upodobał sobie rzeźbę. Zarażony pasją ojca, zaczynał od rzeźbienia w glinie i rysowania grafik. Doskonalił swój warsztat przez ponad trzydzieści lat. Za pomocą dłuta, piłki i młotka wyczarowywał z kawałka drewna płaskorzeźby, figury i maski. Nie miał ulubionego motywu - z kilkuset prac każda jest inna i niepowtarzalna.
Większość z nich zajmuje honorowe miejsce w prywatnych zbiorach rodziny i przyjaciół w kraju i za granicą. Wiele dzieł znalazło także swych amatorów za pośrednictwem Cepelii. Brał udział w wielu wystawach w Lublińcu, Dąbrowie Górniczej oraz w Krakowie.
Dzięki wolontaryjnej pracy w lublinieckim "Pelikanie" zamiłowanie do zanikającego rzemiosła przejęło grono wpatrzonych w mistrza następców.
W 2000 roku ukończył Studium Wiedzy o Sztuce pod kierownictwem profesora Wiktora Zina.
powrót do spisu treści
BEZ TYTUŁU
Paweł Dolniak - Myszków
III nagroda w kategorii twórczości dzieci VII Międzynarodowego Biennale Sztuk Plastycznych Osób Niepełnosprawnych
|