Strona FUNDACJI SZTUKI OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH

30-320 KRAKÓW, ul.Zielna 42
tel./fax 267-00-99
konto : BGŻ OW Kraków 20301459-1414-2705-11

strona główna Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 4(15) 2001

Na okładce : XX wiek - rysunek 32x24 cm
Stefan Berdak - Kraków

Najlepsze życzenia

Przed rokiem wkroczenie ludzkości w XXI wiek, więcej w trzecie tysiąclecie, wiązało się z magiczną wiarą w lepszą przyszłość. Tradycyjne życzenia świąteczne i noworoczne również do tego nawiązywały. Jednak wiele zdarzeń pierwszego roku nowego stulecia dalece rozmijało się z oczekiwaniami. Klęski żywiołowe, katastrofy, choroby, recesja, dziura ozonowa, dziura budżetowa zagościły w nadmiarze w medialnych doniesieniach, a bieda w wielu domach. Apogeum nastąpiło 11 września, gdy cały świat zobaczył na ekranach telewizyjnych niewiarygodne obrazy samolotów wbijających się w gmachy Nowego Jorku i Waszyngtonu.
Wielu ludzi skłonnych wiązać rzeczywistość z magią (tak białą, jak i czarną), sięgnęło znów po wróżby, przepowiednie i spiskową teorię dziejów. Jest to najłatwiejszy sposób odpowiedzi na pytanie - dlaczego? Są na szczęście i tacy, którzy nie żerują na naiwności i głupocie ludzkiej. Odkrywają okrutną prawdę: to nie żadne fatum, a znakomitą większość nieszczęść ludzkość sprokurowała sobie sama.
"...A na świecie pokój ludziom dobrej woli..." - śpiewamy w kolędzie. Prawie wszyscy jesteśmy ludźmi dobrej woli, ale niestety dajemy się zdominować i sterroryzować tym, którym jej brakuje, natomiast są owładnięci bezwzględną żądzą władzy i zysku. Sami skłóceni i małostkowi nie umiemy skutecznie z nimi walczyć. Dlatego obok tradycyjnych powinszowań zdrowia, sukcesów i radości, życzmy sobie prawdziwej solidarności i siły potrzebnej do skutecznych zmagań ze złem, które trzeba i można pokonać. Na świecie i... w nas samych też.

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:

Monika Łysek - STARY ZEGAR
Zofia Garbaczewska-Pawlikowska - WIERSZE
Anna Małgorzata Piskurz - CZAS DOJRZAŁYCH JABŁEK
Tadeusz Klabuhn - WIERSZE
Robert Żwirek - OPOWIADANIE Z ŻYCIA WZIĘTE
Grażyna Tomczyk - WIERSZE
Magdalena Loranty - JA W PRZYRODZIE
Anna Kaczmarczyk - WSPOMNIENIA
Regina Adamowicz - WIERSZE
Zbigniwew Krauza - ***
Jerzy Michał Wąsik - WIERSZE
Marian Jan Orzoł - SZTUKA CHWYTANIA CIENIA
Anna Szuluk - WIERSZE
Teresa Wilkosz - URODZINY
Leokadia Korzeń - WIERSZE
Lucyna Pajączkowska - WIERSZE



LISTY

Kolorowa wkładka

Galeria kwartalnika


3 nagroda w 8 konkursie literackim

Monika Łysek

Stary zegar

Po obu stronach niezbyt ruchliwej ulicy ciągnął się nieprzerwany szereg parterowych, szarych domków, w których mieszkali ludzie znający się od zawsze. Żyli ze sobą zazwyczaj w zgodzie, z prawdziwą troską pielęgnując swoje niewielkie sady, warzywniki i grządki z różnokolorowymi, pachnącymi kwiatami. Co prawda gdzieniegdzie można było dojrzeć domki piętrowe, ale one dopiero "wyrosły" w ostatnim okresie. Na końcu ulicy nie było już nic oprócz lasu i niewielkiego grzęzawiska. Aż trudno uwierzyć, że wystarczyło przejechać kilka przystanków miejskim autobusem, by znaleźć się w samym centrum dużego i ruchliwego miasta. Na tejże ulicy mieszkały, zdawać by się mogło, że niemal od zawsze, dwie siostry. Panie miały, odziedziczony po rodzicach, niewielki szary domek z oszkloną werandą i sadem rozciągającym się tuż za nim. Domek był, jak to najczęściej w tej dzielnicy bywało, parterowy i tylko szklane okno poddasza łypało na przechodniów niczym ślepię jakiegoś jednookiego kocura. Wnętrze domku nie było zbyt przestronne, ale dla dwóch panien wystarczało. Co prawda rzadko bywały same, ale ich goście czy raczej podopieczni nigdy nie narzekali na ciasnotę. Marianna i Matylda były znane w okolicy z tego, ze niemal od zawsze prowadziły zupełnie nieformalnie, coś w rodzaju przedszkola czy też świetlicy. Ich dom i ogród zawsze wypełniał dziecięcy gwar. Siostry nie miały swoich dzieci i z całym zaangażowaniem opiekowały się oko-liczną dzieciarnią, która nie miała się gdzie podziać po szkole. Zdarzało się, że i same matki przyprowadzały swoje pociechy do domu dwóch starych panien i z całym zaufaniem po-wierzały im je. Zresztą, gdy już dziecko trafiło do tego niezwykłego domu, nie chciało z niego wychodzić, jak gdyby zostało zaczarowane. Siostry z wyglądu były bardzo podobne do siebie, ale miały zupełnie inne charaktery, co jednak nie przeszkadzało im żyć w zupełnej harmonii w poszanowaniu własnej odmienności. Miały ciepły, kojący głos, którym potrafiły zapanować nad rozbrykaną dzieciarnią bez szczególnego nadszarpywania strun głosowych. Z biegiem lat, coraz bardziej siwe włosy upinały w kok, w który bardziej ekstrawagancka Marianna, wkładała kwiaty albo jakieś kolorowe koraliki bądź dziwne skrawki materiału: ni to wstążki ni to apaszki. W ogóle Marianna była bardziej niezależna i wolna duchowo od swojej zawsze rozważnej i pedantycznej siostry. Może dlatego, że Marianna była malarką choć nigdy nie miała żadnej wystawy, w ogóle żaden jej obraz nie opuścił domu. Lubiła też, w przeciwieństwie do swojej siostry, biżuterię i zawsze jej palce zdobiło całe mnóstwo okazałych, srebrnych pierścieni. Matylda była niższa od swej siostry i bardziej szersza w biodrach. Dzieciaki uwielbiały bajki wymyślane przez nią, niemal na poczekaniu. W ciągu tych wszystkich lat kiedy i dom i ogród wypełniał słodki dziecięcy śmiech, żadna bajka nie była opowiedziana dwa razy. Zdawało się, że studnia z pomysłami Matyldy jest niewyczerpana.
Obie siostry uwielbiały w letnie dni siadać w ogrodzie wraz ze swoją gromadką. Sad nie był zbyt duży, ale rosły w nim piękne, rozłożyste stare drzewa, po których wspinali się chłopcy. Tutaj nikt im tego nie zabraniał. Kobiety wiedziały, że to i tak nie miałoby najmniejszego sensu, a poza tym ufały, że nic złego nie może się stać i rzeczywiście prócz kilku odrapanych kolan i łokci obyło się bez większych kontuzji. W powietrzu unosił się leciutki zapach kwiatów, gdy drzewa zakwitały albo owoców, gdy te już się narodziły. Przez rozłożyste gałęzie, przez gęste listowie przeświecały złociste promyki słońca, tworząc niesamowitą złocisto-zieloną koronę. Wtedy to Marianna siadywała na niewielkim zydelku, zrzucała buty, bo uwielbiała czuć pod stopami chłodną świeżość trawy i malowała. Malując jednocześnie z uwagą słuchała, jak Matylda opowiada bajki. We wczesnej młodości z plecakami przemierzyły prawie całą Polskę i teraz echa tych wędrówek odbijały się w bajkach. Matylda opowiadała o srogim władcy morza, który zakochał się w słońcu. Słońce nie chciało takiego okrutnika, ale ten swoimi czarami w końcu spowodował, że pod koniec dnia słońce topiło się w falach jego morskiego królestwa i dopiero o świcie, gdy już nacieszył się jego blaskiem, wypuszczał je po drugiej stronie horyzontu. Gdy morze było wzburzone, to znak, że jego władca bardzo tęskni, nie mogąc doczekać się zmierzchu. Matylda opowiadała też o rycerzu zaklętym w bardzo wysoką górę, który obudzi się, by wybawić ojczyznę z niebezpieczeństwa. Zawsze uważała, żeby nie powtórzyć żadnej z bajek choć niektóre motywy powtarzały się w kilku bajkach. Jedyną bajką, którą Matylda musiała opowiadać co jakiś czas, była bajka o sta-rym zegarze. Zegar był, jak najbardziej prawdziwy i stał w pokoju, zajmując większą jego część. Sięgał niemal do sufitu, jego cyfry i wskazówki były pozłacane, a mosiężne wahadło niezmiennie kołysało się to w jedną, to w drugą stronę. Co pół godziny odzywał się swoim donośnym, grubym choć dźwięcznym głosem, który odbijając się od ścian ciasnego pokoju zdawał się niezwykle groźnym, wręcz przerażającym. Młodsze dzieci panicznie bały się zegara. W pierwszych dniach swojego pobytu u Marianny i Matyldy nie chciały nawet wchodzić do domu, gdy usłyszały jego bicie. A gdy już udało się je namówić na wejście do domu, obchodziły zegar z daleka i na palcach, a kiedy usłyszały jak się odzywa swoim przyprowadzającym o dreszcze głosem, uciekały pod stół albo tuliły się do starszych pań. Dlatego też Matylda wymyśliła bajkę o tym, jak zegar swoim donośnym biciem obudził w środku nocy cały dwór królewski i tym sposobem ocalił go przed doszczętnym zniszczeniem przez pożar. Dzięki tej bajce dzieci z mniejszym lękiem patrzyły na zegar, choć za każdym razem kiedy się odzywał mniejsze dzieci zamierały w środku zabawy i z niepokojem czekały aż ostatnie echo jego głosu rozbije się o ściany.
Matylda potrafiła godzinami opowiadać swoje zmyślone historie i wtedy ogród stawał się powoli czarodziejskim ogrodem pełnym niesamowitych stworzeń, księżniczek i skrzatów ukrytych gdzieś w gęstej trawie. Marianna wszystko to widziała i przenosiła całą tą bajeczną scenerię na płótno, z którego wyłaniały się całe, pełne niesamowitych kolorów sceny z opowiadań siostry. Czasami jednak Marianna malowała to, co podpowiadała jej własna wyobraźnia. Dzieci bardzo lubiły obraz, na którym Matka Boska wieszała pieluszki, a jej Synek siedział na trawce i przyglądał się swojej Mamie. A może myślał co by tutaj zbroić? Dzieci lubiły ten obraz nie tylko dlatego, że był niezwykle kolorowy i świetlisty, tchnący jakimś nadprzyrodzonym, a zarazem bardzo swojskim ciepłem, ale przede wszystkim dlatego, że kobietą stojącą przy sznurach bielizny mogła być matka każdego z nich, a dzieckiem siedzącym na miękkiej trawie ich młodsze rodzeństwo albo oni sami. Jedynie świetlistość nad głowami świętych postaci mówiła o tym kogo rzeczywiście przedstawia obraz. Oczy dzieciaków przyciągała także tęcza niczym most rozciągająca się nad zieloną, rozległą łąką. Marianna uwielbiała patrzeć, jak jej podopieczni z prawdziwym zachwytem oglądali jej obrazy, to była dla niej największa nagroda.
W domu przebywali wszyscy tylko zimą, późną jesienią i wczesną wiosną. Siedząc w ciepłej kuchni, popijając kakao i przegryzając pyszne ciasto drożdżowe dzieci słuchały bajek Matyldy, które były całkiem inne niż te opowiadane w pachnącym sadzie. Wtedy starsza pani puszczała wodze fantazji i wymyślała przeróżne, ciekawe historie. Czasem zdarzało się, że pod wpływem tych opowieści któreś z dzieci trzymało w ustach kawałeczek ciasta, który zapomniało przełknąć. Jej siostra, nie mogąc wytrzymać w bezczynności, chwytała kawałek papieru i ołówek i tak samo jak w złocisty, pachnący skoszoną trawą letni dzień, szkicowała portrety dzieci. Przez kilkadziesiąt lat, kiedy zajmowały się dzieciakami, nazbierała się całkiem spora kolekcja. Czasem do tej zabawy dołączały dzieci i odbywało się wielkie rysowanie. Matylda również starała zająć w tym czasie czymś swoje ręce. Zazwyczaj robiła na drutach czapeczki, szaliki i rękawiczki, które potem dawała któremuś z dzieci. Dzieci nigdy nie wiedziały dla kogo z nich w danej chwili starsza pani dzierga i niecierpliwie czekały na koniec pracy, by wreszcie przekonać się dla którego z nich jest przeznaczona czapeczka lub szaliczek. Matylda zanim przystąpiła do pracy, najpierw przez jakiś czas obserwowała dziecko, któremu zamierzała zrobić prezent. Podglądała, którymi kredkami maluch najchętniej maluje i w takich kolorach dziergała dla niego, wkomponowując w czapkę lub szalik jakieś implikacje, które w zabawny i trafny sposób charakteryzowały malucha. Jednakże z biegiem lat starsze panie miały coraz mniej sił, by zajmować się dzieciakami. Nie potrafiły już ich zatrzymać przy sobie swoimi bajkami i obrazami, które przegrywały z telewizją kablową, w której nadawane są przerażające, tchnące pustotą kreskówki. Ze zdziwieniem dzieci odkrywały, że w domu nie tylko nie ma komputera, ale nawet telewizora, nie mówiąc już o wideo. Przez tyle lat Marianna i Matylda obywały się bez telewizji i dzieci wcale się nie skarżyły. W ogóle nie czuły potrzeby gapienia się w szklany ekran, a teraz nagle okazało się, że telewizor jest czymś wręcz niezbędnym, bez czego nie można żyć. Coraz bardziej starsze panie oddalały się od nowych pokoleń dzieci. One nie potrafiły ich zrozumieć, a i dzieci zaczęły je uważać za zdziwaczałe staruszki. Stopniowo, prawie niezauważalnie przestały przychodzić do Marianny i Matyldy. Zresztą siostry już nie czuły się na siłach, by zajmować się niesłychanie rozwydrzoną gromadką. Uważały, że dzieci z roku na rok robią się coraz bardziej rozpuszczone i bezczelne.
Na późną starość same dla siebie stanowiły towarzystwo. Jedynie koty, których nigdy w domu nie brakowało, dzieliły z nimi smutną starość. Marianna już bezwzględnie porzuciła pędzel, gdyż jej dłoń za bardzo drżała, by cokolwiek mogła namalować. Czasami chwytała ołówek i coś próbowała naszkicować, ale po chwili ze złością i niemą rezygnacją mięła kartkę papie ru i ciskała do pieca. Zawsze impulsywniejsza i energiczniejsza od swojej siostry, bardziej przeżywała nieuchronny proces starzenia niż Matylda. Zresztą Matylda, mając więcej czasu niż kiedykolwiek przedtem, układała wiersze, choć jej umysł nie był już tak lotny, jak wtedy, gdy wymyślała bajki dla dzieci.
Nikt ich nie odwiedzał. Żadne z ich dawnych podopiecznych nie zajrzało, nie spytało czy czegoś im nie brakuje. Siostry nie rozmawiały o tym, kryjąc przed sobą rozczarowanie. Czasami dochodziły do nich pogłoski o jednym czy drugim dziecku, które już dawno przestało być dzieckiem i teraz jest poważnym biznesmenem albo ślusarzem. Niektórzy z nich z dumą obwozili po okolicy w kolorowych wózeczkach swoje wnuki, ale zawsze dziwnie omijali dom staruszek. Dom zrobił się przygnębiająco pusty. Jedynie zegar, jak zawsze niezmordowanie wybijał uciekające godziny. Jego bicie napawało siostry dziwną, niewytłumaczalną obawą. Być może dlatego, że każda minuta była przepełniona bezdenną pustką i beznadzieją, która przypominała im, że to co było treścią ich życia już dawno znikło, rozwiało się w gęstej mgle przeszłości. Ten sam zegar, który wybijał godziny nabrzmiałe dziecięcym śmiechem i beztroską zabawą, teraz żałosnym tonem naznaczał bolesnym piętnem każdą samotną, zimną godzinę.
Nieubłaganie nadeszła kolejna zima, jeszcze bardziej nieznośna niż wszystkie przed nią. Drzewa w sadzie wstydząc się swojej szarej nagości, przykryły swoje gałęzie białą, miękką, śniegową kołdrą. Wszystko było szaro-białe. Czasami tylko litościwe słońce roziskrzyło biały, monotonny krajobraz swoimi promieniami. Psotny staruszek-mróz rysował na szybach rysunki, jak gdyby przekomarzał się z Marianną, które z nich jest lepszym malarzem. Jednak tego dnia dom był niepokojąco bezgłośny, jak gdyby zamarły. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, jednak coś było nie tak. Cisza była niezwykła, jak na tę porę dnia. Żadna z sióstr nie wyszła, by pójść do najbliższego sklepiku po mleko i świeży chleb, jak to się odbywało każdego dnia. Ta z nich, która akurat zostawała w domu, wychodziła opatulona przed ganek i rozsypywała okruszki dla zaprzyjaźnionego ptactwa. Tego dnia żadna z nich nie wyszła. Wszędzie dzwoniła w uszach złowieszcza cisza. Słychać było tylko przyduszone kocie miauczenie.
Wreszcie zaniepokojeni sąsiedzi wezwali policję. Ich samych jakaś niewidzialna siła powstrzymywała przed wejściem do domu. Przybyły młody policjant śmiało pchnął drzwi wejściowe, które, jak się okazało, były otwarte. Tuż przed wejściem policjant prawie przewrócił się, potykając się o coś dużego i niezwykle twardego. Dopiero, gdy jego oczy przyzwyczaiły się do panującego w sieni półmroku, dostrzegł, że jest to stary i na pewno zabytkowy zegar. Mógłby być bardzo cenny, gdyby nie był roztrzaskany. Szklane wieczko, chroniące cyferblat było strzaskane, wskazówki wyrwane. W przypływie dzikiej furii usiłowano wydobyć z niego ciężkie, mosiężne wahadło, ale ta sztuka włamywaczom się nie udała. Widocznie był dla nich za ciężki, by mogli go wynieść niezauważenie z domu. Policjant nie musiał robić kolejnego kroku, by zauważyć, że o kraniec zegara, a dokładnie o jego podstawę, opiera się bezwładnie czyjaś roztrzaskana głowa, a raczej to, co z niej zostało. Siwe włosy spięte w kok, były mocno potargane i posklejane zakrzepłą krwią. To była Marianna. Skóra jej palców była zdarta i poharatana; ktoś siłą ściągał srebrne pierścionki. Policjant przeszedł do kuchni. O framugę drzwi, prawie półleżąc, oparta była Matylda. Jej twarz przedstawiała jeszcze bardziej przerażający widok niż rozłupana czaszka siostry. Na szyi Matyldy, jak gdyby dla żartu, zawiązany był pomarańczowy, wełniany szalik. Jednak nie miał on ochraniać gardła starszej pani przed zimnem - był zbyt ciasno zawiązany. Młody funkcjonariusz dotknął go. Zauważył, że przy jednym z jego końców jest wydziergany granatowy samolocik. Potem spojrzał w oczy Matyldy, które wyszły z orbit, strasząc teraz swoim trupim wytrzeszczem, jakby chciał zapytać do kogo należał ten szalik. Ale Matylda już nie mogła mówić. Szaro-fioletowy, nienaturalnie długi język zwisał z jej półotwartych ust. W całym domu panował nieopisany bałagan: nic nie było na swoim miejscu. Po podłodze walały się różne części kobiecej garderoby, a w kuchni, na podłodze rozsypana mąka mieszała się z perlistymi ziarenkami ryżu. Policjant jeszcze raz spojrzał na stary zegar. Jego wskazówki wskazywały godzinę śmierci jego właścicielek. Czas się zatrzymał.
Po kilku dniach złapano włamywaczy i zabójców w jednej osobie. Byli to trzej osiemnastolatkowie i jeden dziewiętnastolatek. Wszyscy oni kiedyś przychodzili do domu Marianny i Matyldy. Byli to jedni z ostatnich podopiecznych sióstr. Szalik z wyszytym samolotem należał do jednego z nich. Kiedyś marzył o karierze pilota...


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Zofia Garbaczewska-Pawlikowska

Umrzeć z miłości

          zawsze pragnęłam
          umrzeć z miłości
          ale
          nie miałam okazji
          to miłość
          popełniała samobójstwo


* * *

          to nie prawda
          że patrzysz na nas
          tak z wysoka
          z nieba
          lub z krzyża

          przecież jesteś obok
          i trzymasz mnie
          za rękę


Początek
            Synowi

          łączy nas
          tajemnica początku
          który ci uczyniłam
          bez twojej wiedzy i woli

          postawiłam cię
          przed faktem dokonanym
          bezbronnego
          i nagiego


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Anna Małgorzata Piskurz

Czas dojrzałych jabłek

Joanna wściekłym wzrokiem goni uciekającą w górę windę. Za późno jej dopadła. Nie warto czekać aż zjedzie w dół. Pójdzie piechotą. A bo to pierwszy raz. Rytmicznie odmierza kroki zaliczając w równym tempie kolejne stopnie. Niezła zaprawa, nie ma co.
Odpięła guziki płaszcza by nie krępował ruchów. Odkręciła kolorowy szalik. Zaledwie próg jesieni, a taki ziąb. W mieszkaniu pewnie zimno. Kaloryfery jeszcze nie grzeją. Najwyżej owinie się pledem i skuli w ulubionym fotelu po dziadku. Maciej wróci dziś późno. Dobrze, że pożyczyła wczoraj stare romansidło Mniszkówny. Akurat w sam raz na samotne popołudnie. Przyśpieszyła kroku. Uwielbiała powieści o wielkich miłościach i pilno jej było otworzyć już książkę.
Będąc na trzecim piętrze usłyszała, że ktoś idzie przed nią. Sapał głośno i powłóczył ciężko nogami. Jeszcze kilka stopni i Joanna zobaczyła na zakręcie staruszkę. Miała na sobie obszerny, czarny płaszcz o staromodnym kroju i spłowiałym kolorze. Joanna zawodowym okiem fotografa zarejestrowała grube, brązowe pończochy opinające spuchnięte nogi w zniszczonych, obłoconych trzewikach o ściętych krzywo obcasach. Spod kraciastej chustki wysuwały się kosmyki siwych włosów.
Staruszka targała przed sobą duży, wiklinowy kosz pełen jabłek. Jabłek było aż z czubem. Niektóre z nich przesuwały się niebezpiecznie. Nic dziwnego, że staruszka głośno sapała. Kosz wyglądał na bardzo ciężki. Nie niosła go nawet, a przesuwała ze stopnia na stopień. Jabłka rozsiewały wspaniały zapach świeżości, siana, mijającego lata....
Joanna westchnęła z lubością. Była już tuż za staruszką. Żeby iść dalej musiała ją wyminąć. Staruszka obejrzała się. Spojrzały na Joannę spłowiałe pełne zmęczenia oczy. Otwarte usta łapały oddech.
- Panienka przejdzie - przylepiła się z koszem życzliwie do ściany robiąc Joannie miejsce. Panienka idzie dalej, bo za długo byłoby czekać.
- Dlaczego pani nie pojechała windą z tym koszem. Przecież to ciężkie - zainteresowała się Joanna poprawiające z kosza jabłko.
- A uchowaj Boże ! - wykrzyknęła komicznie staruszka. Całe życie na własnych nogach chodziła, to i w to żelazne pudło nie wsiądzie. Toż to prawdziwe diabelskie urządzenie ! Smyrga w górę jak wściekłe, a prawdę powiedziawszy ja nie wiedząca co trzeba nadusić, żeby to mocy nabrało. Już lepiej na nogach. Pomaleńku ja dojdę - miała śpiewny, kresowy akcent i pogodę w głosie.
- Na które piętro pani idzie ? - zapytała Joanna.
- Na ósme - staruszka schowała pod chustkę sterczące kosmyki i odsapnąwszy chwyciła kabłąk koszyka.
- Ja też. Pani da ten koszyk, pomogę - zaproponowała Joanna usiłując odgadnąć do kogo też idzie miła staruszka.
- Ale co też panienka: jakże to tak !
- Zwyczajnie.
Joanna chwyciła koszyk i aż stęknęła z wysiłku. Chucherkiem nie była, ale aż wygięło jej ramię. Ruszyła naprzód. Za nią dreptała staruszka, która od czasu do czasu wydawała z siebie pełne zażenowania okrzyki.
Na ósme piętro Joanna dowlokła się na drżących nogach. Z ulgą postawiła kosz, poprawiła jabłka i poczekała na staruszkę. Ręka bolała niezwyczajna takiego ciężaru. Z podziwem spojrzała na kruchą kobietkę, która musiała przecież skądś z tym przyjść.
- Jesteśmy na miejscu. Pani do Weberów czy Makowskich ? - ośmieliła się zapytać, bo korciło ją to pytanie jak licho.
- A do profesorowej Makowskiej - oświadczyła z dumą staruszka rozglądając się wokół.
- To tam - wskazała Joanna drzwi po lewej stronie i zajęła się otwieraniem własnych.
Staruszka przesunęła kosz. Z jakimś nabożeństwem wpatrzyła się w metalową tabliczkę z napisem Helena i Jan Makowscy, po czym nadusiła guziczek dzwonka.
Joanna weszła do mieszkania. Tak jak przewidywała było zimno. Nastawiła wodę na herbatę i założyła ciepłe kapcie. Z pokoju w lansadach wytoczył się Gaweł - rudowłosy jamnik. Podniósł na Joannę pełne wyrzutu, brązowe, smutne ślepia, które mówiły wyraźnie: nie masz dla mnie czasu. Joanna pogłaskała długie, lśniące uszy i podrapała go przekupnie po karku.
- No nie dąsaj się Gaweł. Zrób to dla mnie i wysiusiaj się teraz na balkonie, a jak przyjdzie wieczorem pan, to pójdziecie obaj na długi spacerek. Okey ?
Gaweł smętnie zwiesił łeb. Dobrze rozumiał przemowę pani. Rzadko kiedy dawała się naciągnąć na spacer. Z godnością wyszedł na otwarty przez Joannę balkon i ciężko obrażony przysiadł na blasze z piaskiem.
Czajnik gwizdał wesoło, kiedy dziewczyna przypomniała sobie o staruszce. Ciekawe co za interes miała do Makowskiej. Joanna nie lubiła profesorowej mimo, że były sąsiadkami. Dużym łukiem obchodziła wysoką zawsze wyniosłą postać i nie starała zbliżyć się do niej. Makowska miała w sobie coś sztucznego. Nieprawdziwego i nawet wysokie wykształcenie nie było w stanie naprawić tego wrażenia. Robiła wszystko, aby zasłużyć na podziw i szacunek, a nie potrafiła nawet przyzwoicie wychować dwóch synów, którzy robili na osiedlowym podwórku to, co chcieli. Zresztą może nie miała czasu ? Praca, sympozja, referaty...Za to wszystko trzeba płacić jednak jakąś cenę. Mimo osiągnięć Makowskiej Joanna nie potrafiła polubić jej.
Zalała herbatę wrzątkiem i zaniosła szklankę do pokoju. Obrażony nadal Gaweł mościł się teraz w wiklinowym koszyku, który służył mu jako mieszkanie.
Koszyk...Powodowana nagłym impulsem Joanna poszła do przedpokoju i uchyliła drzwi na korytarz. Staruszka stała pod drzwiami Makowskich ! Oparła się o poręcz schodów i tkwiła nieruchomo.
- Pani tu jeszcze stoi ? Nikogo nie ma w domu ? - zapytała pełna współczucia Joanna.
- Ano widać nie ma. Dyć dyndam i dyndam. Głuchy by usłyszał - pokiwała smutno głową staruszka i machnęła wyschniętą ręką. Nie wiem czemu tak. Telegrama przecie słałam, że bede dziś. Co się też mogło stać.
- A pani krewna jakaś..
- Matka jestem. Matka profesorowej ! - staruszka wypięła dumnie pierś i poprawiła chustkę mocniej zaciskając węzeł. Joannę zamurowało z wrażenia. Ta wiejska, prosta kobieta dziwnie nie pasowała do wyfiokowanej zawsze i nadętej Makowskiej. W staruszce była dobroć i życzliwość znającego życie człowieka.
- Telegram na pewno nie doszedł w porę - usiłowała pocieszyć ją Joanna. Tak się czasem zdarza, szczególnie na osiedlach.
- Już trzy dni temu żem go wysłała. Stary mój, znaczy ojciec Helutki mówi: jedź do niej, zobacz jak mieszka. Wnuki ucałuj i jabłek zawieź. Czas teraz na nie przyszedł. Rumiane, dojrzałe, a tu w mieście wszystko drogie pewnie strasznie.
- Oj drogie - westchnęła Joanna.
- Do koszyka włożyłam te najpiękniejsze i myśle, pojade tam, bo ja tu u niej pierwszy raz. Pisała, że ładnie mieszka, meble chciałam widzieć. Jeszcze zeszłej jesieni my jej na nie dalim, a tu ot pech wielki. Nie masz Helutki. W wagonie się wystałam, aż mi nogi zdrętwiały. Ludzie popychają, psioczą, że koszyk wielki. A przecie małego nie wezmę. Wstyd mało zawieźć. W koszyku najlepiej. Nie poduszą się. Nie obtłuką. Coś nerwowe te ludzie w mieście, oj nerwowe. A na dworcu to już myślałam tylko siąść i płakać. Hałas, rumor, gwizd, wszystko takie straszne, nowe. Dopiero mnie jakiś konduktor ludzki do taksówki doprowadził - staruszka rozgadała się. Potrzebowała widać słuchacza, bo postąpiła krok w stronę Joanny. Jak panisko jakie sobie przyjechałam. Dobrze, że na kartce adres mi stary dokładnie spisał, bo tu blok do bloku podobny. Jak ta Helutka może tu mieszkać. I oburzenie zadrżało w jej głosie. Ustąpiło potem miejsca niedowierzaniu. Brzydko, ciasno, ani drzewa nie uświadczysz, a jak są to lichotki takie. Kwiatka żadnego, piach, glina, beton.
- Wie pani, to nowe osiedle. Za parę lat będzie tu ładnie. I drzewa urosną, kwiaty się zasadzi, chodniki będą - usiłowała bronić miastowego pejzażu Joanna.
- Może i tak, ale ja to bym tu umarła z tęsknoty. A u nas zielono jeszcze, sady ciężarne od owoców, ptaki już odlatują i dym na kartofliskach. Niebo też całkiem inne, przyjazne. Ledwom zjechała, a już mi się chce do naszej wioski.
- To pani Profesorowa ze wsi pochodzi - podchwyciła Joanna.
- Ano. To nie tajemnica. Jedną my ją mieli to na gospodarstwie chcieli zostawić. A ona nic tylko się uczyć i uczyć. Wstyd przyznać, ale kijem jej to stary z głowy wypędzał. Nic nie pomogło. Nawet jak krowy pasła na łące, to książki czytała - chełpliwie mówiła staruszka. W oczach błysnęło wzruszenie. Powiew dalekiego wspomnienia.
Zamilkła na moment, a Joanna oczami wyobraźni ujrzała sielski obrazek młodości profesorowej. Łąka, krowy, książka...I ona. Czy wtedy też była taka dumna ?
- Rady my z nią dać nie mogli. Co się sprzeciwiać przeznaczeniu. Pojechała i tak została. Rzadko przyjeżdża - ciągle mówi, że te sympozja, obrady...Wnusi też nie przyśle. Pewnie im wieś nie w smak. Wolą zagranicę gnać. Stary mówi jedź, zobacz i masz babo placek. Joannie żal się zrobiło starej kobiety.
- Może pani zajdzie do mnie. Herbaty się napije i poczeka ? Staruszka uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- E nie. Jeszcze bym ich przegapiła, ale jakby panienka jaki stołeczek miała to przycupnąć bym chciała. Nogi bolą, spuchły - poskarżyła się nagle.
Joanna zniknęła w głębi kuchni. Wyniosła na korytarz mały taborecik. Staruszka usiadła z uczuciem wielkiej ulgi. Podziękowała skinieniem głowy.
Joanna wróciła do mieszkania. Odszukała pled, wymościła nim fotel i przysiadła podkurczając nogi. Sięgnęła po książkę. Jej zawartość zapowiadała się interesująco, ale Joanna nie potrafiła się skupić. Po dwa, trzy razy czytała poszczególne zdania, ale nie rozumiała ich. Herbata ostygła zupełnie. Wygrzebała się z fotela i poszła do kuchni. Postanowiła zaparzyć świeżą. Siedząca na korytarzu staruszka nie dawała jej spokoju. Przez następną godzinę zdołała się jednak zająć losami bohaterki i jej GHGT.
Przerwało jej stukanie do drzwi. Zaszczekał przeraźliwie Gaweł. Za drzwiami stała staruszka. Miała w twarzy zmęczenie. Siatka głębokich zmarszczek osiadła pod oczami, a wokół ust wytworzyły się bruzdy.
- Stołek oddać chciałam. Pociąg mam za godzinę. Pójdę już. Nic tu nie wysiedzę. Stary kazał mi dziś wracać. Kurki czekają, krówka - usprawiedliwiała się tak, jakby Joanna chciała ją zatrzymać.
Niech mi panienka powie, jak tu zajechać na dworzec.
- Pójdzie pani do końca ulicy i skręci w prawo. Tam jest przystanek. Poczeka pani na autobus z numerem dziewięć. Wysiądzie pani na czwartym przystanku. Prawie na samym dworcu - wyjaśniała Joanna.
Staruszka pokiwała na znak, że rozumie.
- Prośbę mam jeszcze. Może panienka przechowa ten kosz jabłek ? Odda jak ktoś od nich wróci i powie, że byłam. Nie bede go przecie brała z powrotem. Już wole zostawić gdzie.
- Oczywiście, że przechowam. Proszę się nie martwić. Wszystko powtórzę - zgodziła się Joanna. A co z koszem. Wysypać jabłka ?
- Nie. Niech mi potem koszyk odwiozą. Szkoda, szkoda, że tak się stało. Już pewnie się tu nie wybiorę. Stara jestem, daleko, wysoko...
Schodziła po schodach ciężko człapiąc. Został kosz pachnących jabłek. Wstawiła go Joanna do przedpokoju. Napełnił go wonią sadu i przestrzeni. Gaweł ciągle powarkiwał.
Wyszła na balkon chcąc zobaczyć czy staruszka poszła we właściwą stronę. Znikała akurat za zakrętem bloku. Już chciała się Joanna cofnąć w głąb pokoju i powrócić do przerwanej lektury, kiedy drzwi balkonu Makowskich drgnęły nieznacznie. Pojawiła się w nich szpara. Rozszerzała się i ukazała się w niej głowa w lokówkach. Makowska ! Ostrożnie wysuwała się jak złodziej. Badała teren. I ona spoglądała w stronę, gdzie zniknęła staruszka. Unosząc oczy napotkała utkwione w sobie spojrzenie Joanny.
Makowska zesztywniała, a potem przywołała na pomoc kwaskowaty uśmiech. Nie zdał się na nic, bo Joanna wprost oniemiała. Wielkie oburzenie zalało ją od wewnątrz. I żal. Żal za w ten niecny sposób potraktowaną staruszkę.
Patrzyła Makowskiej prosto w oczy aż policzki tamtej pokryły się wreszcie ceglastym rumieńcem.
- Dzień dobry - przemówiła Joanna. Ktoś czekał na panią. Bardzo czekał.
- Tak wiem - Makowska nerwowo mrugała powiekami. Pycha i duma spadła z niej, jak zdarta szmata. Była teraz tylko przyłapanym na świństwie człowiekiem.
Wie pani Joasiu jak to jest. Krewna ze wsi, męcząca osoba. A wieczorem mamy na brydżu gości. Musiałam trochę zadbać o siebie. Nie mogłam jej poświęcić wiele uwagi. Przyjedzie innym razem.
Joanna nie zmieniła pozycji. Postanowiła upokorzyć Makowską do końca.
- Pani Matka zostawiła u mnie kosz jabłek. Piękne jabłka. Proszę je sobie ode mnie zabrać - wycedziła zimno wciąż nie spuszczając z Makowskiej oczu.
Ceglasty rumieniec ustąpił miejsca bladości. Makowska chwyciła się ręką za szyję, jakby zabrakło jej oddechu.
- Jabłka ? A co ja teraz z nimi zrobię ! - zachichotała głupio. My nie bardzo lubimy jabłek. Dzieci wolą owoce południowe, mąż też nie bardzo. Proszę je sobie zatrzymać. Bardzo proszę.
Makowska z hałasem zatrzasnęła balkon. Odgrodziła się od pogardliwych oczu Joanny szklaną szybą.
Joanna wniosła kosz do pokoju i pochyliła się nad jabłkami. Były dorodne, dojrzałe i rumiane. Jabłka wyjęte spod serca. Zbierane miłością. Jabłka wzgardzone i odepchnięte. Wybrała jedno z nich. Wielkie i lśniące. Wbiła w nie zęby aż trysnął słodko kwaśny sok. Miała w ustach smak odchodzącego lata.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Tadeusz Klabuhn

Po wyroku przeznaczenia ... trwanie

        Bielą spolegliwego cierpienia
        Odchodzą chwile nieśmiałości krzyku
        Skroplonego aurą niepokoju
        Drzewa zielenią nieruchomieją

        Szpitalna kaplica polikliniki
        Łaski światła pełna apteczna skrzynka-tabernakulum
        Stateczność młodego księdza podczas Mszy
        Dla siedmiu osób zjednanych w wiersze

        Cesarski sierpień otoczony dumna świtą
        Pozostałych miesięcy w zanadrzy życia
        Religijna zaduma zrównanie strachu
        Z nadzieją odrodzenia codziennego trwania.


Pocieszanie Marcina

            Synowi Marcinowi
          Wstań chłopcze! Dmuchawce już płyną
          w ciszę jesieni mokrą. roztania krople
          na tarczach policzków płoną,
          dojrzewa żelatyna dziecięcego snu,
          zabawośmiech-zabawokrzyk: cichnie.

          Przemija lato. Jego płynny czas
          przecieka w uszkodzone dachy,
          a smutnopalce blaszki liści szeleszczą kolorami,
          wiatr ściska prawicę deszczu.


Krople Różańca

        W oczach jego nienawiść wyblakła
        Z pigmentu i pustka znieruchomiała
        Kopany przez los żebrak ze złudzeń
        Demokracji okradziony w zgrzebnym garniturze
        Prezentem miejskiego śmietniska - wyrzucony
        Poza burtę dziejących się przemian

        Na plakatach nic nowego - twarze
        Można mówić prawie wszystko o zabijaniu
        Słowa praca, dla wielu to złudny czas
        Arkadyjska wyspa na pustyni obojętności

        Bez światła wypala się iskra samokreślenia
        Jeszcze krople różańca z lipcowego drzewa
        Przechowywane skrzętnie od pokoleń
        Echem modlitewnym wypełnione strzeliste
        Kontury świątyń - ustępuje z wolna mgła.


powrót do spisu treści


wyróżnienie specjalne w 8 konkursie literackim

Robert Żwirek - Warsztaty Terapii Zajęciowej Kałków-Godów

Opowiadanie z życia wzięte

Nazywam się Robert Żwirek. Mam 27 lat. Mieszkam w Starachowicach. Jestem, uczestnikiem Warsztatów Terapii Zajęciowej, które znajdują się w Wiosce Osób Niepełnosprawnych na terenie Sanktuarium Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski Matki Ziemi Świętokrzyskiej w Kałkowie-Godowie.
Wioska położona jest u podnóża Gór Świętokrzyskich. Dookoła roztaczają się wspaniałe widoki. Piękno okolicy podkreśla roślinność wokół Sanktuarium. Rosną tu piękne jodły, świerki i inne rzadko spotykane rośliny. Dzięki tej roślinności tworzy się specyficzny mikroklimat. Powoduje to, że ludzie czują się tu odprężeni i spokojni.
Założycielem Wioski jest Ksiądz Czesław Wala, proboszcz Parafii Kałków i Kustosz Sanktuarium. Warsztaty Terapii Zajęciowej istnieją od 15 lutego 2000r.
Kiedy zaproponowano mi udział w WTZ pomyślałem, że spróbuję swoich możliwości, poznam nowych ludzi i tak też się stało. Wiedziałem też, że będą tam chodzić osoby niepełnosprawne w wieku powyżej 16 lat. Właśnie te Warsztaty powstały z myślą, aby młodzież niepełnosprawna miała zajęcie i żeby zapomniała o troskach dnia codziennego i swojej odmienności.
Od początku pobytu na zajęciach czułem się tam bardzo dobrze. Zachwyciła mnie wspaniała atmosfera i ogromna życzliwość wszystkich ludzi tam przebywających. Każdy dla każdego jest wyrozumiały, nie ma osoby, która nie pomogłaby innym.
Podoba mi się tam i chciałbym nadal uczestniczyć w tych Warsztatach. Nawiązałem przyjaźnie, spotkałem sympatycznych ludzi, mam nawet swoją dziewczynę - Monikę.
Zajęcia w WTZ odbywają się w grupach. Każda grupa zajmuje się czym innym, potem następuje zmiana. Uczymy się stolarstwa, krawiectwa, rękodzielnictwa, mamy zajęcia plastyczne, muzyczne i przyrządzamy dla siebie posiłki, opiekujemy się drobnymi zwierzętami, pracujemy w ogrodzie, oglądamy też różne filmy, czytamy literaturę, dyskutujemy nad przeczytanymi tekstami. Przygotowujemy też różne inscenizacje, które potem "wystawimy". Wszystkie prace wykonane na zajęciach staramy się eksponować na przeróżnych wystawach i aukcjach.
Jestem bardzo zadowolony z moich wyników, ponieważ praca na Warsztatach sprawia mi przyjemność i dużo się nauczyłem.
Moje ulubione zajęcia to haft krzyżykowy i śpiewanie w scholi.
Ja, moje koleżanki i koledzy odkryliśmy swoje talenty artystyczne podczas przygotowywania przedstawienia jasełkowego. Występowaliśmy w wielu szkołach, kościołach, gdzie otrzymywaliśmy gromkie brawa od ludzi, podziwiających nasze występy: Ja byłem w "Jasełkach" góralem.
Uczestnicy WTZ brali udział w różnych konkursach. Byliśmy w Krakowie na Ogólnopolskim Konkursie Niepełnosprawnych im. Brata Alberta. Nasz kolega parodiował Tinę Turner i przywiózł z tego konkursu wyróżnienie.
W Brodach odbył się Pierwszy Ogólnopolski Bieg Uliczny im. Stanisława Staszica na dystansie 400 m, gdzie nasi uczestnicy zajęli I i II miejsce.
Wszyscy bardzo się cieszymy z osiągniętych wyników, które zawdzięczamy pracy naszych wspaniałych przyjaciół i opiekunów - instruktorów. Moim zdaniem Warsztaty Terapii Zajęciowej są bardzo potrzebne dla umożliwienia zajęć młodzieży niepełnosprawnej. Chciałbym tylko, aby pracownie, które istnieją były wyposażone w nowocześniejsze pomoce i aby istniała także pracownia komputerowa.
Moim marzenie jest, aby nadal istniała Wioska Osób Niepełnosprawnych w Kałkowie-Godowie, a nasze warsztaty pięknie się rozwijały.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Grażyna Tomczyk

TO CO MAM

            Mam tylko dni tak przejrzyste,
            szemrzących godzin rzeki.
            Nocą migoce mi księżyc
            srebrzysty - w oknie - jak cekin.

            Mam złote słońce, mam niebo -
            chmura się po nim toczy.
            Mam pióro drogocenne,
            zeszycik wierszy, wiatr w oczy.

            Dam ci swą łódkę z papieru...
            Pomysł na życie wyślę...
            Dam ci swój kamyk z dzieciństwa
            wyjęty z morza swych przyśnień.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Magdalena Loranty

JA W PRZYRODZIE

1. Opinia człowieka - istoty rozumnej i zdolnej
Budowa Ziemi ulega ciągłym zmianom pochodzącym z jej głębi. Wiedza starożytna twierdzi, że życie na Ziemi zostało stworzone przez Stwórcę. Ludzie jako istoty świadome i myślące istnieją od niedawna.
Jednak w tym krótkim czasie ludzkość zgromadziła dużo wiedzy o świecie, rozwijającej się przyrodzie. Człowiek, aby poznać swoje otoczenie, bada świat, w którym żyje, nawet przestrzeń wszechświata i tajemnice natury.
Przyrody nie należy niszczyć, tylko ją obserwować i żyć z nią w zgodzie. Jest ona bowiem zawsze obok człowieka, stanowi dla niego bazę spokoju.

2. Historia lekka
Pierwsze na Ziemi pojawiły się rośliny, później zwierzęta, a na końcu człowiek. Idąc łąkami przez pola mogę oglądać piękne rośliny różnych gatunków i śpiewające ptactwo oraz lasy i cudowne w nim życie zwierząt.
Pewne gatunki roślin, ptactwa oraz zwierząt ulegają zmianom w pewnym okresie czasu. Przyroda tak samo jak ludzkość rozwija się etapami.
Ludzie pierwotni żyli w bardzo prymitywnych warunkach. Mieszkali w lepiankach, szałasach, jaskiniach i zagrodach. Ubierali się w skóry dzikich zwierząt, uprawiali rolnictwo, żywili się nasionami różnych zbóż oraz miodem pszczelim i mięsem zwierzęcym.
Naczynia wyrabiali z gliny.
Ludzie pierwotni żyli w zgodzie z naturą i z niej czerpali odzież i rzeczy potrzebne im do życia. Natura była ich matką.

3. Skutki zniszczenia
Wszystkim wiadome jest, że świat cały czas rozwija się i pojawiają się na Ziemi coraz to nowe wynalazki, nie zawsze przyjazne dla środowiska. Człowiek, który kiedyś żył w zgodzie z życiem dyktowanym przez przyrodę, obecnie sam często niszczy piękno swego otoczenia, nie szanuje piękna wód, jezior i lasów. Przyroda zanieczyszczana jest różnymi odpadkami, papierami, środkami chemicznymi. Kominy fabryk zanieczyszczają środowisko naturalne.
To bardzo smutne, że to całe piękno wokół nas, niszczymy, zamiast znaleźć sposób, aby żyć zgodnie z naturą i nie zanieczyszczać środowiska.

4. Przyroda i ja
Ja jestem osobą, która bardzo lubi przyrodę i zwierzęta. Lubię spędzać wolne chwile na świeżym powietrzu. Często odwiedzam babcię, która mieszka w sąsiedztwie lasu, gdzie powietrze pięknie pachnie i jest wyjątkowo czyste. Spędzam tam naprawdę przyjemne chwilę i mogę wtedy odpocząć od spalin samochodów.
Także w domu otaczam się przyrodą. Mam w mieszkaniu bardzo dużo kwiatów, które sama pielęgnuję, a one odwdzięczają mi się pięknym wyglądem i ubogacają mój dom.

5. Wartość przyrody
Nie da się określić wartości przyrody. Jest ona bowiem niezwykłym, bezcennym skarbem, który powinniśmy pielęgnować.
Nasze środowisko jest piękne o każdej porze roku. Latem przyroda dostarcza nam produkty, którymi się żywimy przez cały rok, a które w swoich żniwach zbierają rolnicy. Wiosną do życia budzi się cały świat i kwitnące kwiaty umilają nam życie.
Jesienią sady pełne są owoców, a zimą świat pokryty śniegiem dostarcza nam dużo walorów estetycznych.
Możemy podziwiać ośnieżone góry i drzewa. Przyroda jest dla nas pięknem, które możemy podziwiać, ale stanowi dla nas również źródło naszej egzystencji.

6. Moje zdanie na temat przyrody
Moim zdaniem przyroda jest niezbędna do życia ludzkości i zwierząt. Drzewa pobierają dwutlenek węgla, a wydalają do powietrza tlen, który jest potrzebny każdej istocie na Ziemi.
Sama przyroda przy pomocy pracy człowieka daje wyżywienie. Bez niej człowiek i zwierzęta, umarliby z głodu. Pewne gatunki roślin i drzew dają także pewne środki lecznicze, a więc przyroda ma wszelakie zastosowanie.


powrót do spisu treści


Praca z konkursu "Pamiętam jak dziś"

Anna Kaczmarczyk

          Przekazuję moje wspomnienia i przeżycia o dawnych tradycjach i zwyczajach ludowych z okresu Świąt Bożego Narodzenia, które wyniosłam z rodzinnego domu ze Skrzydlnej, powiat Limanowa.

Przygotowania izby i stołu do obiadu wigilijnego

Najpierw izbę ubierało się jodłowymi gałązkami świeżo przyniesionymi z lasu, zwłaszcza koło świętych obrazów. Pod duży stół włożyło się dużo mierzwionej słomy, stół opasało się grubym łańcuchem od wozu tak, aby łańcuch wspierał się na słomie i na dolnych listwach stołu. Na tym łańcuchu przymusowo trzymało się nogi podczas obiadu wigilijnego (aby w ciągu roku nie bolały nogi). Stół nakryło się pięknym białym obrusem, na stole położyło się duży przetak z pachnącym siankiem, do przetaka włożyło się piękny bochen chleba, nakryło się serwetą i na tym przetaku z chlebem kładło się wówczas duże miski z potrawami (bo dawniej jedliśmy tylko z misek, bo talerze nie były jeszcze znane). Post we Wigilię był ostry, surowy, rano można było zjeść tylko jedną kromkę chleba, do ust nie wolno było wziąć nawet mleka, sera, nie mówiąc już o maśle. W południe można było zjeść 2 lub 3 pieczone w ogniu ziemniaki, toteż do obiadu wigilijnego nie można się było doczekać, bo byliśmy głodni. Do stołu wigilijnego można było zasiąść dopiero wtedy, gdy na horyzoncie nieba ukazała się już pierwsza gwiazdka, toteż na jej ukazanie czekało się z wielką niecierpliwością. Po ukazaniu się gwiazdki nastąpiło oświetlenie choinki, a potem klęcząc odmawialiśmy modlitwy "Ojcze nasz", "Zdrowaś Maryjo" i "Wierzę w Boga", a potem modlitwę: Pobłogosław Panie nas i te dary, które z Twej szczodrobliwości spożywać będziemy przez Jezusa Chrystusa Pana naszego Amen.
Po modlitwie nastąpiło łamanie się opłatkiem i składanie życzeń i wreszcie ten upragniony obiad wigilijny, który jadło się z wielkim apetytem, bo byliśmy wyposzczeni. Zaznaczam, że każda potrawa wigilijna "pachniała tylko jałowizną", nie było w żadnej z tych potraw, ani deka tłuszczu, masła, a jednak nam bardzo smakowały.
Po obiedzie wigilijnym znów klękaliśmy do modlitwy i dziękowaliśmy Panu Bogu za to, że doczekaliśmy tej Wigilii, odmawialiśmy litanię do Najświętszego Imienia Jezus. Po obiedzie wigilijnym ktoś z domowników podzielił się opłatkiem z krową, dając kawałek kolorowego opłatka do dwóch cienkich kromek chleba, a potem po troszku obiadu wigilijnego dawało się domowym zwierzętom: pieskowi, kotkowi, królikom. Po nakarmieniu zwierząt to śpiewaliśmy różne kolędy oraz jedliśmy domowe ciasteczka, włoskie i laskowe orzechy, jabłuszka, gruszki i puszczaliśmy sztuczne ognie.
Ja bardzo lubiłam dać lisi obiad, do blaszanego pudełeczka nałożyłam po troszku z każdej potrawy wigilijnej i wyniosłam do pobliskiego potoka (a z powodu dużego śniegu za stodołę) i tak głośno wołałam lisie na ten obiad ile miałam siły: Lisiu!! lisiu!! chodź do obiadu, jak dzisiaj nic to cały rok nic! To oznaczało, aby lisia przyszła na ten obiad wigilijny, żeby sobie porządnie pojadła na cały rok, żeby w przyszłym roku nie przychodziła po kury, bo porywając nam kurę wyrządzała nam wielką krzywdę, bo byliśmy biedni.

Dzień wigilijny

W dzień wigilijny wstawało się bardzo wcześnie, szło się do kościoła na ostatnie roraty, a w domu panował jakiś dziwny, radosny nastrój, krzątanina, gotowanie twardszych potraw jak pęcaku, grzybków, różnego rodzaju grochu, fasoli itp. trwało już od rana. Aby zdążyć ugotować wszystkie potrawy gotowało się stopniowo, gdyż blacha kuchenna była zbyt mała i nie pomieściła na raz tyle garnków z potrawami.
Bardzo dawno, bo jeszcze przed drugą wojną światową nie robiliśmy wówczas dużej stojącej choinki. Był zwyczaj, że wieszało się u tragarza sufitu małą choinkę zwaną "podważnicą", którą ubierało się dawnym zwyczajem tym co mieliśmy w domu. Z kolorowych opłatków robiło się różne ozdóbki, wycinało się gwiazdki, księżyce, serca itp. Robiliśmy też z kolorowych opłatków piękną "kulę ziemską" zwaną "Świat", którą wieszaliśmy na tej "podważnicy". Małą choinkę ubieraliśmy malowanymi włoskimi orzechami, laskowymi, małymi jabłuszkami i domowymi ciasteczkami. Z wąskich paseczków kolorowego papieru robiłam małe koszyczusie, do których włożyłam kilka laskowych orzeszków. Z czasem nastał zwyczaj, że robiono już większe choinki stojące. Większą choinkę ubieraliśmy też różnymi ozdóbkami.
Ponieważ chodziłam już do szkoły pani nauczycielka uczyła dzieci robić różne ozdóbki, więc robiłam aniołki, pajace, baletnice, gwiazdy z kolorowej gufrowanej bibuły, łańcuchy z papieru kolorowego, robiłam też piękne jeżyki z gładkiej kolorowej bibuły, które wieszałam na rogu każdej gałązki choinki.
Mimo, że wówczas nie znaliśmy jeszcze kolorowych baniek, oraz różnych świecidełek nasza choinka byłą bardzo pięknie ubrana, więc wszystkim się podobała, bo droga, po której ludzie chodzą do kościoła z daleka, to droga przed starą, drewnianą chatą krytą słomą, w której wów czas mieszkaliśmy, a obok tej drogi stoi duża, piękna, okazała lipa, a na tej lipie wisi mała kapliczka od niepamiętnych lat, w której był Pan Jezus Ukrzyżowany, a obok Krzyża Matka Najświętsza i Święty Jan.

Moje wspomnienia o kolędnikach

W okresie świąt Bożego Narodzenia po wioskach chodzili kolędnicy. Pierwszą grupę kolędników zapamiętałam jeszcze z lat dziecięcych, która składała się z artystycznej drewnianej szopki noszonej na plecach wraz z pięknymi kukiełkami, które wyrażały różne postacie: pasterzy, górali, piekarzy, szewców, stolarzy, a także kominiarzy.
Każdej grupie kolędników towarzyszyła muzyka składająca się z kilku osób. Gdy kolędnicy zjawili się przed oknami domu, to najpierw pozdrowili gospodarzy domu słowami: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, a potem słowa: Przyszliśmy tu po kolędzie, niech Wam za przykre nie będzie, a czy będzie czy nie będzie, kolędować się Wam będzie, bo jak się Pan Jezus narodził, to też po kolędzie chodził. Po tych wstępnych słowach rozległo się śpiewanie kolęd przy akompaniamencie muzyki.
Śpiew tych kolęd rozlegał się po całej niemal wiosce tak, że cała wieś nie spała gdy chodzili kolędnicy, bo i psy we wsi tak mocno szczekały słysząc ten śpiew, że nikt nie mógł wówczas zasnąć. Po odśpiewaniu kolęd, gdy dany gospodarz zaprosił kolędników do mieszkania, wówczas ludowy artysta rozkładał tą artystyczną szopkę na dużym stole.
W środku tej szopki był ustawiony żłóbek z pachnącym siankiem, na którym leżało Dzieciątko Jezus. Obok żłóbka była Matka Najświętsza, Święty Józef i różne zwierzątka. Ludowy artysta siedział z tyłu szopki (patrząc przez specjalne okienko) ukazywał różne postacie lalek, kukiełek, do każdej ukazującej się pary lalek przed żłóbkiem, była inna zrymowana przyśpiewka, do każdej przyśpiewki grała muzyka.
Każda z tych par lalek swymi zrymowanymi przyśpiewkami oddawała Pokłon Jezuskowi złożonemu w żłóbku na sianeczku ofiarując Mu różne dary. Jako pierwsi do szopki przyszli pasterze ofiarując Jezuskowi malutką owieczkę, górale ofiarowali kierpce, piekarz malutki chlebuś, szewc ofiarował Jezuskowi buciki, krawiec maciupeńkie ubranko, stolarz kołyskę, zaś kominiarz ofiarował Jezuskowi małą miotełkę, która wymiatała kominy. Pośród ukazujących się lalek przed żłóbkiem nie zabrakło też czarownicy z maśniczką, która przed żłóbkiem robiła masło. Wtem nagle wpadł tak znienacka diaboł i do tej małej maśniczki z masłem napluł czarownicy, ta zdenerwowana porwawszy dużą miotłę wygoniła diabła w pole. Pamiętam, co była za wielka radość dla dzieci i śmiechu co nie miara, gdy dzieci oglądały takie wielkie dziwy w wiosce wówczas zapadłej, biednej zacofanej, ale bogatej w wielkie tradycje i zwyczaje ludowe. Wówczas te Święta Bożego Narodzenia posiadały w sobie tyle uroku, błogiego nastroju, radości i głębokiego przeżycia, którego do końca życia nie da się zapomnieć.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Regina Adamowicz

Babcia

            Lustrem czasu odwrócona
            Młodość
            Jak karta książki
            Przeczytana
            Dojrzałość zagubiona
            Serca stałość została
            Wyrzeźbiona twarz
            Też nie ta
            To nie ona
            Jesiennym liściem
            Otulona
            Matka i żona...
            Doświadczona
            Siedząca w fotelu
            W kapciach
            Otoczona wnukami
            To też Kobieta
            Babcia.


powrót do spisu treści


wyróżnienie specjalne w 8 konkursie literackim

Zbigniew Krauza - Warsztaty Terapii Zajęciowej Bydgoszcz

***

Wstęp
Człowiek w wielu znanych mi przykładach, choćby najbardziej zatwardziały i butny w obliczu śmierci lub jak nazywają inni zejścia, połączenia się z Bogiem, wejściem w nicość, radykalnie zmienia swoje podejście do otoczenia i bliźnich. Skreślenie tych kilku słów jest właśnie moją zmianą. Pierwotnie moje przeżycia wewnętrzne lub jak zwą psychiczne, połączone z moją fizyczną egzystencją chciałem, by zostały tajemnicą. Czytelników chcę poinformować, iż wypadki zaistniałe w mym piśmie nie będą chronologicznie następowały.

Zagubiony sens Poczucie zagubionego sensu życia sprawiły mi wiele bólu i chaosu egzystencjalnego. Po nieudanym związku z dziewczyną, z którą miałem zawrzeć związek małżeński popadłem w rozpacz. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że mogę zapaść na nieuleczalną chorobę psychiczną jaką według znanej mi wiedzy jest schizofrenia paranoidalna. Nie posiadając środków materialnych na zakup osobnego mieszkania, musiałem zajmować osobny pokój, w mieszkaniu z chorą już na schizofrenię, lecz nie leczącą się ambulatoryjnie, matką.

Owczy pęd Osamotniony, żyjący jak w klasztorze, przytłoczony nieszczęściami toczyłem wewnętrzną walkę. Wszechogarniający pęd za pieniądzem, codzienny stres, konflikty z otoczeniem zdezorientowały mnie. Rosło we mnie przekonanie, że ludzie zapomnieli, że są stworzeniami duchowymi. Poczułem się w swych poglądach zepchnięty na margines. Stałem się człowiekiem, który przemykał ukradkiem i nie próbowałem zmieniać rzeczywistości. Ale jednocześnie miałem poczucie całkowitej klęski życiowej.

Choroba Stojąc z nożem w dłoni zastanawiałem się czy uderzyć w jamę brzuszną, czy zgłosić się do kliniki psychiatrycznej. Znający drogę do kliniki, zamroczony przeżyciami znalazłem się w niej, a następnie w szpitalu psychiatrycznym w Świeciu, gdzie pani Doktor zdiagnozowała mnie, iż jestem chory psychicznie. Po wypisaniu ze szpitala na własną prośbę stwierdziłem, że po przepisanych lekach bardzo źle się czuję i zaprzestałem przyjmowania tabletek. Dwa lata siedziałem w fotelu bez nadziei na polepszenie samopoczucia. Przez przypadek lekarz zapisał mi lekarstwa, po których zacząłem zdrowieć i odzyskałem świadomość.

Muzyka Mając 13 lat, wobec nie układających się stosunków między rodzicami postanowiłem zainteresować się muzyką. Była to wewnętrzna emigracja - zapomnienie, a jednocześnie pasja. Miałem do czego wracać. Była to muzyka agresywna, buntownicza, egoistyczna odzwierciedlająca, kształtująca negatywnie moją osobowość. Wraz z postępującymi latami zainteresowania co do charakteru muzyki zmieniały się wraz ze mną, do zaniku całkowitego włącznie.

Odchodzą Bliscy Po śmierci Brata i Ojca nadal byłem agresywnym buntownikiem. W moim buncie było coś paranoicznego, ponieważ buntowałem się przeciwko temu, że ludzi tak los nie doświadcza jak mnie, że ludzie żyją po prostu po ludzku ze swoimi małymi i większymi problemami, że to ja więcej cierpię psychicznie. Śmierć bliskich była ciosem. Wiele razy ciekły mi łzy z bliżej nie sprecyzowanego powodu. Największym przeżyciem była śmierć matki. Miałem wrażenie, że płaczę jak noworodek, bezbronne istnienie, które zostało dotknięte dotkliwie i jest wobec tego wszystkiego bezsilne. Po pewnym czasie zrozu-miałem, że śmierć matki wywarła na mym postępowaniu głębokie piętno. Że w tej sprawie nie jestem w stanie myśleć logicznie, racjonalnie postępować.

Filozofia Od młodzieńczych lat stwierdziłem, że mam wrażliwość i zainteresowania odbiegające od rówieśników. W czasach socjalizmu zainteresowania polityką spowodowały niechęć i wrogość do tego systemu. Stosunek ten wypaczył mnie na długie lata. Zamiast kształcić się zawodowo wybrałem drogę samokształcenia nie obwarowanego zasadami. W wieku 25 lat poznałem co to medytacja transtendentalna i kontemplacja. To zaprowadziło mnie do tego, że można mieć własne poglądy, filozofię i ścieżkę duchową. Najwięcej problemu przysporzyło mi pogodzenie się, że życie człowieka kończy się śmiercią. Dopiero poznanie wielu religii rozwiązało ten problem. W życiu mym miałem trochę szczęścia. Udało mi się zdobyć elementarną wiedzę przed zapadnięciem w chorobę psychiczną. Choć od czasu do czasu depresja blokuje mnie do tego stopnia, że trudno mi coś pomyśleć i powiedzieć.

Tylko krowa nie zmienia swoich poglądów Od czasów buntowniczych, poprzez czas powodzeń i klęsk dotrwałem do 41. roku życia. Jest to niemało i czas sumować. W gruncie rzeczy byt mój był nieszczęśliwy. Nie mam syna, nie zasadziłem przysłowiowego drzewa, nie wybudowałem domu. Oprócz tego byt materialny jest niepewny. Gdy spojrzę z perspektywy czasu, zmieniłem się diametralnie. Pogodzony z losem niepewny przyszłości. W duchu pogodny płynę w poszukiwaniu nauczycieli przyszłości. Zaniepokojony losem cywilizacji ludzkiej w oczekiwaniu na ponowne przyjście Chrystusa.

Kobiety Przepraszam wszystkie damy, że spojrzenie moje na nie ująłem w końcowej fazie mego pisma. Kobieta, mężczyzna - miłość. Dane mi było przeżyć miłość, lecz nie udało mi się utrzymać trwałego związku. W obecnej chwili zdaję sobie sprawę, że rzadko która kobieta zaakceptowałaby ubóstwo, chorobę psychiczną, moje nawyki, przyzwyczajenia. Kobieta w życiu mężczyzny jest niezbędna i stanowią całość, jak biblijny Adam i Ewa.

Rehabilitacja

Pięć lat temu nie przekonany do tej decyzji stałem się uczestnikiem Warsztatu Terapii Zajęciowej przy Poradni Zdrowia Psychicznego przy ul. Stawowej. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie był to czas stracony. Praca fizyczna, relacje międzyludzkie zmieniły mój stan psychiczny. Moje samopoczucie jest lepsze niż kilkanaście lat temu, gdy funkcjonowałem jako człowiek zdrowy.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 8 konkursie literackim

Jerzy Michał WĄSIK

SZKICE POLSKIE

        w samotności takiej
        jak dantejskie piekło
        albo w lasach makbetańskich
        w y c i ę t y c h -
        powracają wspomnienia
        jak Chrystus z krzyża zdjęty -

        w miłości takiej
        do synów i ojców
        jak w modlitwach wszystkich biednych ludzi
        i pierwszych dalekich podróżach
        do t e j prawdy absolutnej
        żarliwa pamięć będzie trwać
        i żadna siła fatalna ani niemoc
        z niej nas nie obudzą
        żadna obłuda historii
        ani czas pogardy

        w marzeniach tej naszej młodości i pieśni
        jak w ostatnim słowie o wiośnie
        te słoneczne sny i dni bez treści
        układają w nas mozaikę buntu i nadziei
        spalone potem na proch i popiół

        bo przecież trzeba tak żałować
        zawsze tego piękna gór, lasów, morza i słońca
        a te zwykłe troski i zaduszną pokorę
        jak tabuny koni kiedyś rozpędzić
        po bezkresnych polach rewolucji
        i opowieścią legendarnych bohaterów
        przygotować okrutną zemstę
        i wszystkie wzruszenia losu opanować
        nad naszą wielką ludową przeszłością
        a drogą krzyży raz postawionych
        iść do końca i na zawsze -
        polską Marsyliankę zaśpiewać w wielkich miastach
        złamać głupi i podły szyfr okrucieństwa mediów
        tą mądrością słów i przesłań biblijnych
        instrumenty wiedzy i sztuki oddać dzieciom
        uczyć w lasach przy rozpalonych zawczasu ogniskach
        błękitne oczy Słowian zasłonić kwefem
        i pozostawić całemu światu --


MODLITWA
        ocal
        osłoń tę ciszę
        która śmierć oddala
        choćby kalekim ramieniem
        ale przecież własnym
        wtedy syna nie stracisz
        krzyczącego tak nagle
        i z takim przerażeniem
        jakby nie mógł istnieć
        nigdzie i wcale
        zasłoń oczy, proszę...
        tej ślepej historii
        bo w tak ciemnych barwach
        tej polskiej jesieni
        ten czas zagłady
        pozostał tylko wielkim poniżeniem
        w masowej informacji
        a duszy nie wzruszysz
        i pamięci nie oszukasz
        stawiając pomniki
        gdy słońce w zenicie
        zawsze świeciło dla wszystkich
        i tylko gdzieś tam w oddali
        z portu dzieciństwa
        może powrócisz
        do miejsca przeznaczenia
        w ludowych wspomnieniach
        choć czas, który płynął jak rzeka
        pozostawił blizny, które rosną z wiekiem
        i sam zawsze przejść musisz
        przez drogę krzyżową
        urojeń tak okrutnych
        i jak pies bezpański
        zamiast w domu rodzinnym
        możesz zdechnąć gdzieś pod płotem
        więc rozsyp swój proch człowieczy
        jak legenda głosi
        szybciej niż piasek w klepsydrze
        na wiosenną rosę
        kiedy znów po nocy bezsennej
        jak rosyjski poeta
        list pożegnalny krwią napiszesz
        do wszystkich
        by syna uciszyć
        który wielkim głosem w zespole "Melanż"
        w jednej ze swych tragicznych pieśni
        śpiewa, że "młodzi umierają długo" ---


powrót do spisu treści


nagroda specjalna w 8 konkursie literackim

Marian Jan Orzoł

SZTUKA CHWYTANIA CIENIA
ESEJ O FOTOGRAFII

          FOTOGRAFIA JEST
          ZNAKOMITYM SPOSOBEM
          WYRAŻANIA URODY ŚWIATA
          AFIRMACJI NATURY
          STOSUNKU DO ŚWIATA
          FILOZOFII
          I WRESZCIE
          ŚWIADKIEM NASZYCH CZASÓW
          I ICH ŚWIADECTWEM

          WITOLD WĘGRZYN

URODZIŁEM SIĘ
Urodziłem się. Świat od razu wydał mi się bosko piękny i jasny. Martwiło mnie tylko to dlaczego tylko z jednej strony, prawej. Świat z lewej tonął w nieprzeniknionym mroku ginął w nicości. Przypuszczałem, że tak właśnie wszyscy widzą świat i przestałem się tym martwić. Dopiero po latach, po wielu nieudanych próbach przywrócenia mi do życia drugiego oka, po fiasku prób przywrócenia mi światła z lewej strony, zrozumiałem, że tak widzą świat ludzie z jednym sprawnym okiem.
Wiem, to dziwne, ale wtedy... świat wydał mi się jeszcze piękniejszy. Przecież jednak widzę!!!

II. MÓJ DZIADEK Mój dziadek był fotografem. Zawsze ubierał się tak ładnie, jakby codziennie była niedziela, a pachniał dziwnie. Od babci się dowiedziałem, że tak pachną mężczyźni, którzy palą fajkę. Oprócz palenia fajki dziadek był fotografem weselnym, ale chodził też na pogrzeby. Miał taki strasznie wielki i ciężki aparat na płyty i jak robił zdjęcie, to się chował za nim. Bo wybuchała magnezja i robiło się jasno. A dzieci wtedy krzyczały. Ja nie bo już wiedziałem wszystko. Wszyscy dziadka znali. A on z kolei znał kardynała. Skąd? Tego nawet babcia nie wiedziała. Duże brązowe fotografie księdza kardynała Stefana Wyszyńskiego wisiały wszędzie. Raz jak spaceruje po jakimś parku sam jeden. Raz w otoczeniu biskupów, księży, sióstr. Dziadek dostał nawet list od kardynała i wszystkim go pokazywał.
I to były fotografie, które pamiętam z dzieciństwa. Acha było jeszcze na ścianie takie duże zdjęcie babci i dziadka zaraz po ślubie. Zupełnie niepodobni. Byłem mały i mało wiedziałem o bezlitosnym działaniu czasu.
Choć tuż obok, w wielkiej szafie, stało urządzenie wielce zdumiewające, bo służące do jego zatrzymywania. Był to wielki składany aparat fotograficzny "Kodak".

III. W SZKOLE Nasza szkoła stoi pod lasem. Nic dziwnego - moja rodzinna miejscowość nazywa się Lasowice i grzyby zbierało się tuż pod domem. Ale na tym moja sielanka się kończyła - w szkole same kłopoty. Choćby z pisaniem - jestem leworęczny. Z przedmiotów nie lubiłem matematyki, odżywałem na lekcjach rysunku i biologii. Robiłem też dekoracje do szkolnego teatrzyku. Z powodu niewidzenia na lewo - źle trafiałem do kosza, ale nadrabiałem biegami. A to bicie po lewej ręce i tak nic nie pomogło - dalej piszę lewą ręką!

IV. APARAT
Jak dziadek pewnego majowego popołudnia poszedł sobie posiedzieć pod domem z nieodłączną fajką, to ja wkradłem się do pokoju i otwarłem szafę z rzeźbionymi drzwiami. Wreszcie do woli mogłem popatrzeć na aparat dziadka. Jedno w nim było dziwne: aparat miał tylko jedno oko! Zupełnie jak ja. Później dowiedziałem się, że to "oko" nazywa się "obiektyw" i że to najważniejsza część aparatu. No i że działa zupełnie podobnie jak oko ludzkie.
Gdy skończyłem 14 lat, dziadek pozwolił mi założyć jeden ze swoich krawatów; przywiózł je z Paryża, gdzie też robił zdjęcia. Na procesji Bożego Ciała pomagałem nieść obraz Matki Boskiej Piekarskiej i bardzo się pociłem w tym krawacie. Ale za to mogłem sam zrobić zdjęcie naszego ołtarza tonącego w kwiatach. Szkoda, że nie było jeszcze kolorowych filmów! Opiekowałem się aparatem dziadka, czyściłem go codziennie. Dziadek zawsze mówił: "fotografia to walka z kurzem..."
Dziadek mój (Franciszek) zmarł w 1962 roku. Odziedziczyłem więc skarby dziadka i mnóstwo szklanych negatywów, w tym prawdziwie bezcennych - z księdzem kardynałem Wyszyńskim. Ale była bieda i babcia zarówno aparat jak i te negatywy musiała sprzedać, bo szła zima i nie mieliśmy węgla. Na mój własny aparat musiałem jeszcze długo czekać, a tymczasem aparaty na szklane płyty stały się historią fotografii.

V. SAMOTNOŚĆ
Fotografią zająłem się twórczo w latach siedemdziesiątych, w tzw. "epoce Gierka". W "FOTOOPTYKACH" królowały aparaty "Zenit". A półki wyłożono filmami "Orwo". O "Kodaku" nie było mowy! Wysyłałem moje zdjęcia do redakcji magazynów fotograficznych, a "fotoocenę" prowadzili tacy mistrzowie jak Jan Sunderland (założyciel Związku Polskich Artystów Fotografików), Wojciech Tuszko, Andrzej Jaworski. Moje zdjęcia wracały podkreślone, przekreślone, a ja płakałem... i pracowałem dalej. Teraz wiem, że byłem szczęściarzem, mając takich nauczycieli!
Zawsze pracowałem sam. Fotografia już nie jako hobby, ale jako wyzwanie - to "samotność długodystansowca". Odbiera znajomych, przyjaciół, szepcze do ucha "zrób jeszcze to, zrób tamto". W czerwonej ciszy labo-ratorium szczególnie odczuwa się tą specyficzną cechę fotografii - pracę w samotności.
Ale gdy już nie da się dłużej wysiedzieć nad retuszem - bierze się aparat i wychodzi na słońce. Po chwilowym oślepieniu to uczucie osamotnienia mija bez śladu!

VI. BURZA
Dopiero co przeszła tędy burza, wiosenna, gwałtowna. Piorun uderzył w samotnie stojącą brzozę w polu. Odciął całą górną część pnia. Ale dolna część brzozy po szoku odżyła, wypuściła pędy z początku drobne, potem coraz potężniejsze, odżyła i rośnie. Jakie świadectwo niewiarygodnej witalności natury, zdolności przetrwania!
A w sercu porównuję to drzewo do dziejów Polski zawsze odradzającej się po burzach dziejów! Wykonane zdjęcie nazwałem: "POD TWOJĄ OBRONĘ". Widać w tej pracy związki z malarstwem, szczególnie z jego nurtem romantycznym oraz z ekspresjonizmem. POD TWOJĄ OBRONĘKiedyś fotografowie jak ognia unikali porównań czy związków z malarstwem, trąbiąc "koniec malarstwa", wypisując rozprawy o wyzwolonej sztuce fotograficznej, która w końcu zaczęła analizować samą siebie... A tuż obok działy się tak cudowne rzeczy jak nadejście wiosny i tak straszne jak kolejne wylewy Wisły, ludzie rodzili się i umierali, a jedynym często śladem ich egzystencji, była fotografia w dowodzie osobistym. Tymczasem wielcy malarze, również impresjoniści, często korzystali z fotografii i wyrażali się o niej z uznaniem (Degas, Henri de Toulouse, Renoir i inni). Pablo Picasso co prawda przez wiele czasu rozpaczał, gdy zobaczył mistrzowskie prace paryskich i londyńskich fotografów i mówił: "to już koniec malarstwa", po czym stworzył arcydzieło doprawdy nic z fotografią nie mające wspólnego.
Trzeba było czasu, całych pokoleń artystów, marszandów, krytyków sztuki, aby fotografia i malarstwo swobodnie inspirowały się wzajemnie, zupełnie się tego nie wstydząc...

VII. CO POZOSTANIE
W słynnej sztuce Samuela Becketta "Czekając na Godota" aktorzy wypowiadają wiele kwestii do publiczności wprost, czynią ją stroną w sporze. Pragną by zajęła stanowisko w kwestii zasadniczej dla ludzkiej egzystencji - co pozostanie? Co po nas, po sporach, burzach, turniejach na słowa?
PO BURZY Gdyby próbować przekładać przesłanie Becketta na język fotografii może się okazać, że pozostanie... fotografia. Ale jaka? Dziennie w świecie powstaje kilka milionów zdjęć. Potem wypełniają kolorową papką strony tygodników, strony internetu. Czy taka? Pozostanie fotografia, która "zatrzymując czas" nie poddaje się sama jego niszczącemu działaniu, która dziś równie dobrze jak w czasach "wielkiej płyty" fotograficznej - fascynuje głębią uniwersalnych wartości, szacunkiem dla prawdy, dobra i piękna, która wyraża niekłamany podziw dla nadzwyczajności zwyczajnych chwil.
Obserwujemy coraz większe zainteresowanie kolekcjonerów, muzeów, fundacji - właśnie taką fotografią.

VIII. WAWEL
W fotografii dobrze jest prowadzić notatki, zapiski. Po wyprawie do Krakowa napisałem: "byłem dziś w pięknym krakowie. Ludzie jacyś odświętni, pachną wiosną, są radośni, choć Wisła ciągle zagraża: toczy swoje bure wody z jakąś zawziętością, bez szacunku do świętego Wzgórza Wawelskiego. Ale na szarą, zawziętą rzekę wawelskie wieże patrzą ze spokojem stoika: kim byłabyś rzeko bez Wawelu. WAWELSKI KOTNa renesansowym dziedzińcu wygrzewał się kot. Był szarobury, taki sobie. Ale w tym miejscu nic nie jest "takie sobie". Więc kot prężył się do zdjęcia jak przystało na królewską rodzinę kotów i nic sobie nie robił z przechodzących wycieczek. Nie zauważał ich, pilnował.
To on był u siebie, to on mieszka na Wawelu. Zdjęcie nosi tytuł "WAWELSKI KOT".

IX. POCHWYCIĆ CIEŃ
Ryszard Kapuściński "LAPIDARIUM IV":
"coraz więcej ludzi bezczynnych, nieruchomych, niczym nie zajętych: zmora naszych czasów: nadmiar bezczynności, nadmiar czasu, z którym nie wiadomo co zrobić". Bezczynność rodzi poczucie niższości, utratę wiary w siebie, w sens życia, łatwo wtedy uwierzyć w "drogę na skróty" do satysfakcji, łatwo uwierzyć w "koniec tego świata". Tymczasem wielu z tych ludzi często bardzo twórczych i zdolnych - może odkryć dla siebie fotografie, "sztukę chwytania cienia", która z natury wymaga ruchliwości, życiowego dynamizmu, często odwagi (reporter). Tym wszystkim proponuję, aby pożyczyli aparat i poszli "na miasto". Łatwo zauważą to, czego wcześniej nie dostrzegli - urok zwyczajnych chwil i urodę zapomnianych zaułków...
I zaczną znów patrzeć na zegarek, czytać i pisać, mówić. Wrócą stamtąd. Musimy im tylko trochę pomóc. Wszyscy.


powrót do spisu treści


wiersze z 7 konkursu literackiego

Anna Szuluk

Czasy

        Byłam lekką, niewinną duszyczką
        łapałam barwy,
        które oślepiały mnie.
        Nie wiedziałam...

        Jestem pośród barw nieczystych,
        nieczystych i spalonych.
        Piję kielich łez,
        łez moich bliskich rozdrażnionych,
        rozdrażnionych od wydarzeń tych.

        Namaszczą mnie,
        będę niewidoczna,
        a moi bliscy wolni.
        Będę kochała to,
        słuchała płaczu drzew,
        i unosiła się z wiatrem
        w tym naszym raju
        - kochała Go,
        czekała na was.


Samotność

        Jesteś przy mnie
        Ty
        której tak ufam.
        Słyszę Twój niemy głos,
        ale jak głośny.
        Pieścisz moje myśli
        i jest mi dobrze,
        a ja
        pozwalam ci na to
        i wierzę
        wiem,
        że jesteś jedyna,
        która mnie nie zrani
        i zostawi.


* * *

        Rozżarzone słońce pali mnie
        tak mocno...
        Jego promienie
        rozlewają się we mgle,
        mgle gorącej od tego światła,
        światła, które gdzieś na koniec
        zanika
        i zostawia mnie
        bezlitośnie
        w ślepym mroku.


* * *

        Są bolesne chwile rozstania
        - na te ciągłe poszukiwania.
        I są momenty powrotu
        - bez najmniejszego kłopotu.

        Są barwy bez tęczy
        - to na nich świat się męczy.
        Są myśli nienawiści
        - na których człowiek się mści.

        Są rady mówione, pisane
        - lecz najpiękniejsze są te śpiewane.
        Jest życie, idące bez celu
        - przez które kroczy tak wielu.


powrót do spisu treści


Praca z konkursu "Pamiętam jak dziś"

Teresa Wilkosz

URODZINY

Pamiętam jak dziś - był 18 stycznia 1945 roku. Dzień moich urodzin. Skończyłam właśnie dziewięć lat. Do piwnicy, gdzie spędziliśmy całą noc, przybiegł ktoś i krzyknął "Rosjanie! Niemcy uciekli! Jesteśmy uratowani!". Zaczęliśmy wychodzić z piwnicy. Na świecie był mroźny poranek, śnieg iskrzył się w promieniach słońca. Potem przybiegł ktoś inny z wiadomością, że Kraków był zaminowany. Mama - ponieważ byłam najbliżej - zwróciła się do mnie, pokiwała głową i powiedziała: "widzisz, wszyscy wylecielibyśmy w powietrze".
Ludzie zaczęli wychodzić ze schronów. Niektórzy rzucili się do domów opuszczonych przez Niemców. Mieszkaliśmy przy ulicy Nowowiejskiej i nasze podwórko łączyło się z podwórzem, czy wewnętrznymi uliczkami do bloków - nie wiem jak to sprecyzować - wybudowanych przez Niemców, ale rękami polskich więźniów. W domach tych mieszkali tylko Niemcy, a na dole były liczne garaże. Ja razem z innymi też poszłam "na szaber". Tuż na śmietniku leżały bardzo ładne bombki choinkowe w kształcie szyszek, oczywiście wzięłam je i mam do tej pory.
Mieszkania zostały przez Niemców tak szybko opuszczone, że na talerzach została niedojedzona kolacja. Rosjanie weszli do Krakowa tak cicho, bez jednego strzału, że zaskoczyli Niemców zupełnie i ci w popłochu uciekli. Cała walka była nad Wisłą przy Moście Dębnickim. W jednym z garaży było ciało Niemca, który nie zdążył, czy nie chciał uciec, zastrzelił się i zabarykadował sobą drzwi. Nieopodal na ulicy Lea, leżał zastrzelony koń, a na łąkach, tu gdzie obecnie jest ośrodek zdrowia przy ul. Galla, leżeli dwaj zastrzeleni Niemcy. Byli zupełnie nadzy, leżeli twarzą do ziemi, a ich ciała zamarznięte na siarczystym mrozie wyglądały jak wyrzeźbione w białym marmurze. Razem z innymi dziećmi szwendałam się tu i tam. Na naszej ulicy pod numerem 13 leżała zastrzelona młoda dziewczyna. Jej bujne kręcone włosy rozsypały się wokół głowy. Podobno miała jakieś konszachty z Niemcami. Dzieci wejdą wszędzie i wszystko zobaczą.
Pod wieczór gruchnęła wieść, że w naszej kamienicy będą nocować rosyjscy żołnierze. Za chwilę rzeczywiście od parteru zaczęli zajmować mieszkania. Byli tak zmęczeni, że dosłownie padali byle gdzie: na schodach, na podłodze i natychmiast zasypiali.
Mieszkaliśmy na III piętrze i u nas zatrzymało się dowództwo. Dwóch szczupłych, średniego wzrostu mężczyzn. Zaraz dali Mamie pieniądze, żeby coś kupiła i zrobiła do jedzenia. Poszła i za chwilę wróciła z chlebem i jajkami. Zrobiła jajecznicę. Jeden z wojskowych kazał rozdzielić ją dla wszystkich, tzn. również dla nas. Mama rozdzieliła - im nałożyła najwięcej, potem Ojcu, na końcu sobie i mnie po odrobinie. Nasi goście widocznie bali się podstępu i pozamieniali nasze talerze. Wzięli porcję moją i Mamy.
Jeden z nich najbardziej interesował się mną. Mówił, że ma córeczkę w tym samym wieku. Gdy się dowiedział, że mam urodziny podarował mi medalik z łańcuszkiem. Myślę, że był to sam Koniew, ponieważ po latach czytałam wspomnienia jego córki i okazało się, że ma tyle lat co ja.
Na następny dzień Rosjanie poszli dalej. Nie słyszałam, żeby gdzieś komuś zrobili krzywdę. A to ciche wejście i wyzwolenie Krakowa bez jednego wystrzału, było - jak nie dawno czytałam - dziełem przypadku, nieporozumienia, a może cudu? Podobno Niemcy dowiedzieli się, że Rosjanie wejdą od strony Zabierzowa i całe swoje siły zgromadzili wokół Zabierzowa, ale Bocheńskiego. A wejścia do Krakowa od strony Zabierzowa nikt nie bronił. 17 stycznia masze-rowały w tamtym kierunku niemieckie oddziały, ale po kilku godzinach w popłochu uciekały z powrotem. I tak Kraków został wyzwolony.
Muszę powiedzieć, że z przykrością śledziłam dyskusję, a potem usunięcie pomnika-grobu żołnierzy radzieckich spod Bramy Floriańskiej oraz pomnika Koniewa. Oni naprawdę wyzwolili Kraków. Trzeba było widzieć tych zmęczonych żołnierzy, trzeba było widzieć ich trud, niewygody i narażenie życia. To był fakt historyczny, fakt związany z naszym miastem i te pomniki słusznie im się należały. Upłynie jeszcze trochę lat, powymierają naoczni świadkowie, a następne pokolenia zaprzeczą wszystkiemu. Uznają to za niebyłe i za sowiecką propagandę.
I jak tu wierzyć Historii.


powrót do spisu treści


Leokadia Korzeń

Zmiany na wsi


        On szedł w butach, na ramieniu niósł kosę
        Ona z sierpem w ręku koszyk z chlebem, ale nogi miała bose.
        I choć serce mocno biło, z upału bolała głowa,
        o niczym się nie myślało, tylko o ojcowskich słowach.
        Idź dziecię praca to ciężka, ale ci za nią zapłacą,
        możesz w życiu coś zyskać, ale tylko ciężką pracą.
        W południe na ściernisku każdy kłosek się zbierało a dziś?
        A komu by się chciało, przyjdzie na obiad, włączy telewizor
        i słucha
        Co się dzieje w świecie, dziś maszyny w polu robią,
        wszyscy o tym wiecie.
        Rolnik w pole autem jedzie, starzy kiwają głowami,
        patrzcie kumie co się dzieje, świat się kręci razem z nami.
        Traktor w polu ziemię orze, siewnik w ziemię sypie zboże,
        kombajn kosi, zaraz młóci, złote ziarno do skrzyni leci.
        Dziś nie młóci się cepami ani chleba nie wypieka
        Każdy idzie do spółdzielni i w kolejce na chleb czeka.
        Często narzeka, że nie wypieczony, nie świeży, a przecież
        każda gospodyni powinna chleb zarobić w dzieży,
        w piecu napalić, podpłomyk upiec rumiany.
        Te czasy nigdy nie wrócą, tak wielkie zaszły zmiany.
        Na wsi dzisiaj lnu nie sieją i płótna nie wyrabiają,
        Po prostu młodzi nie chcą, a starzy narzekają.
        I nie wiem czy to pochwalić czy dziwić się temu należy,
        nie podtrzymują tradycji, nie ma chętnych wśród młodzieży.
        Wspominam tamte lata, sięgam pamięcią, czasem łzy się
        w oczach kręcą, ale cóż zrobić, to już dwudziesty pierwszy wiek.
        Czy nadąży za tym człowiek jak ma się już dziesiąt lat.
        Dziękujmy Bogu za zdrowie, podziwiajmy piękny świat.


Jesień

        Złota polska jesień te złote liście
        te dymy snujące się po polach.
        Wszystko przypomina mi młodość
        o dolo moja dolo.
        Wtedy byłam jeszcze młoda
        jak szybko to minęło, te lata,
        jak bardzo mi ich szkoda.
        Pasły się krowy na łące,
        my przy ognisku piekliśmy ziemniaki.
        A dzisiaj świat dla mnie inny
        to już jesień w moim życiu
        i radość już nie taka.
        Lecz staram się być pogodna
        odrzucam złe myśli od siebie.
        Patrzę na spadające liście
        i dymy snujące się po niebie.
        Pajęczyną spadającą na krzewy,
        którą zwą babim latem, wystraszyłam zająca,
        który spał sobie pod krzakiem.
        W oddali las brzozowy, zbierają grzyby dzieci
        słonko się chyli ku zachodowi,
        Jak ten czas prędko leci.
        A ja zamyślona powoli wracam do domu,
        być może spotkam kogoś po drodze,
        który tak jak ja wspomina młode lata.
        To już jesień w moim życiu
        i radość już nie taka.


powrót do spisu treści


Lucyna Pajączkowska

Wspomnienia

        Wspominam dziecięce lata
        Jak boso po rosie biegałam.
        Po bujnych łąkach zielonych,
        Gdzie polne kwiaty zbierałam.
        Rumiany, chabry i maki,
        Dla Najświętszej Bożej Matki,
        Tej przydrożnej pośród drzew.
        Kładłam u stóp kwiaty świeże,
        To co mogłam dać w ofierze.
        Wspominam swój dom rodzinny,
        Grono przyjaciół zebranych,
        Zgodę i miłość wzajemną.
        Nabożnych pieśni śpiewanych.
        Wspominam wspólne zabawy,
        I miłe słowa bliźniego.
        Świat był mi bardziej ciekawy.
        Dzisiaj tak dużo jest złego...


    Pędzący czas

          Pragnę dać miliony gwiazd
          Każdy pąk rozkwitłych drzew
          Byś Panie Miłosierny nasz
          Pędzących dni zatrzymał bieg.
          A jesli taka wola Twa
          To oświeć nas i drogę wskaż
          Co wiedzie w lepszy świat,
          Gdzie wieczne szczęście trwa.
          W pędzącym życia biegu,
          Nawet już pamięć tracę.
          Dopomóż Boże mój,
          Pozwól mi zdążyć z czasem.


    Życie

          Życie twarde jak granit,
          Szczęścia wykuć - nie sposób.
          Słów szczerych, ciepłych,
          Gładkich jak aksamit,
          Brak dziś od bliskich osób.
          To smutne na duszy i ciele.
          Każdy dzień coś przynosi,
          Życie wciąż figle płata,
          Trudno być pewnym jutra.
          Czy nie byłoby lepiej
          Dzień rozpocząć z uśmiechem?
          Rękę wyciągnąć do brata?
          Dziś tak dużo na świecie
          Niepokoju, przemocy i złości.
          Niech się życie odmieni!
          Serca twarde się skruszą!
          Czas okazać bliźniemu,
          Szczerej, prawdziwej miłości.


    powrót do spisu treści


    ***LIST***

    Zofia Katarzyna Kaczka - Jodłowa

    ***LIST***

    Zwracam się z serdeczną prośbą o pomoc i przyjacielską radę. Jestem osobą niepełnosprawną. Napisałam książkę i próbuję ją wydać. Chcę też spróbować swoich sił w pisaniu scenariuszy. Niestety nie wiem jak to należy robić i gdzie szukać wiedzy na ten temat. Może ktoś pomoże mi znaleźć jakiekolwiek źródło tej sprawy? Bardzo proszę o pomoc.

    ***LIST***

    Monika Łysek - Dąbrowa Górnicza

    ***LIST***

    Bardzo serdecznie dziękuję za przesyłkę, a przede wszystkim za uhonorowanie mnie trzecim miejscem w konkursie literackim. Fakt ten dodał mi sił i wiary w siebie; może to, co robię, jaką drogę sobie wybrałam wcale nie jest takie bezcelowe... Na pewno będę dalej się rozwijała w tym kierunku. Jednocześnie pragnę wyrazić ochotę na otrzymywanie dalszych numerów "Słowem i Kształtem". Życzę całej Fundacji dalszego rozwoju, by niepełnosprawnym artystom wciąż świecił promyk nadziei.
    Z pozdrowieniami.

    ***LIST***

    Tomasz Charchut - Pstrągowa

    ***LIST***

    Szanowna Redakcjo - natknąłem się na wasze czasopismo i tak mnie zainspirowało, że zacząłem sam tworzyć swoje rysunki. Jestem też osobą niepełnosprawną, chciałbym gdzieś się wykazać tymi rysunkami. Maluję też na szkle, tworzę za pomocą sznurka. Chodzę do Środowiskowego Domu Samopomocy w Stszyżowie na terapię zajęciową i tak mogę się wykazać w tych pracach, bo takiej możliwości nie mam w domu. Tak mi się spodobało w tym czasopiśmie, że każdy wyraża swój rysunek jak potrafi i jak widzi świat. Czy mógłbym do tej Redakcji przysyłać swoje rysunki.

    ***LIST***

    Krzysztof Bodzioch - Sosnowiec

    ***LIST***

    Mam na imię Krzysztof. Od dłuższego już czasu amatorsko zajmuję się pisaniem tekstów piosenek. Obok tych tekstów niekiedy powstają również i wiersze, i to nimi chciałbym dziś państwa zainteresować. Mają one dla mnie ogromne znaczenie. Charakteryzuje je w głównej mierze prostota wypowiedzi zawierająca jednak w sobie pewne wartości, które ma za zadanie przekazać potencjalnemu odbiorcy. Traktują one o wielu sprawach - o miłości, trudach dnia codziennego i zwyczajnie po prostu o życiu. Pozwoliłem sobie zaprezentować państwu kilka z nich, gdyż jestem ciekaw waszej opinii na temat poezji i jakie znaczenie może ona mieć dla szerszej rzeszy odbiorców. Nie ukrywam, iż moim marzeniem jest wydanie ich na świat w małym, własnym tomie.
    Kiedyś zrozumiesz...

    To co odeszło, przestało trwać,
    lecz dalej trzeba żyć, i swoją rolę grać.
    Bo nie ma sensu już wtóry raz,
    tych samych palić świec, tych samych lamp,
    które i tak wygasną, gdy przyjdzie wiatr.

    Razem z tym wiatrem nadejdzie deszcz,
    co zmoczy włosy ci i skronie zrosi też.
    Zrozumiesz wtedy mnie, zrozumiesz mnie.
    Bo nie ma sensu, by budzić je, te namiętności,
    marzenia te,
    co zanurzone są w głębokim pięknym śnie.

    Kiedyś zrozumiesz mnie, zrozumiesz kiedyś mnie,
    i niechaj anioł twój prowadzi dalej Cię.
    Bo życie toczy się i trzeba dalej trwać,
    Przez most nadziei biec i rolę swoją grać.

    Przyjaźni moc

    Przyjaźń mieszka w sercach ludzi,
    trzeba ją tylko obudzić.
    Wskrzesić na nowo płomień co zgasł,
    spróbować jeszcze raz.

      Biegnę do Ciebie po łące,
      biegnę do Ciebie przez las.
      Jesteś jak księżyc, jesteś jak słońce,
      Przyjaciółko ma.
    Miłość jest piękna, lecz bywa zwiewna,
    przyjaźń natomiast zawsze trwa.
    Kto raz przyjaźni choć poznał smak,
    nigdy nie będzie sam.
      Przyjaciel wesprze, poda swą rękę,
      Kiedy twa barka zatopi się.
      Uderzy w ramię powie z uśmiechem,
    Stary, nie martw się.
    Taka jest przyjaźń, taki jej urok,
    bez niej nic w życiu nie liczy się.
    Jest jak powietrze, jak zdrowa woda,
    tak jak parasol, w deszczowy dzień.
    Miłości trwanie

    Wiele jest pięknych miejsc,
    niewiele prostych dróg.
    I czasem nawet cień,
    zawisa głową w dół.

    Zamknięte w starej szafie sny,
    na progu resztki lata.
    W kominku płomień dawno śpi,
    dni przyjdą krótkie, szare.

    W tej beznadziei wielkiej toni,
    iskra miłości wciąż się tli.
    Której nie zniszczy siła żadna,
    nawet pochmurne, szare dni.

    I niechaj trwa w swej Glorii, Chwale,
    w niezwykłości swej każdego dnia.
    Niechaj przynosi nadzieję, wiarę,
    i niechaj żyje - niech wiecznie trwa.

    Na okładce : Kołysanka linoryt 25 x 15 cm
    Ryszard Sztiler - Kolbuszowa

    GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

    Webmaster: Justyna Kieresińska