Strona FUNDACJI SZTUKI OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH

30-320 KRAKÓW, ul.Zielna 42
tel./fax 267-00-99
konto : BGŻ OW Kraków 20301459-1414-2705-11

strona główna Kwartalnik


Kwartalnik Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych      ISSN 1426-6628        Nr 2(13) 2001

Na okładce : *** - pastel 45x32 cm
Jadwiga Starczyńska - Kraków

Magazyn kulturalno-społeczny

W powodzi polskich periodyków sporo nosi taki podtytuł. Z potrzeby chwili dołączył do nich i nasz kwartalnik, bowiem wśród poezji i utworów beletrystycznych nadsyłanych do redakcji znaleźć można także eseje o środowiskowym bądź ogólnospołecznym nawet charakterze. Wiele tam cennych obserwacji, refleksji i niewesołych na ogól konstatacji.
Niestety, w ślad za oszałamiającym postępem cywilizacyjnym nie nadążają przeobrażenia mentalności, zarówno w kręgach władzy, jak i w najbliższym otoczeniu. O nazewnictwo mniejsza, choć czasem istotnie "nóż się w kieszeni otwiera" lub pusty śmiech człowieka ogarnia po poznaniu nowych terminów określających chorobę, kalectwo czy odmienność, wymyślanych przez "życzliwych inaczej" autorów.
Zatem przeczytajmy i zadumajmy się nad treścią dwu takich esejów, spinających niczym klamrą tradycyjną zawartość naszego pisma.

Redaktor

UWAGA
Wszystkie zamieszczone w tekstach ilustracje można powiększyć klikając na nie


Spis treści:


Marek Jastrząb - ESEJE

Jolanta Szymczakowska - WIERSZE
Alojzy Podleśny - LORNETKA
Marzena Szurek - WIERSZE
Helena Podulka - RZECZPOSPOLITA CHŁOPSKA CZYLI JARMARK KOŃSKI W SKARYSZEWIE
Agnieszka Bruzda - WIERSZE
Maciej Charyszyn - WIERSZE
Józef Wawroń - PIERWSZE GODY
Danuta Zajda - STUDIUM WIEDZY O SZTUCE DLA OSÓB NIEPEŁNOSPRAWNYCH
Wojciech Budój - WIERSZE
Zofia Karwat - WIERSZE
Katarzyna Warachim - PAMIĘTNIK KRÓLICZKI - SCHIZOFRENICZKI
Irena Warzyńska - WIERSZE
Barbara Sawczuk - RZEŹBIARZ
Sylwia Chruścińska - WIERSZE
Jarosław Brzeziński - WYJAZD PO MEDALE DO KONINA
Krystyna Rożnowska - WIERSZE
LISTY

Kolorowa wkładka oraz wewnętrzne strony okładki


Szanowna Redakcjo!

Wprawdzie nie proszony, przesyłam mój poetycki komentarz na temat niedawnej nowojorskiej tragedii z nadzieją, że zasłuży on na uwagę i miejsce w redagowanym przez Was periodyku. Myślę, że moja poetycka reakcja, Polaka zamieszkałego w Kanadzie, kto wie czy nie jedna z pierwszych tego rodzaju - bo takie, wcześniej czy później, niewątpliwie zaczną się pojawiać - jak dotąd zdecydowanie wyróżnia się pośród codziennych medialnych relacji. Tekst prosto spod klawiatury, jeszcze nie publikowany.

Z poważaniem Andrzej Mierzejewski

World Trade Center Wtorek,
11 września 2001 roku

    Koniec epoki
    gigantycznych pułapek potrzasków
    epoki lekceważenia granic
    rozsądku bezpieczeństwa?

    tlące się resztki cygar
    w ustach cierpliwej
    matki ziemi

    tego jeszcze nie było
    to przechodzi najgorsze
    oczekiwania najśmielsze
    wyobrażenia

    wszystko ma swoje
    dobre i złe strony
    co przybliża oddala
    co łączy rozdziela
    co służy odmawia posłuszenstwa
    co przyspiesza opóźnia
    niekiedy na zawsze

    spektakularnym wzlotom
    towarzyszą równie spektakularne
    upadki

    eklezjastyczna dychotomia
    świata zbudowanego na nasz
    obraz i podobieństwo

    koniec epoki
    zadufanych w sobie goliatów
    z piętami Achillesa
    epoki koni Trojańskich
    policji świata?

    wątpić należy

    zwalony dwugłowy smok
    ziejący ogniem dławiący
    dymem sypiący popiołem
    niezliczonych istnień

    rozbite akwarium
    z rozprutym brzuchem wieloryba

    katastrofa na morzu
    ludzkich istnień jak
    grom z jasnego nieba

    początek więc epoki
    nowej fali
    masowej eksterminacji?

    a może tylko kolejny rozdział
    w dziejach
    naszej słabości?

    przykład
    ceny jaką przychodzi nam
    poddanym książąt tego świata
    płacić

    sytuacji bez wyjścia?

    Toronto, 12 września 2001


powrót do spisu treści


Marek Jastrząb

NIEDZIELNI SAMARYTANIE

O definicjach, diagnozach zjawisk mówimy poważnie, jeżeli są zgodne z naszymi nastawieniami, gdy potwierdzają nasze sądy i zgadzają się z naszymi środowiskowymi przemyśleniami. Lekceważymy je, spychamy do parterowego poziomu swojej ignorancji, gdy są z nimi sprzeczne. Powstają wówczas krotochwilne potworki w rodzaju sprawni inaczej (świadoma znieczulica, choć istnieje od pokoleń, to nadal odzwierciedla ludzki strach przed rzeczywistością. Człowiek chory lub niekompletny, to persona dziwaczna, wybrakowany element natury, żałosna figura do ukrywania w szafie). Sprawny inaczej oznacza w tym przypadku inwalidę dodatnio nietypowego, zdeformowanego w sposób pozytywny. Termin ten nikogo nie dotyczy i niczego nie wyjaśnia, ponieważ ludzi takich nie ma, ponieważ został odkuty z nicości przez językowego niedołęgę, który być może, chciał jak najlepiej, ale zbłaźnił się brakiem logiki. Niezależnie od intelektualnej i hecnej próżni zawartej w owej definicji, problem nie obraźliwego, a jednocześnie precyzyjnego nazywania kalectwa jest ogromny, bardzo niewygodny i śliski. Nieważne jak nazwie się inwalidę, pełnosprawnym umownym, abstrakcyjnym przystojniakiem, współczesnym trędowatym kuśtykającym z kołatką lub niewidzialnym na niby: zjawiska tego nie uchodzi traktować w kabaretowym stylu.

B

Powiedzmy bez minoderii, otwartym tekstem, brutalnie i po ludzku: inwalida to też człowiek, a żaden człowiek nie lubi, gdy mu się podpowiada, że oddycha się powietrzem, a nie dwutlenkiem węgla, że granat to nie wykałaczka. Lubi, gdy to co mówi, jest przyjmowane poważnie, z uwagą i na serio, a nie jak niewczesne mamroty potłuczonego. Lubi wiedzieć nie o tym, że cierpi i jest nieprzepisowo dorodny, bo o tym wie bez szturchania, ale zamiast buńczucznych i wodewilowych uniesień o pomocy, którą się dla niego przewiduje za sto lat, chciałby otrzymać ją dzisiaj, chciałby pójść do BWA, czytelni, teatru, na koncert, już, teraz, natychmiast, pójść bez odświętnej okazji swojego Dnia Cudaka, naturalnie, bez kołtuńskiego wzbudzania sensacji i wytykania zdegustowanymi paluchami, ma dosyć traktowania go niczym zapowietrzonego raroga, który psuje ustabilizowany i statystycznie rozkoszny widoczek, pragnie pojawić się tam, gdzie chce się znaleźć, a nie tam, gdzie mu zorganizowano jubel i zawleczono na głupawą radochę, przybyć gdziekolwiek, bez obawy, że zostanie grzecznie wykopany i odwieziony do domu policyjnym beczkowozem.

C

Pomóc im, oczywiście, trzeba. Bariery znosić, rzecz jasna, należy. Lecz przy ich likwidacji powinna być zachowana kolejność. Trzeba łamać nie te, które się znosi na pierwszy ogień: schody bez cienia poręczy, windy tak mikroskopijne, że mogą służyć do przewozu roztoczy, krawężniki do pokonywania o tyczce, ale te zwłaszcza, równolegle i równocześnie, które nazywają się barierami mentalnymi, które sprawiają powstawanie architektonicznych blokad i usprawiedliwiają psychiczne czopy urbanistów: jeśli niepełnosprawnemu uda się wyczołgać ze swojej kanciapki, to i tak nie ma dokąd pójść bez mobilizacji umięśnionej świty, bez hufca życzliwych osiłków, którzy zataszczą go i jego lektykę tam, gdzie zmajstrowano przeznaczone dla niego bachanalia.

D

Bariery mentalne nie narodziły się w kapuście. Wynikają ze skrupulatnej i systematycznie konsekwentnej niewiedzy o niepełnosprawnych. Wytwarzają o nich średniowieczne mniemania, uporczywie seryjne frazesy, gusła i przesądy, w które niedzielni Samarytanie wierzą tak samo święcie, jak w to, że gdy chce się naprawić dach, należy zerwać podłogę. Lecz wystarczy ich poznać, ich, to znaczy nie doczesne, trywialne i niewypało- we opakowania, protezowe kłopoty, plastry i odleżyny, ale ich pragnienia, zapatrywania, marzenia, ich zainte-resowania prawdziwym istnieniem, jego bogactwem i nieprzerwaną zmiennością form, poezją, socjologią, matematyką i historią, zrozumieć ich pasje i obsesje, by przekonać się, że mają wnętrze, że ich życiu nie przyświeca li tylko syzyfowe dążenie do osiągnięcia niepełnosprawnej kondycji i prymitywnie samograjowa troska o wyższą rentę.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 7 konkursie literackim

Marek Jastrząb

ESEJE (fragment)

HENRYK BERGSON

Istnienie spadkobierców gwarantuje postęp; filozofia, choć rozwarstwiona na oddzielne gałęzie, konary i listki, nie przestaje być potężnym drzewem o wydatnych korzeniach, a drzewo to wydaje na świat dojrzałe plony w formie nieprzemijających refleksji. Korzeniami są ludzie, jej poprzednicy i kontynuatorzy, a koroną - literatura; bez filozofii nie ma literatury.
Filozoficzna, poszukująca i odnajdująca, bo twórcza myśl, statek przycumowany do życia, żaglowiec kołyszący się w przystani, stała więź z otaczającą przeszłością, wyraźna, między i ponad pokoleniowa symbioza ludzkich poszukiwań, azyl, schronienie przed obskurantyzmem i jego wulgarną ofertą, a zarazem ciągłość w zachowaniu tradycji, a zarazem - nieodwracalna miłość do ukazywania prawdy, to prawda sama w sobie, lecz nie sama dla siebie, niekiedy teoretyczna czerpana z nieuchwytności, lecz jakże często wzbogacana i mnożona o i przez modyfikację dostępnej wiedzy, to rewizja dotychczasowych twierdzeń, konieczny, dobroczynny atak na poglądowe zielsko, chwasty i toczące je pasożyty z komunałów, dla nielicznych zaś - literatura dojrzała, więc odkrywcza, to worek z dogmatami, nieprzyswajalny mętlik przypuszczeń bez dowodów, mniemań na wyrost i wątpliwych diagnoz wywleczonych z imaginacyjnej rzeczywistości.

II

Z potrzeby uszczegółowienia, doprecyzowania nieznanych pojęć do znanych faktów, z troski o formę i treść poznawanych i wyznawanych idei, powstawały różnorodne koncepcje widzenia świata, rozmaite retro, post i neo, inspiracyjne, a dla potomności - ożywcze powroty do zarzuconych prądów, tendencji i ich odzwierciedleń.
Wielopostaciowy, eklektyczny, kundlowaty wiek XX naniósł do współczesnej filozofii spo- rą ilość poznawczego mułu: wypośrodkowanych, a z pewnością nie bardzo ze sobą zbieżnych doktryn. Podejmował się kompromisowych, pośrednio mądrych prób naukowego scalania, zunifikowania metod stanowiących rzeczywistość opisaną przez wieki wcześniejsze, zwłaszcza przez pozytywizm poprzedniego i jego zdumiewające minimalizowanie własnych niedosytów. Jednakże miast ujednolicenia systemów, osiągnął w nich jeszcze większe dysonanse, dalsze ich rozproszenie, co w rezultacie wydało, na realny świat, pesymistyczną falangę dzisiejszych wróżbitów nicości i odznaczyło się arbitralnym podważaniem jakiegokolwiek poglądu na cokolwiek [przy jednoczesnej niezdolności do zastąpienia go lepszym], rozgorączkowaną gonitwą pośród bezliku i bezładu stratowanych, obalonych wartości, owczym biegiem po konceptualną zadyszkę i zabawnym nadawaniem nowomodnych nazw dla bulwersujących problemów. Od starożytnych, możemy być biernymi lub czynnymi uczestnikami filozoficznych zmagań, świadkami przemian zachodzących w rozumieniu kłopotów związanych z czasem, z pojmowaniem wyłomu w ich wartościach, możemy być kolekcjonerami doznań związanych z transformacją pojęć i akcentowaniem ich roli w trakcie naszego życia, możemy być obserwatorami rozwoju znaczenia słów takich, jak wieczność, przemijalność.

III

Raz pomyślana i wyartykułowana, nie ginie bez śladu: Augustyn, porywający święty po ludzku, skrajny w wyrażaniu swoich poglądów, niepohamowany i namiętny, znajdzie kontynuatora w Bergsonie.
Jak dla Augustyna, tak i dla Bergsona, czas był nieprzerwanym i wszechistniejącym strumieniem, a człowieczy byt - jego wieczną teraźniejszością i chwilową doskonałością. Jak dla Szekspira, tak dla Bergsona, życie nigdy nie było skończone, zamknięte. Była to rozprawa w toku, księga nieprzerwanie otwarta na zadziwienie i ciekawość ludzkim losem, był to poetycki proces i jego ekspozycja, jego silne promieniowanie na kulturę i obyczaje, a te rozprawy, te egzystencjalne paradoksy lub metafizyczne dialogi z własnymi wątpliwościami, polegały w niej na odrzucaniu i ponownym gromadzeniu doświadczeń wyznaczających każdemu człowiekowi rozmiar osobowości.
Doświadczenia, składające się na osobowość, są w stanie ciągłego przenikania się i wrzenia. Dobre i złe, łącząc się, porządkując i uzupełniając się nawzajem, tworzą podstawę do podejmowania decyzji, działania, ruchu. Frazes: życie było dla Bergsona znajdowaniem odpowiedzi na fundamentalne pytanie o sens istnienia; życie było dla niego poruszaniem się ośnieżonej kuli ogarniętej przez lawinę, kuli toczącej się po pochyłej równi i w miarę pokonywania przestrzeni - obrastającej w śnieg. Lawina, to galopada rozedrganych wydarzeń, a śnieg, to konkluzja z nich.
Ten wojujący przeciwnik sekciarstwa w doktrynach wyrażał pogląd, że dotychczasowe hipotezy są li tylko sezonowymi przeświadczeniami, są niemal zręcznym, prawie znakomitym opisaniem realiów miotających ludzkim istnieniem, hipotetyczną strawą duchową przyrządzoną przez ułomną inteligencję. Henryk Bergson, zagorzały intuicjonista, zwolennik twórczej ewolucji, miłośnik rozumowania pozarozumowego, wyznawca i przewodnik po idei uczuciowego poznawania rzeczywistości, nieustającego, nieprzerwanie dynamicznego oddziaływania na siebie zjawisk, nonkonformistyczny mędrzec, dla którego nową regułą była walka z regułami zwietrzałymi, który powiadał, że nasza karykaturalna, wycinkowa wiedza ujawnia się w swoich mirażach, traktował ludzkie istnienie jako nieskończoną fluktuację podskórnych dążeń, jako jednostajnie przyspieszony, cykliczny ruch, jako wewnętrzną, harmonijną wymianę jednych doświadczeń na inne; mówił, że działanie jawne, widoczne, społecznie aprobowane, jest zawsze fragmentaryczne, szczątkowe, okaleczone i zmasakrowane poprzez dyskursywne sito, przez hamulcowy aparat nazywany intelektem, jest konsekwencją i wypadkową mózgowej cenzury blokującej zrozumienie całkowite, natomiast poczynania - na pierwszy rzut oka - dwuznaczne i zaskakujące, nieoczekiwane i niewytłumaczalne, nierozpoznawalne i osobliwe, uzasadniał - intuicją.
Według Bergsona, umysł zniekształca i zawęża i tak szczątkowe rozumienie rzeczywistości. Intelekt nie tylko ją zubaża, ale pomniejszając ją, nakazuje nam wierzyć w nią i widzieć - w jej ulotnościach, frakcjach, skrótach i migawkowych blikach - kompletny kształt; przypatrując się jej części, wyrokujemy o jej całokształcie.
Uważał, że faktyczne poznanie otaczającego świata, nie może odbywać się na drodze intelektualnej. Postrzeganie, to kontrowersyjny wybór jego segmentu, wybór niezależny od woli jednostki, lecz dyktowany, narzucony przez grupowe nawyki, to skrót, bryk, wariant prawdy o świecie, lecz prawdy odprawdzonej, rudymentarnej, ledwie zarysowanej, bo przykrojonej do obiegowych pojęć i ogólnoludzkich zachowań.
Mówił, że nasz doczesny, ziemski padół, świat powierzchniowy, zdefasonowany futerał na niedomówienia, ma obrzęki wywołane fałszem: kierowany jest przez bezkrytyczną wiarę w rozum. Wychodził z założenia, że buduje się obraz realnego świata w zależności od dostępnych faktów, że mechanizmy człowieczego samopoznania zależne są od liczby przetworzonych informacji, a ich emisja do ludzkiej psychiki odcedzona jest z istotnych danych przez rozumowy przetak, który, badając świat za pomocą własnych ograniczeń, spłyca i deformuje faktyczny kształt rzeczywistości.
Mózg, posługując się sloganami, kliszami, rutyną, działa niczym Peepernkorn z powieści T. Manna Czarodziejska Góra; wypowiada zdania niedokończone i mało precyzyjne w nadziei, że rozmówca uzupełni je własnym schematem i zgodnie ze swoimi upodobaniami, intuicja natomiast - jak Marcel, narrator z Katedry Prousta, prezentuje, przedstawia i proponuje nam interpretacyjny chaos rzeczywistości.
Dopiero intuicja (nazywana przezeń - uświadomionym instynktem) poszerza ją, rejestruje wszystkie doznania bez wyjątków i przedstawia je mózgowi niejako na brudno, w miarę ich napływania, zgodnie z rzeczywistością, nie selekcjonując ich i nie upiększając korektą, natomiast mózg przetwarza ją dostosowując jej istotny sens do naszego gustu i naszych myślowych matryc; dopiero intuicja gromadzi zamierzenia, kumuluje nasze wewnętrzne racje i stanowiska, i uzewnętrzniając je za pośrednictwem naszych indywidualnych pragnień, każe nam działać podświadomie, instynktownie.
Są one, po części przez świadomość, dostosowane do naszych stereotypowych wyobrażeń, a po części - działaniami uśmierzonymi przez ulotność naszych konstatacji, wypartymi do podświadomości określonymi przez nią jako zbędne, wyretuszowane z sensu przez omylny rozum i zanegowane ze względu na wymogi aktualnego, zewnętrznego świata.
Twierdził, że przeczucie jest instrumentem badawczym dokonującym właściwej i wystarczającej oceny obrazu naszej niezafałszowanej rzeczywistości, że zmysły, do których przywiązuje się nadmierną wagę, są w istocie pętlą skutecznie zaciskającą się na hipotezach i blokującą ludzki rozwój, że zmysły, jako narzędzia zależne i nieoddzielne od intelektu, badają, analizują i dokonują naskórkowej analizy fragmentarycznych zjawisk i na tak wątłej podstawie konstruują uogólnione wnioski [nawyki decydują o sposobach interpretacji: widzimy za pośrednictwem powtarzalności przyzwyczajeń].
Zmysłowe poznanie było przez niego traktowane jako błąd wynikający z nieznajomości rozmiarów szkód wyrządzonych człowiekowi, jako błąd usankcjonowany przez ślepe i bezpodstawne poleganie na fizjologicznych ocenach działania, na niedoskonałym, bo wybiórczym przyswajaniu wiedzy; prawdy częściowo słuszne są nieprawdami w całości.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 7 konkursie literackim

Jolanta Szymczakowska

Panie...

W aksamitnej miękkości letniego zmierzchu
w godzinie otwarcia serca
na zwierzenia i szczerość
wraca do mnie ważne pytanie
o czymś istotnym zapomniałam
kogoś musiałam zlekceważyć
bo lęk i strach
ściągają mnie na ziemię

Boże -

nie zostawiłeś bez pomocy
dałeś mi drogowskaz
oznakowałeś moją drogę życia
najpierw nic nie rozumiałam
potem brakowało chęci i czasu
Na jego prawidłowe odczytanie i stosowanie
wreszcie swoją ludzką głupotę
zużywałam na kłótnie z Tobą

Panie -

jesteś miłością

okaż mi pomoc i miłosierdzie
daj mi kredyt zaufania
żebym mogła naprawić błędy
zrodzone z głupoty.

* * *

Boże mój

Ty wiesz co to samotność
Twoja samotność
miała smak krwawego potu
na Górze Oliwnej

Panie mój -
Ty wiesz co to obojętność
To uszy zamknięte na Twój głos
i ręce z braku sumienia
obmyte z krwi i zbrodni

Mój Boże -
Ty wiesz co to miłość
Twoją miłość potwierdziłeś
Rozpięty i przybity na Krzyżu
Panie...

W aksamitnej miękkości letniego zmierzchu
w godzinie otwarcia serca
na zwierzenia i szczerość
wraca do mnie ważne pytanie
o czymś istotnym zapomniałam
kogoś musiałam zlekceważyć
bo lęk i strach
ściągają mnie na ziemię

Boże -

nie zostawiłeś bez pomocy
dałeś mi drogowskaz
oznakowałeś moją drogę życia
najpierw nic nie rozumiałam
potem brakowało chęci i czasu
na jego prawidłowe odczytanie i stosowanie
wreszcie swoją ludzką głupotę
zużywałam na kłótnie z Tobą

Panie -

jesteś miłością
okaż mi pomoc i miłosierdzie
daj mi kredyt zaufania
żebym mogła naprawić błędy
zrodzone z głupoty.



powrót do spisu treści


wyróżnienie w 7 konkursie literackim

Alojzy Podleśny

LORNETKA

Schodził od strony kościoła parafialnego ulicą Ofiar Terroru, podobnie jak niedawno, kiedy opuszczał klinikę okulistyczną, ulicą Wita Stwosza obok katedry. Stanął przed nim inny świat: niebo było takie klarowne niebieskie, aż nadto tej tonacji niebiesko-fioletowej, lilaróż. Chyba to wpływ tych różnych kropli, którymi zalewa oczy. Ważne, że mógł policzyć kondygnacje w tym odległym wieżowcu. Koledzy z sali tak bardzo się cieszyli, kiedy byli w stanie dojrzeć kontakt od światła. Ważne, że widzi lepiej niż przez te okulary o grubych szkłach podobnych do denka szklanki, ważne, że może czytać.
- Życie takie piękne ! Ira pewnie już czeka.
Przy Irze nawet bez viagry poczuł się znowu mężczyzną.
Po operacji uwypuklił się kontrast pomiędzy pięknem a brzydotą. Jego dawniejsze idolki tak pobrzydły, że patrzeć nie można. Mają zmarszczki i cerę w plamki i krosty. U żony ta brodawka na policzku! Od czasu, kiedy zobaczył żonę po operacji po raz pierwszy w negliżu, nazwał ją w myśli Żabą. W myśli, wszak głośno tego nie mógł powiedzieć. Przyjeżdżała do kliniki codziennie. Cieszyła się jego radością, martwiła niepowodzeniami i wątpliwościami. Po operacji zobaczył też wiele pięknych urodziwych dziewczyn. Prześladowały go zwłaszcza te długie zgrabne nogi, które tak kusząco zapraszają. Oszaleć można! Co robić?
Przypomniał sobie, jak to w młodości chodził z Kazikiem do teatru. Zajmowali miejsce na "jaskółce", żeby było taniej i aktorki stąd prezentowały się jakoś okazalej. Chodzili przecież nie na przedstawienia, które znali już na pamięć, ale na aktorki. W nich to bowiem każdego wieczoru odkrywali coś nowego, urokliwego i jeszcze powabniejszego. Pewnego razu Kazik przyniósł do teatru lornetkę, żeby dogłębnie przenicować ten urok i zachwyt. Makabra! Prysnął czar, nasze podziwiane aktorki wyglądały jak podretuszowane stodoły. Spod grubo nałożonego makijażu wyłoniło się zmarszczkami zmęczenie życiem, starość.
Człowiek chciałby wszystko przeniknąć na wskroś, przejrzeć na wylot. Dobrze, że Boga nie da się przeniknąć, bo inaczej gapiliby się na niego jak w szklaną kulę. Zdegustowany widokiem wysłużonej żony poderwał młódkę Irę.
- Ira jest fajna, ładna od pięt aż po pępek, środek jeszcze jako taki. Najgorsza u niej - głowa - nachodziły go wątpliwości po pierwszym skonsumowaniu zauroczenia - Lepiej, żeby wcale nie odzywała się. Ma śliczną cerę, gładką, bez zmarszczek i krostów. Za to język jak u ropuchy... Żeby gęby nie otwierała. Horror! Głupie dziewczyny! Upiększają się, wydają krocie na kosmetyki, golą i depilują nogi, a nie dbają o język. Przecież po pierwszej odzywce można zorientować się z kim się ma do czynienia, po prostu dziewczyna rozbiera się i staje przed chłopakiem w negliżu.
Jak tu żyć!?...
Chodził bezwiednie znanymi traktami jak automat. Od czasu do czasu nachodziły go refleksje. Na skwerku, gdzie usiadł na drucianej ławce obok "łosia" przypomniał sobie Agusię: - Dziadek! To przecież nie kogucik a łoś, a ty mówiłeś, że pohuśtam się na koguciku. Cha! Cha! Cha!
Jakże piękne to były chwile! Agnieszka szczebiotała, marudziła, dawała w kość, ale dawała też to najcenniejsze - bioenergię. Ludzie starsi, zmęczeni życiem powinni czerpać energię ze źródła wstępujących w życie szkrabów. Dlatego optował i nadal optuje za mieszkaniami wielopokoleniowymi, jest przeciwnikiem "oaz" pokoleniowych: dla młodych, dla starych, chorych, kalek... To absurd, który wylągł się w głowie jakiegoś psychopaty, chorego rasisty. Tu był po raz ostatni... W kawiarence "Pod Cyganem" grał Cygan, jakżeby inaczej. Żaba Lacrimę popijała kawą. Było przyjemnie. Wtedy to Żaba powiedziała coś bardzo mądrego. "Żeby tak mogło być zawsze". Wtedy też po raz pierwszy dojrzał na jej twarzy te zmarszczki przebijające się przez politurę starości. Niestety: życie jak zając - tchórzy i ucieka. Znajomi zachwycali się pięknymi widokami spod daczy, rozległymi dolinami i odległymi pagórkami. Wojskowa lornetka przechodziła z rąk do rąk. Chciał też dojrzeć jak najwięcej, szczególnie tę Hankę, która wybyła aż za granię. Podobno gdzieś na horyzoncie widać nawet jej dom. Przykładał lornetkę do oczu, kręcił, regulował. Hanki nie zobaczył. Doszedł też do wniosku, że też nigdy żadna lornetka nie zastąpi bliższego kontaktu z umiłowaną osobą. Koledzy przynosili gazety pornograficzne, zachwycali się golizną. Jego to nie rajcowało. Nad zmysły wzrokowe przedkładał dotyk i woń ciała. Hildkę, najpiękniejszą dziewczynę na familokach, podglądali przez dziurkę po sęku. Koledzy podniecali się aż do onanizmu. Jego to nie brało. Może to z powodu tej krótkowzroczności?
Może nie widział tego, co tamtych tak podniecało?
Kiedy opuszczał klinikę i stanął na wolnej przestrzeni, zawył z zachwytu:
- Mam szczęście! Mam pierońskie szczęście! A może to ta moja "fala", mój wiatr w plecy?
Zagrał w totka na chybił trafił. Chybił, nie trafił. Był to zimny kubeł na jego rozpaloną głowę. Zrozumiał, że do nieba wysoko i trudno uczepić się nóg Pana Boga. Jednak to co miał, było wspaniałe. Na przystanku nie potrzebował nikogo pytać: "jaki to autobus?" i narażać się na drwiącą uwagę - A co pan ślepy? Nie widzi pan? Sam odczytywał na rozkładzie jazdy, jeśli nie był zniszczony przez wandali: podrapany lub zasprayowany, godzinę odjazdu autobusu, nawet minuty. Ostentacyjnie wyciągał długopis, kartkę i z namaszczeniem notował.
Po pierwszej euforii nadszedł czas na konfrontację z szarą skrzeczącą rzeczywistością. Oto miał pierwszy kontakt z dawnymi znajomymi. Jednych poznawał jako pierwszy, inni sami podchodzili i przypominali się. Dziwił się, dlaczego szwagier, który chełpił się, że "ma jeszcze swoje zęby", ma: w rzeczywistości w gębie tak szkaradne kły jak u wilkołaka. Albo szwagierka? Ta ma kompletną ruinę w uzębieniu, nawet ich młody syn ma szpetną górną szczękę. Jest mądry, bo przed pójściem do kliniki zmuszony został do kompletnego remontu jamy ustnej. Ma nową sztuczną szczękę zawsze lepsze to, ładniejsze od tych swoich ruin.
Przed operacją widział bardzo słabo, tyle co nic. Nie był w stanie podziwiać piękna natury, kwiatów, ptaków, krajobrazów ani też jej szpetoty, ruiny ekologicznej, ginącej fauny i flory. Nie widział pięknych dziewczyn, nawet na ekranie telewizora, ani też tych nieudanych, mniej urodziwych. Dlatego teraz coraz częściej przystawał, gębę szeroko rozdziawiał, dziwował się wszystkiemu, poznawał świat i ludzi od nowa. Tyle seksownych dziewczyn na ulicy. Dlaczego miałby resztę życia spędzić w niewoli swojej ślubnej? Czy jemu już nic nie należy się od życia? Czy nie ma prawa poszaleć? Jeszcze raz przed grobem sprawdzić się na co naprawdę go stać. Człowiek cierpi na sprawdzanie siebie przez całe życie.
Ira była pierwsza, która go urzekła, po prostu napatoczyła się kiedy jeszcze po omacku wkraczał w nowe życie. Urzekła go od pierwszego spojrzenia. Umówił się raz, drugi, potem coraz częściej bywał u niej.
Zrazu ślubna Żaba nie podejrzewała go, raczej nie chciała podejrzewać. Nigdy nie zakładała, że ten "niedorajda" może wykręcić jej jakiś pozamałżeński numer.
Tymczasem on, żądny poznania świata i życia od nowa, coraz mniej czuł do Żaby. Usprawiedliwiał się obwinianiem jej za wszelkie pęknięcia w ich stadle.
Ira za to, która miała młode i jędrne ciało, która wyzwalała w nim najgłębsze pokłady pożądania, zawracała mu w głowie coraz bardziej. Odszedł od Żaby. Nigdy nie przypuszczałby, że jest do tego zdolny. Gardził szwagrem, który opuścił na stare lata żonę i wprowadził się do młodszej. Rodzinka tłumaczyła to tym, że stary miał za dużo pieniędzy na dobrej posadce, więc młódka połakomiła się na szmal, a dziadkowi po prostu odbiło. Jakże naiwnie! Jasne, że pieniądze też są ważne, ale czy tylko o to w życiu chodzi?
- Wiesz, stary, dopiero teraz wiem, że żyję, wiem co to seks bez viagry! Czy to nie wspa-niałe?
- Nie zaprzeczaj! Nie podcinaj istoty problemu, nie psuj wiary w życie. Czy nie lepiej przez rok żyć pełnią życia, niż przez dziesiątki lat wegetować w nieświadomości obok życia?...
Wracał ulicą Ofiar Terroru, w górę w stronę kościoła parafialnego. Jesienny wieczór mżył nieprzyjemnym kapuśniaczkiem.
- Zostałem sam. Ira uciekła. Po prostu spakowała manatki i jazda. To był niewypał. Żaba brzydsza, ale ma wiele uroku. Raczej miała, bo po tym wszystkim trudno marzyć o powrocie. No nie. Tego nie da się odkręcić.Czterdzieści pięć lat razem, a rozleciało się tak głupio, jakby piorun uderzył.
Przechodził obok restauracji. Ostry zapach z kuchni drażnił nozdrza i pobudzał nadprodukcję kwasów żołądkowych.
- Oh! Jak Żaba gotowała. Te miękkie wspaniałe rolady z modrą kapustą i kluseczkami, te wspaniałe gołąbki. A bigosik! A gulasik, żeberka z młodą kapustą, a flaczki. Nigdzie takich nie jadłem. Wspaniała ta kuchnia Żaby. Ira nie gotowała wcale. Wykręcała się cholesterolem, Te płatki, kiełki, surówki... Czy ja królik, żeby tak na zieleninie? Paskudztwo!
Pod murem siedział bezdomny lub napraniec z nogami wyciągniętymi do połowy chodnika.
- Chyba mnie czeka podobny los. Gdzie się podzieję na stare lata. Zachciało ci się, pryku, młódki...
- Chyba kompletnie "oślepłem". Wyleczyli mi oczy w klinice, a1e to mnie kompletnie zauroczyło, zamroczyło.
- Czterdzieści pięć lat wspólnego stadła: żona, córka, syn, wnuki. Gdyby nawet Żaba zgodziła się na powrót, to co powiedzą dzieci? Wybiją jej z głowy.
- Co w tej Irze widziałem? Chyba nie głowa zadecydowała o tym szaleństwie, a wyłącznie ta mała główka - tu bezwiednie spuścił wzrok - Seks fajny, przyjemny, ale to nie wszystko. Dlatego zawsze optowałem za domami publicznymi. To rozwiązałoby wiele męskich problemów. Wspinał się w górę ulicą Ofiar Terroru w stronę kościoła parafialnego. Jesienny wieczór mżył nieprzyjemnym kapuśniaczkiem.
- Ofiar Terroru - zadawał sobie pytanie - O jakie ofiary tu chodzi? Ja też jestem ofiarą! Własnej głupoty! Br! Br!
Nie wszystko powiększone,oglądane z bliska musi być ładniejsze od widoku z perspektywy. Bóg jest daleko i niedosiężny, dlatego zawsze piękny i frapujący. Lornetką nie dojrzysz do nieba, nie zobaczysz Boga. Nawet przez najsilniejszy teleskop. I dobrze tak.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 7 konkursie literackim

Marzena Szurek

Egoizm

            Przed moim domem
            Moje drzewo rośnie
            Na nim kołyszą się
            kolorowe sny
            i marzenia
            Moje myśli wycięte
            z papieru
            Serce mam z kamienia
            Za moim światem
            jest ciemność
            Bo obudził się
            we mnie egoizm

Nauczyłam się

            Poznałam Twoją twarz
            Usłyszałam Twe kroki
            Nauczyłam się
            od Ciebie
            co to znaczy przyjaźń
            Odnalazłam na dnie
            mojej duszy wiarę
            Zobaczyłam jak małe dziecko
            po raz pierwszy
            napisało słowo Bóg


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 7 konkursie literackim

Helena Podulka

Rzeczpospolita chłopska czyli jarmark koński w Skaryszewie

Jestem zwykłym mieszczuchem, ogłuszonym gwarem i hukiem wielkiego miasta, zagubionym w labiryncie jego ulic. Mieszczuchem tonącym w powodzi ludzi i samochodów, popychanym i przedzierającym się przez czas. Kawałkowanym i siekanym przez migające światła skrzyżowań, neony i bilboardy. Wciąż w biegu, bo miasto nie daje wytchnienia. Moje mieszkanie wielkości pudełka od zapałek w brzydkim szarym bloku daje mi poczucie prywatności; choć nie mogę czuć się w nim swobodnie. Ani mieszkanie ani blok nie są dopasowane do wymiarów człowieka. Jedno za małe, drugie za duże. Na szczęście w pobliżu mojego domu jest skwer, duża przestrzeń ograniczona olszynowym lasem, blokami i zakończona kościołem. Tam wypoczywam.
O jarmarku końskim w Skaryszewie usłyszałam przypadkiem i od razu poczułam, że to jest to czego szukam. Coś ciągnie mnie tam i wzywa. Jakiś wewnętrzny głos niby echo odbite od gór. A więc w drogę, w podróż sentymentalną. Dziś wyruszam do Skaryszewa. Pogoda dopisała, jest pięknie. Gdy rano wychodziłam ze swojego warszawskiego mieszkanka szłam po zamarzniętych kałużach, a na trawnikach bielił się śnieg. Teraz na trasie Warszawa - Krosno przez szyby pekaesu zagląda marcowe, ciepłe już słońce. Po niewielkich perypetiach w podróży widzę białą tablicę - Skaryszew. A więc to tu. Dojechałam do celu podróży. Za chwilę autobus zatrzymuje się. Jestem jedyną wysiadającą tu osobą. Na przystanku tłumek ludzi. Wszyscy jak jeden mąż patrzą na mnie, przyglądają mi się. Czuję, że jestem tu obca, odróżniam się od nich. Jestem z miasta - jak mówi piosenka - to widać, słychać i czuć. Nie wiem gdzie umiejscowiony jest jarmark, ale widzę ludzi idących z ogromnymi sitami, z deskami do krojenia chleba, z drewnianymi, kolorowymi ptaszkami na kółkach prowadzonych kijkiem. Nie muszę o nic pytać. Idę tam skąd oni wracają. Jest już po trzynastej, to dosyć późno jak na wiejski jarmark, który z pewnością zaczyna się wczesnym rankiem. Dochodzę do rynku. Stamtąd wzdłuż kościoła prowadzi droga, a po obu jej stronach cuda i cudeńka. Wszystko to co potrzebne w wiejskim i nie tylko w wiejskim gospodarstwie. A są to kosze, koszyczki, grabie drewniane, deski do chleba, garnki, żeliwne wiadra, drewniane zabawki dla dzieci koniki, ptaszki i różne różności. Jest wszystko, ale nigdzie nie widzę koni, a przecież po to tu przyjechałam. Czyżby było już za późno? Czyżby odjechały już do domów? Czyżbym miała ich nie zobaczyć? Żal wypełnia mi serce. Ale idę dalej. Przy rozwidleniu dróg wznosi się estrada, a na niej - występ kapeli ludowej. Nie zatrzymuję się, to potem. Najważniejsze są konie. Wybieram drogę skręcającą w lewo. Po obu jej stronach są wystawione na sprzedaż rozmaite akcesoria uprzęży końskiej, ale nie one mnie tutaj przywiodły. Rozglądając się wciąż za końmi, posuwam się do przodu, przesuwając ciekawym wzrokiem po ludziach i wystawionych na sprzedaż towarach. Wszędzie proste, otwarte twarze. Ruch, gwar, przebudzone życie. Świeci słońce, a ludzie rozmawiają z ożywieniem i śmieją się radośnie, pełną chłopską gębą. Za tydzień wiosna. Nagle słyszę krzyki i stukot kopyt. Ludzie rozstępują się na boki i wtedy widzę go. Jest. Na wprost mnie biegnie mężczyzna prowadząc za uzdę konia. Koń rży, parska, szarpie się. Próbuję zrobić mu zdjęcie, ale nic z tego, nie zdążyłam wyjąć aparatu z torebki. Ale to nic i tak jestem szczęśliwa. Nawet gdyby miał to być jedyny koń jakiego zdążyłam tu jeszcze zobaczyć. Idę dalej. Coś zmieniło się w otoczeniu. Nie wiem co to takiego jest, na czym polega różnica. Mężczyźni przyglądają mi się, obserwują mnie. Ale oto następny koń. Wiozą go w specjalnej przyczepie, wracają z jarmarku. A dalej... konie, konie, konie. Pojedyncze albo po kilka przytroczone do przyczep, ciężarówek. Jedne ciche i łagodne, inne pobudzone, szarpiące się, niespokojne. Piękne pociągowe konie, jakich zostało już niewiele, relikt przeszłości, zamierzchłe czasy, historia. Niedługo już ich nie będzie. Pozostaną zdjęcia, obrazki, wycinki z gazet. Ale oto koń jakiego bardzo chciałam zobaczyć. Jest to źrebna klacz. Jej zad i barki, rozłożyste i umięśnione są wsparte na potężnych, szerokich nogach. Kopyta uwieńczone są opadającymi "grzywkami" końskich włosów. Całość sprawia wrażenie wielkiej siły i stabilności. Takich koni już nie ma (na całym jarmarku spotkałam dwa lub trzy tej właściwie wymarłej już rasy). Robię jej zdjęcie, a potem podchodzę bliżej, całkiem blisko. Wyciągam dłoń, a ona patrzy na mnie spokojnym okiem. Okiem które niczemu się nie dziwi, które wszystko wie i zna przez całe końskie i ludzkie pokolenia. To oko ziemi. Pewnej i upartej. Stałej i niezniszczalnej. Ziemi rytej lemieszami pługów, deptanej, rozrywanej przez pociski, pochłaniającej krew, ciała i ziarno. Ziemi wciąż, i wciąż rodzącej. Tak, to to oko patrzyło na mnie z końskiego łba. Oko ziemi. Dotknęłam delikatnie pyska klaczy i poczułam ciepło i niezwykłą, aksamitną miękkość. Chyba nie ma na świecie nic tak miłego w dotyku jak końskie nozdrza. To niespotykane wrażenie, ale czas rozstać się z najpiękniejszą klaczą jarmarku. Idę dalej, oglądam konie, robię zdjęcia. Mężczyźni przyglądają mi się, patrzą jak na zjawisko, jak na UFO. Dlaczego tak mnie obserwują? Nie jestem już ani młoda, ani piękna. Już wiem. Tu są tylko mężczyźni. Jestem tu jedyną kobietą W dodatku inną, "miastową" i w dodatku wciąż pstrykam zdjęcia. Tak to, to. Tu są sami mężczyźni, sami chłopi. To jest Rzeczpospolita chłopska. Co ja robię tu?, a ich oczy wtórują mi w takt piosenki - co ty tutaj robisz? Ale nie płoszy mnie to, czuję się tu dobrze, wracam powoli by dojść z powrotem do rozwidlenia dróg. Tam skręcam w prawą odnogę I znowu... konie, konie, konie. Niestety skończył mi się film. Dzięki temu mogę więcej patrzeć moim własnym okiem, nie przesłoniętym przez szkło obiektywu. Piękny, ciemny ogier, tej samej potężnej, ciężkiej budowy, jak podziwiana przeze mnie klacz. To była miss, a to jest mister jarmarku. W ucho wpadają mi urywki rozmowy:
- Można go oddać na mięso.
- Nie, ogierów nie biorą na mięso - odpowiada chłop, właściciel konia.
Patrzę na ogiera, jest naprawdę piękny i dzikość ma w sercu. Szarpie się i rży. Jaki los go czeka? Jaki los mu zgotują? Byle nie na mięso, nie, tylko nie to. A gdyby tak... a można by przecież... gdyby tak spotkać go z tą klaczą. Mogłoby być ciekawie. Można by uchronić tą najcięższą końską rasę przed całkowitym wymarciem. Mogłaby przetrwać. Warto by było. Ale klacz była źrebna - przypominam sobie. To pocieszająca myśl. Dochodzę do końca "końskiej" drogi. Dalej widać już główną szosę. Pędzą po niej szybkie samochody. Śpieszą się bardzo, nie mają czasu. A tu czas zatrzymał się w miejscu. Wracam powoli oglądając po drodze kramiki z wszelkimi akcesoriami końskimi, tymi niezbędnymi i tymi do ozdoby i upiększenia. Są tam powrozy różnej grubości, baty, pasy, rzemienie, różne części końskiej uprzęży, wędzidła, siodła. Są też pięknie dzwoniące janczary i kolczyki dla ozdobienia konia i jeszcze dużo, dużo. Są nawet różnej grubości sieci do połowu ryb. Rozglądam się za miejscem, by przysiąść na chwilę. Przeszłam szmat drogi, jestem bardzo zmęczona. Niestety nigdzie, żadnego murku,kamienia, nie mówiąc już o ławce. Nic tylko ta droga pokryta końskim nawozem, konie i chłopi. Ale, otóż, jest. Mała przyczepa kempingowa - sprzedają z niej coś ciepłego do jedzenia, a obok plastikowy stolik i trzy krzesełka. Na jednym z nich siedzi mężczyzna w sile wieku, ubrany trochę "z miejska", pod krawatem. Przed nim na tacce apetycznie wyglądająca kiełbaska na gorąco. Pytam czy mogę się przysiąść i zajmuję jeden z dwóch wolnych fotelików. Mężczyzna z namaszczeniem kroi pachnącą, upieczoną kiełbaskę, powoli wkłada do ust i przeżuwa miarowo. W nie zmąconym rytmie i z zadziwiającą regularnością przełyka kolejne kęsy.
- Co, serce boli? - pyta, nie patrząc na mnie.
- Piękny dzień dzisiaj - stwierdza.
- O, tak piękny dzień dzisiaj. A serce? Nie, nie boli mnie serce, ale ono mnie tu przywiodło. I raduje mi się serce. I rośnie mi serce. Tak to prawda. Jego pytanie ma sens. Ukryty i mnie tylko znany. Pamiętać o sercu. Ono jest tu obecne, żyje i bije mocno, cieszy się. Napawa się i zachłystuje tym światem, tak prostym, tak swojskim, tak bliskim ziemi, tak bliskim moim korzeniom. Tak. Serce. Jestem tu obecna sercem. I kiedy stąd odjadę, ten świat który tu zobaczyłam, którego dotknęłam i poczułam pozostanie na zawsze we mnie, w moim sercu.
Za chwilę nie siedzimy już sami. Pojedynczo podchodzą mężczyźni, zagajają rozmowę. Mój współtowarzysz od stolika mówi, że miał przyjechać Lepper. Zaczyna się rozmowa o Samoobronie chłopskiej. Zdania są podzielone. Niektórzy twierdzą, że chłop się sam obroni. Padają komentarze, prześmiewki. Rozmawiają między sobą, ale wciąż spozierają ukradkiem w moją stronę. Nie odzywam się. Rozmowa schodzi na tematy męsko - damskie. Mój współtowarzysz od stolika stwierdza poważnie, że jest kawalerem. Nie wie co to jest kobieta, czy to kłuje?, czy to gryzie?, on nie wie. Zaczynają się żarty, atmosfera zagęszcza się. Wciąż rzucają na mnie spojrzenia, starają się zwrócić na siebie uwagę. Czuję, że moja obecność tutaj staje się czymś w rodzaju zarzewia, wyzwania. To Rzeczpospolita chłopska. A ja na szczęście odpoczęłam już, czas stąd odejść. Jarmark też już się kończy. Konie z wielkimi oporami, szarpaniem, rżeniem i stukotem kopyt są na siłę wprowadzane da ciężarówek i przyczep. I ja odchodzę powoli w kierunku rynku. Na estradzie, dwie kobiety w strojach ludowych, opowiadają rubaszne dowcipy, wszystkie "końskie", o klaczach i ogierach. Ludzie skupieni wokół, śmieją się. Jest dużo młodzieży. Skaryszewscy chłopcy stoją grupkami przy drodze i śmiejąc się, rzucają szybkie spojrzenia na środek drogi, gdzie przechadzają się parami z pozoru obojętne panny skaryszewskie. Ostatni rzut oka. Widzę jak miasteczko staje się senne, pustoszeje, a jest dopiero wczesne popołudnie. Wracam na szosę wylotową do Warszawy. Przesiadka w Radomiu i dalej już tylko szum motoru i krajobrazy przesuwające się za oknami autobusu. I wielki głód, ssanie w żołądku (od rana nic nie jadłam, nawet nie miałam czasu o tym pomyśleć). Jest coraz ciemniej, i zupełnie ciemno. Potem pojawia się wielka tablica z napisem Warszawa, ale wciąż nie widać miasta. Jedziemy i jedziemy, nie kończącą się, przeraźliwie długą Aleją Krakowską. Wreszcie jest. "Warsaw by wczesna night". Tramwaje, samochody, światła, ludzie którzy mimo zapadłej ciemności jeszcze gdzieś śpieszą. A w Skaryszewie? Teraz w Skaryszewie jest cisza i ciemność. Śpią konie, a ludzie odmawiają wieczorne pacierze. Dzień zacznie się jutro o świcie; parskaniem, śpiewem i śmiechem. Jadę do domu, do ciepłego jedzenia i miękkiego łóżka. Niczego nie żałuję i niczego nie pożądam. Byłam tam, jestem tutaj. Zobaczyłam, poczułam, przeżyłam, zapamiętam. Jestem w domu. Tu jest mój dom.

P.S. Skaryszew to małe miasteczko niedaleko Radomia. Około dwóch godzin i piętnastu minut drogi od Warszawy. Można tam się zbratać, a nawet wyswatać. A na pewno warto pojechać w czas jarmarku końskiego w ten zaczarowany ginący świat.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w VII konkursie literackim

Agnieszka Bruzda

Inna?

          Czułam w sercu wielki żal.
          Odtrącono mnie, nie chciano.
          Nikt nie chciał ze mną rozmawiać,
          Nikt nie chciał ze mną spacerować,
          Tak, Jakbym dla nich nie istniała,
          Bo ja jestem inna...
          A tak bardzo chcę mieć przyjaciela i przyjaciółkę.
          Bolało mnie wszystko wewnątrz.
          Przesiedziałam na ławce w samotności,
          Odczuwałam, że jestem małym ptaszkiem, zamkniętym w klatce,
          Wołającym: "Chodź do mnie, podaj mi rękę".
          I tak bardzo płakałam żałościwie,
          Że jestem sama, że jestem od was inna.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w 7 konkursie literackim

Maciej Charyszyn

Posłanie

            Z głębin nocy
            Przyszedłeś
            Starcze z Teb
            Nachyliłeś się Nade mną
            Ukazując swoją twarz
            Pełną bólu
            Pokazując przyszłość Ziemi
            Twojemu synowi
            Ramzesie-se-sie-Ptah.

                Ja Na pentagramie Chwalę Twe imię Wnosząc ręce Do góry Jak kapłan Wyma wiając twe imię.

            Na niebie
            Ukazały się słowa
            Iod-o-phay
            Ciche
            Me imię duchowe.


Schody do nieba

        Idę złotymi schodami
        Do nieba
        Tam czeka na mnie Pan
        Przy nim swoje miejsce mam
        Patrzę z góry na dolinę
        Gdzie toczy się wojna
        I wszędzie jest ból,
        Cierpienie.

            Gdzieś tam daleko
            Toczy się wojna
            Czy potrzebna jest?
            Idę złotymi schodami
            Do nieba
            Tam czeka na mnie Pan
            Przy nim swoje miejsce mam.

                Tam - spokój i wielka błogość
                Wokół mnie.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w VII konkursie literackim

Józef Wawroń

PIERWSZE GODY

Kuba podparł się silniej kulą i ruszył do niedaleko stojącego domu. Różne ptactwo gnieździło się w przydrożnych drzewach, napełniając gwarem i świergotem pobliskie wzgórze i roztaczające się pola. Dom Matyjaków stał na końcu osiedla, za nim rozpościerały się wokół pagórki, kępy soczystych traw i zwykłego ziela, które jest nieodrodnym uzupełnieniem wszystkich nieużytków. W oddali błyszczała rzeczka, która toczyła leniwie swoje wody w ten piękny letni dzień. Kuba mieszkał u Matyjaków już ładnych kilka lat. Kiedyś, gdy był jeszcze małym dzieckiem, wypadł z łóżeczka. W wyniku tego zdarzenia coś stało się z jego głową i nie mógł już prawidłowo chodzić ani myśleć logicznie. Z tych lat pozostał mu tylko obraz matki, kobiety z dość pokaźnym biustem oraz jakaś tęsknota, aby choć na moment móc przytulić się do takiej matczynej piersi. Ilekroć widywał kobiety u których królowały te wypukłości, nie mógł od nich oczu oderwać, a usta same układały się do uśmiechu i coś na kształt zachwytu pojawiało się w jego oczach.
Matyjakowie przygarnęli go do siebie po śmierci jego matki, swej dalekiej krewnej, choć o pożytku z niego, czy o posyłaniu do szkoły nie było mowy.
Kuba wszedł do domu z rozjaśnioną twarzą:
- Ptaki - powiedział.
- Ano - przyświadczyła Matyjakowa.
- Śpiewają.
- Od tego są ptakami, aby śpiewać - odrzekła.
Kuba przykuśtykał do ławki, usiadł i zapatrzył się na Matyjakową.
- Czego wybałuszasz na mnie ślepia? - burknęła.
- Mama - odrzekł, pokazując ręką na jej piersi.
- Ja ci dam zaraz mama - wrzasnęła Matyjakowa.
Uśmiech powoli znikał z twarzy Kuby, pochylił nisko głowę i nic już nie powiedział. Nie mógł pojąć w swym umyśle, że na takie słowo, ktoś może na niego krzyczeć. Kuba lubił też patrzeć na wodę w pobliskiej rzece, choć dojście do niej kosztowało go wiele wysiłku. Lubił też przyglądać się spacerującym tam ludziom i czasem, gdy jego oczy zatrzymywały się na piersiach napotkanych kobiet, szep-tał swoje nabożne "mama".
Pewnego dnia idąc z trudem brzegiem rzeki zobaczył na wózku inwalidzkim kilkunastoletnią dziewczynę. Raptem, jakby go coś poderwało, ach biec, biec, zapomniał o swym kalectwie. Tą dziewczyną była Jaga. Jagę w dzieciństwie potrącił samochód, w wyniku tego uderzenia doznała bezwładu nóg i wstrząsu mózgu. Wstrząs częściowo minął, jednak bezwład nóg pozostał. Od tamtego wypadku była skazana na wózek inwalidzki. Większość czasu spędzała w domu, przy telewizorze, jednak nie pociągały ją filmy i audycje poważne. Lubiła za to programy poświęcone dzieciom, mogła wtedy godzinami siedzieć i oglądać zabawy i perypetie dzieci. Po prostu przepadała za nimi.
Nad rzekę coś ją zawsze ciągnęło, świeże powietrze, jednostajny szum wody napawał jej serce jakąś dziwną radością, której źródła nie mogła zrozumieć. Zatem na ile pozwalała pogoda, jechała na swym wózku nad rzekę. Nie miała swego ulubionego miejsca, wszędzie jej było dobrze, a gdy widziała rozbrykane dzieci, to niczego więcej już nie pragnęła. Tego dnia też wybrała się nad rzekę, patrzyła na spokojny nurt leniwie płynącej wody i czuła się szczęśliwa.
Chłopaka zobaczyła dopiero niedaleko siebie, gdy zbliżał się powoli, oparty na kuli, gdy ich spojrzenia spotkały się, on poderwał się do biegu i runął u jej stóp.
Jaga w pierwszej chwili przestraszyła się, czy aby coś mu się nie stało, ale na szczęście był to tylko zwykły upadek. Kuba podniósł głowę, a jego oczy zatrzymały się na okrągłych piersiach Jagi, które sterczały dumnie pod sweterkiem.
- Mama - rzekł Kuba, wskazując palcem na piersi Jagi.- Mama? - zdziwiła się dziewczyna.
- A, myślisz o tym? - dotknęła ręką swoich piersi.
Kuba poważnie skinął głową.
- No tak, - powiedziała Jaga - wszystkie mamy to mają.
Kuba ponownie skinął głową i znów cicho szepnął:
- Mama !
Jaga ze zrozumieniem pokiwała głową.
- Ja muszę już wracać - energicznie pokręciła kołami wózka i oddaliła się powoli. Na chwilę jeszcze się zatrzymała i krzyknęła do Kuby:
- Może się jeszcze zobaczymy! Chłopiec patrzył za oddalającą się dziewczyną i coś go zaczęło ściskać w środku, jakby z jakiegoś wielkiego głodu, którego nie mógł nasycić.
Kilka następnych dni spędził w domu, bo pogoda nie sprzyjała wędrówkom, siąpił deszcz i hulał porywisty wiatr. Kuba spędzał więcej czasu przy telewizorze, lecz postacie wszystkich kobiet kojarzyły mu się z napotkaną nad rzeką Jagą. Nawet swoje "mama" szeptał w jakiś inny sposób i twarz jakoś dziwnie mu się rozjaśniała. Po kilku dniach pogoda się ustabilizowała, znowu było ciepło a ptaki śpiewały ze zdwojoną siłą. W taki dzień Kuba wziąwszy swoją kulę pod pachę pokuśtykał nad rzekę. Rzeka wyglądała dziś zupełnie inaczej, szare mętne wody toczyły się wartko, niosąc kępy jakichś drzew i trawy. Kuba szedł powoli, patrząc na toczące się wody i nagle zobaczył Jagę. Dziewczyna wyglądała dziś zupełnie inaczej, miała na sobie bluzeczkę bez rękawków z dużym dekoltem, spod którego wyrywały się na wolność piersi dziewczyny. Kuba podszedł bliżej i usiadł na ziemi obok niej. Twarz jego rozjaśnił uśmiech, wzrok zatrzymał na jej piersi i cicho z rozmarzeniem szepnął:
- Mama.
Jaga spojrzała na niego z jakąś troską i nagle wskazując na piersi spytała.
- Co, chciałbyś zobaczyć?
Kuba nic nie odpowiedział, tylko skinął głową. Dziewczyna włożyła rękę do stanika i nagle przed zdumionymi oczyma Kuby ukazała się okrągła pierś dziewczyny, z wystającym sutkiem.
Chłopiec z wrażenia zamknął oczy, westchnął cicho i wyszeptał w jakimś rozczuleniu:
- Mama!
Jaga popatrzyła wpierw na swoją sterczącą pierś, później na chłopaka i spytała cicho:
- Chciałbyś dotknąć?
Kuba przełknął ślinę a później skinął głową.
- No to dotknij!?
Chłopak powoli podniósł palec a następnie dotknął nim sutka dziewczyny, który jakby za dotknięciem sprężyny, wydłużył się i stwardniał pod jego dotknięciem. Nagle Kuba pochylił się i przylgnął do niego ustami:
- Mama - wyszeptał.
Jaga zamarła na chwilę nie spodziewając się takiego obrotu sprawy. Nagle wzięła jego głowę w swoje ręce, przytuliła do siebie i tak pozostali w uścisku, godowym uścisku.


powrót do spisu treści


Danuta Zajda - Politechnika Krakowska

Studium Wiedzy o Sztuce dla Osób Niepełnosprawnyc

Inicjatorem powstania Studium jest profesor Wiktor Zin, który od lat spotyka się z osobami niepełnosprawnymi przy okazji organizowanych wystaw w Galerii Sztuki "Kanonicza 1". Każde wystąpienie Profesora przyjmowane jest z wielkim zainteresowaniem i gromadzi liczne audytorium członków Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych. Zainteresowanie i sympatia dla osób sprawnych inaczej zaowocowała wspaniałą inicjatywą, która została przez nich przyjęta z wielkim entuzjazmem. Pomysł zorganizowania cyklicznych spotkań, których tematem jest sztuka, jej historia i techniki plastycznego wyrazu, okazał się przedsięwzięciem niezwykle potrzebnym. Profesor z właściwą sobie wrażliwością i wnikliwością dostrzegł zapotrzebowanie na wiedzę wśród swego audytorium i odpowiedział na nie.
Studium Wiedzy o Sztuce dla Osób Niepełnosprawnych ma status kursu zorganizowanego przy Instytucie Ekonomii, Socjologii i Filozofii Politechniki Krakowskiej, współorganizatorem jest Fundacja Sztuki Osób Niepełnosprawnych (FSON) w Krakowie. Uczestnikami kursu mogły być osoby niepełnosprawne, bez względu na stopień wykształcenia i mające ukończone 15 lat. Najmłodszym uczestnikiem uhonorowanym dyplomem był dziesięciolatek, który towarzyszył mamie i siostrze, a najstarszy uczestnik liczył 84 lata. Wśród słuchaczy były osoby o różnorodnych schorzeniach i upośledzeniach nabytych i wrodzonych, w tym narządu ruchu, wzroku i słuchu z całej Polski.
Studium rozpoczęło się 15 października 2000 uroczystą inauguracją z udziałem Jego Magnificencji Rektora Politechniki Krakowskiej profesora Kazimierza Flagi, profesora Wiktora Zina - kierownika Studium, który wygłosił wykład inauguracyjny oraz Prezesa - Dyrektora Biura Fundacji pani mgr Heleny Maślanej. Wykładowcami studium byli: profesor Wiktor Zin, prof. art. rzeźbiarz Stefan Dousa i Anna Głowacka artysta plastyk oraz prof. art. malarz Ewa Gołogórska-Kucia i Ryszard Grazda art. grafik - opiekunowie pleneru. Wykłady odbywały się w studio S-5 - siedzibie Radia Kraków-Małopolska przy Al. Słowackiego w Krakowie. (Nowy gmach Radia jest obiektem bez barier architektonicznych i dysponuje salą na ponad 200 osób.) W trakcie trwania kursu zorganizowany został plener malarski (13 maja 2001) na ulicy Kanoniczej oraz dla uczestników preferujących słowo pisane spotkanie poetyckie w Teatrze Zależnym. Studium ukończyły 163 osoby, które regularnie uczestniczyły w zajęciach; oddały do oceny prace zaliczeniowe plastyczne (rysunki, obrazy, rzeźby, ceramika) lub literackie albo zdały egzamin pisemny.
Pierwsza edycja Studium zakończyła się 23 czerwca 2001 roku. Uroczyste zakończenie z rozdaniem świadectw, które wręczali JM Rektor PK profesor Kazimierz Flaga i profesor Wiktor Zin, uświetnili swą obecnością przedstawiciele władz Uczelni, a wśród zaproszonych gości wicedyrektor Małopolskiego Oddziału Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych Marek Jędrzejowski oraz wiceprezydent Krajowej Rady Osób Niepełnosprawnych Bogusław Pietrus.
Zajęcia odbywały się w soboty i niedziele w godzinach: 11.00 - 16.00. W pracach Studium brali udział pracownicy Politechniki Krakowskiej: profesorowie: Wiktor Zin, Ewa Gołogórska-Kucia, Stefan Dousa, art. grafik Ryszard Grazda oraz art. malarz Anna Głowacka zaproszona przez prof. Zina, obsługa techniczna: inż. Marian Dudek, mgr Danuta Zajda i Władysława Hołownia (współudział w pracach merytorycznych oraz przy redagowaniu "świadectwa ukończenia kursu") oraz Fundacji Sztuki Osób Niepełnosprawnych: mgr Helena Maślana, mgr Dorota Maślana, mgr Jadwiga Mazur - obsługa administracyjna Studium. Wszystkie wymienione osoby pracowały na rzecz Studium jako wolontariusze.
Pomoc finansową umożliwiającą realizację programu Studium Fundacja uzyskała dzięki dotacjom Regionalnego Ośrodka Polityki Społecznej w Krakowie (w 2000 roku) oraz dotacji Wydziału Edukacji i Kultury Urzędu Miasta Krakowa (2001 r.).
Profesor Wiktor Zin zapowiedział już drugą edycję Studium, która rozpocznie się w październiku 2001 roku.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w VII konkursie literackim

Wojciech Budój

Abilimpiada 2000

        W koninie miała miejsce Olimpiada Umiejętności,
        dla niepełnosprawnych gości,
        więc pojechaliśmy na nią z fasonem, nie autobusem,
        lecz naszym małym ukochanym busem.
        Busa prowadził pan Kierownik, a obok siedziała pani Justynka,
        i byli oni opiekunami "Rodzinki z Krotoszynka",
        a rodzinkę tę tworzyli: Hirek, Wojtek i panna Maja,
        która swym uśmiechem wszystkich rozbraja.

        Olimpiada ta była dla nas niezwykle udana,
        bo rzuciliśmy pozostałe drużyny na kolana.
        Hirek zdobył puchar za wyrzeźbienie wiejskiego grajka,
        a Maja wyróżnienie, ale to już inna bajka,
        ja zaś o sobie nie napiszę,
        bo zdobyłem tylko podkładkę pod myszę.

        Z Konina przywieźliśmy także inne nagrody i dyplomy,
        oraz dwie małe myszki i wiatrak ze słomy.
        I za tak dobry występ, o czym doskonale już wiecie,
        znaleźliśmy się w krotoszyńskiej gazecie,
        a teraz uderzą nam chyba do głowy bąbelki wody sodowej,
        bo wylądowaliśmy w tej kronice warsztatowej.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w VII konkursie literackim

Zofia Karwat

Maj w Krakowie

        Ptasie ćwierki, gwizdy, śmieszki -
        konwalie urosły.
        Miedzy wróblami zamieszki
        jak ubiegłej wiosny.

        Drżą płomyki na kasztanach
        rozjarzone świeczki,
        Kraków w "Wiśle" zakochany -
        zjeżdżają wycieczki.

        Spod Wawelu smok ogniście
        siwym okiem mruga.
        Na alejkach "skrzeczą" liście
        Błyszczy w słońcu smuga.

        Patrz jak trębacz, z góry z wieży
        hejnał rozmigotał.
        Szary wróbel się najeżył,
        bo mu w łepku psota.

        Maj roztańczył się pogodą,
        raz mokrą raz suchą.

        Romansuje znowu młodość
        w krzakach nad Białuchą.
        Szumi głośno po kamieniach,
        jak Frycowe nuty.

        Nikt cię dzisiaj nie docenia
        Świecie mgłą zasnuty.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w VII konkursie literackim

Katarzyna Warachim

Pamiętnik króliczki - schizofreniczki

Dzień pierwszy
Słońce, ale mróz też nie lada. Otworzyłam jedno oko i zastanawiam się, jaki będzie ten mój pierwszy dzień. Nie ma cię przy mnie i już sam ten fakt nie nastraja zbyt optymistycznie. Gdzie teraz jesteś? Nie pytam z kim, bo to jedno wiem. Jesteś z tą..., z tą..., a niech ją...

Pamiętasz, sam się śmiałeś z takich wywłok, a teraz?! Teraz ona jest twoją żoną, żonką, żoneczką.
Dobrze, że jeszcze w to nie wierzę i nie dociera to do mnie w takim stopniu, jak by można się było spodziewać, bo chyba bym zwariowała do reszty. Chociaż, tak między nami, to czy ja jestem normalna? Czy ktoś z nas jest? No sam pomyśl.

Dzień trzeci
Wczoraj nie napisałam ani jednego zdania, ani słóweczka. Leżałam cały dzień i płakałam. Za tobą kochany, za tym, co mi zabrałeś i dałeś tej maszkarze. Za uczuciami i perfumami. Fatałaszkami i wspólnymi snami. Za tobą, takim jakim byłeś i za mną, jaką już nigdy przy tobie nie będę.
A swoją drogą, to ciekawa jestem czy ta twoja wywłoka wie, co to znaczy być damą? Budzić się co rano i mieć na dzień dobry poczucie własnej wartości. Wątpię.
Ale czy ja je miałam? Może na początku, jak to zwykle bywa, ale - przyznaj - później też troszkę miałam. Chodziłam na wysokich obcasach i patrzyłam na wszystkie jej podobne z góry. Te czółenka, które przywiozłeś mi z Paryża, pamiętasz? Na pewno pamiętasz, tylko za żadne skarby nie przyznasz się do tego przy niej. Bardzo by to było nie męskie. A czy te wszystkie sweterki, które ci ona robi na drutach i zmusza cię, żebyś je nosił, są męskie?! Kabotyn!

Dzień ósmy
Obudziłam się z bólem duszy. Zjadłam jajko na twardo. Wbrew sobie, bo - jak wiesz - nie cierpię jajek. I kur też nie cierpię, mają takie małe fałszywe oczka. Całymi dniami tylko chodzą i czegoś szukają w ziemi. Drapią pazurami, a później, gdy pływają już w rosole, to wystawiają te swoje pazury z garnka i straszą nimi co wrażliwsze gospodynie domowe. Włączyłam radio, a tam... "Kocham cię kochanie moje". Czy wszyscy umówili się, że będą mi o tobie przypominać?!
Skończył się cukier, cholera, przecież nie mogę wypić herbaty bez cukru! Boże, jaka jestem beznadziejna. Gdybyś tu był nie pozwoliłbyś, żeby brakło cukru. Tylko ty tak umiałeś o mnie dbać. Teraz będę musiała nauczyć się tego sama. Idę do miasta. Muszę kupić ten cholerny cukier i lakier do parkietu, ekologiczny. Będę lakierowała podłogę. Zamaluję, zakryję twoje ślady, żeby już nic mi o tobie nie przypominało.
Muszę także uzupełnić moją kolekcję apaszek, bo już kilka tygodni tego nie robiłam. Tak się zastanawiam czy by nie zapłacić zaległego rachunku za telefon. Nie musiałabym wtedy biegać na pocztę chcąc do kogoś zatelefonować, ale z drugiej strony boję się, że znowu nie zadzwonisz, a ja będę całymi dniami wpatrywała się w milczącą słuchawkę. Więc nie. Niech będzie nadal wyłączony. Jestem! Wróciłam i zaraz do ciebie piszę. Piszę, chociaż wiem, że ty i tak nie przeczytasz moich słów. Najprawdopodobniej "E" ma znajomego szpiega na poczcie i on przechwytuje wszystkie listy do ciebie.
Nic nie zrobimy; mój pies jest już za stary, żeby go wytresować do noszenia listów, a gołąbek pokoju jeszcze się nie wykluł. Pozostaje nam telefon - turkotka, ale on też może być podsłuchiwany, więc nie będziemy ryzykować. Zresztą i tak twój telefon jest głuchy na moje gorzkie żale i nie odpowiada wcale, a wcale.
Gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje? Dlaczego namówiłeś telefon, żeby nie podnosił słuchawki? To nie w porządku.
Przyjechał do mnie T. N. Bardzo chciał cię poznać, ale nie mogliśmy cię spotkać na ulicy. Zaczepialiśmy wszystkich tobie podobnych, ale nic z tego. T. N. został 5 dni. Wynajęliśmy pokój w hotelu i zagnieździliśmy się w nim na stałe. Spodobałam się sprzątaczce, wiesz? To była prawdziwa kobieta, z jajami. Miała sześciu synów, ale mąż był z tych, co to wolą córki, więc lał ją raz w tygodniu. No cham! Prawie płakała, gdy odjeżdżaliśmy.
Później miałam urodziny. Kurczę, nikt nigdy nie miał takich urodzin - jajecznica bez soli i wino marki wino - 16 zł butelka. No mówię ci - obłęd! A co się później działo?! - istny szał ciał, a może dział, co za różnica?! T. N. dał mi w prezencie urodzinowym roczny przydział czułości i serdeczności. Musi mi to wystarczyć do przyszłorocznych wakacji. Ale czy wystarczy? Oto jest pytanie!, jak mawia kolega Szekspir.
" Ty jesteś ciągle zajęty/ wiecznie patrzysz w przeciwną stronę/ chociaż wiesz, że jedno spojrzenie/ to mi wróci, co już utracone..."
Ładne to, prawda? I takie prawdziwe.
Nie, nic się nie bój, niczego sobie nie wyobrażam. NICZEGO. Tylko, gdy o tobie pomyślę, to tak mnie zaczyna coś piec w boku, o tu, zobacz. I gdy pomyśli mi się o niej.
Co ona ma takiego w sobie, że tak cię do siebie lepi i rozkleja? Może jej zimno z twoim ciepłem tworzy dopiero odpowiednią temperaturę. Może przy niej czujesz się bezpieczny, bo wiesz, że się nie przepalisz.
Tak to sobie usprawiedliwiam, na swój własny domowy sposób. Tylko tak potrafię.
Przez całe wakacje mocowałam się ze sobą, żeby nie wysyłać ci kartek. Od tego mocowania urosły mi mięśnie, a zmalało serce. Harry mówił "nie pisz", ale to było silniejsze ode mnie.
Jak skutki uboczne? Czy znajomy szpieg wykonał należycie swe zadanie? Muszę koniecznie wiedzieć.
Drogi Mójalejakbybardziejjej .
Czy nie kupiłbyś mi konia? Tylko o to cię proszę. Takiego maluteńkiego. Może być na biegunach, ale zawsze marzyłam o żywym, więc...
Na wakacjach jeździłam konno. Czy wiesz jak to jest? Wątpię, bo gdybyś wiedział, to już dawno kupiłbyś mi konia. Żebym tylko była szczęśliwa, i żebym się śmiała. Pamiętasz? kiedyś kłamałeś mi ślicznie, że to jest dla ciebie najważniejsze. I co? Jajco!
Ale nie martw się, wcale się na ciebie nie gniewam, bo czy w ogóle można się na ciebie gniewać? No właśnie... Tylko te twoje baby...

      Ach wy żony
      narzeczone
      bratowe
      jak wy nic nie rozumiecie

      kochacie?! tak wam się tylko wydaje
      bo od wyboru margaryny na rynku
      wasze serca obrosły sklerozą

      tkliwe pieszczoty kochanka
      utonęły w przepisach na ciasto
      a jego ciepłe spojrzenie
      zamieniłyście na oczy karpia
      na wigilijnym stole

      o pożądaniu i orgazmie
      czytacie w kobiecych pismach
      gdy mąż dawno już zaśnie
      znużony i zniechęcony
      waszym ciągłym bólem głowy

      no bo przecież dziecko znów chore
      i trzeba kupić piórnik do szkoły
      i znowu wam wyszedł zakalec
      a przecież tak się staracie
      tylko on tego nie docenia

      później w kolejce
      przypadkiem
      doleci do was wiadomość
      że od trzech lat po pracy
      spotkać go można z inną

      i nagle rozpacz
      nieudolna
      bo nawet rozpaczać
      nie potraficie prawdziwie

      dobrze wam tak
      idiotki!

Znasz to? Nie znasz, bo to moje.
Idę już nie spać. Ty też pomyśl o mnie przed snem. Chociaż przez chwilkę.
Czy pamiętasz, jak mnie jeszcze całkiem niedawno nazywałeś?

Dzień dziewiąty albo dziesiąty, nie wiem...
...Ile to już czasu minęło, hm? Lato już za nami, a tu ani ciebie, ani morza nie widziałam. Czy ty zdajesz sobie sprawę, że ja przez ten cały czas czekałam?! Na czekaniu mijały mi dni, a nawet można by powiedzieć, że cała byłam czekaniem.
Czy wiesz, kto jest teraz moim najlepszym przyjacielem? A najgorszym wrogiem? Otóż nie zgadłbyś, to nasza pani Listonorska, zwana potocznie Lisią Norką. To ona właśnie przez ten cały czas żonglowała moimi uczuciami, jak w cyrku.
Całe moje życie to taki cyrk, cyrk na kółkach. Tylko artyści się ciągle zmieniają. A najwięcej w nim clownów. Tylko wszyscy jakoś źle pomalowani, bo zawsze po występie widać jak łza robi im ślad na niestarannie upudrowanych policzkach.
Wiesz, nie mam szczęścia do aktorów. Wszyscy niby to i tamto, a jak się później okazuje - guzik. A mnie wiozą moje wyimaginowane koniki od miasta do miasta, od wioski do wioski. Nigdzie jednak nie chcą mojego cyrku na stałe. Mówią, że owszem, ale po kilku przedstawieniach - dalej i dalej.
Wiesz, mam pomysł - ty mnie zatrzymaj, zagarnij i utul, tak jak obiecywałeś. Bo obiecywałeś, pamiętasz? Że mnie zabierzesz nad morze, i że już nigdy nie będzie mi zimno. Wiem, wiem, to nie twoja wina, ale moja też nie, więc czyja? No bo przecież musi być czyjaś, bo wina zawsze jest po czyjejś stronie, wiesz? Każdy prawnik ci to powie, mój drogi, każdy. I z tej winy nie mogłam wczoraj zasnąć. Zamykałam oczy, liczyłam baranki boże i nic.
Stukałam moją biedną ręką w moją biedną głowę, ale nic nie pomagało. Myślało mi się o tobie. O tym, że barszczyk, że obrączki z rączki do rączki.
Wcale wam nie zazdroszczę tych obrączek, wiesz? Wcale. Ani barszczyku. NIE ZAZDROSZCZĘ WAM NICZEGO OPRÓCZ CIEBIE SAMEGO. Bo siedzieliście sobie, gwarzyliście, popijaliście ten barszczyk i nikomu z was, nikomu, nawet przez myśl nie przeszło, że gdzieś tam ja, cicho i w godności umieram z samotności... A co by wam się stało, jak zaprosilibyście mnie też do tej biesiady?! No co by się stało?! Że mogłabym wam wypić ten barszczyk? O nie! Mój drogi, od pewnego czasu mam alergię na barszczyki. I na obrączki też. Zgadnij dlaczego?! A jak już będziesz wiedział, to nie mów nikomu, bo znowu wyjdzie z tego jakaś grubsza afera z komputera.

Dzień dziesiąty, wieczorem
Piszę do ciebie na gorąco, uważaj, żebyś się nie poparzył.
Co to ma znaczyć, że będziesz świadkiem na ślubie Elżbiety?!
Nie rób mi tego, proszę. Nie będę wiedziała, jak się zachować, gdy cię zobaczę. A poza tym, zapomniałam już całkiem jak wyglądasz. Wczoraj wypadło mi czyjeś zdjęcie z książki. Mała Małpka powiedziała mi, że to ty. A więc to tak! Mój Boże, mój Boże...
Powiedziałam o tym Harry'emu. Był zły, że znowu się rozklejam. Chyba ma rację.
Ale czy myślisz, że ty mnie poznasz? Będę siedziała z boku, z wielką czerwoną torebką na kolanach. Tylko czy ty lubisz czerwone torebki?
Tak się boję. Chciałabym, żeby było już po wszystkim.

Dzień dwunasty
No i nie poznałeś mnie. Wiedziałam, że tak będzie. Wszystko przez tę torebkę. Ale czy to moja wina, że w całym mieście nie można dostać czerwonej lakierkowej torebki? No nie moja! Chcieliście de-mo-kra-cji, to ją macie!
Kiedyś to co innego. Kiedyś było pełno czerwonych torebek i zielonych też było pełno, i czarnych. Ale wtedy, to ja ich nie potrzebowałam, bo nie znałam ciebie. I nie wiedziałam jeszcze wtedy, bo niby skąd miałam wiedzieć, że jak cię poznam, to potem ty nie będziesz mnie poznawał.
No tak, mogłam iść do wróżki kuter nóżki. Ale nie poszłam, co za pech.

"Ach, co to był za ślub..." - pamiętasz, była kiedyś taka piosenka. Przepłakałam całą mszę. Tylko ten jeden fotograf mnie prowokował (prowokował, dobrze mówię). Stał po przeciwnej stronie ołtarza i minę też miał przeciwną. I tylko tym swoim aparatem pstryk i pstryk. I tylko błysk i błysk tą swoją lampą, niewinnym ludziom po oczach. Ach, jak to się kokosił, jak obnosił, przechodził, podchodził i zachodził drogę parze młodej. Patrzyłam tylko i czekałam, aż zapłonie na ołtarzu miłości, zapalony przez świece (czy od świec, obojętnie). To dopiero byłaby OFIARA, całopalna!
A później tylko wódka pod kościołem, tak po łyku, bo ziąb był okrutny. Oni łyk, Harry i ja. Ty oczywiście nie chciałeś, bo byłeś samochodem. Tylko wyjaśnij mi, kiedy ty nim nie byłeś? Odkąd cię znam, to ty jesteś albo samochodem, albo rowerem. Ale jakoś nigdy nie byłeś dla mnie facetem. Przyjacielem, kochankiem przez chwilę, ale częściej rowerem albo samochodem. A teraz jesteś dla mnie tylko znajomym na ulicy. Znajomym samochodem.
Kochany, czy jak umrę, a umrę już niedługo - to czy będziesz honorowym gościem na moim pogrzebie? Czy przyniesiesz mi taki mały cudny bukiecik, kiedy już będę leżała w białej trumience? Będę taka bielutka i niewinna, zobaczysz. I już nie będę ci wysyłała kartek bez odpowiedzi i nie będę dzwoniła, chyba że zębami, z zimna, gdy już złożą mnie w czarnej mogile.
Tylko powiedz im, tym moim dalekim bliskim, żeby ubrali mi futerko, dobrze? Z kapturem. Bo wiem od takiego jednego mojego wujka, że zimno po tej drugiej stronie okrutnie. Tylko nie zapomnij.
Podjęłam iście męską decyzję póki mam pieniądze idę zapłacić zaległy rachunek telefoniczny. Czy jesteś ze mnie dumny? No powiedz, że tak.

Dzień trzynasty

    * * *
    czułość i nieczułość
    w jednym stały domu
    zrozpaczone
    bezradne
    głupie -
    niepotrzebne nikomu

Ciekawe czy spodobałoby ci się? Tak tylko się zastanawiam, jak to się mówi, na wszelki wypadek, bo i tak wiem, że jesteś na mnie wściekły. Podobno zachowałam się skandalicznie. Wykrzykiwałam coś za tobą i biegłam przez ulicę. Ale uwierz mi nigdy wcześniej nie piłam pod kościołem i to z pojemniczka po filmie. I żeby to była wódka, jak Bóg przykazał, ale spirytus?! No, a że mam słabą głowę... A nikt sobie głowy nie wybiera. Podobno ci nawet groziłam, że do ciebie zadzwonię itd.
Nie bój się. Nie zrobię tego. Nie zadzwonię też do niej, niech mi język kołkiem stanie. Wiesz, człowiek w wódce różne głupstwa wygaduje. Mówi zdania, których nie chce powiedzieć, albo przeciwnie - odkręca wentylek bezpieczeństwa i wypuszcza z siebie, z najgłębszej głębi serca, potoki słów, które od dawna czaiły się tam i tylko czekały na następny kieliszek. Słowa spłoszone drapieżne ptaki, słowiki i kanarki zamienione w sępy.
Wybacz. Wybacz mi, że jeszcze mi na tobie zależy. Wybacz, że nadal pragnę widywać się z tobą, trzymać cię za rękę, rozmawiać, śmiać się i płakać. Wybacz, że rozum mój bezrozumny, rozsądek nierozsądny, a rozpacz rozpaczliwa. Wybacz mi, że tak bardzo, bardzo chcę..., a zresztą, przecież dla ciebie to nie ma już żadnego znaczenia...
Kochany, uwierz mi, nie będę już piła, nie będę cię napastowała czy namaściowała. Nie będę męczyła twojego i tak głuchego telefonu, ani przemęczała twojej pani listonoszki. Nie będę nawet myślała o tobie (o Boże, znowu kłamię!), ani we dnie, ani w nocy. Obiecuję, że wyłączę natychmiast telewizor, ilekroć zobaczę w nim program o żaglówkach, kajakach, rowerach, samochodach, fotografii, sztuce wspinania, sztuce kochania, sztuce kłamania, muzyce, wspinaczce i wspinaczach, o psach, kotach i królikach, o osobach niepełnosprawnych, o osobach pełnosprawnych, o osobach pranych, o wzorowych małżeństwach, o wzorowych narzeczeństwach, o wzorowych wzorcach, i w ogóle obiecuję, że nie będę już wcale oglądała telewizji, skoro tego nie lubisz. Będę codziennie szykowała ci śniadanko do łóżka, a w niedzielę będziemy grzecznie chodzili na obiadki do twoich rodziców, a nawet jeśli chcesz pójdę dla ciebie na kurs robótek ręcznych i zrobię ci na drutach najdłuższy szalik w mieście, tylko błagam wróć! Zapomnij o wszystkim złym i przypomnij sobie o mnie. I napisz, zadzwoń, przyjdź, daj jakiś znak życia, bo oszaleję. Słyszysz? O s z a l e j ę! A teraz kończę, bo się zaraz rozbeczę.

Nowy Rok Już początek roku. Na dniach będziesz miał urodziny, a ja zapomniałam kiedy. Najpierw miałam taki pomysł, żeby zadzwonić do twojej kadrowej i zapytać, ale pomysł ów nie spodobałby ci się, więc zrezygnowałam. Obiecałam ci przecież, że telefon zaniosę do lombardu. I zaniosłam. Ale nie oddałam. Pokazałam tylko i kazałam go sobie wycenić, ale dziadek lombardowy zbyt długo zastanawiał się ile mi tu za niego dać, więc wybiegłam zniecierpliwiona. W domu zaraz podłączyłam go do ściany, bo przecież ktoś mógłby chcieć do mnie zatelefonować, no nie? Bo wiedz, mój drogi, że czasami ktoś jeszcze do mnie dzwoni. I nie tylko po to, żeby się ze mną pożegnać, o nie. Niektóre niedobitki fatygują się po to, żeby tak po prostu zapytać jak mi leci. I żeby sprawdzić czy jeszcze żyję, bo wiesz jak to w życiu bywa...
No i co to z tobą będzie? I z twoimi urodzinami? Obawiam się, że przyjdzie mi je spędzić samotnie. Nie będzie lał się szampan, będzie sam pan. Będzie tort, jedynie w mojej wyobraźni i balony też, jak bańki mydlane. Tylko kto zaśpiewa ci "Sto lat", jeżeli nie ja? Kto ucałuje spracowane łapki? I kogo zaprosisz na ten twój cholerny barszczyk, jeżeli nie mnie?! Nie mów nic, ciiiii. I tak znam odpowiedź...
No to wszystkiego dobrego!

Dzień kolejny, nie wiem który. Umiem liczyć tylko na siebie.
Mróz nieco zelżał. Za oknem, ale nie w sercu. Zeszłam do skrzynki na listy, tak jak to mówią, na wszelki wypadek. I wypadek wydarzył się naprawdę. Żółta koperta ze znajomym charakterem pisma. Z twoim pismem, o nieee!
Długo walczyłam ze sobą, żeby otworzyć kopertę. Przegrałam. Rozdarłam ją drżącymi z emocji rękami. Nie mogłam czytać, bo łzy zalewały mi oczy i rozmywały litery (a propos, to od kiedy ty piszesz piórem, co?!). Nie doczytałam do końca, bo boję się wszelakich końców... Byłam tak rozdygotana, że musiałam coś ze sobą zrobić. Pognałam więc do sklepu i nabyłam drogą kupna puszkę orzeszków solonych i paczkę galaretek w cukrze. Zjadłam orzeszki - nic. Zjadłam galaretki - nic. Wypiłam kubek herbatki z cytrynką i rumem - nic. Dwie lampki koniaku...
Resztę wieczoru spędziłam w toalecie wisząc głową nad sedesem. Potem w łóżku, z zimnym kompresem na czole. Leżąc tak miałam dużo czasu, żeby raz jeszcze całą sprawę przemyśleć. Ale - uwierz mi - nie miałam siły. Nawet łzy nie chciały same płynąć, bez mojej pomocy.
Boże, jak ja was wszystkich nienawidzę!

Dwa tygodnie później. Nic się nie dzieje. Nie jem, nie śpię, całymi dniami snuję się po mieście albo wycieram kurze na półce z książkami. Nie mogę robić niczego, co wymagałoby chociaż odrobiny myślenia. Czasem kupuję paczkę papierosów, potem łamię starannie jeden po drugim i spuszczam w ubikacji.
Była dziś Mira. Z rozwianym włosem, czerwonym nosem, drgającym głosem. Przyszła sprawdzić, co się ze mną dzieje, dlaczego nie odbieram telefonów. Zupełnie zapomniałam, że po twoim liście wyciągnęłam wtyczkę ze ściany. Bałam się, że będziesz chciał zadzwonić i "wszystko mi wyjaśnić". Bałam się, że od tego wyjaśniania tak mi wyjaśnisz, tak mi rozjaśnisz, że już nigdy żaden facet nie będzie mi w stanie ściemnić.
Mira dała mi do przeczytania taką małą kolorową książeczkę ze sprośnymi rysunkami i zebrany specjalnie dla ciebie koszyk zeszłorocznych kasztanów. Książeczka miała mi pomóc zapomnieć o tobie, a kasztany... Pomyślałam, że dam ci je kiedyś w prezencie urodzinowym i zrobisz sobie z nich kasztanowe ludki. Zawsze chciałeś takiego ludka, pamiętasz? Ale ta twoja nowa - stara ukochana pewnie zarzuciłaby ci, że dziecinniejesz na starość... Tylko co ona tam wie o mężczyznach...

Wieczór dnia następnego. Podobno dzisiaj w nocy ma być tzw. zmiana czasu. Tylko sam pomyśl, czy można zmienić czas?...Zastanawiam się, czy ten ktoś, kto tym wszystkim zawiaduje, kto nakręca ten wielki zegar wszechświata,nie mógłby zamienić czas letni na lepszy. Przecież to tylko kilka liter, a jaka różnica od razu.


powrót do spisu treści


Irena Warzyńska

PODARUNEK

    Pożegnałaś gości -
    od stołu powiało smutkiem

    Zastanawiasz się -
    co zrobić z resztą wieczoru
    i z kokardami po prezentach
    którymi już się nacieszyłaś

    Twoje święto -
    zrób więc coś dla siebie.

    Zaklucz pustkę, idź na spotkanie z muzyką.

    Wahasz się - jest późno, daleko i zimno,
    lecz najgorsze jest samotne tam wejście.
    Odwagi - nie takie wyzwania przyjmowałaś, a to
    chyba warte jest wysiłku.

    Nie zaprzeczysz - uczta była wspaniała.
    wygłodniałe serce nakarmiłaś blusem
    kołysanką i kolędą utuliłaś duszę
    zanuciłaś swoje skargi
    wyśpiewałaś radości

    Teraz już możesz - gdy przyjdzie twoja kolej
    wykonać partię solową
    z zapałem perkusisty

    Podarowałaś sobie co mogłaś najlepszego -
    urodzinowe wyciszenie
    które rodzi siłę

    PS - Archimedes inaczej:
    "Każdy człowiek zatopiony w muzyce
    wypiera z siebie tyle ZŁA
    ile zajmie w nim DOBRO
    zrodzone przez tę muzykę"


PORANKI

    Zapach zmysłów

      Trzymam w dłoniach nasz zapach
      wtulony w skrawek amarantu

      Delikatnie, bezgłośnie pulsują w nim jeszcze
      zerwane nagle do lotu zmysły

      Topię je z żalem
      w ciepłej pachnącej kąpieli.

    Przebudzenie

      Rano -

      trzeba powiedzieć komuś bliskiemu
      jak bardzo GO kochamy

      objąć ramionami jego włosy
      powiązać nici wspólnego istnienia

      dłońmi troskliwymi otulić policzki
      zajrzeć pod budzące się powieki -

      spojrzeniem obiecać, że dzień który się zaczyna
      Będzie dniem szczęśliwym.


powrót do spisu treści


wyróżnienie w VII konkursie literackim

Barbara Sawczuk

RZEŹBIARZ

Facet siedział na wersalce i trzymając w prawej dłoni zieloną główkę dotykał ją delikatnie opuszkami palców lewej ręki; skupiony, przyglądał się sam temu co zrobił i milczał. Ona, leżąc w łóżku opowiadała jego młodej żonie, jak wczoraj Bocianowa zataczając koła wokół słupa z gniazdem przeganiała obcą bociankę, która próbowała wylądować na brzegu i zostać; Bocian stojąc w środku przyglądał się tej walce napięty cały.
Tę zieloną główkę przyniosła jej pięć lat temu jego żona... Przyniosła ją jej zawiniętą w dwie czyste, bawełniane białe szmatki. Stojąc przy jej łóżku powoli rozwinęła i nie dotykając czubka postawiła na półce wysoko mówiąc: "men to zrobił!..."
- Tak?! - zapytała zdziwiona i jej oczy prześlizgnęły się po zielonej główce. Nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, nic nie poruszyła, i pewnie dlatego nawet dobrze jej się nie przyjrzała - nie była ciekawa...
Zielona główka stała na półce pięć lat; przesuwana z miejsca na miejsce podczas sprzątania, raz bardziej raz mniej widoczna, czasem zupełnie wsunięta w kąt, ale stała tam ciągle, na tej samej wysokości naprzeciwko jej łóżka. Przez te pięć lat ani razu nie wzięła jej do ręki aby jej przyjrzeć się z bliska - nie czuła w sobie takiej potrzeby...
Aż w kwietniową niedzielę zadzwonił telefon i Facet spokojnym głosem powiedział, że jego matka powiesiła się "wczoraj ją odciąłem..." I nagle ona zobaczyła go, jak w tej samej bordowej bluzce, w której razem pili koniak któregoś wieczora wchodzi tam... do tego domu! I wszystko w jednym momencie zaskoczyło!...
Po dwóch tygodniach przyjechali oboje. Rozmowa nie kleiła się, słowa gdzieś uciekały, bo każdy myślał tylko o jednym i dlaczego?... Napięcie w pokoju było tak wysokie i ona wiedziała, że wystarczy byle słowo a coś się wydarzy...
I stało się! Po jej słowach "trzymaj się..." Facet dotknął dwoma palcami lewej ręki miejsca na szyi tuż przy twarzy z prawej strony a ona poczuła jak wszedł w nią cały aż do dna!... Oblała ją gorąca fala; dotyk był nagły i tak erotycznie rozżarzony, że nie zmrużyła oka przez całą noc; pieszcząc ustami nagi brzuch pogryzła mu ręce do krwi...
Nawet nie przypuszczała, że jest w niej jeszcze tak ogromna potrzeba dotyku i najdrobniejszy gest urasta do niebotycznych rozmiarów - był to ten sam stan napięcia i ta sama wysokość!... Rano matka zdjęła z półki zieloną główkę i ona pierwszy raz od pięciu lat przyjrzała się jej. Ugotowana modelina stwardniała jak kamień. Wymieszanie w ciepłych dłoniach koloru ciemno niebieskiego z żółtym ugrem nadało główce barwę zgniłej zieleni z ciemnymi prześwitami na zmarszczkach.
Z okrągłej jak księżyc, cienkiej podstawy wyrastała szyja, utrzymująca głowę młodego, łysego jak kolano mężczyzny. Uszy, oczy i nos precyzyjnie wymodelowane i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Na czole, kilka poziomych, głębokich zmarszczek. Gładkość łysej czaszki wydotykana opuszkami palców. Z tylu wianuszek krótkich włosów; mimo zielonej barwy wiedziało się, że są to włosy siwe... Naturalistyczna całość tchnęła spokojem, tylko w tych rozchylonych męskich ustach było coś nie na miejscu...
Napisała list, którego pierwsze zdanie brzmiało: "Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę jak potężny (wyraz potężny był podkreślony) środek wyrazu masz w swoich rękach?!..." Dalej kilkanaście zdań podpierających to zdanie pierwsze żeby stało...
Do listu włożonego w białą kopertę dołączyła pięć rysunków zrobionych na błękitno szarym papierze ciemno niebieską kredką, przedstawiających szukanie najlepszej pozycji głowy krzyczącej w ekstazie rozkoszy. Polecony list został wysłany w piątek i ona wiedziała, że pod wypisany na dużej, szarej kopercie adres dotrze dopiero w poniedziałek.
Zadzwoniła...
W niedzielę Facet nie wytrzymał i pod pretekstem zrobienia czegoś przy samochodzie przyjechał. I wtedy po raz kolejny pojawiło się to "o sekundę za długo..." tak bardzo podniecające i wprawiające kobietę w szczególne zakłopotanie... Facet był oblatany "w tych sprawach", i doświadczony, co dało się zauważyć po pierwszym geście i kilku następnych o sekundę za długich... ani jeden nie był podobny do drugiego!
Skierowała rozmowę na jego czarne oczy; że są jak dwie studnie bez dna w które się wpada nie wiadomo kiedy, że z bliska są brązowe... ale z dwiema ostrymi szpileczkami w środku; zapamiętała te ostre szpilki kiedy zaglądając jej w oczy podał kasetę z Grekiem Zorbą... I nie lubiła tych zimnych, ostrych igieł tak uparcie szukających jej umykających w przestrzeń za oknem źrenic, kiedy przesuwając palcem po dolnej wardze opowiadał jej, jak uczył się rzeźbić własne ucho...
Trwało to trzy lata, bo światło padało z lewej strony, z okna, a on siedział cały czas w tej samej pozycji, w wyniku czego jedno ucho było bardziej czułe od drugiego... Słuchała jego słów bezładnie, bo nie chciała już się do nikogo przyzwyczajać; potem odzwyczajać się trzeba będzie a ona już nie chciała bólu...
Efektem listu i rysunków w dużej, szarej kopercie była głowa odrobiona w bardzo ciemnej modelinie. Facet pokazał jej tę główkę w środę i w pierwszym odruchu dotknęła jej ale po sekundzie cofnęła jak oparzona ręce...
- Jak chcesz to możesz... - powiedziała byle coś powiedzieć, i nie dotykając główki oczami patrzyła przez okno na wiszącego w przestrzeni kruka. Milczenie ciężkie jak ołów przygniatało do ziemi i bardzo chciała żeby już sobie poszedł.
Po długiej jak wieczność chwili popatrzyła jednak na tę toporną, z takim trudem odrobioną główkę. Wszystkiego było w niej za dużo; ekstatyczne odchylenie do tyłu wywaliło język a puste wydłubane oczy ziały rozpaczą; jak nagły skurcz gardła powoduje wytrysk strumienia łez... Łysa czaszka pokryta napiętą, nie dotykaną skórą nie miała uszu - Facet był głuchy jak pień! ...
I ona sama, nie wiedząc dlaczego, powiesiła ją na tasiemce, którą przez cały czas bawiła się trzymając w rękach; ciemna główka zakołysała się... coś w niej zachichotało a po plecach przebiegł dreszcz... czym prędzej zdjęła tasiemkę z szyi. Było w tym geście coś, co budziło niepokój i bliżej nieokreślony lęk; coś, co odpychało i czego nie było się pewnym... Facet powiedział, że zabierze również tę zieloną główkę, bo chce zrobić zdjęcia. Nic nie powiedziała, było jej wszystko jedno, rozdrażniona i zła patrzyła w okno...
Przez całe lato przyjeżdżali tam oboje często, co najmniej raz na tydzień; ona taka cicha i pokorna, on rozmamłany i cienki, ze zwisającymi wzdłuż ciała jakby przydługimi rękami; oczy uciekały mu na boki, tylko kiedy zaczynał mówić te oczy wpijały się w rozmówcę krzycząc prawie: chcesz to ci dam!
Znajdowali ją na końcu drogi w lesie, w sadku i na łące; jego młoda żona zatrzymując ją na drodze ze łzami w oczach mówiła jej: "on tak szuka... tak szuka kogoś, z kim mógłby porozmawiać o swojej sztuce... ja jestem za głupia żeby to zrozumieć... on już nie kocha mnie... ma dosyć bab..." i zapijała swój wewnętrzny płacz wódką w sadku, a on siedząc w jej cieniu nad sadzawką opowiadał, jak to pokazując swoje główki młodej narkomance, która zabawiała się z Mietkiem sprowadził ją "na dobrą drogę"...
Rozmawiali z nią w domu wspólnie oglądając zdjęcia i jego młoda żona stwierdziła, że na zdjęciach te główki są lepsze niż w oryginale... - żachnął się!
Rozweseliło ją to, i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęły z niej płynąć słowa, których przedtem w niej nie było; płynęły zdania, które nic a nic nie obchodziły jej, tylko od czasu do czasu jak wbita strzała drgała w niej myśl: po co ja właściwie to mówię?! po co?!...
A on aż przysiadał zaskoczony, i zdziwiony; ze sterczącym pióropuszem wpijał się w nią oczami, albo w wypełniony żarem dzień, wystrojony w czarne skórzane spodnie i golf podawał jej ogień w sadku: coonkurwarobicoonrobi?!...
Przywoził jej czerwone róże i zmieniając tłumik w samochodzie, brudnym palcem dotykał policzka żony "zabrudziłeś mnie...", a wieczorem wtłoczony w fotel męczył się nad bełkotliwym monologiem o swoich główkach, żona siedząc na wersalce obok spuszczała oczy zawstydzona, a ona popatrując na nich spod przymkniętych powiek uśmiechała się...
Razem pili czerwone francuskie wino; żona zajmowała się dzieckiem, a on siedząc przed nią w kucki na łące słuchał jej zapatrzonych przed siebie słów i aż wykrzykiwał podskakując: nobierzbierzdajęci!
- Nie chcę - odpowiadała owinięta mgłą letniego wieczoru dzisiaj trzy młode pochłonęła przestrzeń ale wróciły na noc... - i spojrzała na gniazdo.
Każda rozmowa wprawiała ją w drgania, bo po każdej zostawało jakieś "ale...", które trzeba było wyjaśnić; powtarzała, że zdarza się jej to pierwszy raz, że jest dla niej "niebezpieczny" i trzeba uciekać, ale nie uciekała brnąc coraz głębiej i coraz bardziej oddalając się od brzegu...
Była czuła czułością jaka w niej była, czasem złośliwa nie do wytrzymania i jadowita w tonie, albo wierzgała na oślep jak rozjuszony źrebak - wiatr otwierał okno na oścież a w niej dźwięczał śmiech... Facet za każdym razem podnosząc słuchawkę cierpliwie wysłuchiwał jej wydumanych pretensji, czułych przemilczeńi wyznań, w których kłamstwo goniło kłamstwo byle tylko przedłużając rozmowę powiedzieć...
Jak pająk schowany w czarnej, bezdennej norze wykręcał jej numer, a ona wpadając w jego klimat wyciągała poszczególne słowa i bawiąc się dopasowywała je do stanu swoich uczuć i nastrojów; pod byle pretekstem przerywała rozmowę, by po dniu lub dwóch dokończyć ją "trzymaj się..."
Kruki już dawno rozebrały gniazdo i dwa młode dołączyły do rodziców w przestrzeni, ona siedząc na końcu drogi w lesie zobaczyła je na poboczu; wystraszone przez psy poderwały się w górę...
I wtedy przyszła jego młoda żona z grzybkiem w ręku.
- Ale mam szczęście! Ledwie weszłam do lasu i patrz co znalazłam! - powiedziała całując ją w policzek. Ona popatrzyła na za małego grzybka o rozbielonej jeszcze główce i w jej smutno roześmiane oczy i powiedziała: chcę być sama.
Ale jakiś niepokój był w niej, coś ściskało ją w żołądku i niby od niechcenia ruszyła do przodu. Dwa młode kruki wylądowały na gałęzi brzegowej sosny po lewej stronie lasu, stary kruk siedząc na czubku wysokiej sosny po prawej wołał je niskim, gardłowym krzykiem. Matka pokazała jej prawdziwka; był robaczywy ale niezwykle dorodny i żal jej było wyrzucić... Ruszyła, coś goniło ją do przodu; miała przed sobą te brązowe oczy mężczyzny, w zielonych obwódkach, pod spojrzeniem których poczuła się jak piękna, dojrzała kobieta i pierwszy raz przeleciało przez nią słowo "piękne!..."
Była w niej ta niezwykła rozmowa z leśnej ścieżki nad Bugiem, rozmowa, która pozwoliła jej nabrać tchu... to po niej zrobiła tę tańczącą lalkę...
Przez całe lato, każdego dnia, słyszała w swojej głowie jej rozpaczliwy krzyk: "zabierz mnie z tej czarnej szafy! Zabierz mnie z tej czarnej szafy bo duszę się!..." i musiała ją stamtąd zabrać...
A kiedy wreszcie skrzydlata lalka wróciła do niej, ona uprzątnęła swój pokój z mroku otwierając okno na promień słońca radosny, i błękitna lalka zatańczyła...
Czekała już tylko na tę ostatnią rozmowę o główce nr 1...
Wracając z lasu minęła stodołę i garaż, i zza trzech młodych, strzelających w górę modrzewi zobaczyła tych dwoje stojących przy samochodzie; już, już mieli odjeżdżać...
Żona natychmiast oddaliła się pod pozorem oglądania bajki z dzieckiem, a on siedząc przed nią w kucki wyciągnął główkę nr 1... - ufryzowane, czarne łonowe loczki rozśmieszyły ją do dna!...
Po dwóch tygodniach zadzwonił.
- Cześć - powiedział niskim, zmysłowym głosem - głowa boli... ciężko jest... chciałoby się...
- Tak?! - ona na to - to zawieś ten srebrny łańcuszek z podwójnych listków na tej zielonej główce - i roześmiała się...
W słuchawce zaległa grobowa cisza...


powrót do spisu treści


Sylwia Chruścińska

* * *

          Podwieczorek
          wystarczy tylko podnieść wzrok
          by przetrzeć oczy woalką liści
          rękom gałęzi
          dać się przygarnąć
          i
          przy biało-czarnych grafikach pni
          wykreślać z myśli zło.


* * *

          rzeczywistość wyginając grzbiet
          spiętrza mi plany
          w kolejne dni tygodnia
          drapie pazurkami niespodzianek
          biegnie czasem ugłaskanym pod włos
          by
          gdy się odwrócę smagnąć ogonem w twarz.


* * *

          siatka
          na osadzanie
          związywanych liter
            pionowo albo poziomo
            List.


* * *

          tkając
          obrazy ze słów
          usiłuję
          zachować kolor ciszy
          ciepło oddechu
          śpiew wiatru


powrót do spisu treści


wyróżnienie specjalne w VII konkursie literackim

Jarosław Brzeziński

Wyjazd po medale do Konina

IV Ogólnopolska Abilimpiada Konin 2000. Wyruszyliśmy po medale, a przynajmniej z taką nadzieją w naszych sercach, że każdy z nas przywiezie medal lub inne trofeum. Wydawało nam się, że jesteśmy dobrze przygotowani. Teraz wiem, że dla niektórych były to jednak tylko marzenia. No cóż pomarzyć czasem warto i każdy może. Jechaliśmy samochodem marki Ford i cały czas byliśmy pod wspaniałą opieką instruktorów Pani Sylwii Kwaśniewskiej i Pana Ryszarda Widźgowskiego. Po długim czasie podróży, który trwał ponad trzy godziny, dojechaliśmy na miejsce do Fundacji Mielnica w Koninie przy ul. Szpitalnej. Tam powitała nas Pani Olga Janaszek, która jest żoną Doktora Piotra Janaszka. Był On założycielem tej Ogólnopolskiej Abilimpiady, która rozpoczęła się pierwszy raz w kwietniu 1997 r. Abilimpiada nazwana jest imieniem Doktora Piotra Janaszka, który zginął w tragicznym wypadku samochodowym w grudniu 1998 r. Teraz w roku 2000 jest już IV Abilimpiada można powiedzieć, że stała się już tradycją. W Fundacji otrzymaliśmy skromne upominki, koszulki i kubki z symbolami Abilimpiady 2000. Później pojechaliśmy do miejsca zakwaterowania do internatu ze szkołą. Tam mieliśmy noclegi oraz śniadania i kolacje. W dzień przyjazdu po kolacji zaczęliśmy z Panią Sylwią uczyć się słów piosenki, którą mieliśmy zaprezentować na Abilimpiadzie. Chcieliśmy jak najlepiej wypaść, ponieważ pod uwagę była brana ogólna prezentacja drużyny. Udział brały 54 drużyny, a więc rywalizacja niemała, nawet konkurenci z Holandii i Ukrainy. Następnego dnia po śniadaniu odbyło się oficjalne rozpoczęcie. Przygrywała nam orkiestra strażacka. Następnie jak na każdej tego typu imprezie najpierw przemówienia organizatorów oraz wyczytanie dość licznej grupy sponsorów. Później trochę zwiedzaliśmy miasto Konin. Pierwsze nasze konkurencje rozpoczęły się o godzinie 14.30. A były to makrama, w której nasz warsztat reprezentował Rafał Śmiechowski, druga konkurencja to rzeźba, w której brał udział Leszek Bacior no i ja pewnie domyślicie się kto? To był pierwszy etap naszych zmagań i emocji związanych z myślą, kto będzie złotym medalistą. Po konkurencjach wróciliśmy do internatu, by zjeść kolację i odpowiednio się ubrać na dyskotekę, która była w programie Abilimpiady jako choreoterapia. Miał być jeszcze grill, ale z powodu złej pogody został odwołany. Po dyskotece, która trwała do godziny 23.00 pojechaliśmy do internatu by się dobrze wyspać na następny dzień walk o medale. W niedzielę dużo wcześniej rozpoczęły się nasze konkurencje czyli II etap rzeźby i konkurencja gastronomia połączona z dekoracją stołu, w której reprezentowała nas koleżanka Beata Florkowska. Wszyscy trzymaliśmy wzajemnie za siebie kciuki. Konkurencje zakończyły się o godzinie 12.00. Później obiad, a po obiedzie tak zwane luźne imprezy czyli występy zespołów tanecznych oraz występ iluzjonisty. Po tych pokazach, myślę że dla wielu najważniejsza część Abilimpiady 2000 i najbardziej emocjonująca, a mianowicie oficjalne podsumowanie i rozstrzygnięcie konkurencji, wręczenie nagród. Wtedy dopiero wzrósł nam poziom adrenaliny. Uważnie słuchając jak wyczytują zwycięzców jeszcze ciągle towarzyszyła nam nadzieja. Po odczytaniu już prawie wszystkich konkurencji na koniec została rzeźba. Uważnie słuchając usłyszałem, że II miejsce w kategorii rzeźby zajął Leszek Bacior, a więc myślę sobie jest dobrze, mamy wicemistrza Polski w naszym Warsztacie. Można powiedzieć, że została podtrzymana warsztatowa tradycja, a mianowicie także II miejsce na Abilimpiadzie w Koninie w 1998 r. Bardzo się z tego cieszymy, że kolega Leszek wywalczył to II miejsce, a konkurencja była niełatwa, zawodnicy z Polski, i również z zagranicy tj. Holandii i Ukrainy. Podkreślam, że udział brały aż 54 drużyny. Serdecznie gratulujemy Leszkowi.


powrót do spisu treści


Krystyna Rożnowska

Widok z okna

        Nie jesteśmy z siebie zadowoleni
        ale znamy się zbyt długo, żeby się okłamywać.
        Ja się użalam, że jest zbyt monotonny
        i za mało w nim słońca, które tak lubię
        On stwierdza, że mam nadmiernie wygórowane ambicje
        a to jest przecież tylko pierwsze piętro,
        a poza tym mam to, co sobie sama wybrałam.
        Nie! Wołam.
        To nie był wybór, to była konieczność.
        Milczymy obrażeni.
        Ale życie nie lubi pustki więc idziemy na ugodę.
        Ja poleruję szyby jak mogę najczęściej,
        On się zmienia wraz z porami roku
        i razem pogodzeni obgadujemy sąsiadów.


Bajka dla dorosłych

        Gdzieś daleko w innym świecie
        jest świątynia
        a w niej tylko jeden napis
        pozdrowienie słońca
        pozdrowienie słońca
        pozdrowienie słońca

        Przyszli ludzie
        i świątynię tę zburzyli
        postawili i n n ą swoją
        całą złotem wymościli
        osłonili srebrną zbroją
        a napisów w niej tysiące

        Dziwna rzecz
        że od tej chwili
        nigdy tam nie gości słońce.


Odnowa

      Zbiegł szybko ze schodów, już jest na ulicy.
      Teraz skręca w lewo, za rogiem będzie przystanek,
      zdąży, niedługo nadjedzie tramwaj.
      Nagle ... znieruchomiał - na całej szerokości jezdni i chodnika leżało drzewo.
      Było bardzo duże i bardzo stare, zaledwie kilka zwiędłych liści na gałęziach.
      Rosło na pobliskim skwerze.
      Dzisiaj rano go ścięto - patrzył na puste miejsca.
      W jego myślach jak na taśmie filmowej przesuwają się obrazy:
      na ścieżce posypanej piaskiem mały chłopiec uczy się chodzić.
      Celem, do którego miał dojść było to drzewo.
      Wyścigi na rowerkach dookoła skweru, zbieranie kasztanów,
      wieczorne spotkania chłopców i dziewcząt z pobliskich podwórek,
      ulubiona ławka pod osłoną liści.
      Potem matura, studia, praca, wyjazdy i powroty, wyjazdy i powroty.
      Teraz jego dzieci uczą sie grać w piłkę wydeptując piękny trawnik.
      Pochylił się, położył rękę na splocie gałęzi i trwał tak długą chwilę bez ruchu.
      Słychać było nadjeżdżający tramwaj, wyprostował się,
      spojrzał na zegarek, przeskoczył przez pień, pobiegł na przystanek.
      Na skwerze posadzono nowe drzewo.
      Ptaki od razu odnalazły swoje utracone miejsca,
      a ludzie będą odmierzać odchodzący czas jego zmiennością.


powrót do spisu treści


***LIST***

Mariusz Taranek

***LIST***

Jestem inwalidą I grupy, niepełnosprawność towarzyszy mi od urodzenia. Zawsze byłem inny, niższy, tęższy. Mimo, że uczyłem się w normalnej szkole nie czułem się sprawny. Moja inność zawsze rzucała się w oczy. Może dlatego nauczyłem się sobie z nią radzić. Mimo wszystko jest jeszcze wiele barier do pokonania. Bariery architektoniczne, takie jak: schody, czy brak wind to tylko czubek góry lodowej. Bo najgroźniejsze bariery są w ludzkich sercach. W zachowaniu i gestach można odczytać jedno - UPRZEDZENIE. Nietolerancja dla wszystkiego co inne, nietypowe, nienormalne. Każdy, kto odbiega swoim wyglądem od normy jest gorszy. Bez względu na to, czy jest to brak ręki, czy nogi lub osoba poruszająca się o kulach, albo na wózku. Dla zwykłego przechodnia z założenia jest osobą nienormalną, a przez to - gorszą. Niestety, jest to wina nas samych, zbyt długo siedzieliśmy zamknięci w czterech ścianach, pozwalając na to, by inni za nas decydowali. Jeśli chodziliśmy do szkoły, to albo była to szkoła dla osób opóźnionych w rozwoju, albo wysyłano nas do szkoły z internatem.
Dopiero po wielu latach takiego życia "pozwolono" nam wyjść na ulicę. Tylko teraz, dla wielu z nas jest za późno, nie wykształceni, nie posiadający żadnego zawodu, staliśmy się zbiorowym wyrzutem sumienia. Ja miałem więcej szczęścia, w 1998 roku trafiłem do wspaniałej placówki: Warsztatów Terapii Zajęciowej. To właśnie tu znalazłem swoje miejsce na ziemi. To tu nauczyłem się żyć ze swoją innością. Tu znalazłem ludzi o podobnych problemach i właśnie tu piszę ten list. Na warsztatach znalazłem prawdziwych przyjaciół i to nie tylko wśród osób niepełnosprawnych, ale i w osobach zdrowych. Także na warsztatach dowiedziałem się, jak powinny wyglądać relacje między niepełnosprawnymi a zdrowymi ludźmi. Zobaczyłem, że mogą oni być przyjaciółmi, że nie każdy sprawny człowiek ciekawie patrzy na jadącego wózkiem inwalidę. Dowiedziałem się, że niepełnosprawność jest czymś normalnym tak, jak normalny jest kolor oczu, czy włosów. Przecież nikt nie dziwi się na widok niebieskookiej osoby. Swoją drogą, czy to nie paradoks? Można być normalnym w swojej nienormalności. Kiedyś peszyło mnie ciekawskie spojrzenie przechodniów. Teraz wiem, że mogę innym śmiało spojrzeć w oczy. Mam prawo chodzić do kina, parku, czy kawiarni. Minęło kilka lat i ludzie zmienili swoje nastawienie do niepełnosprawnych.
Myślę, że mimo niewielu zmian, jakie wprowadził Sejm i Senat, osobom takim jak ja, wciąż jest ciężko. Ale dzięki warsztatom nauczyłem się inaczej patrzeć na swoją inność. Tutaj dowiedziałem się, że dopóki będę myślał o sobie jak o kimś gorszym, dopóty inni też będą tak o mnie myśleć. Każdą zmianę trzeba zacząć od siebie. Społeczeństwo nie zmieni swojego nastawienia do siebie. Nic oczywiście nie stanie się z dnia na dzień. Nie zmienimy ludzi - O! Tak sobie. Wszystkie te zmiany musimy wprowadzać powoli, krok po kroku. To musi się udać!!! I na pewno się uda,jeśli my sami będziemy tego chcieli. Nie czekajmy, nikt za nas tego nie zrobi. Mamy wiele do nadrobienia, więc nie traćmy czasu. Zmieńmy nastawienie ludzi wobec nas, a jeśli to się uda, inne bariery same znikną. Życzę tego wszystkim niepełnosprawnym!

Na okładce : *** - pastel 39x30 cm
Jadwiga Starczyńska - Kraków

GALERIA O FUNDACJI AKTUALNOŚCI WOJCIECH TATARCZUCH STRONA GŁÓWNA

Webmaster: Justyna Kieresińska