Gdynia 18.04.2002
Mąż mój jest człowiekiem wykształconym, nawigatorem morskim. Ukończył
Akademię Morską w Gdyni, pełnił funkcję starszego oficera na s/v "Dar Młodzieży".
Trzy lata temu rozpoznano u niego stwardnienie rozsiane, chorobę nieuleczalną,
przewlekle postępującą, chorobę, która zakończyła jego karierę zawodową.
Nie
o tym jednak chcę napisać.
Jest wtorek, drugi dzień kwietnia, pierwszy poświąteczny dzień. Ranek jednak zapowiada kłopoty. Mąż ma gorączkę, nie może wstać o własnych siłach. Na co dzień jest człowiekiem "samodzielnym", pomagam mu w niektórych czynnościach samoobsługowych, ale porusza się o własnych siłach po mieszkaniu, a nawet, z moją pomocą, na krótkich odległościach poza nim.
Wzywam lekarza do domu. Mąż nie może nawet usiąść. Lekarz wypisuje antybiotyk i skierowanie do szpitala. Pani doktor informuje mnie, że przy takiej infekcji ulega pogorszeniu stan męża w jego podstawowej jednostce chorobowej. Gdyby nie było poprawy na trzecią dobę mam zawieźć męża do szpitala. W stanie, w jakim znajduje się mąż jest to możliwe jedynie karetką. Dostaję zlecenie na przewóz do szpitala w Gdańsku Zaspie. Jest to optymalny wariant z uwagi na to, że mąż jest tam leczony w Poradni Specjalistycznej SM, tam już przebywał na Oddziale Neurologii.
Gorączka nie ustępuje. W nocy ze środy na czwartek wynosi 38,8° C. Mąż nie pamięta, kiedy otrzymuje leki, nie wie, że chciał w nocy wstawać. Z trudem przyjmuje napoje nie mówiąc już o jedzeniu. Podaję mu leki przeciwgorączkowe raz, a po jakimś czasie ponownie.
Dzwonię do Pani Ordynator Neurologii na Zaspę z prośbą o pomoc Każe przywieźć męża na Izbę Przyjęć. Wzywam karetkę do przewozu, jedziemy.
Na miejscu okazuje się, że temperatura spadła. Pierwsze słowa, jakimi wita mnie Pani Neurolog brzmią - "gdzie jest ta temperatura, z którą pani męża przywiozła". (Od rana podałam mu cztery tabletki Paracetamolu, a jest godz. 13.00).
Badanie neurologiczne jest krótkie, trwa zaledwie tyle, ile czasu potrzeba na przyniesienie karty męża z rejestracji znajdującej się w pobliżu Przychodni.
Rozmowa z Panią Neurolog jest bardzo przykra. Pani Doktor zdziwiona jest, że nie jestem przewidująca i myśląca na przyszłość, że nie mam dla męża wózka inwalidzkiego, że nie mam fotela z pojemnikiem do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Jestem zszokowana, nie potrafię się bronić, ale coś we mnie krzyczy, że coś jest nie tak. Czuję w tej chwili, że muszę jak najszybciej zamówić naszej jedenastoletniej córeczce sztuczną szczękę bo przecież na starość mogą wypaść jej zęby.
Czekamy na wyniki badań, mąż nie może oddać moczu do pojemnika, więc tego badania nie będzie. Pani Doktor twierdzi, że wszystko będzie jasne z badań krwi.
Mąż leży już kilka godzin na wózku do przewozu chorych. Temperatura znów rośnie, czuje się coraz gorzej. Ma znów parcie na mocz ale nie może się załatwić. Nikt do nas nawet nie zagląda.
Konsultacja internistyczna. Wjeżdżamy do gabinetu, Pani Doktor długą chwilę ustala z koleżanką godziny nocnego czuwania Bada męża, pociesza mnie, że u jej dzieci taki stan trwał sześć dni. Temperatura znów wysoka - 38,3 ° C. Mężowi trudno jest oddychać podczas badania.
Znów czekamy. Mąż znów chce do toalety, próbuje wstać. Wzywam pomoc. Sanitariusz przynosi kaczkę. Trzy krople.
Za parawanem Pani Neurolog uświadamia młodą dziewczynę, że po trzech dniach jeszcze nie wie się, że jest się w ciąży.
Nasza kolej, Pani Doktor woła mnie, na męża nawet nie spogląda. Stwierdza, że jest stabilny neurologicznie, że niedowład nie pogłębił się, że nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty w Poradni. W tym momencie rozpłakałam się. Chcę zabrać męża do domu. Pani Doktor dziwi się, że nie przywiozłam go samochodem. Nie jestem już grzeczna, wręcz krzyczę - jak miałabym go wtaszczyć do auta kiedy dwóch sanitariuszy miało z tym problem.
Jestem gotowa iść po taksówkę ale coś się we mnie zacina gdy Pani Doktor zaczyna zastanawiać się jak wytłumaczy konieczność takiego zlecenia. Na koniec stwierdza, że nigdzie w tak krótkim czasie nie wykonam wszystkich badań.
Sanitariusze są zdumieni, że człowieka w takim stanie wypuszczono do domu. Mąż przelewa się im przez ręce. Pytają, jak dam sobie radę. Dam. Zawsze sobie daję radę. W tym momencie zaczynam rozumieć, że nasz przyjazd na Izbę Przyjęć zastał potraktowany jak kaprys zmęczonej opieką nad mężem żony, która ot dla chwili relaksu chciała oddać go do szpitala. W całym pouczaniu mnie zapomniano o moim mężu, który po prostu potrzebował pomocy!
Temperatura rośnie, znów 38,8° C. Długa noc przed nami. Mąż męczy się bardzo. Co chwilę chce wstawać do toalety, nie może załatwić się. Rano temperatura spada poniżej 38°C. Mąż moczy się zanim udaje mu się dotrzeć do toalety. Nie jestem przewidująca , nie mam pieluchomajtek. Biegnę do apteki, zakładam mężowi pampers. Teraz spokojnie mogę iść do lekarza. Kończy mi się opieka na męża. Ale jeszcze dzwonię do Pani Ordynator Oddziału Neurologii Szpitala na Zaspie. Słyszę tylko, że nic mi nie obiecano, że to normalne, że ludzi w takim stanie odsyła się do domu, że ona rozumie moje zmęczenie ale mnie jest potrzebna pomoc pielęgniarska w domu a to załatwiają rejony i że jeśli nie jestem zadowolona z ich usług to mogę zmienić szpital. Nie wytrzymuję i krzyczę, że nie jestem zmęczona tylko zdumiona postępowaniem lekarzy, którzy w całym uświadamianiu mnie jaka jestem nieudolna, niezaradna i nie myśląca zapomnieli o chorym. Jak mam opiekować się mężem i jednocześnie załatwiać formalności? Mam jeszcze córeczkę, która ma astmę i trochę zbyt mało lat aby mogła mi pomóc.
Biegnę do przychodni. Lekarz Pierwszego Kontaktu przyjmuje mnie bez kolejki. Twierdzi, że mąż bezwzględnie musi trafić do szpitala. Wystawia nowe skierowania.
Jedziemy. Mąż od razu na Izbie Przyjęć jest cewnikowany. Jest bardzo zażenowany tym, że ma pampers. Płacze. Pierwszy raz widzę go w takim stanie. Badania już mamy (!) - jedziemy prosto na Oddział Wewnętrzny. Lekarze są mili, rozmawiają, pytają, zlecają. Mąż gorączkuje do poniedziałku. W niedzielę już nie kontroluje potrzeb fizjologicznych (a jeszcze we czwartek - o ironio! - był stabilny neurologicznie)
Powoli wszystko wraca do normy. Mąż został wypisany 11.04.2002 roku. Jeszcze na koniec pobytu w Szpitalu miał atak kamicy żółciowej. Na szczęście sprawy fizjologiczne unormowały się. Kupiłam mu balkonik. Ale wózka długo mu nie kupię. Nawet jeśli dla innych mam być niezbyt zapobiegliwa
Czemu ludziom, których los nie oszczędził funduje się tyle upokorzeń?
Ja wiem, że nikt nie wyciągnie z tego zdarzenia żadnych konsekwencji, wiem, że mogę mieć żal, ale dla innych nie ma to znaczenia. Może jednak po przeczytaniu tego listu ktoś choć na moment zastanowi się nad takim postępowaniem - swoim bądź innych.
Z poważaniem
/-/