Irena Abramska
Od lat obserwuję działania medycyny zwanej „akademicką” i mam wrażenie, że zbliża się ona do sytuacji patowej. Krok dalej już tylko ściana.
Co potrafi dzisiejsza medycyna? Może zastosować antybiotyk i szafuje nim bez umiaru. Wyrosły pokolenia dzieci pozbawione naturalnej odporności, których organizmy skutecznie wyjaławiano przez lata. Może też zgrabnie coś nam uciąć. Ma dobre, ostre narzędzia i chętnie ich użyje. Mamy jakiś guz? Ciach – już nie mamy. Natomiast nikt się nie zastanawia DLACZEGO ten guz się pojawił. Czyli nie jest analizowana prawdziwa przyczyna choroby. Likwidujemy symptom i udajemy, że problemu nie ma.
Przypomina to sytuację kierowcy samochodu, któremu na tablicy rozdzielczej zaświeciła lampka kontrolna. Świeci i denerwuje, więc kierowca wykręca żaróweczkę i jedzie dalej. Wiadomo, że w ten sposób nie naprawia się samochodu. Niestety, z człowiekiem też się to udać nie może, a mimo to lekarze uporczywie likwidują symptomy w nadziei, że uzdrawiają człowieka.
Choroba jest cennym dobrem ludzkości, gdyż za jej pośrednictwem manifestuje się problem, który mamy w danej chwili do rozwiązania. Usuwając objawy nie pozwalamy chorobie się ujawnić, a tym samym nie może dojść do wyleczenia. Lekarze dobrze znają zjawisko przesuwania objawów. Jeżeli wytrwale zwalczamy alergię ma szanse pojawić się astma. Gdy wytniemy jeden guz, mogą urosnąć następne. Dzieje się tak wówczas, gdy prawdziwa przyczyna choroby jest na tyle ważna, że problem przez nią sygnalizowany musi zostać uświadomiony.
Niestety, w placówkach służby zdrowia toczy się prawdziwa wojna na poziomie materii: ból – uśmierzyć. Gorączka – natychmiast obniżyć. Infekcja – ubić bakterie antybiotykiem. Skutki takich zmagań są naprawdę opłakane. Bakterie i wirusy są coraz bardziej agresywne, choroby mnożą się bez opamiętania. Mimo wysiłków medycyny, różnych przypadłości wcale nie ubywa, a jakby wręcz przeciwnie.
Godnym przeciwnikiem człowieka jest wirus grypy, którego co roku usiłują przechytrzyć twórcy szczepionek. Na grypę chorowali chyba wszyscy, ale nie daje to nabytej odporności, bowiem ten sprytny bakcylek mutuje się za każdym nawrotem. Ma tylko osiem genów i kolejny raz zestawia je inaczej. Zabawa polega na tym, że trzeba przewidzieć kierunek mutacji, aby wyprodukować skuteczną szczepionkę. Oczywiście nie zawsze się to udaje. Czasami wirus grypy tworzy odmiany wyjątkowo złośliwe. Pandemia „hiszpanki” uśmierciła w 1918 roku 20 milionów ludzi. I to przeważnie młodych. Epidemiolodzy wcale nie wykluczają powstania w najbliższych latach szczepu równie ekspansywnego. Tym bardziej, że przeszła już na człowieka azjatycka grypa ptasia, chociaż wcześniej nie zakładano takiej możliwości.
Na powyższym przykładzie widać jak trudno jest o medyczne sukcesy, chyba że dokonamy zmiany w sposobie myślenia o chorobie. Ale na czym ta zmiana miałaby polegać?
Zanim oddamy się właściwym rozważaniom przyjrzyjmy się dziedzinie medycyny szczególnie nam bliskiej – neurologii. Zawsze zastanawia mnie z czego lekarze tej specjalności czerpią zawodową satysfakcję? Choroba Alzheimera, epilepsja, stwardnienie rozsiane, choroba Parkinsona, rwa kulszowa, a nawet banalna migrena bardzo słabo poddają się leczeniu, a etiologia chorób neurologicznych przeważnie jest nieznana. Mózg jest najbardziej tajemniczym ludzkim organem i do zgłębienia jego sekretów droga daleka.
Ale tu właśnie znaleźli się prekursorzy nowego myślenia i postanowili zająć się problemem niejako od drugiej strony. Skoro mózg jest siedliskiem naszej psychiki może spróbować się z nim dogadać albo nawet oszukać? Przekonano się, że efekt placebo jest znacznie skuteczniejszy niż się powszechnie sądzi. Eksperyment polegał na przeprowadzaniu fikcyjnych operacji pacjentów z chorobą Parkinsona. Części z nich otwierano tylko czaszki nie robiąc nic więcej. Efekty były zadziwiające. U wszystkich tych pacjentów objawy cofały się tak samo jak po operacji prawdziwej. Wystarczyło samo przekonanie chorego o skuteczności zabiegu aby osiągnąć efekt leczniczy.
Coraz więcej lekarzy dostrzega znaczący wpływ umysłu na zdolność do samoleczenia organizmu i próbuje uruchomić odpowiednie siły tkwiące w psychice każdego. Niestety „beton” medyczny jest ciągle liczniejszy i bardzo odporny na zmiany.
Nieżyjący już profesor Julian Aleksandrowicz mówił: „jeżeli przyjdzie do mnie szaman z buszu i zechce uzdrowić moich pacjentów oczywiście wpuszczę go do kliniki, bo liczy się skutek”. Ale to był wielki człowiek, lekarz i humanista.
Rzeczywistość jest znacznie bardziej ponura. Widziałam w telewizji burzliwy spór vilcacorę. Stado zajadłych onkologów odsądziło biedną roślinę od czci i wiary, chociaż sami nie mają zbyt wiele do zaproponowania. Tymczasem jeśli ktoś uważa, że vilcacora mu pomoże, jestem przekonana, że tak właśnie się stanie. O co tu się sprzeczać? Tym bardziej, że człowiek poważnie chory nie stroni od lekarzy. Raczej stara się korzystać z różnych możliwości i należy mu na to pozwolić. Szczególnie w sytuacjach terminalnych zaszkodzić sobie nie może i nie trzeba odbierać mu nadziei na kolejną szansę uzdrowienia.
Nie jest ważne CO uruchomi proces leczniczy. Działania lekarza, bioterapeuty, homeopaty czy dowolne czary-mary. Akt ozdrowieńczy i tak odbędzie się w organizmie chorego. Musimy go tylko skutecznie zainicjować. Metoda jest nieistotna, to wiara czyni cuda.
Jednak nasza wizyta w przychodni nie jest budująca. W gabinecie jesteśmy traktowani jak kolejny numerek. Lekarz coś cały czas pisze słuchając nas jednym uchem. Przeważnie się spieszy. Wręcza recepty i „następny proszę”. Wychodzimy z uczuciem niedosytu i niezrozumienia. Rzadko jest inaczej.
Tymczasem chory człowiek bardziej niż pigułek potrzebuje, by się nad nim ktoś pochylił, wysłuchał, zrozumiał, wsparł dobrym słowem i dodał otuchy. Chce się poczuć zaopiekowany i bezpieczny. Choroba jest zawsze wołaniem o pomoc, ale raczej psychiczną niż funkcjonalną. Oczywiście nie ma tu dylematu typu: interpretować czy operować? Bowiem jedno absolutnie nie wyklucza drugiego. Wszystkie czynności manualne muszą by wykonane, ale lekarz powinien być przede wszystkim świetnym psychoterapeutą, bowiem głównie choruje nasza dusza.
Nie wiem kiedy nastąpi powszechne uznanie tego faktu, ale jaskółki nowego już są i zmiana sposobu myślenia medyków musi przyjść.
Napisano już kilka dobrych książek na ten temat, a są też lekarze-śmiałkowie, którzy odważnie odpowiadają na pytanie: „pokaż mi, na co chorujesz, a powiem Ci jaki masz problem psychiczny”. Często są to diagnozy zadziwiająco trafne. Tu jednak musimy powiedzieć jasno, że łatwiej zażyć lekarstwo niż rozwiązywać psychiczne dylematy. Większość naszych umysłowych przekonań na własny temat zaszczepia się nam we wczesnym dzieciństwie i są to kody wyjątkowo trwałe. Można sobie jednak poradzić. Przy dużym samozaparciu bez niczyjej pomocy, a najlepiej z dobrym fachowcem. Tylko skąd takiego wziąć?
Mam nadzieję, że będzie się kiedyś kształcić lekarzy-uzdrowicieli, chociaż nie spodziewam się, aby działo się tak za mojego żywota. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że przeciwników nowych teorii się nie przekonuje. Żeby rewolucyjne zmiany w myśleniu się przebiły oponenci musza wymrzeć. I coś w tym jest niestety.
Z problemami zdrowia wiążą się też interesy finansowe. Niedawno w artykule dziennikarza, do którego mam zaufanie przeczytałam informację i zjeżyła mi ona włos na głowie. Okazuje się, że koncerny farmaceutyczne są najbardziej zainteresowane produkcją leków, które kurują długo i drogo, a wcale nie prowadzą do uzdrowienia. Ponieważ tylko człowiek chory wydaje pieniądze na medykamenty. Dla mnie jest to już horror i wynaturzenie całej idei medycyny.
W krótkim artykule nie jestem w stanie udźwignąć tego ważnego tematu. Na szczęście są odpowiednie lektury, które z czystym sumieniem mogę polecić. Kto ma ochotę popracować nad zmianą swojego sposobu myślenia, niech sobie poczyta.
O.Carl Simonton – „Powrót do zdrowia”
Bernie S. Siegel – „Miłość, medycyna i cuda”
Thorwald Dethlefsen – „Przez chorobę do samopoznania”
Luise L.Hay – „Możesz uzdrowić swoje życie"
Książek jest oczywiście więcej, ale przyszły mi do głowy akurat te cztery. Moim zdecydowanym faworytem jest Dethlefsen. Kocham tego faceta i jego sposób myślenia, chociaż to Germanin. Ale, o dziwo, to właśnie Niemcy i Rosjanie zrobili najwięcej postępów w leczeniu ludzkiej duszy i to bardzo niekonwencjonalnymi metodami. Sposób widzenia tych spraw przez Amerykanów mniej mi się podoba. Jest, jak to zwykle u nich, zbyt powierzchowny i nastawiony na błyskotliwy sukces, a praca nad psychiką wymaga trudu i nie lubi pośpiechu.
Muszę wreszcie kończyć, bo zaczynam kręcić się koło tematu jak pies za własnym ogonem. A temu, kto wymyśli najbardziej prawdopodobną odpowiedź na pytanie: „jaki problem psychiczny manifestuje się przez stwardnienie rozsiane?” ufunduję specjalną nagrodę.
Serdeczności
Irena Abramska