Arteterapia nową wartością mojego życia

 

Józef Pilch,
Dom Pomocy Społecznej nr 1 w Skoczowie

Z terapią sztuką zetknąłem się sześć lat temu. To jedna z form terapii zajęciowej prowadzonej w Domu, w którym nadal mieszkam.

Stwierdziłem, że arteterapia stanowi nową wartość w moim życiu, ponieważ nadała mu głębszy sens i wiem, że zaistniałem pełniej dzięki malarstwu.

Urodziłem się w Beskidach. Ze szczytu góry, gdzie mieszkaliśmy, do najbliższego miasta było siedem kilometrów. Ale to nie odległość lecz choroba uniemożliwiła mi podjęcie nauki w miejskiej szkole. Właśnie w siódmym roku życia zaczęły się moje kłopoty z chodzeniem. Mogłem przemieszezać się na kolanach, oparty rękami o podłogę. W miarę zmęczenia, mój dom stawał się coraz większy; od stołu do innych mebli dzieliła mnie ogromna przestrzeń. Pokonywałem ją niczym pątnik zmierzający do uświęconego miejsca.

Z dnia na dzień moje nogi słabły. Jeszcze tylko tułów i ręce były mi posłuszne. Sprzymierzeńcami stały się sprzęty kuchenne: stół, krzesła, ławy. W nich szukały oparcia moje ręce i niesprawne już nogi. Zdarzało się, że napotykałem na różne przeszkody. Sztuki ich omijania uczył mnie mój starszy brat Michał.

Dla dziecka pełzającego po podłodze wszędzie jest daleko. Brat podpowiadał mi strategię poruszania się. Czasem mnie to denerwowało, wydawało mi się okrutne. Wiem jednak, że brat chciał abym jak najdłużej był samodzielny. Brat był mądry, a wówczas jeszcze - sprawny fizycznie. Ale nie trudno być mądrym, gdy ma się posłuszne ręce i nogi. Dla mnie dotarcie do wybranego celu było szukaniem drogi w labiryncie ścian i sprzętów. Byłem Tezeuszem lecz nie pokonałem Minotaura - mojej choroby. Wspomniałem już, że mieszkaliśmy wysoko w górach. Piękny krajobraz mogłem podziwiać najczęściej z okien. Niekiedy czułem się bardzo samotny. Mój świat zamykały ściany kuchni. To tam marzyłem o wędrówkach opisanych w Biblii. Ja pątnik, któremu nie było dane dotrzeć do Ziemi Świętej.

Mijały lata. W ciszy, samotności i marzeniach. Każdy człowiek chory jest mniej lub bardziej samotny. Sprzyja temu poczucie bezradności, uzależnienia od innych osób. Często towarzystwa dotrzymywał mi wiatr. Hulał wszędzie, był prawdziwie wolny. Wszechmocny jak Bóg. Więc się modliłem. Modlitwie zawsze poświęcałem dużo czasu. Skoro nie mogłem chodzić do szkoły, moją edukacją zajmowali się brat i mama. Elementarz przywiozła mi siostra. Bardzo chciałem się uczyć. Człowiekowi uwięzionemu przez chorobę w domu, książki otwierają świat. Ścieżką do niego stawała się każda przeczytana stronica. Miała zapach wolności.

Mój brat Michał chodził do technikum. Niestety nie zdołał je ukończyć, gdyż i jego zaczęła nękać choroba. Był osłabiony, chodzenie sprawiało mu trudności. Nasze losy okazały się niezwykle zbieżne. I to nie tylko dlatego, że wkrótce mój brat także miał oglądać świat z perspektywy wózka inwalidzkiego.

W tym okresie, sąsiedzi podsunęli nam sposób zarabiania na życie. Zaproponowali abyśmy z bratem założyli sklep spożywczy. Jego klientami byli okoliczni mieszkańcy oraz wędrujący po górach turyści. Obsługiwał ich brat, któremu czasem pomagali inni członkowie rodziny. Natomiast ja prowadziłem całą rachunkowość. Moim biurem była oczywiście kuchnia.

Cieszyła nas to praca. Wypełniała długie godziny dnia i pozwalała zapomnieć o trudnościach piętrzących się za drzwiami. Nawiązywaliśmy znajomości z turystami, którzy zaopatrywali się u nas na dalszą drogę. Tych, którzy chcieli dłużej odpocząć, Michał zapraszał na partyjkę szachów.

Świat wydawał mi się bardziej łaskawy. Mieliśmy dobrą opinię, a w naszym sklepie można było kupić artykuły, których nie było nawet w mieście. A były to trudne lata; żywność była na kartki potem nastąpił stan wojenny. Jednak wykończyła nas dopiero konkurencja. Prywatyzacja handlu okazała się silniejsza od dwóch sumiennych inwalidów.

Obaj z bratem wymagaliśmy stałe] opieki. Nasza rodzina nie mogła już podołać tym obowiązkom. W 1993 r. zostaliśmy przyjęci do Domu Pomocy Społecznej nr 1 w Skoczowie. Była zima. Padał gęsty śnieg. Opuszczaliśmy dom rodzinny na wózkach inwalidzkich. Wiozący nas samochód brnął w zaspach. Z pomocą pospieszyli nam okoliczni mieszkańcy, którzy odgarniali śnieg abyśmy mogli wyjechać na drogę.

Z upływem czasu Dom Pomocy Społecznej stawał się moim rzeczywistym domem. Dzieliłem pokój z bratem, który szybko nawiązał liczne znajomości z innymi mieszkańcami. Czas upływał nam na wspólnym czytaniu książek, dyskusjach, słuchaniu muzyki. Tak było aż do śmierci Michała.

To właśnie on namówił mnie do odwiedzenia Pracowni Arteterapii.

Ujęła mnie panująca tam atmosfera swobody, życzliwości i zrozumienia. Do malowania zachęcał mnie instruktor terapii zajęciowej, pan Lucjan. Jego cierpliwość i rady pozwoliły mi pokonać różnorodne trudności. Mój brat Michał malował przytrzymując lewą dłonią nadgarstek ręki prawej, w której trzymał pędzel. W mojej sytuacji było to niemożliwe ze względu na znaczny niedowład lewej ręki. Ograniczony mam również zakres ruchu ręki prawej, a jej silne drżenie dodatkowo utrudnia mi wykonanie nawet prostych czynności. Próby malowania kredkami kończyły się niezmiennie łamaniem kolorowych wkładów. Pan Lucjan przekonał mnie do użycia farb zamiast kredek.

William Wharton wyznał, że proces malowania obrazu rozpoczyna się w momencie, w którym pojawia się mu na płótnie punkt, na który kieruje pierwsze uderzenie pędzla. Ja też widziałem taki punkt lecz moja ręka nie była posłuszna oku. Rozchlapywałem farbę, a pędzel trafiał nie tam, gdzie zamierzałem go skierować. Stwarzało to czasem zabawne sytuacje, ale życzliwość innych powstrzymywała mnie od rezygnacji.

Z czasem opanowałem własną technikę malowania. Treścią moich obrazków są pejzaże. Te, które zapamiętałem mieszkając w górach oraz widoki, które oglądam obecnie. Góry, śnieg, drzewa; krajobraz zmieniający się w różnych porach roku. Bywa, że odwzorowuję widok, który ktoś gdzieś sfotografował. Jednak namalowany przeze mnie uzyskuje inny wymiar i charakter. Oglądam go własnymi oczami, staje się mój. Namalowałem około 60 obrazków. Cieszy mnie, gdy moje prace podobają się innym ludziom.

Obecnie pasjonuje mnie problem światłocieni. Słońce, na które napływają chmury powoduje, że w krajobrazie pojawiają się różne elementy, niektóre są zdecydowanie ciemne, inne - nasycone blaskiem słońca. To dwie odrębne krainy mroku i światła. Związane nierozerwalnie ze sobą, jak ciemna i jasna sfera ludzkiej duszy.

W pracowni Arteterapii spędzam większość dnia. Moje prace były wystawione m.in., w Pogórzu, Cieszynie, w Warszawie. Uważam to za dodatkowy dowód mojej obecności w życiu społecznym. Zdarza się, że nie mam ochoty malować. Wówczas pozostaję w swoim pokoju. Czytam pisma o treści religijnej. Medytacje religijne przynoszą mi ulgę. Jednak zawsze mam świadomość, że w każdej chwili mogę wyruszyć w świat, który stworzę własnym pędzlem.

Moje doświadczenia adresuję głównie do osób niepełnosprawnych. Być może odnajdą w nich cząstkę swoich przeżyć. Przede wszystkim jednak pragnę zachęcić ich do twórczej działalności. Ważny jest nie tyle jej efekt, ile sam akt tworzenia. To jak w filozofii Zen: nie ważny jest cel lecz sama droga.

Od wielu lat moja codzienna egzystencja zależała od innych ludzi. Wpierw byli to członkowie mojej rodziny, potem pracownicy Domu Pomocy Społecznej nr 1 w Skoczowie. W podziękowaniu, dedykuję im moją historię.

Zwierzenia pana Józefa spisał Tadeusz Semik