DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

 

Obudziłem się, spojrzałem na zegarek i była trzecia. Najwyższy czas, żeby przekręcić się na drugi bok. Z drugiej strony nie wiadomo czy warto, bo już czułem, że za godzinę muszę zajrzeć do WC. Pozostając w tej rozterce zasnąłem na plecach i spałem całą godzinę. Trochę za długo, ale jeszcze zdążyłem. Dobrze, że w powrotnej drodze zauważyłem kota schowanego za drzwiami, bo mógłbym oprzeć o niego kulę. Droga do łóżka specjalnie mi się nie dłużyła i już po kilku minutach bezpiecznie wylądowałem na materacu. Od razu poznałem po przygniecionym uchu, na którym boku teraz powinienem leżeć i z pomocą kuli przykryłem sobie nogi.

Świtało. Kot czaił się gdzieś w półmroku i nie przegapił lekko wysuniętego palca u nogi. Starałem się nie wrzasnąć, żeby nie obudzić żony i psa, kiedy bestia wbiła mi w ciało swoje pazury i morderczym chwytem przytrzymała sobie palec zębami. Po krótkiej chwili znudził się i przerzucił swoje zainteresowanie na jesienną muchę usiłującą rozbić sobie łeb o szybę. Złapał ją szybko i teraz zjadał owada cicho mrucząc.

Prawie już zasnąłem, ale nagle moja prawa noga zaczęła żyć własnym życiem i czułem, że ma ochotę na mały spacer. Powoli zasypiając zacząłem ruszać palcami pod kołdrą. Skutkowało i czułem jak powoli tracę świadomość. Na krótko.

Uderzenie i chwila dezorientacji. Taak .... Widzę go siedzi na mojej nodze i czeka na następny ruch wpatrując się bezczelnie prosto w moje wściekłe oczy. Musiał wykonać skok z parapetu, a to spora odległość.

Sen diabli wzięli i starałem się tylko nie ruszać nogą. Delikatnie wziąłem do ręki kulę i usiłowałem zepchnąć kota z łóżka. Przyglądał się tym wysiłkom nawet nie z politowaniem, ale jakby lekko znudzony. Każde trafienie końca kuli powodowało, że jego gibki kształt dopasowywał się i wyginał tak, że nie tracił ani centymetra terenu. Musiałem niestety ruszać nogą, bo skurcz był coraz bliżej. Złapałem za blat od toaletki i powoli usiadłem na brzegu łóżka. Żona na szczęście spała, ale suczka, terier szkocki o imieniu Fuga, ziewnęła i jak się domyśliłem po charakterystycznych dźwiękach, przeciągnęła swoją czarną kudłatość, żeby rozprostować kości. Po chwili przylazła do mnie, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Spojrzała bez entuzjazmu na moją skurczoną postać siedzącą na brzegu łóżka i wróciła na swoje posłanie, lekceważąc dziki skok kotki tuż nad swoją głową. Od tego momentu aż do siódmej wylegiwałem się jak byczysko. Niestety zadzwonił budzik i włączyło się radio a za chwilę żona głosem, w którym zabrzmiała groźba, wypowiedziała tradycyjne "wstajemy". Nie wiem dlaczego "my" , kiedy to dotyczyło już tylko mnie.

Znowu chwyt za blat i walka z lewą nogą, która jak zwykle rano przyzwyczajona do wyprostowanej pozycji nie miała zamiaru z niej zrezygnować. W końcu udało mi się ją zgiąć, dzięki czemu mogłem swobodnie usiąść. Po bieliźnie przyszła kolej na dresy, których zakładanie zawsze przysparzało mi trochę emocji. Mogłem trafić lewą nogą w prawą nogawkę lub odwrotnie. Przy wyjątkowym pechu mogło się zdarzyć, że wepchnę obydwie nogi do jednego otworu. Tak czy siak po dwudziestu minutach już byłem prawie ubrany. Prawie, bo najtrudniejsze - skarpetki zostawiłem sobie na czas po śniadaniu. Przed śniadaniem chwila skupienia na wydzielenie codziennej porcji leków i po ósmej byłem już , gotowy na przyjęcie wszystkich niespodzianek i radości nadchodzącego dnia.

Dzisiaj czwartek, więc przychodzi Iwonka, moja wspaniała rehabilitantka, która stara się moją masę upadłościową utrzymywać w jakiej takiej formie. Niestety nie miałem dziś szczęścia. Iwonka musiała ćwiczyć przede mną jakiegoś inwalidę - wyczynowca w gimnastyce sportowej i nie zdążyła się przestawić. Obiektem jej szczególnego zainteresowania stała się moja lewa noga i mimo, że wrzeszczałem jak szalony, doprowadziła ją do pozycji przeciwnej wszelkim prawom natury. Był moment, kiedy uczucie nienawiści usiłowało zakraść się do mojego serca. Zwalczyłem to nie bez trudu. Resztę dnia dochodziłem do siebie przysypiając w fotelu i w każdym miejscu, do którego udało mi się dotrzeć.

Próbowałem trochę popracować, sprawdzając długie rzędy cyferek sprawozdania finansowego, ale czoło opadło mi w pewnym momencie na zadrukowane strony. Niestety druk nie był najlepszego gatunku, albo moje czoło nadmiernie spocone, bo potem w lustrze mogłem odczytać, że zyski nadzwyczajne wyniosły 41zł 81 groszy a strata netto coś około miliona. Swoją drogą 41 zł trudno nazwać "nadzwyczajnym" zyskiem. Co to w ogóle za pieniądze przy stracie miliona i to już drugi rok z rzędu. Nieważne, mniejsza z tym.

Czas uciekał szybko i nawet nie spostrzegłem kiedy zrobiła się czwarta. Włączyłem swoją ulubioną audycję radiową i zręcznym ruchem kuli przysunąłem sobie lekkie krzesełko do kuchenki gazowej. Co to jednak znaczy wprawa. Potem zagotowałem czajnik i zalałem zupę błyskawiczną. Teraz pozostało mi tylko przenieść gorący kubek na stół, w sumie jakieś półtora metra. Udało mi się. Nie powiem jak, to długa opowieść. W każdym razie kiedy zacząłem pić był jeszcze całkiem ciepły. Kiedy skończyłem zadzwonił telefon zatknięty za gumkę od dresów i mogłem powiedzieć żonie, że wszystko w porządku. W radiu jakiś polityk sugerował, że drugi polityk nie powinien pełnić ważnego stanowiska, bo kiedyś się przyjaźnił w szkole z innym politykiem, który to z kolei polityk jest zamieszany w bardzo niejasne sprawy. Do tego stopnia niejasne, że nie wypada o nich nawet wspominać. Dosyć to tajemniczo zabrzmiało, ale polityk podejrzany odwzajemnił się temu podejrzliwemu podejrzeniem o chorobę umysłową. O rodzaju choroby nie chciał się wypowiadać. Określił tylko, że miała swój początek w 95 roku. Swoją drogą czego ci dziennikarze nie są w stanie wysłuchać dla swojego honorarium. Po tym wszystkim włączyła się reklama małych ciężarówek, których sprzedają może ze dwieście sztuk w całej Polsce, ale reklamują je jakby były lekarstwem na katar.

Żona wróciła z pracy normalnie i w sposób przebiegle - szamański wyczarowała mi prawie z niczego wspaniały obiad. Nie wiem jak to się dzieje, ale w jakimś tajemniczym zakamarku lodówki zawsze jest, ukryty przed moimi oczami, kawałek mięsa, naleśnik albo stadko pierogów. To miła niespodzianka. Po posiłku ogarnia człowieka błogość i wstanie z krzesła to prawie nadludzki wysiłek. Doszedłem jakoś do siebie i postanowiłem zadzwonić do znajomego lekarza. Można powiedzieć, że nawet jesteśmy spokrewnieni. Potrzebowałem leków i recepty na wózek. Skoro na wózek, czyli coś jest nie tak z moimi nogami. Lekarz powiedział, ze nie ma sprawy, i że mogę wpaść jak tylko dojdę. Poprosiłem kogoś o przyniesienie tej recepty a badanie załatwiliśmy z lekarzem telefonicznie. W taki sposób leczę się od roku. Co ja bym zrobił bez tego telefonu ? Musiałbym chyba chodzić do lekarzy, czego nie znoszę. Szkoda w każdym razie, że nie można jeszcze robić zastrzyków przez telefon. To pewnie byłoby tak :

"- Który pośladek pan sobie życzy, lewy, dobrze, proszę stanąć przed dwoma lustrami i wycelować w miejsce zgodne z przesłaną instrukcją, przedtem dezynfekcja, wbijamy strzykawkę na około trzy i pół centymetra. Jeżeli czuje pan opór kości proszę delikatnie cofnąć igłę. Co znowu trafiło się w żyłkę? Ma pan jeszcze drugą stronę i proszę uważać, to już ostatnia, życzymy udanego trafienia. Opłatą proszę się nie przejmować, przyjdzie wraz z rachunkiem za telefon - 3,70 zł za minut". Ktoś by powiedział - fantazja. Może tak a może nie. Nie jestem futurologiem ale należałoby przeczytać Lema sprzed 30 lat i okazuje się, że przewidział on wiele zdarzeń dzisiejszego świata. Od zjawiska terroryzmu i rozwoju transplantacji do internetu. Genialny facet. No i to by było tyle na dzisiaj. Dzień jak co dzień.

Jeśli chodzi zaś o mojego kota to jest to buro-pręgowana kotka. Nazywa się Mia i spokrewniona jest z kotem syberyjskim po kądzieli i z rexem po mieczu. W sumie urocze stworzenie ale jak to kot ma swoje dobre i złe godziny.
Najlepsze wtedy kiedy śpi.

Dobranoc.

Włodzimierz Pniewski